- W empik go
Sold out - ebook
Sold out - ebook
To przedstawienie będzie trwać – czy tego chcesz, czy nie.
Ogólnopolska gwiazda stand-upu, trzydziestoletni Andrzej Braniecki, z dnia na dzień kończy karierę. Powód jest nieznany – w końcu miał przed sobą świetlaną przyszłość i rzeszę oddanych fanów, a jego praca wydawała się sprawiać mu radość. Nikt nie podejrzewa, co przez ten cały czas kryło się za uśmiechem stand-upera.
Pozorny sukces, który osiągnął, nie dawał Andrzejowi satysfakcji ani spełnienia, a poprawy samopoczucia Braniecki przez długi czas szukał w alkoholu. Decyzja o porzuceniu kariery zaprowadziła go prosto do gabinetu terapeutycznego.
Do tej pory stand-uper drwił z rzeczywistości, ale w tych czterech ścianach musi w końcu się z nią zmierzyć. Nie spodziewa się, że ten przykry żart losu będzie miał tak mocną puentę. Już wkrótce scena znów się o niego upomni… a to będzie miało daleko idące konsekwencje.
Ludzie wszędzie są tacy sami, owszem, zdarzają się wyjątki, które go nawet czasami mocno dziwiły, ale z reguły wiedział doskonale, w których momentach jego programu śmiech widowni będzie największy, gdzie dojdzie do burzy niby-spontanicznych, a jednak przewidywalnych braw, a w której minucie pozostawi po sobie niezręczny, może lekko kłujący moment ciszy, wcześniej zadeklamowawszy kąśliwą, pozornie śmieszną, a jednak gorzką i trafną puentę dotyczącą świata oraz rzeczywistości, w której przyszło nam żyć, niektórym istnieć, a większości tylko egzystować.
Przez jakąś bardzo krótką i ulotną chwilę miał wrażenie, że wypełnia go coś na kształt spełnienia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-406-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudził go zimny podmuch wiatru dostający się do hotelowego pokoju przez niezbyt szczelne okna. Mężczyzna naciągnął na siebie kołdrę, przewrócił się na drugi bok i próbował bezskutecznie zasnąć. Głowa pulsowała w rytm tłoczącej się do mózgu krwi, a przy okazji była ciężka niczym jedna z sióstr Grycanek. W ustach czuł suchość, a jego niezbyt wysportowane ciało, przyzwyczajone do osiadłego i mało aktywnego trybu życia, próbowało się uporać z nadmiarem nieprzetrawionego jeszcze alkoholu. Ten stan nie powinien go szczególnie dziwić, wszak takie poranki ostatnimi czasy były dla niego chlebem powszednim, a nie jakimś przypadkiem czy odstępstwem od normy.
Kolejne miasto, kolejny występ, kolejny średniej klasy hotel i kolejny kac. Wczorajszy wieczór był jednym z ostatnich w jego stand-upowej trasie po tych znanych, a także tych mniej znanych lokalach i klubach w Polsce.
Andrzej był uznaną marką w swojej branży, mimo swoich dopiero co skończonych trzydziestu lat, choć trzeba przyznać, że średnia wieku z roku na rok się obniżała, gdyż coraz młodsi garnęli się do tego fachu i wyrastali jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Stawanie w szranki z młodymi wilkami, dopiero co wchodzącymi w szeroko pojęty świat estrady, nie pozostawało w kręgach jego zainteresowań. Znał swoją wartość – jego kalendarz wypełniony był po brzegi, więc żadna liczba młodzieńców uczących się rzemiosła nie była w stanie zrobić na nim najmniejszego wrażenia.
Życie Andrzeja na pierwszy rzut oka było jak z obrazka, zdecydowana większość osób żyjąca na tej szerokości geograficznej chciałaby mieć taką pracę, takie stawki, takie dobra materialne i wreszcie – taką kobietę. Wielokrotnie zdarzało mu się słyszeć, że jego życie jest usłane różami, a on sam ma fart czy też wielkie szczęście, bo los, Bóg, przeznaczenie czy jakkolwiek by to nazwać uśmiechnęły się do niego. Andrzej widział to jednak zgoła inaczej, ale tłumaczenie tego typu kwestii ludziom, którzy na podstawie fragmentu, można by rzec wycinku z życia, tworzyli sobie cały obraz, uważał za zbyteczne. Koniec końców większość i tak zawsze ma rację, większość wygrywa, kiedyś przecież nawet większość chciała, żeby uwolnić Barabasza, i dopięła swego, więc po co tracić czas i energię na to, by zreferować, jak sprawy mają się naprawdę? Społeczeństwo i tak znajdzie swoją wersję prawdy, taką, która będzie mu najbardziej odpowiadała.
Leżał jeszcze przez dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, niejako odsuwając w czasie egzekucję w postaci zbliżającego się wielkimi krokami światłowstrętu. Kiedy pod zaciśnięte powieki zaczęły dostawać się coraz jaśniejsze promienie słońca, otworzył oczy, szybko wstał z łóżka i chwiejąc się na nogach, rozejrzał po trzygwiazdkowym, hotelowym pokoju, który praktycznie zawsze w każdym pieprzonym mieście wyglądał tak samo, niemal teatralnie. Powłóczył nogami do biurka, na którym znajdowały się dwie półlitrowe, gazowane wody, po drodze się potknął i przewrócił pustą butelkę po jim beamie, ostatnim namacalnym świadku wczorajszego wieczoru.
Doprowadzenie się do stanu używalności zajęło mu mniej więcej pół godziny. Spojrzał szybko na zegarek, który wskazywał dokładnie ósmą rano, i postanowił zacząć ten dzień od pożywnego śniadania. Czekała go dzisiaj długa trasa, a z racji tego, że od zawsze był własnym szoferem, musiał także jak najszybciej pozbyć się wciąż obecnych w ciele promili. Jego najnowszy program komediowy nosił tytuł _Koniec świata_ i właśnie jak na ironię tak najczęściej czuł się podczas jeżdżenia z nim po Polsce – jakby za chwilę cały jego wewnętrzny, jak i zewnętrzny świat miał się skończyć.
Na najbliższe dni miał zaplanowane grania w promieniu dwustu kilometrów od domu, dlatego kolejny dzień w trasie wydawał mu się nieco bardziej znośny. Za kilka godzin znów zobaczy się z Leną, pogadają, zjedzą późną kolację, pójdą do łóżka i w końcu chociaż na moment wszystko będzie zdawało się proste, mimo że ostatnimi czasy między nimi nic proste nie miało prawa być. Na czas jego chałtur, jak to, czym się parał, określała Lena, zawiesili rozmowy o przyszłości ich związku. Wynikało to z lęku przed poruszaniem tak trudnych tematów, wszak w domu powieszonego nie mówi się o sznurze, a w mieszkaniach sióstr Godlewskich o lekcjach śpiewu.
Miało to też swoje czysto praktyczne zastosowanie, ponieważ dawali sobie tym samym czas niezbędny na osobiste refleksje. Andrzej zdawał sobie sprawę, czego Lena chce. Była sześć lat starsza od niego i nie raz, nie dwa po kilku lampkach wina mówiła w przypływie wylewającej się z niej szczerości, że jest gotowa na założenie rodziny, że chce stabilizacji, domu, poczucia bezpieczeństwa na co dzień, a nie tylko od święta, no i w ogóle, że już najwyższy czas pomyśleć albo poważnie o ich relacji, albo po prostu rozejść się, każde w swoją stronę. Z kolei o tym, co myślał sobie Andrzej, Lena nie miała bladego pojęcia.
Praktycznie od samego początku ich bycia razem ciężko było jej odgadnąć, jakie myśli mu się tam kotłują pod kopułą. Zawsze był dla niej zagadką, był typem introwertyka, który miał problem z nazywaniem swoich uczuć i z wyrażaniem emocji, ale tylko w sytuacjach prywatnych, tylko w najintymniejszych kwestiach, kiedy musiałby się odsłonić, i tylko kiedy byli albo sam na sam, albo w wąskim gronie rodziny czy znajomych. Natomiast kiedy wchodził na scenę, to jakby wszystko zmieniało się o sto osiemdziesiąt stopni, nikt wówczas nawet nie śmiałby pomyśleć, że ma on jakiekolwiek, najmniejsze choćby problemy w kontaktach społecznych czy komunikacji międzyludzkiej.
Dlatego tak rzadko Lena dawała się namówić na to, żeby bywać na jego występach. Nie mogła do końca zrozumieć, jak to możliwe, że dochodzi w nim do takiego rozdwojenia, nie potrafiła uwierzyć, że jej facet, którego zna praktycznie jak własną kieszeń, i ten charyzmatyczny, otwarty, bezpośredni typ na scenie to jedna i ta sama osoba. Na własny użytek tłumaczyła to sobie tym, że posiada on jakiś rodzaj talentu aktorskiego, który ujawnia się właśnie po przekroczeniu progu estrady.
Dla niej był po prostu Andrzejem Branieckim, młodym mężczyzną, z którym chciała spróbować stworzyć rodzinę. Nie rozumiała tego ubóstwiającego go tłumu, który po każdym występie ustawiał się w długą kolejkę do wspólnych zdjęć i przybijania piątek, co szczególnie upodobali sobie inni faceci, którzy chyba w jakiś tylko sobie znany i wytłumaczalny sposób mieli parcie na uściśnięcie grabuli jej chłopaka. Jakby Andrzej był jakimś cholernym Zbyszkiem Nowakiem z popularnego w latach dziewięćdziesiątych programu _Ręce, które leczą_. Wraz z rosnącą popularnością drastycznie zacierała się u niego granica między życiem prywatnym a zawodowym. Zapełniający się w iście olimpijskim tempie terminarz z występami w połączeniu z nawarstwiającymi się problemami w związku stanowił mieszankę wybuchową, pełną napięcia, która gdzieś musiała znaleźć swój koniec w postaci lontu mogącego posłużyć jako zapalnik w każdym dowolnym momencie.
Po niemal całym dniu za kółkiem Andrzej dojechał do Ostrowa kilka minut przed północą. Występ w Kole przeciągnął się o ponad godzinę ze względu na problemy techniczne z nagłośnieniem. Doskonale wiedział, że o tej porze z kolacji i późnego wieczoru, który chciał spędzić z Leną, nic nie wyjdzie. Chwilę po dwudziestej trzeciej dostał lakoniczną wiadomość od niej, że jedzie do siebie, jest zła i ewentualnie jutro, jeśli znajdzie czas, to może będzie łaskawa się z nim spotkać. Nie mając zatem już gdzie się za bardzo śpieszyć, podjechał na stację benzynową, żeby zatankować swoje czarne volvo S90 oraz kupić jednego portera, dwie ipy i paczkę największych, paprykowych laysów.
Gdy był już w mieszkaniu, poszedł wziąć szybki prysznic, po czym położył się na łóżku, włączył telewizor, otworzył drugie piwo – pierwsze szybko wychylił jeszcze przed kąpielą – i poczuł, jak ciepło alkoholu rozlewa się po całym żołądku, który, jeśliby oczywiście miał jakiekolwiek prawo głosu, to domagałby się w tym momencie jedzenia zamiast mocnego i ciemnego jak noc za oknem piwa. Nie chciał dopuścić do siebie żadnych myśli, nie chciał czuć się źle, nie chciał się zastanawiać, analizować ani przeżywać, jak jutro będzie wyglądała ich rozmowa, która od dawna odwlekana, teraz zbliżała się w zastraszająco szybkim tempie.
Piwo pozwoliło zasnąć płytkim snem, ale przecież doskonale wiedział, że czasem cel uświęca środki. Śniło mu się, nie pierwszy raz zresztą, że skacze z okna. Taki motyw pojawiał się nadzwyczaj często, wręcz regularnie. Siedział wtedy w swoim dawnym dziecięcym pokoju, majtał luźno nogami, patrząc mimochodem, jaka duża odległość dzieli trzecie piętro rodzinnego gniazdka od betonowego chodnika. Samo spojrzenie w dół wywoływało silny ucisk w klatce piersiowej oraz przyśpieszony oddech. W każdym z tego typu snów był środek upalnego lata, jednak na całym podwórku trudno było wypatrzeć choćby cień ludzkiej sylwetki. Z mieszkania również nie dochodziły żadne głosy. Panowała sterylna cisza. Cisza przed burzą. Im bardziej rosło w nim napięcie i przekonanie, że jednak nie skoczy, tym mocniej wychylał się ku nicości. Czuł na plecach dłoń, która powstrzymywała go przed powrotem do pomieszczenia. Skok nigdy nie był do końca świadomym wyborem. Kiedy leciał, przez dłuższą chwilę czuł całkowitą wolność. Później słyszał tylko chrzęst łamanych kończyn i odgłos pękającego kręgosłupa, nie do wymazania z pamięci. Przez ledwo otwarte oczy widział sączącą się wartkimi strumieniami ciemnobordową krew. Tak kończył się sen. Później następowała tylko ciemność. Gęsta. Czarna. Smolista. Bez bólu, bez czucia, bez sensu.2
– Musimy zrobić przerwę – wyrzuciła z siebie z szybkością karabinu maszynowego. – Chodzi mi o to, że to ty musisz przemyśleć sobie pewne kwestie, bo ja, Andrzej, tak już dłużej nie mogę.
– Ale o co ci chodzi? – zapytał, nie mając zapewne pojęcia, że tym samym zacytował z pamięci tytuł ostatniego tomiku Świetlickiego.
– O ciebie, o nas, o wszystko – powiedziała, niemal desperacko krzycząc. – Non stop cię nie ma, człowieku, a jak już wracasz, to jesteś ostatnimi czasy jakiś cholernie nieswój.
Siedzieli właśnie w jednym z letnich ogródków na rynku, przerobionych na ogródek całoroczny, popijając zimowe herbaty, które w tak zimny jak dziś dzień rozgrzewały chłodem prześladowane wnętrza. Lena wiedziała, że wraz z ostatnim zdaniem wkraczała na bardzo grząski grunt, choć odkąd zaczęli być razem, faktycznie wyjazdów i popularności Andrzejowi zdecydowanie przybyło, z drugiej zaś strony doskonale wiedziała, z kim się wiąże, jaki zawód wybrał sobie jej wybranek oraz jak wygląda styl życia, który prowadzi. Tu chodziło o coś jeszcze, o coś, co skrzętnie w sobie ukrywała i bała lub też obawiała się powiedzieć, nie wiedząc, z jaką reakcją Andrzeja by się to spotkało.
– Nie rozumiesz, że na tym polega moja praca?
– Nie chciałam tego mówić, ale widzę, że do „pana artysty” trzeba prosto z mostu. To nie jest praca, to jest twoja ucieczka przed rzeczywistością.
– O czym ty w ogóle mówisz?! – krzyknął na tyle głośno, że ludzie z sąsiednich stolików zaczęli im się bacznie przyglądać.
– Ciszej, to po pierwsze. A po drugie, mówię o tym, że uciekasz przed prawdziwym życiem. Teraz powiem coś, co każdego by zabolało, a że znam cię doskonale, to wiem, że akurat ciebie zaboli to kilka razy bardziej, choć być może będziesz udawał, że spływa to po tobie jak po kaczce. Może to definitywnie zakończy naszą i tak skomplikowaną już relację, lecz mimo wszystko czuję się w obowiązku, żeby to zrobić.
Andrzej popatrzył na nią zdziwionym, pytającym wzrokiem. Owszem, zdawał sobie sprawę z tego, że ich związek od jakiegoś czasu nie jest tym, który można by stawiać innym za wzór, jednak nie zakładał, że sprawy przybiorą taki obrót. Spodziewał się kłótni, może nawet cichych dni i kolejnych godzin pełnych niezidentyfikowanego napięcia przepełnionego dającą się wyczuć na kilometr złością, jednak nie był przygotowany na ogłoszenie swoistego pata w odniesieniu do ich relacji.
– Ty myślisz, że ja tego nie widzę, ale widzę, Andrzej. Widzę, jakim problemem jest dla ciebie to, żeby powiedzieć mi, że mnie kochasz. Na początku to było naprawdę urocze, kiedy płoszyłeś się, wyznając mi miłość. Ty, ten bezpośredni, niemający problemów z poruszaniem żadnych tematów tabu na scenie komik. Myślałam, że to ja tak na ciebie działam, ale nie. Nie potrafisz mówić o tym, co czujesz, co złego się w tobie dzieje, a przecież, do cholery, widzę, że coś się dzieje! Wiesz, co albo raczej kto jest twoim największym problemem? Ty. Tak, nie patrz tak na mnie. Owszem, jesteś wyjątkowy, jesteś facetem, w którym zakochałam się i przepadłam bez reszty, masz swój wewnętrzny świat, swoje pasje, intrygujesz, ale pod tym całym płaszczykiem cudowności kryje się małe dziecko, które szuka miłości i aprobaty wszędzie na zewnątrz, bo jest puste w środku. Już wiesz, czemu jesteś zawsze taki pomocny, troskliwy, zabawny, przejmujący się losem innych? Bo nie ma w tobie grama miłości do samego siebie. Poszukujesz w słowach, gestach, spojrzeniach i czynach ludzi dookoła tego, czego nigdy ci nie dano i czego ty sam nie potrafiłeś sobie dać. Stąd ten stand-up, stąd twoje trasy, tylko że to cię nigdy nie będzie w stanie wypełnić, rozumiesz?
Lena dopiła swoją herbatę, popatrzyła chwilę na oniemiałego Andrzeja, któremu mimowolnie głowa pod naporem tak ciężkich sądów sama zaczęła opadać. Jej zaś do oczu zaczęły napływać łzy, jednak ze wszystkich sił powstrzymała się przed płaczem, zaciskając przy tym także zęby. Wstała, podeszła do niego, pocałowała delikatnie w policzek i szepnęła do ucha:
– Wiem, że boli, ale wiem też, że wrócisz silniejszy.
Po czym odeszła w kierunku Raszkowskiej, zostawiając go samego z echem tych wszystkich zdań, które przed chwilą padły z jej ust. Po takiej rozmowie ciężko było mu wrócić do normalnego funkcjonowania i obowiązków, które czekały na niego tego dnia. W lokalu posiedział jeszcze dobrą godzinę, nie potrafiąc zebrać myśli. Podenerwowanie mieszało się w nim z gniewem oraz czymś na kształt smutku.
Nigdy nie dopuszczał do siebie uczuć czy emocji, które mogłyby go zranić. Udawał, że ich po prostu nie ma, wszystko od lat skrzętnie kumulował i odkładał w sobie. Tym razem jednak gdzieś pod swoim pancerzem utkanym z ironii i sarkazmu wiedział, że w tym, co nie tak dawno powiedziała mu Lena, jest przerażająco dużo prawdy. Być może dlatego tak mocno go to ukłuło, wręcz zabolało, a bardzo, ale to bardzo nie lubił, kiedy coś powodowało w nim takie stany. Zawsze przecież dbał o to, żeby uciec, gdziekolwiek i w cokolwiek, byle tylko nie myśleć i nie musieć stawiać czoła czemuś trudnemu, na co nie było jego wewnętrznej zgody.
Kierunki dezercji bywały różne, raz było to zatopienie się w pracy, innym razem puszczanie oka w stronę używek, kiedy indziej przesadne skupienie na problemach najbliższych – znajomych i przyjaciół. Odkąd pamięta, przyjmował za pewnik, że taki już po prostu jest, choć prawdę mówiąc, nigdy też tego nie zaakceptował. Nie lubił, kiedy bolało, ale umówmy się – kto przy zdrowych zmysłach lubi, kiedy jest gorzej, kiedy źle się czuje albo kiedy natłok negatywnych myśli skierowanych pod własnym adresem doskwiera tak, że jedyne, o czym się marzy, to przerwanie tego łańcucha każdym możliwym, dostępnym sposobem?
Wydawało mu się zawsze, że wybiera mniejsze zło, że te ucieczki są czymś tak naturalnym, że robią to wszyscy albo przynajmniej zdecydowana większość, dlatego też i on nie powinien mieć do siebie wielkich pretensji o to, jak sobie w takich kryzysowych, stresujących sytuacjach radzi. Gdzieś tam jednak w samym epicentrum Andrzejowego serca wiedział, że problem ten w jego przypadku jest bardziej złożony i skomplikowany, ale nie miał okazji, żeby się temu przyjrzeć, ponieważ i takich niewygodnych tematów dotyczących własnego wnętrza unikał.
Mimo tej emocjonalnej emigracji był bardzo dobrym obserwatorem i doskonale widział nieuchronne podobieństwo między sobą a własnym ojcem, Leopoldem. Było to typowe, wszak głównie od własnych rodziców się uczymy, to z ich czynów czerpiemy garściami, chłonąc niemal jak gąbka każde ich zachowanie, bo jak to ktoś mądry już kiedyś napisał: „zamiast szukać gdzieś sposobów, bierzesz te, które są w domu”.
Tego przedpołudnia mimowolnie skierował całą swoją energię w pracę, wiedział, że oprócz wieczornego występu w Swarzędzu czeka go także spotkanie z menadżerem, Krystianem Bielskim, w sprawie kolejnych terminów grań i nowej trasy, którą menago najchętniej już by bookował, mając w głębokim poważaniu fakt, że Andrzej jeszcze nie zaczął pisać nowego materiału. Po godzinnym, całkowitym odcięciu się od rzeczywistości, będącym pokłosiem tego, co usłyszał od nie swojej już chyba kobiety, pojechał na obrzeża Ostrowa, do dopiero co powstałej dzielnicy, pełnej nowo pobudowanych domków jednorodzinnych.