- W empik go
Sokrates - ebook
Sokrates - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 247 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy kolumny Partenonu pada zielony zalew światła księżycowego. Powietrze jest parne. W stronie morza przelatują po niebie błyskawice.
Między kolumnami przechadzają się: starzec pełen powagi i mąż lat trzydziestu. Starzec ma czoło Dzewsa, skupione, nabrzękłe myślą; mąż kroczący obok niego ma twarz Satyra, na której mienią się ustawicznie trzy wyrazy: melancholja, mądrość, ironja.
Demos ateński skazał mistrza na wygnanie. O wschodzie słońca opuści miasto na zawsze.
Uczeń chwyta uważnie każde jego słowo. Natężył myśl jak pergamin; bo na tym pergaminie mistrz wypisuje ostatnie słowa swej wiedzy.
Jest to też zarazem może ostatnia noc tego dziwnego życia, które bujnie zakwitło na Akropolu. Strzeliło śmiało, nadziejnie. Nagle twarda ręka Demosu sięgnęła z dołu brutalnie, aby je zdusić. Wyrywa najpiękniejszy kwiat umysłowości i ciska za morze do odległego Lampsakos.
Pozostanie wprawdzie Perykles i Aspazja, pozostaną Mnezykles, Fejdjasz, Eurypides, Tukidides, Sokrates. Ale wydzierają im Anaksagorasa. Odbierają im spokój, plączą im myśl, płomienny genjusz zamieniają na jakiegoś męczennika.
Wszyscy czują, że w ich dążeniach nastąpi jakaś zmiana. Oni męczennikami nie chcą być. Nie dlatego, iżby się lękali jakiegoś cierpienia, czy śmierci. Nie! cierpień, śmierci, nie obawiają się. Oni w ogóle nie wiedzą, co to jest jakaś obawa. Myśl, polot, czyn, wymaga swobody. Męczeństwo paczy to wszystko.
Męczeństwo jest smutne. Genjusz tryska weselem. Męczeństwo nawet nie jest tragiczne. Męczeństwo czyni mniejszym.
Męczeństwo to tylko charakter. A oni przedewszystkiem czczą genjusz i jego poloty.
……………………………………………………………………….
Ale Anaksagoras zapomniał w tej chwili o Demosie, Atenach i o srogim wyroku.
Anaksagoras myśli i mówi.
A gdy mówi, myśl jego jak ramię cyrkla dotyka wielkiej tarczy księżyca, opiera się o srebrne guzy gwiazd, mierzy po firmamencie drogi; wychyla się za widnokrąg, szukając w ciemnościach wielkiej aureoli słońca.
Z kolei myśl jego zamienia się w ostry nóż, który przecina zjawiska i ukazuje ich wnętrze. Przecina w ten sposób wszystkie rzeczy nieba i wszystkie rzeczy ziemi.
Potem myśl jego zamienia się w miarę i mierzy stosunki wszystkich zjawisk na niebie i na ziemi. Potem bada stosunki tych stosunków.
Nareszcie myśl jego zamienia się w czułą wagę. Na jedną szalę rzuca drobiny, na drugą idee. Potem zdejmuje drobiny i zamiast nich kładzie także idee. Waży idee ideami.
Zda się, że starzec ten jest świadomością świata. Że co przyroda zamierza wykonać, to on umie pomyśleć. Ateny! oddajcie mu Akropol a ludzkość legnie u waszych stóp.
Ale Ateny ulękły się tego rozumu i zapragnęły go zgładzić. Anaksagoras został oskarżony o bezbożność.
Bezbożność? Jakże oskarżenie to brzmi brutalnie! Jakże niezdarnie zostało sformułowane! Za bezbożność prawo naznacza karę śmierci. Ciemne Ateny! Żali czara cykuty jest argumentem?
Żali można rozum zgładzić? Ślepe Ateny! Tam obok Anaksagorasa kroczy młody Sokrates. Mistrz znalazł już ucznia i następcę. Jesień przekazuje swoje nasiona wiośnie.
Szlachetny Perykles wybłagał, że karę śmierci zamieniono na wygnanie. Anaksagoras odpłynie do Lampsakos. Ale pozostanie Tukidides, który będzie roztrząsał wasze dzieje. Pozostanie Eurypides, który będzie roztrząsał wasze sumienia. Pozostanie Sokrates, który będzie roztrząsał wasze rozumy.
Ateny! Mogłyście zostać kosztowną urną, napełnioną skarbami umysłowości, a z własnej woli zamieniłyście się w pachoła, który wiąże, prowadzi na statek i spycha w morze.
……………………………………………………………………………………………………….
Między Erechtejonem a Partenonem stąpają powoli w świetle księżyca jak dwa zjawiska: mąż do Apolina podobny i niewiasta, której piękność została zamieniona w posąg Bogini-Opiekunki.
Ale posąg ten zamknięty jeszcze w pracowni Fejdjasza. Nie rychło wniosą go do Partenonu.
Oburzeni Ateńczycy dobijali się nawet do drzwi pracowni. Zawrzało na Akropolu. Lecz i tym razem powstrzymał ich Perykles ognistą wymową swoją. Dobijali się następnie w mieście do drzwi
Aspazji. Lecz i przed temi drzwiami zastali Peryklesa.
Ateńczycy wiedzą, że z ust jego idą błyskawice. Ale i z umysłu jego idą błyskawice. A także z mężnej jego prawicy idą błyskawice.
Ateny liczą się z Peryklesem. Dzięki polityce tego niepospolitego rnęża utrzymali się przy wyspach Lesbos, Chios, Samos. On sprawił, że skarbiec miasta jest pełen. Grozi wojna ze Spartą, z Beotami; niema prócz niego rnęża, któryby mógł piastować godność stratega.
On zabudował Akropol świątyniami. Wszak pełno tam jeszcze odprysków marmurowych. Dzięki jego zabiegom wyrasta w Atenach drugi lud, lud posągów.
Perykles jest kochankiem Demosu. Demos czci go jak półboga. Demos ustępuje mu. Ale niech i on choć w części liczy się z obyczajami Demosu.
Dlaczego broni bezbożnego Anaksagorasa? Dlaczego zezwala hańbić boginię obliczem Aspazji? Dlaczego nad prawowitą małżonkę wyżej stawił hetajrę?
Demos się burzy.
Pomruk ludu, obiegający ulice Aten, równa się pomrukowi odległego gromu, który w tej chwili rozlega się w stronie morza.
W Atenach zawsze warczy grom i warczy lud. Perykles to wie. Dlatego na krok nie oddala się od Anaksagorosa. Zaręczył za niego.
Przed wschodem słońca sam mu przypomni. Sam go odwiezie do Pireusu. Sam go odprowadzi na statek.
Perykles spojrzał w stronę śpiących Aten. Głusza tam teraz, bo nastała noc. Ale jakże jest w Sparcie? Tam głusza trwa i w dzień słoneczny. Tam rządzi bezduszna Dawność starych rodów i nic powstać nie może.
Więc Perykles rozpętał w Atenach Demosa, dał mu w rękę rządy, wygnał Dawność i mniemał, że zapewnił oddech swobodny wszelkiej Nowości.
Ale omylił się.
Demos, wychowany śród zapachu skór, śród zaduchu straganów i śród wyziewów winiarń, nie odczuwał czystego klimatu wiedzy, balsamicznego powiewu sztuki i słonecznej pogody wolności moralnej. Lada krzykacz obali Anaksagorasa. Lada wróżek wykaże bluźnierstwo w dziele Fejdjasza. Lada zbogacony piekarz będzie żądał wydalenia z miasta dziwnemi talentami wyposażonej hetajry.
……………………………………………………………………………………………..
A ta hetajra dotyka w tej chwili miękką ręką ramienia Peryklesa i odwodzi wzrok jego w północną stronę Akropolu.
Perykles spojrzał. Powiała na niego stamtąd pustka. Brwi jego zbiegły się.
Aspazja szepnęła:
– Propyleje…
Błysk pytający strzelił z oczu Peryklesa. Wtedy Aspazja poczęła mówić mu o kolumnach, akantusach, architrawach, o pięciobramnym portyku, o olbrzymich wschodach marmurowych, piętrzących się wyżej i wyżej.
Przed myślą Peryklesa dźwigał się w oddaleniu cud architektoniczny. Budziła się w jego duszy tęsknota do urzeczywistnienia tego cudu.
Aspazja budowała dalej słowem plastycznem. Wznosiła rzędy kolumn, wieńczyła je głowicami o pękach marmurowych liści, łączyła je architrawem a na wierzchu umieściła spiżową kwadrygę z rozhukanemi rumakami.
Na twarz Peryklesa wystąpiły lekkie ognie. W stronie morza błysnęło. Twarz bohatera nagle sposępniała.
Szepnął:
– Mamże to robić dla tego ciemnego tłumu?
– To się robi dla całego świata! – odparła z dumą hetajra.
W pobliżu stał człowiek, przepasany skórzanym fartuchem. Głowa jego była zasypana pyłem. Lewą dłoń wspierał na biodrze a w prawej dzierżył młot. Patrzył również od niejakiego czasu w stronę owej pustki.
– Mnezykles! – zawołała Aspazja. Człowiek w skórzanym fartuchu obrócił głowę a następnie jął się powoli zbliżać. Perykles tłomaczył mu. Potem wskazał na Aspazję. Wtedy twarz onego człowieka nabrała szczególnego blasku. Patrzył to na hetajrę, to w kierunku owej pustki.
Ona zaś, uniósłszy nieco głowę, wykładała swą myśl. Dobywała z wyobraźni gotowe kształty i ustawiała je w oddaleniu. Mnezykles mierzył okiem odległości, ustosunkowywał rozmiary, obliczał wysokości.
Tej nocy świetlistej hetajra dała ateńskiemu Demosowi jedną z najśmielej pomyślanych ozdób architektonicznych. Akropol miał wyglądać jak marmurowy sen.
………………………………………………………………………………………….
Między karjatydami Erechtejonu stoi pogrążony w cieniu Fejdjasz.
Aspazja mówi. Więc go nawet nie przeczuwa. On zaś z ukrycia patrzy ku niej całą potęgą swego chwytnego wzroku. W ciemności źrenice jego tworzą dwie zielone plamy. Prawą rękę wciąż kurczowo zaciska i otwiera.
Księżyc, który świeci w samym zenicie, rzuca z góry blaski na oblicze mówiącej Aspazji. Głowa jej jest lekko wzniesiona a profil rysuje się tak wyraźnie, tak bosko, tyle w nim majestatu, panowania i piękna, że Fejdjasz z rozpaczą zbił ręce nad czołem a potem twarz ukrył w dłoniach.
Po chwili spojrzał raz drugi. Profil ten mieni się w powietrzu jak zjawa. To już nie oblicze, ale wizja.
Fejdjasz przymknął oczy a potem skierował głowę w ciemność i spojrzał, aby się przekonać, czy pamięta. Po chwili, tam, w ciemności, począł mu się zarysowywać ów profil, mienił się tą nadzwyczajną linją, szlachetną, majestatyczną.
Coś nim szarpnęło. Zbiegł szybko za gmach Erechtejonu, pchnął drewniane drzwi zbitego z desek szaletu i spojrzał.
Do wnętrza wlała się powódź światła modrego i oblała posąg z kości słoniowej, widny również z profilu, uderzająco podobny do Aspazji.
Tak. Nad brwiami linja czoła lekko zachwiana.
Zbyt gruba. Zbyt uliczna.
Ale jedno, dwa muśnięcia dłutem…
U licha! Demos może miał słuszność, że nie uznał tej twarzy.
Demos jest głupi; ale czasem dobrze widzi.
Fejdjasz chwycił kredę i stanął przed deską drzwi. Popatrzył na posąg, potem w przestrzeń przypomnienia i zaraz potem znowu na deskę drzwi. Następnie westchnął i jednym śmiałym ruchem – pociągnął linję.
Kreda wypadła mu z ręki. Oparł się o ścianę i oddychał ciężko, jak gdyby wąż, co mu ściskał gardło, zwolnił kręgów.
I natychmiast wyprostował się dumnie. Jak król spojrzał dokoła. Czy tam kupią się tłumy? Nie!
Sam jest! Jeszcze niema nikogo, jeszcze nikt nie wie o tej nadzwyczajnej linji. I było mu tak, jak gdyby w tej samotni, zalanej modrem światłem, odniósł jedno z największych zwycięstw ducha ludzkiego.
Siadł w progu wyczerpany. Wsparł na obu rękach płonące czoło. Ale po chwili, gnany wewnętrznym niepokojem, wstał. Linja ta wprawdzie nie przepadnie. Ale dopiero żyje na desce. Jutro wykona ją na posągu.
To jutro jest bliskie. Bliskie i krótkie. Na jedną linję? Fejdjasz mimowolnie sięgnął po rylce i począł się pilnie przypatrywać ich ostrzom.
Wybrał jeden, dotknął ostrza palcem. I zaraz pochylił się nad toczydłem. Dolał wody do korytka. A potem, lewą ręką obracając korbę, prawą ręką przyłożył rylec do toczaka.
Dał się słyszeć syk ostrzonej stali.
Fejdjasz rozgorączkowany popatrywał wciąż to na posąg, to na toczak, to na deskę drzwi z ową linją.
………………………………………………………………………………………………
Po stronie południowej Partenonu siadł na tarasach marmurowych Eurypides. Od postaci jego pada w bok cień.
Twarz mroczna. Oczy wpatrzone w modrą przestrzeń.
Dokoła Akropolu majaczeją w jasności miesięcznej Lykabetos, Helikon, Areopagos. Na wzgórzach cisza, noc, melancholja.
W spiżowej twarzy Eurypidesa widny jakiś tragizm. To, co ma w tej chwili przed oczami, napełni kiedyś sceny Hellady grozą i szałem.
Blask księżyca staje się trupi a kolumny Partenonu są podobne do rzędu ustawionych piszczeli.
I oto na promieniu księżyca płynie do Helikonu w stronę Areopagu biała Elektra.
Głowa jej opadła na piersi. Tunika rozwiewna jak obłoczek. Podobna jest do niesionej lilji z pochylonym kielichem.
Przepływa nad marmurowemi tarasami Partenonu. W owisłej ręce trzyma nóż a z tego noża kapie krew i znaczy ślad czarnemi kroplami na bieli pentelikońskiego głazu.
Z za węgła wychodzi Orestes. Sunie jak cień. Cały jest jak w ludzkie kształty zmieniony słup dymu.
Twarz błędna. Rzuca lękliwie oczami na wszystkie strony. Co chwila staje i nasłuchuje.
W powietrzu odzywają się dalekie wołania. Nadlatują Erynje.
Orestes ogląda się przerażoną twarzą. Stara się obejść niepostrzeżenie spady gmachu. Wtedy w powietrzu odzywa się gruby śmiech.
Orestes poczyna drżeć na całem ciele. Wrzawa w powietrzu rośnie. Słychać świsty wężów. Rozlegają się jęki człowieka mordowanego.
Orestes wyciąga przed siebie ręce i biegnie na oślep.
Ale naprzeciw lecących Mścicielek wychodzi z pomiędzy kolumn Medea. Twarz jej posępna jak kraina Podziemia.
Wskazuje Mścicielkom morze, gdzie Jazon wsiada na okręt, aby odpłynąć do Koryntu i pojąć za małżonkę piękną córkę Kreona.
Jakże to śmie uczynić Jazon? Czemże Medea? Czemże jej dzieci?
Oto te dzieci wybiegają z pomiędzy kolumn ku matce, czepiają się rączynami jej szat, ufne twarzyczki podnoszą ku strasznym oczom rodzicielki. Trójca Mścicielek zatrzymała się w powietrzu. Patrzą ku Medei i czekają.
One zawsze czekają. A gdy się spełni zbrodnia, wtedy dopiero gnają z jękiem, oburzeniem i wrzawą.
Czemu nie powstrzymają Jazona w szalonym zamiarze? Czemu nie zatopią w przystani statku jego? Czemu wężami nie oplączą wiarołomnego rnęża, nie odprowadzą z powrotem do zdradzonego ogniska domowego, gdzie prawowita małżonka i dzieciny?
Medea bluźni Mścicielkom. A one wciąż czekają i milczą.
Jazon wsiada na okręt. Żeglarze rozpinają żagle, wiatr je wydyma a statek na pełne popycha morze.
Medea ściąga brwi. W oczach jej latają ognie. A Mścicielki wciąż na nią patrzą i czekają.
Medea drze tunikę w pasy. Potem pasami temi okręca szyje dziecin. Ręce jej zaciskają się kurczowo; ciągną, ciągną strasznie. Oczy dzieci wychodzą z oczodołów.
W powietrzu zawrzało i umilkło.
Znikła Medea z poduszonemi dziecinami. Znikły Mścicielki.
Tylko dźwiga się stos otoczony kapłanami, wojownikami, ludem. Na stosie skrępowana postać dziewicza. To Ifigenja.
Przybrana kwiatami. Sagi drew osypane kwiatami. Cały stos tonie w kwiatach.
Kapłani leją miód i śpiewają. A potem jeden z nich przybliża czerwoną pochodnię do drewek. Pada blask na kwiaty, bije w górę na mdlejącą lfigenję.
Kurzawa czarnego dymu zasłania czerwień, ukwiecony stos i ludzką ofiarę. Kwiaty zwijają się w czerwone języki, sagi strzelą niekiedy pękającemi iskrami.
Niesłychana wrzawa rozlega się w powietrzu, śpiew, dzwonienie mieczów i wrzawa.
Ale ta wrzawa już jakby w dole, już jakby w bezmiernej głębi, niżej i niżej.
Bo dym czarny poczyna w górze jaśnieć, kształtować się i zwolna przybierać postać lfigenji, kołysanej na obłoczkach, uśpionej słodkim snem, uniesionej z objęć żrącego ognia w krainę nieśmiertelnych mitów.
…………………………………………………………………………..
Dokoła pusto. Cała przestrzeń między Lykabetem, Helikonem i Areopagiem wypełniona nocną modrością. Na tarasach Partenonu siedzi Eurypides. Od jego postaci pada w bok cień. Oczy wlepione nieruchomo w pustą przestrzeń. Tej nocy ujrzał to, co grozą i szałem napełni sceny Hellady.
……………………………………………………………………………
Przy murze zamkowym stoi Tukidides. W lewej ręce tabliczka, w prawej rylec.
A jako pamiętnikarz Hellady pilnie pogląda na dumającego Eurypidesa, śledzi Fejdjasza, ostrzącego dłuto w swym szalecie, patrzy za Peryklesem i hetajrą, uważa na Mnezyklesa. Potem kieruje wzrok na Anaksagorasa i Sokratesa, którzy przechadzają się tam i z powrotem po północnej stronie kolumnad Partenonu.
Księżyc dobiegł już do postrzępionego górami widnokręgu a na wschodzie niebo zajmowało się pierwszemi płomieniami jutrzenkowemi.
Budzi się ptactwo z uśpienia, ćwierka i świegoce. Wysoko nad Akropolem dzwoni w błękitach skowronek.
Eurypides powstał. Wyszedł z szaletu Fejdjasz. Aspazja i Perykles zbliżają się do Partenonu. Podchodzi także Mnezykles i Tukidides.
Otaczają Anaksagorasa. Ściskają go kolejno za rękę. Ściska go Sokrates i Eurypides, Perykles i Aspazja, ostatni ściska go Mnezykles.
Żegnają go ze wzruszeniem i on ich ze wzruszeniem żegna. Z twarzy Sokratesa uchodzi wyraz ironji i pozostaje tylko melancholja.
Anaksagoras obrzucił ostatniem spojrzeniem Partenon, Erechtejon, Lykabetos, Helikon. Popatrzył na niebo Akropolu, a także na niewdzięczne Ateny w dole jeszcze nieco zmroczone.