Soma - ebook
Soma - ebook
Soma jest tomem wierszy spokojnych i nienachalnie melancholijnych, w których oprócz motywu życia i szczęścia przewija się ból oraz śmierć. Doświadczenie podmiotu lirycznego jest doświadczeniem każdego człowieka, przez co książka Jarosza staje się uniwersalna i bliska czytelnikowi.
Spis treści
Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort
Sepia
Pod koronami leszczyn
Wujek Rysiek wyprowadza się z domu w Domaniewicach
Vinyl
[Opierając się o szlaban, liczymy wagony]
[skrzypią schody prowadzące na strych]
Sprzątanie świata
[Kierują mną te same przyzwyczajenia i namiętności]
[Dopiero przekleństwo pomaga w przerąbaniu pnia]
Mróz kruszy się z każdym krokiem
Zwierzę zabite
Brzegiem lasu
Do wszystkich kotów śpiących, smutnych i przeciągających się
Śmigus A.D. 1985
Światłoczuli
Szukając namiotu na strychu
[Około trzeciej-czwartej nad ranem do pociągu]
Thalassa
Dokładnie wyczuwam symetrię tego świata
Dżan
Sto tysięcy uderzeń
Gea
Śmierć pięknych saren
Soma
Koła. Powroty
Serengeti nie może umrzeć
Ślady
[My dwoje wtopieni w korowód]
[Kolejny dzień bez ciebie]
Igła jodły
Wszystko, za co powinniśmy być wdzięczni
Próba światła
Noir
Jesień
[Raz-dwa, raz-dwa]
Foton
Miejsca
Świniobicie
Srebrna dusza
Ćmy
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65358-33-2 |
Rozmiar pliku: | 559 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort
Sepia
Pod koronami leszczyn
Wujek Rysiek wyprowadza się z domu w Domaniewicach
Vinyl
Sprzątanie świata
Mróz kruszy się z każdym krokiem
Zwierzę zabite
Brzegiem lasu
Do wszystkich kotów śpiących, smutnych i przeciągających się
Śmigus A.D. 1985
Światłoczuli
Szukając namiotu na strychu
Thalassa
Dokładnie wyczuwam symetrię tego świata
Dżan
Sto tysięcy uderzeń
Gea
Śmierć pięknych saren
Soma
Koła. Powroty
Serengeti nie może umrzeć
Ślady
Igła jodły
Wszystko, za co powinniśmy być wdzięczni
Próba światła
Noir
Jesień
Foton
Miejsca
Świniobicie
Srebrna dusza
ĆmyZachar Pawłowicz złożył do worka swoje drewniane wyroby – tyle, ile się zmieściło – i poszedł w dal babską grzybową ścieżynką. Nie popatrzał nawet na golca: umarli nie rzucają się w oczy; choć Zachar Pawłowicz znał pewnego człowieka, rybaka znad jeziora Mutiewo, który wielu ludzi wypytywał o śmierć i cierpiał z powodu swojej ciekawości; rybak ten najbardziej lubił ryby nie jako strawę, ale jako szczególne istoty, które na pewno znają tajemnicę śmierci. Pokazywał Zacharowi Pawłowiczowi oczy martwych ryb i mówił: „Popatrz, jakie to mądre! Ryba jest pomiędzy życiem a śmiercią i dlatego jest niema i patrzy bez wyrazu. Przecież nawet cielę myśli, a ryba – nie, ona już wie wszystko”. Przez całe lata przyglądając się jezioru, rybak wciąż myślał o tym samym – jak ciekawa jest śmierć. Zachar Pawłowicz perswadował mu: „Nie ma tam nic szczególnego: tak, tyle że nieco ciaśniej”. W rok później rybak nie wytrzymał i skoczył z łódki do jeziora, związawszy sobie uprzednio nogi sznurem, aby nie popłynąć mimo woli. W głębi duszy w ogóle nie wierzył w śmierć, a najważniejsze, że chciał popatrzeć, co tam jest: a może tam jest znacznie ciekawiej niż we wsi lub na brzegu jeziora; wyobrażał sobie śmierć jako inną gubernię, położoną pod niebem, jak gdyby na dnie chłodnej wody – i dlatego ciągnęło go do niej. Niektórzy chłopi, którym rybak opowiadał, że ma zamiar pożyć trochę w śmierci i wrócić, odmawiali go od tego, a inni się z nim zgadzali. „Cóż, kto próbuje, nie traci Dymitrze Iwanyczu. Popróbuj, a potem nam opowiesz”. Dymitr Iwanycz spróbował, wyciągnięto go z jeziora w trzy dni później i pochowano pod płotem na wiejskim cmentarzu.
Andrzej Płatonow, Rodowód majstraCyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort
Cyrk i wesołe miasteczko opuszczają kurort.
W oddali trzask rusztowań, rolowane ogniste makiety –
skwierczący karnawał kolorów.
Siedząc na karimacie, opierając się o stertę desek,
patrzę, jak nad brzegiem jeziora myjesz włosy.
Z ziemi patykiem wygrzebuję chorą ćmę,
puchnący pod okiem jęczmień przecieram złotym kolczykiem.
Wieczorem w oglądaniu zdjęć odnajdujemy dziwną
przyjemność, towarzyszącą również czytaniu książek tych,
którzy zmarli. Za plecami cyrk przetacza wagony,
o ściany tłuką egzotyczne zwierzęta. W siniejących trawach
próbujemy zasnąć, lecz chłód znad wody co chwilę
tnie nasze ciała. Pełznie po twardej kości żebra,
po ostrej skórze brzucha.Sepia
Koniec sierpnia jest dobrym czasem do pisania wierszy.
Jesień wchodzi we mnie cichutko.
Rozkłada na dywanach płuc zwariowane, ruchome liście.
Szarańcza światła słabiej wgryza się w otaczające przedmioty.
Krucha emalia lata odpryskuje od powierzchni dnia.
Porządkując książki, otworzyłem Nowy Testament,
przeczytałem fragment, myśląc, że to przyniesie ulgę.
Symbol latorośli nic mi nie mówi. Miłość bliźniego – tak.
W miejscowości Gulbieniszki odmówiono nam wody.
Był piętnasty sierpnia, niedziela.
Miałem dwadzieścia jeden lat, byłem zakochany.
Prognozowałem dla niej pogodę i robiłem za zegarynkę.
Wchodziłem wciąż do tej samej rzeki jej ciała,
wierzyłem w coś takiego jak morze martwe.
Koniec sierpnia jest dobry do napisania dla niej wiersza.
Jesień wchodzi we mnie cichutko.
Rozkłada wokół poszczerbione liście.
W piwnicach ciał zagrzebuje opadające, rdzawe płaty.
Niezauważalnie zmienia natężenie światła.
Wieczorami zjeżdżają pacjenci do sanatoriów i lecznic.Pod koronami leszczyn
Znajdujemy ciche miejsce pod koronami leszczyn.
Rozbijane kamieniem orzechy chrzęszczą w zębach
wraz z resztkami skorupek i ziarenkami piasku.
Wykonujemy proste ruchy – rwane uderzenia,
obieranie z brązowej powłoczki, zbliżanie dłoni do ust.
Wczoraj byliśmy świadkami wypadku.
Zmiażdżona maska samochodu, tuman kurzu,
na ziemi pestki szkła, wokół wirujące płatki lakieru.
Tym razem nikomu nic się nie stało.
Krótka przerwa w dłużącej się podróży.
Wśród drzew cisza. Plamki światła migocą na trawie,
wiatr szarpie luźne części ubrania. Gdy na mnie nie patrzysz,
przyglądam się twojemu ciału: na twoich stopach pulsują
niebieskie kreski. Oblizuję zadraśnięty naskórek kciuka.
Skóra ma cierpki, ziemisty smak.Wujek Rysiek wyprowadza się z domu w Domaniewicach
Dłużej nie wytrzyma, mając za towarzystwo jedynie psa i pszczoły
w pasiece. Dziś jadę z rodzicami odwiedzić go w tym domu
po raz ostatni. Ostatni raz spojrzeć na stodołę, szopę, sad.
Gdy już wszyscy siedzą i rozmawiają,
wymykam się na podwórko. Chodzę między zagrodami,
ważę w dłoni siekierę, obserwuję, jak żywica
ociężale spływa po korze jabłoni.
Myślę o znamionach upływu czasu, którym świadkujemy –
czasem zostaje trochę tego w puchu pleśni na marynacie,
na niedokładnie ogryzionych kościach, w sitku na dnie wanny
lub w mokrych liściach, na które teraz patrzę.
Chłodne popołudnie. Zapach porąbanego drewna.
Z zamyślenia budzi mnie zgrzyt uruchamianej w oddali kosiarki.
Zirytowany wracam na obiecaną wódkę i śledzia.
Sadowię się na tapczanie naprzeciw okna.
Za szybą pożółkły sumak, wiśnia, leszczyna.
W ustach zimne rybie mięso.Vinyl
Nad ranem słucham winylowych płyt.
Światło liże kuchenne schody, leukocyt
dnia otwiera oko, ogrzewa kasztanowe
dłonie liści. Na parapecie dwa kwiaty
stojące w szklance wypiły wszystką wodę,
krótkie spięcie zerwało wolframową nitkę
w żarówce. Na ekranie w płytkiej wodzie
cierpliwie czekają krokodyle, antylopy
przymierzają się, by szturmować drugi brzeg.
Igła gramofonu wskakuje w rowek,
zaczyna trawić szeleszczące pasmo.Sprzątanie świata
Któryś z kolei dzień grudnia.
Za kilka minut zacznie padać śnieg.
W końcu posprzątałem pokój.
Zebrany starym podkoszulkiem kurz,
wyrzucone nieprzydatne papiery,
posegregowane książki, kasety i myśli.
Poukładane przedmioty: rdzewiejący
scyzoryk, butelki piwa Wigry,
muszle, papeteria, zeszyt do nut.
Otwieram leżący nad głową album ze zdjęciami:
studniówka, jezioro Jaczno, Bukowe Berdo.
W zasięgu ręki mam wiele rzeczy
do rozniecania ognia –
dwa krzemienie, zapałki, zapalniczkę,
ranę, która się nie goi.Kierują mną te same przyzwyczajenia i namiętności.
Nad ranem obejmuję cię, przejeżdżam dłonią
wzdłuż blizny na twoim kręgosłupie.
Próbuję wyobrazić sobie, jak wyglądamy.
W takiej pozycji będziemy leżeć po śmierci.
Teraz piekło powoli dopomina się o nas –
wczoraj zaczepiono mnie w mieście,
wieczorem skaleczyłaś się nożem,
w łazience pod stopami pękło kilka płytek.
Leżymy połączeni chwilowym uściskiem,
za oknem dojrzewa zimna kość dnia.
Co zrobimy ze sobą dzisiaj? Gdzie pójdziemy,
by na chwilę znaleźć ukojenie?
Może ukoi nas szum w koronach drzew lub widok
pokrytego krą jeziora? O tej porze pod zmarzniętą taflą
ciała ryb przesuwają się bezszelestnie.Dopiero przekleństwo pomaga w przerąbaniu pnia.
Przez zaspy ciągnę wózek z drewnem, wiatr wciska się
w muszle uszu, po wierzchołkach drzew przesuwa się chmura,
przynosząc kolejny śnieg. W piwnicy płonące szczapy
zasypuję węglem, pogrzebaczem obtłukuję piec.
Jestem jak człowiek pierwotny – ciepło przyciąga,
podnoszę kamyk i trę o ścianę, stawiając
zalążek litery. Za oknem zmierzch. Cicho strzela
posypany solą lód. Wokół, jak ryby wyrzucone
na brzeg, trzepocą brunatne ćmy.Mróz kruszy się z każdym krokiem
Mróz kruszy się z każdym krokiem.
Z chmurą pary wokół ust, depcząc kość
lodu, wracam przez wieś do domu.
Milczące auto mija moją opatuloną postać,
w oknach mieszkań migają światła telewizorów,
dzieci z choinek ostrożnie zdejmują ozdoby.
Później w cieple oglądam stare, retuszowane zdjęcia.
Patrzę w okno, w wielkie, siniejące płótno.
Ona gdzieś tam jest – w szmerze okruchów żużlu
stukających o karoserię, w szumie gasnącego ekranu,
w trzasku upadającej bombki.Zwierzę zabite
Zwierzę zabite. Rodzice do późna ćwiartują mięso.
Z piwnicy, gdzie na ścianach w ciszy dojrzewa pleśń,
dobiegają głuche uderzenia. Rozmokły śnieg jak utarte
jabłko, gładkie oko studni. Na dłoniach rdza, nad sosnami
obojczyk księżyca. Kotka w zębach przenosi swoje
ślepe małe, wślizguje się między deski stodoły.
Po nas też przychodzi włochate zwierzę, obwąchuje
i chwyta za kark. Skrada się po pajęczynach nerwów,
gnieździ w źrenicy. Przez okienko spoglądam, co robi
ojciec – wiszące jelita zapycha mięsem, kroi w kostkę i wrzuca
do parującego garnka wielkie, bordowe serce. Pod sufitem pełga
w kagańcu żarówka, w jej świetle koci język oblizuje ostrze.Brzegiem lasu
Brzegiem lasu dochodzę do wzniesienia, skąd widać
całą wieś. W oddali zgrzyty trajzygi, głosy zwołujące dzieci
do domów. Ptaki dziwnie skrzeczą nad głową i odlatują.
Zaczynam rozumieć: obok mają gniazdo, chcą odwrócić uwagę.
Odchodzę, patrząc na korytarze wyrzeźbione przez myszy w trawie.
Na łąkach, podwórkach gubiłem drobiazgi: kapsle, zabawki, talizmany
przeciw śmierci, plastikowe pistolety – jedyną wówczas ważną broń.
Może znajdowali je inni, może szarzały, wtapiały się w ziemię –
przestawałem o nich pamiętać. W pobliskim stawie odgłosy żab.
Idę tam, by zobaczyć rytuał kopulacji, bulgoczący skrzek.
Próbuję się podkraść, lecz kruche, szeleszczące źdźbła
zdradzają mnie. Tafla po chwili wyrównuje się, wygładza.Do wszystkich kotów śpiących, smutnych i przeciągających się
Na ósmego marca obiecałem napisać dla niej wiersz.
Za ścianą ona na ćwiczeniach z angielskiego.
Kobieta z metodyki mówi coś o zaśmiecaniu umysłu,
nie czytam tego, co mi położyła na ławkę. Myślę o tym,
że świat, który naiwnie, łatwo porzuciłem, odszedł.
Teraz przeciskam się przez miasta i ludzi, zdaję sobie sprawę,
że trudno pisać o sobie, o tej, której dedykuje się wiersze.
Więc może lepiej nie podawać jej trzysylabowego imienia,
nie wypowiadać wyrazów, za które trzeba brać odpowiedzialność.
Nie pisać o miłości. Ona pochodzi z mózgu. Serca nie ma.
Kobieta. Gdy tutaj była, wierzyłem w niemożność rozsypania się,
choć podobno każdy romantyczny zryw kończy się katastrofą.
W książce, którą jej dzisiaj kupiłem, przeczytałem takie zdanie:
W końcu mówię: Kocham – i samolot rozbija się.
Mimo wszystko mam nadzieję, że tworzymy coś dziwnego
i szalonego. Rzuca we mnie ciastem, włazi na mur i nie potrafi
z niego zejść, robi nieświadomie śmieszne miny, mówię do niej:
Masz coś na lewej powiece, a ona przeciera prawą, pytając: Jeszcze?,
przewraca się na rowerze w środek kałuży, a gdy wjeżdżamy
na polanę, mówi: To najfajniejsze miejsce, w jakie mnie zabrałeś.
Przed nami widok z pocztówki. Łąki na wzgórzach,
wiatr w koronach sosen.
Wczoraj pół dnia spędziłem, by napisać dla niej wiersz,
choć wolałbym patrzeć na nią, nie tęsknić – mimo że była
w pokoju obok. W jedną z deszczowych nocy
budzę się i widzę, jak śpi. Słucham jej oddechu.
Niech śpi. Burze ustaną.Śmigus A.D. 1985
Kredens, nad nim na obrazku płód księżyca
ułożony z płatków słomy. Mama zapina mi kurtkę
i z buteleczką perfum wychodzę na wieś.
Jeszcze nic nie wiem o niewidzialnych światach;
polewam głowy w zamian za kawałek ciasta
lub drobne. Robactwo wyłazi z ziemi, grzeje się
na głazach, krety rozgrzebują ogród.
Krople krwi na schodach prowadzą do ganku sąsiada.
Przełykam okruchy sernika, gdy on koszulą bandażuje stopę.
Potem idąc wzdłuż siatki, wraca na miejsce zdarzenia.
Staje w drzwiach chlewu, patrzy na przebitego widłami
szczura, na kopce ziemi, którą pudrujemy grobowe deski,
na stertę kamieni, które towarzyszą nam od zawsze.Światłoczuli
Jesteśmy światłoczuli. Słońce zachęciło mnie do wyjścia.
Stojąc z psem na ulicy, patrzę, jak spomiędzy drzew wyłania się
korowód pielgrzymki. Trzymają się sznura, prowadzi ich
megafon. Ze śpiewem, uśmiechem na twarzach są jak
kolorowa, niezniszczalna armia. Zatrzymują się,
chóralnie powtarzają słowa, piją wodę z plastikowych butelek.
Mijamy ich, wchodzimy w las pełen paproci i łubinu.
Słońce filuje w tarczy zegarka, w szkle porzuconej butelki,
pompuje światło w maliny i jagody. Docieramy do opuszczonych
koszar. Zarastające okopy, zasypane transzeje. Psina zipie.
Na wzniesieniu służącym za tarczę strzelnicy rozgarniam sierść,
szukam kleszczy. Obdarzamy się ciszą i wdzięcznością, dający ciepło
blask migoce w źrenicach. Zmierzcha się, cień z drugiej strony rzeki
wpełza na nasze ciała. Wracamy przez wysokie trawy.
W górze mój głos, nisko przy ziemi szczekanie.Około trzeciej-czwartej nad ranem do pociągu
wsiadają kieszonkowcy. Pustoszą torebki i kieszenie
śpiących pasażerów. Pieniądze trzymam w pudełku po
cukierkach – udaje mi się – wyjmują je z plecaka, zostawiają
obok na fotelu. Po kilku godzinach jesteśmy poza zasięgiem
ludzi, obozujemy przy zakolu rzeki. Jemy orzechy i ciastka
w kształcie ryby, rozmawiamy o światach, które wciąż się stykają:
światło w szkle butelki z dojrzewającym na łąkach zmierzchem,
ubóstwo przygranicznych chałup z rozpustą urlopowiczów,
życzliwość bliźnich z chamstwem i złodziejstwem.
Schodząc do wody, by umyć naczynia, obserwuję nadejście
wieczoru – nad lasem pęcznieje płuco księżyca, oświetla
próchnicze zęby nadbrzeżnych kamieni, pozostawione w trawie
otwarte mózgi połówek orzechów. Obmywam rzeźbiony,
myśliwski nóż. Z jednej strony ostrza niedźwiedź upada pod
ciężarem ołowianej kuli, z drugiej psy doganiają młodą sarnę.Thalassa
Larwa słońca pochłania otwartą ranę zatoki.
Zgrzytają wciągane do jeziora łodzie i jachty, przycumowane
tratwy. Siedzimy na brzegu, obserwujemy rozpięte między
drzewami cięciwy światła. Naprzeciwko grasują dzieci – depczą
mrówki, ganiają za kundlem. Podobna czereda biega wokół
tych dwojga oglądanych wczoraj na archiwalnym filmie:
kochankowie z zawieszonymi na szyjach napisami prowadzeni są
środkiem ulicy, przed nimi chłopcy grają na trąbkach, wokół krzyki,
ujadanie psów. W końcu na placu obcinają i palą ich włosy.
Wyobrażam sobie, co dzieje się z nimi dalej – ona poznaje twarz
kierowniczki obozu kobiecego, on smaruje sznur mydłem,
poślinionym palcem gasi płomień świecy.
Wieczór. Rozczesuję dłonią jej włosy, cedzę wino, by do kieliszków
nie dostały się kawałki pokruszonego korka.
Lato gaśnie na naszej skórze. W powietrzu charczy niedziela,
modlitwa rozrywa serce głośnika.
Fale trawią zanurzone w wodzie wiosła.Dokładnie wyczuwam symetrię tego świata
Deszcz w stojących w trawie naczyniach
wyrównuje poziomy. Krople wystukują miarowy rytm,
cień kładzie się plastrami na przedmiotach.
Sprzeczności, dzięki którym wszystko się rozwija.
Barwy podstawowe, z których można otrzymać
wiele innych, wiatr rozdmuchujący zgrabione
trociny i drzazgi, nasze kłótnie o bzdury, chwile ciszy.
Po deszczu drewnem przyniesionym spod szopy
rozpalam ognisko. Ustawiasz ławkę, kroisz chleb.
Do spodni przyklejają się kulki ostu, mokre pyłki,
pajęczyny zerwane z traw. Wszystko, co robiliśmy
do tej pory, przywiodło nas tutaj.
Krok po kroku uczymy się prostych słów i gestów.
Śmiejemy się, obejmujemy, rozmawiamy.
Rzucamy psu-przybłędzie kawałki jedzenia,
głaszczemy jego mokrą sierść.Dżan
Docieramy do starego cmentarza, na którym znajduję
grób z moim nazwiskiem zapisanym cyrylicą, krzyż ozdobiony
mchem i skrzyżowanymi kośćmi. Wchodzimy do opuszczonej
cerkwi; w piersi uderza fala nagrzanego powietrza, zapach drewna.
Cały czas mam ochotę przekroczyć „carskie wrota”.
Zniechęca obawa przed niewiadomą klątwą,
grzech świętokradztwa. Na zewnątrz przyglądamy się
pozostałościom po wysiedleńcach. Próbuję wyobrazić sobie
ich ostatnie chwile w tych okolicach: pożar, najpierw zapalają się
zasłony, za plecami pęka szkło. W bramach szczekanie,
między gałęziami piszczel księżyca wyłamująca drzwi.
Budzą mnie pierwsze krople, wracamy, mijając chaty, zaglądając
głębiej w domostwa. Pomagam jej przejść po nadgniłych belkach
rzuconych przez rzekę, wdrapać się na skarpę, gdzie rozbiliśmy
namiot. Przeciskamy się między krzakami akacji i agrestu.
Nasze nieśmiałe dłonie obijają się o siebie,
dopiero po chwili się łączą.Sto tysięcy uderzeń
Wokół gruszek na asfalcie krążą pszczoły. Kocur zasadza się
na wróbla, napina łuk kręgosłupa, nieruchomieje. Przy kościele
rozwieszone fotografie przedstawiające ofiary „obławy augustowskiej”.
Rodziny wśród drzew, młodzieńcy na tle białej ściany. Na jednym
opatulone dziecko, poniżej napis: Po tym siedemnastoletnim
chłopcu zostało jedynie zdjęcie w wieku niemowlęcym.
W powietrzu bełkot dzwonu, niewyraźna pieśń misterium.
Wiatr przechyla pręt fontanny, mięsień światła napręża głowę.
Tutejsi siedzą na ławkach, rozmawiają, matka igłą szuka w skórze
dziecka drzazgi. Tak naprawdę nie ma nas. Nie ma, choć nasze serca
wykonują na dobę sto tysięcy uderzeń, choć przymykamy oczy,
gdy zbliża się do nich owad lub ramię gałęzi.
W lesie przechodzimy nieopodal paśnika. Strzał jeszcze nie padł –
myśliwy na rzemieniu ostrzy brzytwę, sarna w ciszy liże sól.Gea
Deszcz moczy nas doszczętnie i musimy
rozbić namiot nielegalnie, w parku narodowym,
poniżej połoniny. Wygłodniali kładziemy się, mając nadzieję
na szybki sen. Z zamkniętymi oczami można usłyszeć więcej –
jak zarost przebija skórę, jak owady skrobią o foliową podłogę,
przesuwając się koło chrząstki małżowiny.
Rano wokół świeży, parujący świat.
Na krzakach jałowców rozwieszamy koszule, grzejąc się w słońcu,
patrzymy na jadące serpentynami auta. Podobno zawsze coś się śni,
tylko nie zawsze pamiętamy co. Podobno składamy się z atomów.
Z ciągu jedynek i zer. Podobno nieruchomość kontynentów
jest złudzeniem – przesuwają się w tempie takim, jak rosną paznokcie.
Leżymy w milczeniu, dwa ciała w kolorze wyłuskanego ziarna.
Po południu stromymi zboczami dochodzimy tam, gdzie rzeka
drąży koryto ziemi. Plecaki i ubranie rzucamy w piasek.
Ostrożnie po śliskich kamieniach wchodzimy do wody.
Rzeka obejmuje nas, zimne dłuto przykłada do skroni.Śmierć pięknych saren
Kundle zagryzły kurę. Widząc mnie, uciekają, płoszą wróble,
które dziobały gwiazdy wrzucone w kałużę. Słowa Elki:
Bronię się w czerwcu i chyba się więcej nie uwidzimy,
tam układam sobie powolutku życie.
Dlaczego się na to godzimy? Nie ma innego wyjścia?
Po jakimś czasie wszystko goi się i odpada jak strup,
wspomnienia przybierają postać metafory. Można tylko powtarzać
w myślach: Nie! Pielęgnować w sobie cichą odwagę.
Patrzę na ojca. Myślę, że jest szczęśliwy, kiedy bawi się
ze swoim wnukiem. Rano w ogrodzie przepołowił szpadlem
kreta. Udając, że sięga po kamień, przegania psy.
W jego garści kulki śrutu wyskrobane z dziczyzny,
ostra grudka z nerek, którą niedawno urodził.Soma
Ciała mamy chude i blade. Siadamy na kładce,
wysoko nad szynami, obok wagonów. Zlizuję z jej szyi
kurz i światło, dłoń wędruje po twardej pięcie, po słońcu
śródstopia. Przed nami pokancerowane, żylaste miasto,
mur fabryki, napis Jude raus przypominający oglądane rano
zdjęcia; pędzeni na dworzec ludzie, setki kopanych, leżących
twarzą do ziemi, wzrok lekarza obozowego, macewy służące
za płot ogrodu. Gośka ma w sobie dużo ciszy. Miłość jest jeszcze
bezkształtna niczym płód, łożysko. Dopiero uczymy się wchłaniać
siebie, nie wykłócać o nic, bo nic nie jest naszą winą.
Odprowadzam ją na peron. Nie chce, żeby nieść jej plecak pełen
konserw i słoików z jedzeniem. Kilka dni potem leżymy w obcym
domu. Nasze nagie, matowe ciała obejmują się w ciemnościach.
Drżą jak przed operacją, jakby czekały na dłuto, kleszcze, trepan.Koła. Powroty
Dziecięce wyobrażenia śmierci. Kuzynka ubiera się na biało,
podwija powieki, zapala świecę. Straszymy się w tunelu
rzuconym pod drogą, na końcu którego w martwego psa wchodzi
nowe życie. Przerażony, w szeleście liści, w świetle czerwca,
mijając brzęczący brzuch pasieki, pędzę na rowerze oglądać rozpalane
na łąkach sobótki, czarny dym z płonących opon. Koła powtarzają
powroty, za płotem ujadanie hebanowego podniebienia.
Potem śmierć przychodzi naprawdę. Światy zaczynają się stykać,
wszystko, co napisane w książkach, przestaję traktować poważnie.
W środku krzyżują się Drogi, o których myślałem, że znaczą
coś więcej, wtedy, gdy serce miałem jak dezodorant w ognisku.
Stoję pośrodku dzikiego boiska. W oddali gwizdy, wołania.
Wokół, popękana jak pięta, przegryziona przez słońce ziemia.Serengeti nie może umrzeć
Ukryty w lesie czekam, aż płomienie zmienią patyki
w kupkę żaru, w który można by wrzucać ziemniaki.
Z oddali dobiega sygnał „Lata z Radiem”,
przenosi w odległe miejsca, między krzaki agrestu,
między wypełnione sianem burty stodoły.
Przychodzą wspomnienia, ginące gatunki zwierząt;
razem z bratem nalewamy do balii nagrzaną w szlauchu wodę.
Na tafli stawiamy wyrzeźbione w sosnowej korze łódki,
których pasażerami są skorki. Po drugiej stronie drogi
zaczyna się sezon wypalania traw. Ogień przegląda się
w ciemnych, nieruchomych oczach owadów.Ślady
Rodzice wracają z mszy, słyszę, jak matka
zdejmuje biżuterię, przesuwa firankę,
na której drży popołudniowe światło.
Nieopodal krzątanina nowych sąsiadów, rozwijają
sznurek, ustawiają furtkę. Uderzenia młotka
wprawiają w drżenie szybę, stojące na półce
moje zdjęcie z czasów, gdy rozpoczynała się
podróż. Kiedy znaczenia zaczynały rozrastać się
we mnie, rozprostowywać jak pomięty kawałek papieru.
Nabrana w usta najszersza rzeka, rozhuśtane morze.
Staję w cieniu rozłożystej lipy. Z ramienia zdzieram
poparzoną słońcem skórę, zabliźniony, rwany kadr
lata. Nic nie zostało utracone; szukam śladów – wpatruję się
w gniazdo spawalniczego ognia, w kroplę powietrza w poziomicy,
wsłuchuję w brzęk rzuconych w kryształ pierścionków.Kolejny dzień bez ciebie w okolicy, w której
pełno dzikich kotów. Wyjadają z łąk jaszczurki,
jedzenie z koryt. Wczoraj jeden zdechł pod balkonem –
długo szukałem miejsca, by go zakopać. Tęsknota
strasznie męczy; próbuję zasnąć, chodzę po domu,
sprzątam, ale wywołuję tylko chaos.
Właśnie powstaje wiersz dla ciebie. Jeszcze go nie
spiszę, ponoszę w sobie, choć słowa niczego
nie zwracają, przejmie je upływ czasu.
Włóczę się bez celu. Oglądam stojące pod lasem
maszyny do wyrywania drzew, docieram tam, gdzie
powstaje trakcja. Robotnicy przykładają do ziemi
szyny, dokręcają śruby. Obok nasypu rośnie krzew,
którego nasiona pękają przy pierwszym dotknięciu.Wszystko, za co powinniśmy być wdzięczni
Śmierć zapisuje we mnie całe zdania. Ciemna
jak skóra ludzi spod elektrowni, oczodół nocy.
Na wyprofilowanym siedzeniu, mijając kolejne
stacje, przyglądam się dogasającej między szybami
pszczole. Pociąg gra na piszczelach szyn, trze o druty,
roznieca w mroku iskry. Wiadomość od Elki: Czyżbyśmy
żyli po to, by ciągle kogoś żegnać?
Rozstawanie się jak umieranie, dziennik nieustannej
podróży. Potem okazuje się, że to jest to, za co powinniśmy
być wdzięczni; wtopieni w żywicę, przykryci powieką.
Wsłuchany w szum staję przed oknem. Zamykając oczy,
próbuję odtworzyć w pamięci ukochaną twarz, którą
przez nieuwagę zapomniałem. Wyciągnięte na zewnątrz dłonie
przeczesują powietrze. Czuję, jakbym je zanurzał w wodę,
w kosz chłodnego ziarna.Próba światła
Prawie cały dzień przy trajzydze. W trocinach, w drzazgach.
Patrząc kątem oka, jak w wypełnionym wodą słoju walczą
o życie stonki. Owady szukają szczeliny, ślizgają się po szkle.
Wiatr zrywa płomień z zapałki, rozrzuca po ogrodzie pokserowane
kartki, plik moich zdjęć – różne twarze zdjęte z tego samego człowieka.
Przed rozpaleniem ognia czytam przypadkowe artykuły. Odłam
gnostyków nie płodząc dzieci, odmawia uczestniczenia w martwym
świecie materii, kosmonautom wolniej goją się rany.
Wieczorem przedzieram się przez las w poszukiwaniu macierzanki.
Na szczęście są jeszcze miejsca bez nazwy, stygnące fragmenty ziemi.
Niebo patrzy wszystkimi gwiazdami, do oczu przylatują ćmy.
Potem pęsetą wyrywam powbijanego w skórę boga, który podobno
jest wszędzie; rozpędza bęben pralki, porusza tarczą piły.
W kserokopiarce przesuwa pręt światła pod dłonią.Noir
Lato wycofuje się opornie. Wiatr ściele gniazda, ryby linią boczną
zakrzywiają ścięgno rzeki. Sąsiad skoszoną trawę rozrzuca
między drzewami, liśćmi karmi ognisko. Wewnątrz tyle miejsc;
strach przed telefonem w środku nocy, widok pełnej leków
kosmetyczki ojca, przeczytana w gazecie wiadomość, jaką kobieta
wysłała do swego męża przed skokiem z jedenastego piętra:
Zawiadom policję, żebyśmy długo nie leżały na bruku.
Nie martw się, Klaudusia mocno śpi.
Wczoraj też zostałem ponaglony – moje ciało przefrunęło
nad kierownicą roweru, głowa upadła w trawę, kilka centymetrów
od sękatego kamienia. Tak o sobie przypomina czerń – natrętnym
zapachem szpitala, chłodem przylegającej do klatki piersiowej szyby
rentgena, przynosi sny – śniła się przecież płonąca skrzynia lasu,
wypadające z ust zęby, rozłożone na popiele pstrągi.
Ich zwęglone, rozprute podbrzusza.Jesień
Złamany obojczyk to pięć procent utraty zdrowia.
Był sierpień, ostatnie dwa tygodnie wakacji.
Upadek na rowerze, stercząca spod skóry kość,
nieudane próby zaśnięcia w szpitalu.
Teraz używam tego rowka między kośćmi na pasek od plecaka.
Przedwczoraj zwiedzałem w nocy Warszawę.
Zmęczyłem się szybko samochodami, tramwajami, światłem reklam.
Dziś z przyjemnością wracam do prymitywnej igły z nitką.
Przyszywając przed chwilą guzik do kamizelki, ukłułem się w palec.
Popatrzyłem przez okno i dopiero tam było kiepsko. Jesień
demaskuje się mdłym światłem, mętnym kolorem powietrza.
Niemal cisza. Spokojne drganie traw.
Krzykiem, który płoszy ptaki, uspokajam psa.
Na ekranie telewizora ogromny, wilgotny wąż
powoli pożera szczura.Foton
Dotykam świata w wielu miejscach. Jesień
wije w płucach gniazda, dotyka wiatrem, jakby
kładła choremu bańki na plecach. Robię ci kilka zdjęć
i rozstajemy się; lampa błyskowa rozrzuca odpryski
światła, nie mogę złapać ostrości. Na peronie przebijam się
przez zasłony gołębi, czytam o zabijanych zwierzętach –
były bite przed śmiercią, żeby mięso miało lepszy smak.
W pociągu przerzucam wzrok za popalcowaną szybę,
długopisem przewijam kasetę, oglądam zdjęcia: poruszone
kadry, przymrużone oczy. Na nic nie mamy wpływu, co chwilę
rodzą się i giną setki światów. Wracam nocą. Puste ulice, tylko
w słuchawkach jeszcze coś żyje; oddycham wolno jak linia basu.
Na zewnątrz zaśmiecone słonecznikiem przystanki,
na wystawach ubrane w zimowe kurtki manekiny bez głów.Miejsca
1.
Pochylam się nad wanną, by wypłukać głowę z resztek obciętych
włosów. Przez kratkę w kominie słychać śpiewy; kobiety noszą
po wsi święty obraz, zaglądają do okien, pukają do drzwi.
Wieje, w kącie porusza się pajęczyna, zmieszana ze śliną –
skuteczny lek na rany i skaleczenia. Próbuję przypomnieć sobie
miejsca, których do dziś nie potrafię nazwać – moje szeroko otwarte
oczy widzące pierwszy raz morze, moment, gdy zanoszę psu jedzenie,
a on nie reaguje. Dopiero ojciec po kilku godzinach mówi, co się stało.
Przez kilka dni wykradam z domu jedzenie i zanoszę pod pustą budę.
2.
Nad ranem mama wspomina Marię Płonowską.
W rozłożystym kapeluszu rozsiadała się ze sztalugami koło drogi,
malowała kapliczkę w Olewinie. W powietrzu trzaskało lato,
w krzakach pokrzywy rozwijały skrzydła. Wokół niej biegały dzieci,
dziwiły się szkicowanym obrazom. Zabiły ją otwarte drzwi pociągu,
gdy z pędzlami i płótnami szła wzdłuż nasypu.
Zmiękczone włókna mięśni, porozrzucane pędzle.
Mama z tamtych lat pamięta jeszcze piesze wędrówki
do oddalonego o kilkanaście kilometrów kościoła
i smak posypywanych makiem ciastek.
Wieczorem słyszę, jak przygotowuje się do snu – wyłącza telewizor,
ubija ręką poduszkę. Z okna widać pękatą beczkę z deszczówką,
przygasły na horyzoncie wolfram słońca i rozwartą dłoń rzeki.
3.
Pamiętam również, jak zmarła matka Mateusza. Kilka dni przed śmiercią
rzuciła mi z okna szalik, gdy obcinaliśmy rosnące pod jej blokiem topole.
Piotrek z piłą wspinał się na drzewa, obrzynał konary,
ja na kilkunastometrowym pasie ciągnąłem ten ciężar w dół.
Chmury napinały swe rozdęte brzuchy,
dzieci z masek samochodów zbierały świeży śnieg.
Czasem czuję, jakby wsadzano mnie na tratwę i odpychano od brzegu;
zostało jeszcze trochę mnie – w miejscach pielęgnowanych w źrenicy,
na pasku nieopalonej skóry pod zegarkiem. Jest prawie północ,
nadchodzi krótka, lecz ostra zima. Już teraz w płótno podwórza
wrzyna się pierwsza łyżwa mrozu.Świniobicie
Wielki sen się kończy
S. Elsner
Zapisać to rano. Jak najszybciej, żeby nie
zapomnieć. Nazwać i już nie myśleć, napchać się
językiem. We śnie byli tu w kitlach, na kartkach
odbijali umoczone w farbach moje stopy.
Potem awaria, stara kobieta
wymachiwała dzwonkiem i biła w twarz.
Zapisać to rano, gdy za oknem rodzina
morduje przed zimą ostatnie zwierzęta,
wyciąga je za uszy z chlewa. Potem cisza.
Na podwórku kury dziobią ochłap,
rozbawione dziecko pompuje świński pęcherz.Srebrna dusza
Poranne słońce wciska swe pędy między gałęzie.
W las wjeżdżają ciągniki, furmanki, na których robotnicy
palą, ostrzą łańcuchy pilarek. Próbuję pożegnać cię
w sobie, znieść jakoś rosnący wewnątrz kryształ,
kołyszącą się pod ciężarem łódź.
Próbuję pożegnać, usprawiedliwić się przed sobą,
choć przecież nigdzie nie byłem; to obraz samoczynnie
stawał się wizją – zachłannie połykałem srebrną duszę światła,
stawiałem kroki na rozpiętej skórze bębna.
Wychodzę przed dom. Patrzę na blat podwórka wygryziony
przez sól, kciukiem gładzę zeskrobaną z karpia łuskę.
Zamykam oczy. Z daleka dobiegają piski przetaczanych
wagonów, trzaska rozmarzający las.
Z jego serca wołają silniki pił.Ćmy
Do światła przylatują złośliwe o tej porze, tłuste ćmy.
Kurz krąży w powietrzu, mimowolnie nim oddycham.
Biorę w dłonie różne przedmioty, by na chwilę
oddalić obowiązek napisania do ciebie. Obok sterta
gazet, klucze, obgryziony paznokieć wdeptany w dywan.
Przykładam dłoń do świszczącej szpary w drzwiach.
Czuję, jak wieje. Jeszcze należymy do tego świata.
Zwężają się nam źrenice, gdy jezioro powtarza blask słońca,
gdy w oczy uderza jasny kwadrat otwartego okna.