Sojusznicy. Od Fryderyka i Katarzyny Wielkiej do Merkel i Putina - ebook
Sojusznicy. Od Fryderyka i Katarzyny Wielkiej do Merkel i Putina - ebook
Autor śledzi rywalizację dynastii, tajne układy, przyjaźnie i animozje. Dociera do dokumentów: prywatnych listów, donosów, raportów i wspomnień. Pasjonująco wyjaśnia dziwne meandry i zwroty akcji od czasów sojuszu dwojga Wielkich: pruskiego Fryderyka II i carycy Katarzyny, poprzez układ gangsterów politycznych Adolfa Hitlera i Józefa Stalina, podchody kanclerza RFN Konrada Adenauera i pierwszego sekretarza partii komunistycznej Nikity Chruszczowa aż po dzisiejsze zmagania mocarstw. Na naszych oczach, a czasami nad naszymi głowami, przeciągają polityczną linę „cesarzowa” Europy Angela Merkel i neoimperialny Władimir Putin.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-841-7 |
Rozmiar pliku: | 943 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez pierwsze dwie dekady po powstaniu w 1949 roku Republiki Federalnej Niemiec (RFN) rządzący w PRL komuniści właśnie w RFN upatrzyli sobie największego wroga. Używając maszynerii propagandy, wpajali Polakom przeświadczenie o groźbie niemieckiego parcia na Wschód. Rzeczywiście rząd kanclerza Konrada Adenauera nigdy nie zaakceptował odebrania ziem wschodnich z Wrocławiem, Szczecinem, Olsztynem i przyznania ich Polsce. Świeża „hipoteka” II wojny światowej ze zbrodniami niemieckimi w Polsce czy wypędzeniami Niemców z ziem polskich jeszcze przed zakończeniem wojny, a z drugiej strony podział Niemiec na RFN i NRD oraz przynależność RFN i PRL do wrogich bloków polityczno-militarnych spowodowały, że obydwa kraje utknęły w okopach zimnej wojny. Nie istniały między nimi nawet stosunki dyplomatyczne. W Warszawie nie było ambasadora RFN, a w Bonn – PRL.
ŻNIWA W ZIMIE
W 1969 roku komuniści w Warszawie zainicjowali odwilż z rządem kanclerza Willy’ego Brandta. Socjaldemokrata z antyfaszystowską kartą w biografii zastąpił opluwanych w PRL chadeków Adenauera, „kontynuatorów III Rzeszy”^(). Tyle że komunistyczna centrala w Moskwie ubiegła polskich wasali i w szczycie lata 1970 roku podpisała na Kremlu układ z kanclerzem Brandtem. Traktat moskiewski gwarantował nową po 1945 roku polską granicę zachodnią, nieuznawaną do tej pory przez rząd w RFN. Nie wzbudził on entuzjazmu wśród polskich komunistów. Nieufny szef partii Władysław Gomułka jak ognia bał się porozumienia niemiecko-radzieckiego, zawartego ponad głowami Polaków. W grudniu 1970 roku udało mu się zaprosić kanclerza Brandta do Polski. Na przyprószonym śniegiem lotnisku czekał premier Józef Cyrankiewicz, były więzień Auschwitz. Po ceremonii powitania kanclerz i premier wsiedli do czarnej limuzyny. Panowało kłopotliwe milczenie. Jeszcze nie tak dawno Cyrankiewicz nazywał poprzednika Brandta, kanclerza Adenauera, „watykańsko-waszyngtońskim bękartem i spadkobiercą Hitlera, który na nowo rozpala kominy w Auschwitz”^().
Droga do pałacu wilanowskiego, rezydencji niemieckiej delegacji na czas pobytu, dłużyła się. Brandt przez okna radzieckiego ziła przyglądał się ponurej Warszawie, szarym budynkom i nielicznym grupom warszawiaków, stojącym wzdłuż drogi przejazdu. By przerwać kłopotliwą ciszę, zapytał nagle polskiego premiera: „Jak żniwa?”. Zaskoczony Cyrankiewicz odparł: „Już po żniwach”. Wieczorem na bankiecie Cyrankiewicz podszedł do tłumacza Gomułki, prof. Mieczysława Tomali. „O co chodziło Brandtowi, gdy pytał w grudniu o żniwa?”. Profesor wyjaśnił, że przed pół rokiem, gdy Brandt przyleciał do Moskwy, premier Kosygin na lotnisku zaraz po przywitaniu „zapytał kanclerza o żniwa”^(). Jak każdego premiera z bratnich krajów socjalistycznej rodziny.
Żniwa w krajach socjalistycznych wyglądały jak wielka bitwa człowieka z przyrodą o przeżycie. I wymagały wprowadzenia czegoś na kształt stanu wyjątkowego. By zboża szybko zebrać z pól podczas nierzadko deszczowych dni lata, premierzy krajów bloku radzieckiego na dwa tygodnie kierowali do pracy na polach aktyw robotniczy, ale i urlopowiczów, pracowników bibliotek i innych „gryzipiórków”. Organizacje młodzieżowe i harcerze sami tworzyli brygady pomocowe. Partie komunistyczne powoływały komisje kontrolne, liczące metry sznurka do snopowiązałek. „Alarm żniwny trwa. Na wsi pracują setki ekip robotniczych, młodzież i wojsko. Stroną polityczną zagadnienia, mobilizacją załóg robotniczych muszą zająć się członkowie partii, dając osobisty przykład i tłumacząc załogom, jak wielkie znaczenie posiada dziś szybka pomoc przy żniwach” – donosiła latem 1960 roku prasa w Polsce^(). Dzień w dzień na pierwszych stronach gazet królowały doniesienia z pól: w jakim powiecie, ile i jakiego zboża zebrano. W zawoalowany sposób wprowadzano rywalizację między powiatami, gminami i samymi PGR-ami pod hasłem „Kłos wzmacnia zręby socjalizmu”. Mimo to kampanie żniwne kończyły się na ogół klapą, gdyż PGR-y okazywały się najsłabszym ogniwem kolektywnego rolnictwa.
O tym kanclerz Brandt zupełnie nie wiedział. Bo niby skąd. W jego kraju zbiorem plonów zajmowali się wyłącznie farmerzy. Skonfrontowany z osobliwym pytaniem w Moskwie szef zachodnioniemieckiego rządu uznał, że pytanie o żniwa musi być rytualną formą uprzejmości obowiązującą w dyplomacji krajów za żelazną kurtyną. By być uprzejmym wobec Cyrankiewicza, zapytał go więc o żniwa.
Wzajemna obcość elit politycznych, brak osobistych kontaktów między czołowymi politykami jak w przypadku Brandta i Cyrankiewicza odbijały się czkawką na polu międzynarodowej dyplomacji. Annały jej historii dostarczają mnogich przykładów sytuacji, kiedy politycy odmiennych nacji dobijali trudnych targów, jeśli łączyły ich więzy przyjaźni lub przynajmniej dobrze się znali. Od krwawych czasów imperium rzymskiego, gdy cesarze nadawali zaprzyjaźnionym władcom tytuł amicus populi Romani, zawierając z nimi sojusze, aż po czasy, w których żyjemy. Możliwe, że tu najbardziej spektakularnego przykładu dostarczają osoby akurat dwóch niemieckich kanclerzy, Helmuta Kohla i Angeli Merkel.
Kanclerz Kohl i prezydent Rosji Borys Jelcyn byli ze sobą za pan brat w takim stopniu, że kiedy obydwaj pozbyli się już zaszczytnych urzędów państwowych, nadal odwiedzali się prywatnie. Rosjanin zabierał żonę i córkę na spotkania z Niemcem. Jemu też podarował pierwszy egzemplarz swoich pamiętników. Istotniejsze jednak, że relacje niemiecko-rosyjskie w okresie sprawowania przez nich rządów były pochodną ich ciepłych, braterskich uścisków przy powitaniach, ograniczonych jedynie wielkością imponujących brzuchów obydwu.
W 1994 roku doszło do „zatoru” w relacjach między obu państwami, bo Niemcy nie wypełniły wszystkich punktów umowy, które warunkowały wycofanie wojsk rosyjskich z terenu byłego NRD po zjednoczeniu Niemiec. Kohl spotkał się z Jelcynem nad Bajkałem i w osobistej rozmowie wyznał bez ogródek, że ryzykuje głowę w najbliższych wyborach, jeśli Rosjanie mimo wszystko się nie wycofają. Jelcyn zrozumiał. Wojska rosyjskie opuściły Niemcy. Mało kto wie jednak, że kwestie militarne i polityczne podczas spotkania nad Bajkałem Kohl i Jelcyn omówili nago na ławeczce w saunie.
Z kolei pierwotną niechęć do siebie kanclerz Angela Merkel i francuski prezydent Nicolas Sarkozy przekuli w osobistą i polityczną przyjaźń. Duet „Merkozy” narodził się 11 października 2011 roku w normandzkim Deauville, kiedy obydwoje podczas długiego wieczornego spaceru poczuli wspólnotę języka i interesów, zastanawiając się, jak w przyszłości karać notorycznych grzeszników, naruszających budżety krajowe w Unii Europejskiej. Od tej pory tandem współpracował jak dobrze naoliwiona maszyna. Merkel nawet podczas kryzysu greckiego pamiętała o tym, by na szczyt unijny oprócz kolejnego pakietu oszczędnościowego dla bankruta z Południa przywieźć także prezent francuskiemu prezydentowi z okazji urodzin jego córeczki. Francuz pojawiał się w Brukseli z flaszką jej ulubionego burgunda. Rola jednostek stojących na czele systemów demokratycznych wcale nie jest mała. W końcu to oni są wybierani, a nie partyjne programy. A im dalej sięgniemy w historię, tym znaczenie jednostek było większe.
KARUZELA WŁADZY
Zaczynając od wydarzeń najbliższych nam czasowo, jako pierwszego koniecznie trzeba wymienić prezydenta Egiptu Anwara as-Sadata, który odważył się wyciągnąć rękę do premiera Izraela Menachema Begina. Gest, którym obydwaj złożyli do grobu nienawiść między swoimi narodami i utorowali drogę do dialogu politycznego. W obliczu świętej wojny między światem arabskim a państwem żydowskim wizyta egipskiego prezydenta w Jerozolimie była tak sensacyjna, że Sadat do ostatniej chwili trzymał ją w tajemnicy (1977). Na wszelki wypadek przywiózł własnego kucharza, choć w hotelu, w którym rezydował, częstował się tortem marcepanowym podanym w formie dwóch piramid połączonych drabiną, z lukrowanym podpisem „Schalom” (pokój). To pojednanie Sadat przypłacił później życiem.
Nie mniej epokowy przełom – na szczęście bez tragicznych konsekwencji – między odwiecznymi wrogami, RFN a Francją, zainicjowali kanclerz Konrad Adenauer i prezydent Charles de Gaulle. Dwaj starcy padli sobie w ramiona podczas mszy w katedrze w Reims (1962), miejscu koronacji francuskich królów. Z kolei demokratyczni Winston Churchill i Franklin Delano Roosevelt do spółki z dyktatorem Józefem Stalinem podzielili w 1944 roku jedną czwartą kontynentu tak, jak to czynią koncerny z pakietami akcji. Co prawda w sytuacji katastrofy dziejowej. Ale wystarczy przypomnieć choćby chorowitego króla Anglii Edwarda VII, który jedną rozmową w Paryżu w 1903 roku zakończył tradycyjną rywalizację angielsko-francuską, zamieniając ją w alians. Sojusz przetrwał pół wieku i pokonał Niemcy w dwóch wojnach światowych. A Napoleon i car Aleksander I w 1807 roku? Żaden z nich nie uważał za stosowne, by skonsultować się z sojusznikami, gdy parweniusz z Korsyki zaproponował najpotężniejszemu władcy świata nowy globalny porządek. Rok później Napoleon ogłosił, że Europa podzielona jest na strefę rosyjską i francuską. Ale pięć lat później obydwaj już toczyli ze sobą wojnę. Do skierowania radzieckiej ekspansji na azjatycki wschód namawiał w deszczowym Berlinie w listopadzie 1940 roku ministra spraw zagranicznych Stalina Hitler. Sześć bitych godzin trwała rozmowa wodza III Rzeszy z Wiaczesławem Mołotowem, nim führer uścisnął mu wilgotną i zimną dłoń. Tym razem nie minął nawet rok, a niemiecki ambasador w Moskwie wręczył Mołotowowi wypowiedzenie wojny i nie uścisnął mu już ręki.
Układy, dłuższe i krótsze, zawarte między przywódcami Niemiec i Rosji, od niemal 300 lat wyznaczają bieg historii Europy, a nawet świata. Łącznie z przeświadczeniem o ich złowieszczej i zgubnej konsekwencji dla Polski. Rura na dnie Bałtyku, transportująca rosyjski gaz do Niemiec, jest tego ostatnim wyrazem. Dość powszechne przekonanie o układzie niemiecko-rosyjskim, wiszącym nad polskimi głowami jak miecz Damoklesa, wyrosło na podglebiu polityki Fryderyka II, Bismarcka, Hitlera, a nawet powojennych kanclerzy RFN, kontynuujących niemiecko-rosyjskie konszachty. Wspólne kąpiele w saunie kanclerza Helmuta Kohla i Borysa Jelcyna czy Gerharda Schrödera i Władimira Putina pasują do tego modelu jak ulał.
Tajny układ Merkel – Putin miał w 2014 roku przynieść koniec wojny na Ukrainie. Negocjacje przerwało zestrzelenie malezyjskiego samolotu przez prorosyjskich separatystów. Konflikt na Ukrainie trwa, podobnie jak niemiecko-radziecka zmowa. Takie przynajmniej panuje przekonanie w Polsce. Nawiązuje ono przecież do słów, jakie w testamencie politycznym dla następców zapisał Fryderyk II, formułując główny aksjomat polityki pruskiej: „Rosji nie można zaliczyć do naszych wrogów. Nie ma ona sprzecznych interesów z naszymi”^(). Jak wiadomo, twórca wielkich Prus do spółki z carycą Katarzyną Wielką „oskubał” Polskę z jej ziem „tak, jak się to czyni z karczochem – liść po liściu”^(). Ale czy rzeczywiście wyznaczył kierunek wszystkim swoim następcom w Berlinie? „W interesie Niemiec i Związku Radzieckiego jest, jeśli obydwa kraje współpracują, a nie walczą ze sobą” – zapewniali się wzajemnie jeszcze Hitler i Mołotow^().
Jak to jednak zwykle bywa, obraz jest bardziej złożony, a relacje niemiecko-rosyjskie były i są dużo bardziej skomplikowane. W końcu Niemcy i Rosja stanęły po dwóch stronach barykady w największych konfliktach, w latach I i II wojny światowej. A niedawno to kanclerz Merkel wykluczyła Rosję z ekskluzywnego klubu G8, podczas gdy niemieckie czołgi uczestniczyły w Polsce we wspólnych manewrach NATO-wskich. 60 lat po tym, jak przepędzono stąd te ze swastyką.
Na kolejnych stronach omówione są meandry relacji między Berlinem a Moskwą (także wtedy, gdy stolice znajdowały się w Bonn i Petersburgu) na przestrzeni ostatnich 300 lat. Od chwili powstania wielkich Prus, jako ostatniego z państw Europy, które sięgnęło po mocarstwowość, aż do zjednoczonych Niemiec kanclerz Angeli Merkel. Na pierwszym planie ukazani są politycy stojący na czele kolejnych niemieckich i rosyjskich monarchii czy republik; to oni decydowali o obopólnych relacjach, ubijali interesy, skakali sobie do gardeł, ale i decydowali o losach Europy, w tym Polski. Tak kręciła się karuzela kolejnych tandemów politycznych zarządzających Niemcami i Rosją.FRYDERYK I KATARZYNA
Duet wielkich
KOZACY W BERLINIE
„Miasto musi zapłacić rosyjskiej armii carskiej kontrybucję w wysokości 1125 talarów”^() – widnieje na rachunku, jaki niewielkiej miejscowości Köpenick w Brandenburgii wystawił na początku października 1760 roku generał Gottlob von Tottleben. Suma niekoniecznie oszałamiająca. W tym czasie średni dochód roczny porucznika w Rzeszy wynosił 150, a kawalerzysty 40 srebrnych talarów. Zgoda, przy takich dochodach nie opływali w dostatki. Porucznik z trudem wiązał koniec z końcem. Jako oficer sam musiał ponosić koszty szycia mundurów.
Niemiecki srebrny talar, Reichstaler, był główną walutą w Świętym Cesarstwie Rzymskim Narodu Niemieckiego podobnie jak dziś na świecie amerykański dolar. Główną, ale nie jedyną. Rzesza Niemiecka stanowiła konglomerat niemal 300 mniejszych i większych państewek. Prawie każde z nich wypuszczało swoją monetę. Na rynku krążyły więc reńskie guldeny, kuranty-marki z Lubeki, złote dukaty, bawarskie i palatynackie karoliny i oczywiście francuskie luidory. A już prawdziwy chaos walutowy panował wśród monet o niższych nominałach. Oprócz najbardziej popularnych groszy płacono w albusach, ortach, denarach, stuberach, grotach, szylingach, batzach, fenigach i krajcarach. W wielu krajach za srebrnego talara dostawało się 24 „dobrych groszy”, ale w wolnym mieście Frankfurcie handlarze przeliczali talary na guldeny. Nawet eksperci w kantorach nie zawsze mogli się połapać w tym chaosie. Najpraktyczniejszym wyjściem z sytuacji było wożenie ze sobą złota. Tym bardziej że monetę nagminnie psuto, obniżając w niej zawartość srebra. Gdy w 1566 roku Reichstaler wszedł do obiegu, 29-gramowa moneta zawierała aż 25,98 gramów czystego srebra^(). 200 lat później, gdy Tottleben wystawiał swój rachunek, bity w Prusach srebrny talar miał już tylko 16,704 gramów czystego kruszcu. Siła nabywcza ulegała znacznym wahaniom, choćby w zależności od tego, czy przez rejon przetaczały się akurat kataklizmy, takie jak powodzie, susze, huragany albo wojny. Podczas toczącej się właśnie wojny siedmioletniej wartość karolina bawarskiego wzrosła z 8 do 11 guldenów.
Dla rajców miejskich w Köpenick w roku 1760 suma 1125 talarów stanowiła spore wyzwanie. Pruskie miasteczko, jak i reszta kraju, ponosiło ciężar wojny prowadzonej z koalicją największych potęg ówczesnej Europy: Rosji, Austrii i Francji. Ze skrupulatnych wyliczeń urzędników magistratu wynikało, że Köpenick po splądrowaniu go przez rosyjskie wojska stracił 150 krów, 80 byków i 92 konie. Całościowe straty w wyniku zniszczenia, rabunku i kontrybucji zamknęły się sumą 58 955 talarów, 20 groszy i 7 fenigów. Kasa miejska nie była w stanie wysupłać funduszy na naprawę zniszczonego przez wojska Tottlebena mostu na Sprewie. Nikt jednak nie wie, o ile większe okazałyby się straty, gdyby już w pierwszą noc po wkroczeniu rosyjskich oddziałów rajcowie miejscy nie zaoferowali ich dowódcy najpiękniejszej wdowy w mieście. Miała ukoić nerwy kobieciarza w generalskim mundurze.
Nie wiadomo też, jaka część kontrybucji powędrowała od razu do jego kieszeni. Na tym jednym miasteczku łupiestwo przedsiębiorczego generała się nie skończyło. Tottleben miał na widoku bardziej rentowną zdobycz. Widział ją z murów miejskich Köpenick – Berlin, stolicę Prus. Z punktu widzenia operacji militarnych miasto nie miało większego znaczenia. Ale kusiło prestiżem i ...łatwą zdobyczą. Podczas gdy wielotysięczna armia pruska biła się niemal w całej Europie: na Mazurach, w Czechach, Saksonii i na Śląsku, stolicy kraju bronił skromny garnizon, liczący nie więcej niż 1500 żołnierzy.
Na początku października Tottleben jak zły duch pojawił się pod murami pruskiej stolicy. Wieść o tym wśród mieszkańców wywołała przerażenie. Do Berlina z okolicznych miejscowości ściągały pospiesznie setki wozów konnych. Wszystkie załadowane dobytkiem, łóżkami, poduszkami, dzieciarnią. Za wozami szło bydło, kozy, osły. Byleby tylko nie wpaść w ręce Rosjan – modlili się uciekinierzy. W Rzeszy postrzegano Rosjan jako dzikich. Nie rozumiano ich języka, a widok kozaków z kolczykiem w uchu przeszywał lękiem. Po całej Europie krążyły „potworne opowieści o hordach azjatyckich żołnierzy, którzy kobietom żywcem wyrywają serca, nieludzko dręczą jeńców, a po orgiach i pijaństwie popełniają straszliwe mordy”^().
Takie opowieści rozpalały jeszcze bardziej wyobraźnię berlińczyków, gdy Rosjanie z marszu próbowali zdobyć miasto. Pierwszy atak przeprowadzili w jasną noc, przy pełni księżyca i bezchmurnym niebie – 4 października 1760 roku. Szturm został brawurowo odparty, a pożar wewnątrz murów ugaszony. By wzmocnić morale obrońców, mieszkańcy wypłacili każdemu żołnierzowi po 5 talarów i zwiększyli racje żywnościowe. Ale morale, siły i chęci okazały się niewystarczające, by stawić czoło kolejnym rosyjskim i austriackim oddziałom, jakie zjawiły się pod murami Berlina. Przewaga liczbowa wojsk sprzymierzonych stała się w końcu miażdżąca. Zapadła decyzja o kapitulacji. „Linia murów obronnych o długości trzech mil czyniła niemożliwym obronę tak rozległego obiektu przez zaledwie 16 tys. żołnierzy przed nacierającymi 20 tys. Rosjan i 18 tys. Austriaków, którzy nie zawahaliby się użyć wszystkich środków do zdobycia miasta. Rosjanie już zaczęli je zasypywać pociskami. Obrona miasta groziła rzezią jego mieszkańców i obrońców oraz totalnym zniszczeniem Berlina” – wyjaśnił motywy poddania stolicy sam głównodowodzący w wojnie król pruski Fryderyk II Hohenzollern^(). Możliwe, że tłumaczył się sam przed sobą. Do końca nie wierzył w rosyjską szarżę na Berlin. Przeliczył się.
Oficjalne warunki kapitulacji przewidywały wzięcie do niewoli żołnierzy garnizonu jako jeńców wojennych, ale jednoczesne zapewnienie nietykalności mieszkańcom. Milczący i zasępieni obserwowali Rosjan wchodzących do miasta 9 października 1760 roku. Najeźdźcy nie zatknęli na Bramie Brandenburskiej flagi z herbem Romanowów, jak 200 lat później uczyni to z flagą radziecką Armia Czerwona. Nie zrobili tak z tej prostej przyczyny, że architektoniczny symbol niemieckiej stolicy został wzniesiony 31 lat później. Oddziały Tottlebena zajęły za to serce pruskiej stolicy: zamek Hohenzollernów. Oczywiście nie obyło się bez rozbojów, gwałtów i podpaleń. „Nie było ani jednego dzikiego ekscesu, jakiego by nie popełnili Rosjanie” – zanotowano w kronikach miejskich^(). Spektakularne zdobycie Berlina w zamyśle generała miało jeden cel: ściągnięcie z miasta haraczu.
Kontrybucja, jaką zwycięzca nakładał na pokonane miasto, była sprawdzonym środkiem, za pomocą którego dodatkowo osłabiano przeciwnika. Przegrany niejako współfinansował dalsze prowadzenie kampanii przez zwycięzcę. Inaczej mówiąc, miasta wypłacały rodzaj okupu za odstąpienie zwycięzcy od rabunku.
Tottleben, który od rokowań kapitulacyjnych odsunął wyższego od siebie rangą, a nieco później od niego przybyłego pod Berlin generała Zachara Czernyszewa, miał apetyt, bagatelka, na 9 mln talarów. Rzekomo na rozkaz z Petersburga obniżył zawrotną sumę do 4 milionów. Co i tak burmistrzowi miasta Karlowi Kircheisenowi z przerażenia odebrało mowę. W dramatycznej sytuacji z pomocą miejskim rajcom przyszedł pierwszy kupiec w stolicy Johann Ernst Gotzkowsky. Jako założyciel pierwszego banku w Berlinie, wielkiej manufaktury porcelany i jedwabiu oraz właściciel imponującej kolekcji obrazów figurowałby dziś na pierwszym miejscu w rankingu „Forbesa” najbogatszych Niemców. Z pochodzenia wcale nie Prusak, tylko syn zubożałego polskiego szlachcica z Chojnic, wyrósł na pierwszego biznesmena kraju. Wypłacił od ręki generałowi 1,5 mln talarów, z tego milion w wekslu, prócz tego 200 tys. talarów gotówką do podziału między żołnierzy. Sam generał zainkasował 50 tys., po czym w nocy z 12 na 13 października razem z wojskiem rosyjskim opuścił niemiecką stolicę. Jakby zjawił się w Berlinie tylko po to, by zainkasować kontrybucję. Wielu szkód w mieście nie wyrządził. Bardziej dotkliwe okazały się zniszczenia zamków Charlottenburg i Schönhausen. To najbardziej zabolało pruskiego króla. W odwecie zniszczył Sasom zamek Hubertusburg w Wermsdorfie. Co z kolei ściągnęło na niego gniew w całej Europie.
Zdobycie Berlina jako operacja rabunkowa? Czyżby dlatego, że Tottleben był Niemcem?
Nie, nie Niemcem, ale wrogim Prusom Saksończykiem, w dodatku kondotierem, któremu było wszystko jedno, kto opłacał jego wojenne rzemiosło. Początkowo robił zawrotną karierę na rodzimym dworze w Dreźnie. W ciągu kilku lat awansował z giermka na szambelana wielkiego elektora saskiego. Wkrótce zasiadał w jego radzie dworskiej i sądowniczej, wyniesiony przez samego monarchę do godności hrabiego. Z nowymi tytułami i dochodami rzucił się w wir hulaszczego życia z takim impetem, że jego druga żona zażądała rozwodu. W czasach nabijania prywatnej kiesy przez urzędników państwowych brał jednak łapówki tak nachalnie, że podpadł pryncypałowi. Monarcha wszczął dochodzenie o nadużycie stanowiska i korupcję. W toku śledztwa Tottleben ulotnił się z Drezna. Ogłoszony w Saksonii „wygnańcem” rozglądał się po całej Europie za lukratywną posadą. W 1747 roku ten wybitny specjalista od obracania pieniędzmi przyjął od Holendrów stanowisko pułkownika w zamian za wystawienie w ciągu roku regimentu piechoty na wojnę z Francją. Pomysł, który nieźle napełnił mu kieszenie. Los spłatał mu jednak figla, gdy obydwie strony sporu zawarły pokój w Akwizgranie (1748). Regiment rozwiązano, ale stanowisko z dochodem pozostawiono. Bezrobotny pułkownik na holenderskim żołdzie z podbojów militarnych przerzucił się na sercowe. Po kilku klasycznych romansach uwiódł w Amsterdamie śliczną piętnastolatkę o wdzięcznym nazwisku Maria Petronella Gratienne Victor, która jako sierota, a co ważniejsze, jako jedyna spadkobierczyni fortuny szacowanej na 600-700 tys. guldenów, wróciła z Batawii. Po czym uciekł z nią. Cztery razy przekraczał Ren w jedną i drugą stronę, by zmylić pościg, jaki zorganizowały za nim europejskie dwory. Ścigający dopadli go w końcu w Weimarze. Tamtejszy książę nie wydał jednak uciekiniera. Tottleben musiał ożenić się z majętną Holenderką. Osiadł w Berlinie na dworze pruskiego króla Fryderyka II. Tam oddał się swojej wielkiej namiętności – przepuszczaniu pieniędzy, tym razem pochodzących z majątku żony. Na jej usilne błagania pruski monarcha zarządził blokadę pozostałego majątku przed rozrzutnym mężem. Odwołania, jakie hulaszczy graf wnosił na wokandę sądu dworskiego, miały jedynie ten skutek, że jego starania o wojskową posadę w Berlinie spełzły na niczym. A bombardował on samego króla kolejnymi petycjami o lukratywne stanowisko w armii pruskiej. Wojna małżeńska przykuła uwagę całego Berlina, stając się widowiskiem medialnym, jak dla nas przed dwiema dekadami kłopoty małżeńskie księżnej Diany. Gdy w 1755 roku Maria Petronella przeprowadziła rozwód, Tottleben wyniósł się do Turyngii. Rok później zawitał do Holandii, by dopilnować dalszego niezakłóconego przelewu pieniędzy za synekurę pułkownika. Poszczęściło mu się w dwójnasób. Otrzymał tam ofertę życia. Krążący po Hadze rosyjscy dyplomaci zaproponowali mu posadę generała porucznika w zamian za stworzenie korpusu. Szykowała się wojna Rosji z Prusami. Tottleben udał się więc nad Newę, gdzie przyjęty po królewsku przez carskich ministrów i petersburskich arystokratów dopiął szczegóły umowy i spotkał się z głównym zleceniodawcą – carycą Elżbietą Piotrowną. Ostatnią kobietą z dynastii Romanowów zasiadającą na tronie carów Rosji.
ZAMACH CARYCY ELŻBIETY
Elżbieta była młodszą córką cara Piotra I Wielkiego i owocem jego romansu z litewską wieśniaczką Martą Skowrońską, która w inflanckim Marienburgu pracowała jako praczka w pułkowej pralni. Oszałamiająca urodą i seksapilem zgodnym z rubensowskim kanonem piękna w początkach XVIII w., z pucułowatymi policzkami, dużym biustem i szerokimi biodrami, przechodziła z łóżka do łóżka do coraz bardziej prominentnych wojskowych. Aż trafiła do alkowy cara, z której już nie wyszła. Dopiero trzy lata po urodzinach córki Piotr I zalegalizował ślubem związek z niepiśmienną chłopką. A latorośl uznał za carównę i następczynię tronu. Nim objęła ona ster rządów, jako młodziutka dziewczyna po śmierci ojca (1725) przeżyła krwawą karuzelę zmian na tronie. W ciągu 16 lat zasiadało na nim pięciu władców. Krew i łzy lały się w Petersburgu strumieniami.
Zgodnie z niepisanym testamentem Piotra I każdy kolejny monarcha mógł dowolnie regulować kwestię sukcesji i wyznaczać następców. Co ustalił Piotr Wielki, było święte. Legendarny car wywarł olbrzymi wpływ na oblicze Rosji – przemienił ją w światowe mocarstwo. Wytyczył kierunki podboju na najbliższych 300 lat. Zdobywając tureckie południe, marzył o zawieszeniu flagi Romanowów w Konstantynopolu, kolebce cywilizacji Wschodu. Z energią wulkanu podporządkowywał sobie obszary leżące na zachód od Rosji. Złamał kark mocarstwowej Szwecji, przepędzając ją z kontynentu na Półwysep Skandynawski. Na tronie w Warszawie osadził króla ze swojej łaski. Badaczy wysłał nawet na odległe Morze Beringa. Archaicznie urządzony kraj unowocześnił, rozpoczynając od ścinania niemodnych bród bojarów, a kończąc na osuszeniu bagien nad Newą i wzniesieniu stolicy, architektonicznej perły, zwróconej kulturowo ku Zachodowi. Jednak swoją regulacją o dziedziczeniu tronu wprowadził niebywały chaos. O sukcesji miało decydować nie biologiczne prawo pierwszeństwa, tylko widzimisię monarchy, co uruchomiło niekończące się gierki pałacowe i spiski. „Tron rosyjski nie jest tronem dziedzicznym ani elekcyjnym, jest tronem obsadzalnym” – spuentował nową zasadę sukcesji w Petersburgu francuski historyk markiz Domenico Caracciolo^(). Ktokolwiek zasiadał na tronie po Piotrze, godził się na wielki wpływ niemieckiej szlachty na dworze i w stolicy. Dzierżyła ona w swoich rękach większość stanowisk rządowych.
Tymczasem Elżbieta, przesycona fanatyczną wiarą prawosławną i fobią antyniemiecką, zawarła sojusz ze stronnictwem staroruskim i w 1741 roku zaryzykowała przewrót pałacowy. Strąciła z tronu regentkę Annę Leopoldownę, rodowitą Niemkę Elżbietę Katarzynę Krystynę von Mecklenburg-Schwerin, małżonkę niemieckiego księcia Antona Ulricha von Braunschweig-Wolfenbüttel. Parę zesłano na wygnanie do klasztoru w Chołmogorach na Syberii w okolicach Archangielska. Syna regentki, małoletniego Iwana VI, odseparowano od rodziców i trzymano w okropnych warunkach w szlisselburskiej twierdzy. Nowy rząd Elżbiety obawiał się jednak, że o jego prawa upomni się jakaś dworska koteria. Zgodnie z testamentem carycy Anny Iwanownej, siostrzenicy Piotra Wielkiego, Iwan po skończeniu 17. roku życia miał zasiąść na tronie. Dlatego miejsce jego aresztu objęto największą tajemnicą. 23 lata po aresztowaniu został zasztyletowany. Prawdopodobnie przez strażników, którzy udaremnili próbę jego uwolnienia. Mord prawowitego następcy tronu zleciła uzurpatorka Katarzyna II, która podobnie jak Elżbieta po władzę sięgnęła na drodze przewrotu pałacowego. Nic dziwnego, że po śmierci Iwana na jego osobę spuszczono zasłonę milczenia. Do dziś pozostaje on jedynym carem Rosji, którego miejsce ostatecznego spoczynku pozostaje nieznane^().
Pucz Elżbieta przeprowadziła pod hasłem przepędzenia Niemców. Gwardziści królewscy wdzierali się do ich mieszkań, tłukli ich na śmierć, w najlepszym razie przystawiali nóż do gardła. Przegnano nawet kanclerza Friedricha Ostermanna, syna pastora z westfalskiego Bochum, i feldmarszałka Burkharda Münnicha – ostoje poprzednich rządów. Przy okazji przetrzepania skóry Niemcom dobrano się i do cudzoziemców innych nacji, demolując ich domy. Awangarda puczu, carska gwardia, stanowczo domagała się od Elżbiety „wyzwolenia Rosji od jarzma niemieckiego”^(). Rosyjski nacjonalizm szeroko rozpostarł żagle.
W ciągu roku Elżbieta koronowała się z wielką pompą na cara Rosji. Uroczystości koronacyjne pochłonęły sumę 300 tys. rubli. Mieszkańcy Moskwy, tradycyjnego miejsca intronizacji carów, przez tydzień szaleli na darmowych festynach i balach. Nowa władczyni z okien Kremla rozrzucała złote i srebrne monety. To właśnie wtedy poznała chórzystę i chłopa pańszczyźnianego Aleksego Grigoriewicza Razumowskiego, kozaka zaporoskiego, który tak bardzo wpadł jej w oko, że oficjalnie wyniosła go do rangi dworskiego łowczego i godności hrabiego, prywatnie czyniąc swoim kochankiem, a ostatecznie sekretnym mężem. By nie wystawiać go na pożarcie dworu, zamykała go w swoich apartamentach na klucz. Tam całymi dniami uczył się alfabetu i czytania. Jego mocodawczyni przeszła do historii jako mistrzyni intryg dworskich. A także, choć nie za bardzo uduchowiona, jako założycielka pierwszego w Petersburgu uniwersytetu i akademii sztuk pięknych.
Elżbieta, wysoka, właściwie wielka kobieta, z dużym biustem i rudymi włosami miała „tak delikatne i piękne ręce, że wierzyć się nie chciało, aby mogły należeć do tak ogromnej kobiety”^(). Z charakteru władcza i kapryśna, ulegała neurotycznej stronie swojej natury, co implikowało sprzeczność w jej poczynaniach. Z rozpusty popadała w dewocję i mącącą umysł egzaltację religijną, z nadaktywności w marazm. I tylko ona sama nie dostrzegała w tym sprzeczności. Wieczorami udawała się na bale, a stamtąd następnego ranka prosto do kaplicy. Na jej balach, a właściwie maskaradach, mężczyźni musieli nosić „szerokie suknie na fiszbinach, kobiety galowe stroje męskie. (...) Kobiety wyglądały jak żałośni chłopcy, starsze z nich ukazywały grube i krótkie nogi. Spośród całego ich grona doskonale wyglądała w stroju męskim tylko cesarzowa, ponieważ była wysoka i dość mocnej budowy”^(). Zmysłowa i piękna, uwielbiała się stroić. Gdy zmarła, zostawiła po sobie kolekcję 15 tys. sukien, kilka tysięcy pantofli i dwa kufry pończoch. Żyjąc między sacrum a profanum, największy posłuch dawała z jednej strony spowiednikowi Dubjańskiemu, z drugiej francuskiemu nauczycielowi tańca Raumbourgowi. W przypadku tego ostatniego – z imponującym efektem. Nikt na dworze w Petersburgu nie zatańczył menueta tak dobrze jak ona. Jednocześnie zarządzała surowe posty dla dworu, które jej kanclerz Aleksiej Bestużew-Riumin, wielbiciel uginającego się stołu, omijał specjalną dyspensą od samego patriarchy Konstantynopola. Caryca bigotka patronowała budownictwu sakralnemu. Z jej polecenia w 1768 roku rozpoczęto w Petersburgu budowę soboru świętego Izaaka, do dziś największej świątyni prawosławnej w mieście. Imperatorowa śpiewała ponadto w kościelnym chórze, a co roku szła na piechotę w pielgrzymkach do monasteru Troicko-Siergijewskiego, któremu nadała godność ławry, oddając go pod bezpośrednią jurysdykcję metropolity moskiewskiego. Ale po pielgrzymkach, na które ciągnęła ze sobą pół dworu, popadała w letarg. Francuski ambasador w Petersburgu Louis Charles Auguste le Tonnelier de Breteuil zrelacjonował, jak Elżbieta odnowiła traktat z Habsburgami: gdy „już zdołała nakreślić Eli..., nagle osa usiadła na piórze. Urwała więc i przez sześć miesięcy nie mogła zdecydować się na dokończenie podpisu”^().
Jej polityka kończyła epokę otwarcia się Rosji na Zachód, kierunek, jaki zainicjował jej ojciec Piotr Wielki. Na politycznej szachownicy wrogiem numer 1 były Prusy – nowe królestwo, które powstało ze zlepków ziem Brandenburgii, Prus Wschodnich i terenów nad dolnym Renem. Antypruskim podszeptom ze strony cesarzowej austriackiej Marii Teresy ulegał wszechwładny kanclerz Elżbiety i architekt jej polityki zagranicznej Bestużew. Nasz ostatni król, Stanisław August Poniatowski, opisał go barwnie w pamiętnikach: utalentowany samouk, który inteligencją nadrabiał niedostatki wykształcenia. „Wieczorami upijał się z powiernikami i w tym stanie pokazywał się nawet cesarzowej Elżbiecie”. Krewki, szybko unosił się gniewem, a „śmiejąc się, miał twarz szatana”. Pokrywające ją czerwone plamy, w ustach cztery złamane zęby, jedyne, jakie posiadał, i lisie oczy nadawały jej „jeszcze straszniejszy wygląd”. Póki się nie ożywił, nie potrafił gładko wypowiedzieć kilku słów, jąkając się tylko. Jeśli jednak wciągnęła go rozmowa, z jego ust płynął niekończący się potok słów, „niepoprawnych wprawdzie, ale pełnych ognia i siły. A ponieważ wolę miał zaciętą, był stronnikiem Austrii i nieubłaganym wrogiem Prus”^(). Bestużew, szczwany lis, nazywany w Europie Monsieur Pompadour, całkowicie zawładnął Elżbietą. Także Razumowski chodził na jego pasku. Wielki kanclerz stanowił szczelną zaporę dla wszystkich dworskich intrygantów w Petersburgu, po cichu sympatyzujących z Prusami. A tych nie brakowało. Proniemieckie kręgi przeniosły się w przestrzeń bardziej eteryczną – do lóż masońskich, pierwotnie francuskich i angielskich, które jak grzyby po deszczu powstawały pod panowaniem Piotra Wielkiego. Zasilały je elity rosyjskie, szczególnie dworskie, znudzone infantylnym prawosławiem i podatne na okultystyczne, ale bardziej nowoczesne poszukiwanie prawdy o świecie. Masoni podkopywali fundamenty prawosławia. Po kraju krążyły tysiące sprośnych opowiadań o popach i mnichach. Z Niemiec płynął szeroki strumień wolnomularskich książek, które tłumaczono na rosyjski. Elżbieta nie do końca doceniła siły masonerii. Tolerowała ją. Do loży wolnomularskiej, ale już zorientowanej proniemiecko, wstąpił jej siostrzeniec, syn jej starszej siostry Anny i wnuk Piotra Wielkiego, Piotr III, który w dzielnicy niemieckiej wybudował masonom wspaniały pałac.
Przypisy
Mieczysław F. Rakowski, Dzienniki polityczne, 1969-1971, Warszawa 2001, s. 126.
Arkadiusz Stempin, W potrzasku polityki, w: ZNAK 1/2006, s. 6.
Mieczysław F. Rakowski, Dzienniki polityczne 1969-1971, s. 233.
Kto żyw do żniw, w: Expres Bydgoski, 27.08.2010.
Ingrid Mittenzwei, Herber Kühn, Joachim Kundler, Friedrich II von Preussen – Schriften und Brief, Leipzig 1987, s. 187.
Richard Dietrich, Die politischen Testamente der Hohenzollern, Köln-Wien 1986, s. 334.
Die Beziehungen zwischen Deutschland und der Sowjetunion 1939-1941. Dokumente des Auswärtigen Amtes, Tübingen, 1949, s. 184.
Martin Küster, Der Bürgermeister, der General und das Geld. Georg Friedrich Cardinal von Widdern und Gottlob Kurt Heinrich Graf von Tottleben, w: Berlinische Monatsschrift nr 10/2000, s. 22.
Friedrich von Schrötter (red.), Wörterbuch der Münzkunde, Berlin-Leipzig 1930, s. 507.
Klaus J. Gröper, Die Geschichte der Kosaken, München 1976, s. 306.
Friedrich der Grosse, Geschichte des Siebenjährigen Krieges, Berlin 1913, s. 65.
Johann Wilhelm von Archenholz, Geschichte des Siebenjährigen Krieges, Halle a. d. S. 1887-1890, s. 239.
Kazimierz Waliszewski, Katarzyna Wielka, Poznań 1929, s. 113.
Detlef Jena, Zar Iwan VI. Der Gefangene von Schlüsselburg, München 2004.
W.O. Kljutschewskij, Russische Geschichte. Von Peter dem Grossen bis Nikolaus I., t. 2, Zürich 1945, s. 69.
Pamiętniki Stanisława Augusta Poniatowskiego, Drezno 1870, s. 210.
Pamiętniki cesarzowej Katarzyny przez nią samą spisane, Warszawa 1990, s. 104.
Kazimierz Waliszewski, Katarzyna Wielka, s. 26.
Pamiętniki Stanisława Augusta Poniatowskiego, s. 199.