- W empik go
Sonata da camera - ebook
Sonata da camera - ebook
Ona skrzypaczka, on lekarz kardiochirurg. Ona z Warszawy, on z niewielkiego francuskiego miasta. Oboje boleśnie poranieni przez los i zarazem opiekunowie najbliższych sobie ludzi, jeszcze bardziej przez los pokrzywdzonych. I ich osiem krótkich, przypadkowych spotkań: w Rzymie, Paryżu, Warszawie, Kolonii, Klagenfurcie, Gołdapi i Wenecji. Ich spotkania to jedynie króciutkie „przerwy na życie”, podczas których mogą przeżyć momenty odprężenia, odpoczynku i bardzo prostej i zwyczajnej radości.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65543-93-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
© Krzysztof Lecyk, projekt okładki, 2016
Ona skrzypaczka, on lekarz kardiochirurg. Ona z Warszawy, on z niewielkiego francuskiego miasta. Oboje boleśnie poranieni przez los i zarazem opiekunowie najbliższych sobie ludzi, jeszcze bardziej przez los pokrzywdzonych. I ich osiem krótkich, przypadkowych spotkań: w Rzymie, Paryżu, Warszawie, Kolonii, Klagenfurcie, Gołdapi i Wenecji. Ich spotkania to jedynie króciutkie „przerwy na życie”, podczas których mogą przeżyć momenty odprężenia, odpoczynku i bardzo prostej i zwyczajnej radości.
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym RideroRozdział 1
Tego dnia nie było prób. Wieczorem mieli grać te same utwory co poprzedniego dnia. A poprzedniego dnia zagrali je bezbłędnie ku wielkiemu ukontentowaniu swojego dyrygenta i nie swojej, bo rzymskiej publiczności. W nagrodę dostali wolne całe przed- i prawie całe popołudnie.
Marta postanowiła pójść do ogrodów Villa Borghese. Była już dwa razy w Rzymie, ale ani razu w tym słynnym parku. Słynny park bardzo ją rozczarował. Nie było w nim cudownie bujnej zieleni północnych ogrodów. Trawa była wypalona upałem i zdeptana tysiącami stóp spacerowiczów i turystów, którzy najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do karnego chodzenia alejkami. Niektórzy leżeli na kocach lub bezpośrednio na tej — i tak już dostatecznie sponiewieranej — trawie. Marta zrezygnowała więc z zamiaru spędzenia przedpołudnia w ogrodach Borghese i postanowiła zrobić dłuższy spacer od Piazza del Popolo do Piazza di Spagna. Plac Hiszpański wprawdzie już widziała, ale jej nie rozczarował i dlatego postanowiła obejrzeć go raz jeszcze.
Doszła do ogrodów Pincio i stanęła przy balustradzie podziwiając — jak doradzały przewodniki — panoramę „miasta siedmiu wzgórz”. Była to naprawdę imponująca panorama. Zwłaszcza — o czym też informowały baedekery — podziwiana o zachodzie słońca. Ale i teraz niewiele traciła na swej wspaniałości. Marta usłyszała za sobą trzask aparatu fotograficznego. Ktoś chciał tę imponującą panoramę oglądać nie tylko na pocztówkach, ale i na osobiście wykonanym zdjęciu. Odwróciła się.
— Marta? — zdziwił się Michał.
— Michał? — zdziwiła się Marta.
I pomyślała, że gdyby się nawet wcześniej umawiali w tym właśnie miejscu i o tej właśnie porze, pewnie nie udało by aż tak zsynchronizować tego spotkania.
Ale oni się wcześniej nie umawiali. W ogóle nie mieli pojęcia, że oboje są w Rzymie. I w ogóle nie mieli pojęcia, gdzie byli i co się z nimi działo przez ostatnie — ile? — bardzo wiele lat.
Michał Werner był kiedyś, dawno, dawno temu, chłopakiem jej przyjaciółki. Ale takim nie na serio i nie na zawsze. Marta też miała wówczas chłopaka i też ani na serio, ani na zawsze. One studiowały w konserwatorium, chłopak Marty na SGGW, a Michał odbywał staż po ukończeniu medycyny. Chodzili razem na spacery do Łazienek, do kina i do kawiarni „Gwiazdeczka” na Starym Mieście. Bywali na wspólnych prywatkach. Serdecznie się lubili. Ale potem znajomość najpierw się poluzowała, a potem rozpadła. Chłopak Marty wyjechał na praktykę i znalazł inną dziewczynę. Marta znalazła innego chłopaka. Przyjaciółka wyszła za mąż z — jak się wówczas mówiło — „życiowej konieczności”. A Michał bez „życiowej konieczności” wyjechał do Francji. Marta nic więcej o jego losach nie wiedziała. Jakoś o nim zapomniała.
— Aleś ty ładna — powiedział Michał. — Dlaczego ja tego nie dostrzegłem wcześniej?
Roześmiała się.
— Może byłeś za młody? Aby ocenić i docenić kobiecą urodę trzeba dorosnąć.
Zrobił jej zdjęcie.
— Żebym mógł sobie przypominać i żałować co przeoczyłem i do czego nie dorosłem — powiedział.
A potem zapytali — jednocześnie.
— Co tutaj robisz?
I obojgu nie chodziło o konkretne miejsce w Villa Borghese czy Pincio, ale o Rzym i Włochy.
— Ty pierwsza — powiedział Michał.
— Moja, czyli warszawska Filharmonia odbywa niewielkie tournée. Dwa koncerty w Rzymie, potem po jednym w Padwie i Rawennie.
Pokiwał głową.
— Pamiętam. Grałaś na skrzypcach. Chyba bardzo dobrze, ale za cholerę się na tym nie znałem. Teraz i tego żałuję.
— Nie żałuj — odparła. — Nigdy nie grałam bardzo dobrze. A teraz gram tylko na tyle dobrze, aby być skromnym członkiem wielkiej orkiestry. A ty? Mieszkasz w Rzymie?
— Czy mieszkaniec Rzymu przychodził by do Pincio i fotografował widoki? Od lat mieszkam we Francji. W takim nie za dużym, ale i niezbyt małym mieście w Alzacji. Nazywa się Colmar.
Marta nie słyszała o takim mieście.
— I pracujesz w swoim zawodzie?
— Tak. Jestem kardiochirurgiem. W moim szpitalu jedynym. Więc tym samym najlepszym. No więc tego jedynego i zarazem najlepszego kardiochirurga jego szpital wysyła na rozmaite sympozja i kongresy. Tym razem do Rzymu.
Przyglądali się sobie. Z dawną sympatią i całkiem nowym zainteresowaniem.
— Masz jakieś plany na najbliższe godziny? — spytał.
— Nie.
— Poszłabyś ze mną na obiad? Lub nazwijmy to po angielsku lunchem. Albo po francusku déjeuner.
— Chętnie.
Żadne z nich nie znało okolicznych lokali, ale było ich tak wiele, że szybko znaleźli taki, który spodobał się obojgu. Usiedli w ogródku, przy stoliku pod kolorowym parasolem. Marta nie wiedziała, jakie są możliwości finansowe Michała więc zamówiła pizzę. Nie najtańszą, ale i niezbyt drogą. Zaprotestował.
— Nie jestem już studentem i nie musisz aż tak oszczędzać mojego portfela. Zamów sobie coś naprawdę dobrego.
— A co jest naprawdę dobre? — spytała.
— Lubisz frutti di mare?
— Nie wiem. Ale chyba nie lubię.
— No to ci zaproponuje risotto. Ze szparagami i maślanym sosem. Bardzo delikatne, neutralne dla podniebienia, a więc w sam raz dla osoby nie lubiącej kulinarnych ekstrawagancji. Do tego białe — też bardzo delikatne — wino. Na przykład Garfoli Sierra del Conte Verdicchio.
— Boże! — powiedziała. — Nie musisz mi aż tak dogadzać. Jeśli chodzi o wina wciąż pozostałam na etapie Egri Bicaver, Badacsonyi Riesling oraz Mistelli oczywiście.
Znowu się roześmiał, a Marta pomyślała, że tak jak on kiedyś nie docenił jej urody, tak ona nie dostrzegła jak bardzo urzekające są uśmiech, śmiech i poczucie humoru Michała Wernera.
— Dogadzam sobie — powiedział. — A tobie po prostu próbowałem zaimponować. I sprowokować pytanie skąd znam się na winach.
Też się roześmiała.
— Sprowokowałeś. Skąd tak dobrze znasz się na winach?
— Mieszkając w niewielkim francuskim mieście trzeba koniecznie znaleźć sobie jakieś hobby. Inaczej po roku zwariuje się z nudów. W każdym razie będąc Polakiem. No więc skończyłem specjalny kurs mający podnieść moje kompetencje w sprawie dla Francuzów najświętszej — gatunków, odmian i jakości ich win.
Skinęła głową.
— Zaufam twoim kwalifikacjom. Zamów to wino o bardzo długiej nazwie i pewnie równie długim rodowodzie.
Risotto było istotnie bardzo smaczne i Marta postanowiła po powrocie do domu wykonać jego podróbkę. Wino też było dobre. Wypiła kilka kieliszków i poczuła to, co przedwojenna piosenkarka określała w swoim szlagierze rozkosznym szumkiem w głowie.
— O której masz występ? — spytał Michał.
— O piątej. Chcesz przyjść na koncert? Gdybyś…
Pokręcił głową.
— Marta, przez te dziesięć lat dojrzałem do poznania się na twojej urodzie, ale na urodzie muzyki symfonicznej — niestety nie. W dodatku macie pewnie strasznie ambitny repertuar.
— Dosyć. Elgara i Wieniawskiego. Preludium symfoniczne Polonia oraz I Koncert skrzypcowy fis-moll.
— No tak — powiedział bez entuzjazmu. — A o której kończysz swoje popisy?
— Późno. Nawet bez obowiązkowych bisów.
Popatrzył na nią i zapytał:
— Spędzisz ze mną noc?
Wiedziała, że powinna być taką propozycją przynajmniej zaskoczona, a jeszcze lepiej zgorszona, a najlepiej oburzona. Ale nie była. I nawet nie udawała, że jest. Po prostu skinęła głową, a on w żaden sposób tego jej szybkiego — chyba zbyt szybkiego — przyzwolenia nie skomentował.
Po zjedzeniu risotta podlanego białym winem i wypiciu kawy poszli na Plac Hiszpański i przysiedli na murku fontanny.
— Wrzuć soldino — powiedział Michał.
Wzruszyła ramionami.
— Po co? To już mój drugi pobyt w Rzymie. Nie wiem co bym mogła i chciała tu robić, gdybym przyjechała po raz trzeci.
Ale wiedziała — wspominałaby drugi pobyt. Ten pobyt. I to spotkanie.
— Poszłabyś ze mną na lunch, i na spacer, i…
Uśmiechnęła się na to „i”.
— Z góry wiesz, że chciałbyś? Zwłaszcza tego „i”?
— Tak — odparł po prostu.
Przyjechał po nią o dwudziestej drugiej, ale musiał jeszcze trochę poczekać, bo orkiestra i skrzypek-solista zostali nakłonieni do kilkakrotnych bisów. Potem pojechali taksówką do hotelu, w którym mieszkał Michał. Pokój był urządzony po staroświecku, z dywanem na podłodze i pluszowymi zasłonami w oknach. Łóżko było wprawdzie jednoosobowe, ale na tyle szerokie, aby gość czuł się w nim swobodnie i komfortowo. A ewentualny gość gościa także mógł swobodnie robić w nim to, do czego był zaproszony.
Martę zdumiewały na równi jej własny brak skrępowania, jak i naturalne zachowanie Michała. Była ciekawa czy jego też to dziwi. Bo przecież nie było ani czymś oczywistym, ani całkiem zwyczajnym zakończone w taki sposób spotkanie dwojga ludzi, którzy znali się w swojej bardzo wczesnej młodości i nigdy chyba nawet się nie pocałowali.
— Może raz? — usiłowała sobie przypomnieć Marta.
Tańczyli wtedy na karnawałowej prywatce i w pewnym momencie znaleźli się pod zawieszoną pod sufitem jemiołą. Teraz wydawało jej się, że Michał wtedy ją pocałował, ale musiał to być bardzo niewinny całus, bo nie zostawił po sobie żadnego silniejszego wrażenia i wspomnienia.
Za to ten obecny wywarł na niej wrażenie. Tak silne, że Marta nie miała wątpliwości — pozostawi po sobie wspomnienie na wszystkie następne lata. I pozostawił. Tak, jak cała ta noc.
Mogłoby się wydawać — i powinno się wydawać — że dwoje ludzi, którzy poszli ze sobą do łóżka po kilkugodzinnej, odnowionej, ale całkiem niezobowiązującej znajomości może doświadczać nawet i ogromnej przyjemności z wzajemnego obcowania, ale ich rozstanie nie będzie stanowiło dla żadnej ze stron większego problemu. Tymczasem tak się nie stało.
Michał widział od samego początku obrączkę na palcu Marty. Ona widziała obrączkę na palcu Michała. Ale ani podczas wspólnie spędzonego dnia, ani podczas wspólnie spędzonej nocy nie pytali o swoje życie rodzinne. Dopiero nad ranem Michał, bawiąc się dłonią Marty, dotknął jej serdecznego palca.
— To twój pierwszy raz? — zapytał.
Nie zrozumiała.
— Mam prawie siedmioletniego syna — powiedziała śmiejąc się. — Więc musi być co najmniej drugi.
— Ja nie o tym… Pierwszy raz robisz to z…
Zawahał się:
— … innym mężczyzną?
Nie dodał „niż z mężem”, ale domyśliła się, że to miał na myśli. Mogła skłamać, ale nie skłamała.
— Kiedyś próbowałam. Ale nic z tego nie wyszło. Było jak w tym powiedzeniu — i chciałam, i bałam się. Ale widocznie bardziej się bałam niż chciałam. Więc w tym znaczeniu — pierwszy.
Myślała, że Michał zapyta dlaczego teraz bardziej chciała, a mniej czy całkiem się nie bała. Ale nie zapytał.
— Jesteś najbardziej uroczą i najbardziej zmysłową kobietą, jaką kiedykolwiek miałem — powiedział. — Jesteś ucieleśnieniem i spełnieniem męskich marzeń o kobiecie.
Pomyślała, że to bardzo ładna i pełna galanterii forma podziękowania za wspólną noc i zarazem — pożegnania. Ale on nieoczekiwanie dodał:
— Marta, nie chcę, aby to była nasza ostatnia wspólna noc. Ani nasze ostatnie spotkanie. Bo to nie była dla mnie zwyczajna noc. Ani zwyczajne spotkanie.
Powinna odpowiedzieć, że dla niej też. Ale powiedziała coś całkiem innego.
— Któraś z poetek napisała, że czas dzieli ludzi niby wielkie jezioro. Bądź realistą, Michale. Nie mamy szansy na związek trwalszy od jednej nocy.
Przyciągnął ją do siebie.
— Jeśli mi tylko pozwolisz spróbuję pokonać i czas, i przestrzeń.
Przytulona do niego zapytała:
— I z wiarą w związek trwalszy od tej nocy?
Czuła jak napięte są jego mięśnie. Próbowała zgadnąć z czym próbował się w tej chwili uporać.
— Tak — odparł. — Choć z mojej strony rzeczywiście nie ma szans na bycie razem z tobą.
— Z mojej też. I najprawdopodobniej nigdy takiej szansy nie będzie.
Po wczesnym śniadaniu odwiózł ją do hotelu. Sąsiadka z pokoju przyjrzała się Marcie. Nic nie powiedziała. Wiedziała swoje. Marta nie zdziwiła się, że jej koleżanka wie swoje. I że się co do tego „swojego” ani trochę nie myli.Rozdział 2
Paweł Maykowski czekał na żonę na lotnisku, a ponieważ samolot z Rzymu miał opóźnienie, zdążył przyjechać na Okęcie o czasie, a nawet zaparkować samochód. Marta zauważyła męża z daleka i pomachała mu ręką. Ale dopiero kiedy do niego podeszła i zawołała go po imieniu zauważył ją. Cały się rozjaśnił. Pocałował ją w policzek.
— Teraz zapyta czy lot miał opóźnienie — pomyślała.
— Lot miał opóźnienie? — zapytał.
— Tak — odparła i dodała wyjaśnienie, choć o nie mąż nie pytał. — Nie mogliśmy wystartować. Myślałam, że będą nas przenosić do innego samolotu.
Następne pytanie też przewidziała więc odparła zanim zdążył je zadać.
— Tournée było bardzo udane.
Zastanowiła się co by było, gdyby powiedziała: „było cudownie”, ale doszła do wniosku, że nic by nie było. Powitalna konwersacja była już bowiem zakończona.
Paweł wziął od niej bagaż, pozostawiając Marcie jedynie torebkę i skrzypce. Widziała pełne zazdrości spojrzenia koleżanek, po które mężowie nie wychodzili na lotnisko lub od których nie odbierali ich bagażu, albo które witali z mniejszym zainteresowaniem niż walizkę z kręcącej się taśmy. Wszyscy wiedzieli, że Marta ma bardzo dobrego męża. A nawet — wyjątkowo dobrego męża. Ona też to wiedziała i robiła sobie nieustanne wyrzuty, że nie docenia tego daru losu tak, jak na to ten niezwykły dar losu zasługiwał.
Dotarli do domu już nic do siebie nie mówiąc, ponieważ najważniejsze- zdaniem Pawła — informacje zostały już przekazane. A ponieważ jego śliczna i kochana żona siedziała obok niego w samochodzie po udanym tournée, wszystko było w najlepszym porządku i nie wymagało dłuższych i obszerniejszych wyjaśnień.
Na ulicy Grottgera, przy której stał ich dom, Paweł szczęśliwie znalazł miejsce do parkowania, o co było z każdym rokiem, miesiącem, a nawet z dnia na dzień coraz trudniej. Marta poszła nie do własnego mieszkania, ale do mieszkania sąsiadki.
Kilka lat temu, kiedy dotknęło ją niewyobrażalne — w każdym razie dla niej — nieszczęście, pobiegła do swojego stryjka, księdza. Od zawsze zastępował jej ojca. Bo ojciec na każde jej zmartwienie znał jeden jedyny sposób — wyjęcie portfela i pytanie: „ile ci potrzeba?”. Uważał bowiem, że tak rozstrzyga się i załatwia wszystkie trudne sprawy na tym świecie. A być może i na innym, tyle tylko, że tam w jakiejś innej walucie. Kiedy więc w momencie swojej największej rozpaczy i najsilniejszej niezgody na to, co się stało weszła do mieszkania stryjka Leszka Pawlikowskiego, już od progu wykrzyczała i wypłakała wszystkie swoje żale i skargi na Pana Boga. Stryj pozwolił jej nawymyślać i Panu Bogu, i wszystkim jego świętym, a potem powiedział, że zwykle jest tak, że kiedy ten niedobry Pan Bóg zatrzaskuje przed kimś drzwi do szczęścia, po pewnym czasie miarkuje swoją surowość i bezduszność i litościwie otwiera okno. Marta, nieutulona w swoim bólu, krzyczała wtedy, że Bóg robi to chyba jedynie po to, by można było przez nie wyskoczyć. Ale potem, gdy jej żal i jej ból przemieniały się najpierw w szary smutek, potem w szarą rezygnację, a wreszcie w także szare, ale jednak pogodzenie się ze złym losem i złym Panem Bogiem zrozumiała sens i prawdę tego banalnego powiedzenia. Jej „oknem” okazała się bowiem sąsiadka.
Pani Elżbieta miała siedemdziesiąt lat, całe mnóstwo i w dodatku samych nieuleczalnych chorób, poruszała się z trudem, ale miała jasny umysł, pogodne usposobienie i niezmierzoną gotowość do świadczenia pomocy. W przypadku Marty — dosłownie nieocenionej. Pani Elżbieta zajmowała się bowiem cierpliwie, troskliwie i umiejętnie jej małym, nieuleczalnie chorym synkiem. I tyko dzięki temu „oknu” Marta mogła nadal pracować w Filharmonii, koncertować nie tylko w kraju, ale wyjeżdżać na tournée, udzielać lekcji muzyki oraz dorabiać grą na skrzypcach podczas ślubów i pogrzebów.
Pani Elżbieta powitała ją teraz swoim nieodmiennie życzliwym uśmiechem i opowiedziała, że mały Łukasz był wyjątkowo miły i spokojny, a jego najulubieńszą zabawką stał się od wczoraj stary kalkulator jej nieboszczyka męża.
— Znalazłam ten kalkulator w szufladzie, chciałam wyrzucić, ale przedtem, tknięta jakimś dobrym przeczuciem, pokazałam małemu. Początkowo nie zwrócił uwagi, ale jak zmieniłam baterie i kalkulator zaczął działać, Łukaszek był jak zaczarowany. Od wielu godzin siedzi i wykonuje najrozmaitsze działania.
Zachichotała, bo była tym zauroczeniem Łukasza zadziwiona i uradowana.
— Nie uwierzy pani, ale on chyba nawet coś tam pierwiastkuje. Ja się na tym nie znam, ale on jakby coś z tego rozumiał. Może pan Paweł by to wiedział.
— Może by wiedział — pomyślała Marta — gdyby zauważył, że Łukasz używa kalkulatora. I gdyby zainteresował się, w jaki sposób go używa.
Weszła do pokoju, gdzie siedział na dywanie jej sześcioletni synek. Spojrzała na niego i poczuła to, co czuła zawsze, kiedy patrzyła na swoje dziecko. Była to mieszanina bezmiernej miłości i bezmiernego bólu. Ten ból nie był porównywalny z żadnym innym fizycznym czy psychicznym cierpieniem. I nie był w żaden sposób możliwy do ukojenia.
Chłopiec był śliczny i za każdym razem, gdy Marta na niego patrzyła wydawał jej się jeszcze ładniejszy. Miał włosy o odcieniu lipcowego miodu, niezmiernie delikatne rysy i ogromne ciemne oczy w oprawie równie ciemnych, sztywnych i wywiniętych rzęs.
— Mój Mały Książę — pomyślała.
Myślała tak za każdym razem, gdy go widziała lub gdy choćby o nim myślała.
„Mały Książę”, pochylony nad kalkulatorem, nie zwrócił uwagi na pojawienie się matki. Nie zareagował też na jej głos. A ona nie podeszła do niego i nie dotknęła go, bo wiedziała, że wywołałaby jedynie jego protest, jęk lub krzyk. Nigdy nie wiedziała czy te reakcje są wyrazem sprzeciwu czy autentycznego bólu wywołanego fizycznym kontaktem z drugim człowiekiem. Opiekująca się Łukaszem lekarka uważała, że t a k i e dzieci można porównać do tych z trzecim stopniem oparzenia. Czyli pozbawionych ochronnej warstwy skóry, bezbronnych wobec cierpienia związanego z najlżejszym choćby dotykiem.
Pani Elżbieta znowu się zaśmiała. Autyzm Łukaszka traktowała jako coś równie naturalnego jak kolor jego włosów i oczu. Po prostu t a k i był. I tyle.
— Zaraz go odciągniemy od tego cacka — powiedziała pogodnie. — Przygotowałam na kolację racuszki. Jak poczuje ich zapach zaraz się ożywi.
Miała rację. Zapach rozgrzanej oliwy zwrócił uwagę dziecka.
— Przyszła po ciebie mama — powiedziała pani Elżbieta spokojnie i wyraźnie czyli tak, jak mówiła zawsze zwracając się do chłopca. — Idź teraz z mamą do swojego domu, a ja przyniosę wam placuszki.
Tym razem usłyszał, zrozumiał i wykonał polecenie. Wstał, nie patrząc na matkę przeszedł obok niej zmierzając najpierw do drzwi pokoju, potem do drzwi prowadzących na klatkę schodową, a następnie do tych naprzeciwko — czyli swojego mieszkania.
— Jesteście — stwierdził Paweł.
Nie dostrzegł łez Marty. Nigdy już ich nie dostrzegał. Płakała tak często, że — być może — stanowiły dla niego integralną część jej wyglądu. Umyła ręce i nakryła do stołu uważając, aby każda rzecz leżała dokładnie na tym samym miejscu co zawsze. Wiedziała, że jest to równie ważne dla jej syna jak i dla jej męża, choć każdy z nich reagował na zmianę inaczej. Łukasz niepokojem, zdenerwowaniem i krzykiem. Paweł bardzo dyskretnym przywracaniem starego i raz na zawsze ustalonego porządku. Tym razem wszystko było jednak jak należy. Granatowa słomiana mata Łukasza i ciemnozielona Pawła leżały na swoich miejscach, a na nich stały ich talerze, obok talerzy leżały ich sztućce, a w ich serwetnikach znajdowały się ich serwetki — granatowa Łukasza i ciemnozielona Pawła.
Pani Elżbieta przyniosła racuszki. Jedli je w milczeniu. Łukasz palcami, choć potrafił posługiwać się widelcem. Marta nie zwróciła mu tym razem uwagi. Była ciekawa czy Paweł dostrzeże leżący przed synem kalkulator. I czy zauważy zafascynowanie syna kalkulatorem. Nie dostrzegł. Lub dostrzegł, ale swojego spostrzeżenia nie skomentował.
W dwie godziny później Marta położyła Łukasza do łóżka. Wciąż trzymał w rączce kalkulator. Pozwoliła mu z nim spać. Zgasiła górne światło. Zostawiła włączony przy drzwiach świetlik. Poszła do łazienki, wykąpała się, weszła do swojego pokoju. W sąsiednim jej mąż oglądał telewizję. Położyła się na swojej kanapie. Paweł przyszedł, otulił ją troskliwie kołdrą, sprawdził czy na nocnej szafce stoi szklanka z wodą. Pocałował żonę w czoło.
Mogła zarzucić mu ręce na szyję. Mogła poprosić: „zostań”.
Zostałby. I odbyłby z nią stosunek płciowy. Nie okazując może nadmiernego zaangażowania lecz traktując tę czynność bez przykrości czy niechęci. Czyli tak, jak każdy inny zabieg higieniczny. Potem powiedziałby do niej: „Moja kochana Myszka”. Albo — druga wersja: „Moja śliczna Myszka”. Poklepałby ją delikatnie po plecach lub po ramieniu i raz jeszcze cmoknąwszy w policzek wrócił do swojego pokoju. Upewniony, że wywiązał się z niezbyt go obciążającego, a może nawet i dość przyjemnego obowiązku zaspokojenia swojej ślicznej i kochanej żony.
Tyle, że Marta już od dawna nie zarzucała mężowi rąk na szyję, ani nie mówiła „zostań”. Ale on chyba tego nie zauważył. A jeśli zauważył to nie dał jej w żaden sposób poznać czy jest z tego zadowolony, czy niezadowolony.
Zastanowiła się: kiedy ostatni raz powiedziała Pawłowi „zostań”. Ale nie mogła sobie przypomnieć. A on? Pamiętał?
Poznali się osiem lat temu. Marta ukończyła studia, miała dwadzieścia dwa lata i spędzała w Międzyzdrojach ostatnie w życiu wakacje. Od września miała rozpocząć pracę w Filharmonii, a więc miewać już jedynie urlopy. Pierwszego dnia poszła na samotny spacer na górującą nad uzdrowiskiem Kawczą Górę. Wyminęła na ścieżce schodzącego w dół mężczyznę. Widząc ją zawrócił i zaczął nagabywać w nachalny i prostacki sposób. Marta przestraszyła się, bo mężczyzna był podchmielony i bardzo natarczywy. Wiedziała — nie da się go zbyć najbardziej nawet ostrą reprymendą i odmową. A być może jednoznaczna i kategoryczna odmowa mogłaby wyzwolić w nim nie tylko słowną agresję. I wtedy zobaczyła stojącego przy drewnianej barierce punktu widokowego innego mężczyznę. Był wysoki, szczupły i wyglądał niezwykle dystyngowanie. Tym właśnie — nigdy chyba przedtem nie używanym przez nią określeniem — go scharakteryzowała. Podbiegła do niego i usiadła na owej barierce. A on spojrzał na nią najzwyczajniej i jedynie zdumiony.
— Proszę — powiedziała do tego dystyngowanego i zdumionego mężczyzny — niech pan przez chwilę udaje mojego znajomego. Nie mogę pozbyć się tego pijanego natręta. Boję się.
I naprawdę się bała. Bardziej niż trochę.
Dystyngowany pan odwrócił się i spojrzał na obiekt jej obaw. Widocznie ocenił, że Marta ma uzasadnione powody do niepokoju. Nic nie powiedział, ale skinął głową. Nie było to najwłaściwsze podjęcie wyznaczonej mu roli więc Marta postanowiła odegrać ją solo, a swego potencjalnego wybawiciela potraktować jak statystę. Zaczęła więc paplać o byle czym, a widząc coraz większe zdumienie mężczyzny roześmiała się.
— Pan jest w jeszcze gorszej sytuacji niż ja — powiedziała. — Nie ma tu drugiej barierki, ani nikogo, do kogo pan mógłby się zwrócić o ochronę przed natrętną kobietą.
Uśmiechnął się. Niezbyt pewnie, ale na pewno uprzejmie.
— Nie jest pani natrętna.
Pomyślała, że nie jest szczególnie błyskotliwy, ani nie ma zbytniego poczucia humoru, ale mimo to i po raz pierwszy w życiu spodobał jej się mężczyzna pozbawiony tych — jak jej się dotychczas wydawało — koniecznych do podobania się cech.
Odprowadził ją do pensjonatu, w którym mieszkała, a po drodze nie tyle powiedział, co zdołała się od niego dowiedzieć, że jest geofizykiem, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim, a jego pasją jest polarnictwo. Mówił o sobie, a właściwie odpowiadał na jej pytania krótkimi zdaniami, starając się zawrzeć maksimum informacji używając minimalnej liczby słów.
Później, już jako jego żona, nie raz i nie sto razy, ale niemal codziennie roztrząsała, jak to się właściwie stało, że w czasie tego najwyżej czterdziestominutowego spaceru zdołała się w nim zakochać. Tak naprawdę. I jak najbardziej na poważnie. Wtedy nawet myślała, że na zawsze.
Przed pensjonatem pożegnał się z nią grzecznie i odszedł. Bez najbardziej choćby zawoalowanej propozycji następnego spotkania. Ale w Międzyzdrojach do następnego ich spotkania musiało dojść nawet bez jego starań i woli. I w dwa dni później doszło. Marta opalała się na plaży i dołączyła do grupki grających w siatkówkę. Paweł był jednym z uczestników gry. W pierwszej chwili miała wrażenie, że jej nie poznał, ale potem twierdził, że — owszem — poznał. A nawet, że właśnie wtedy mu się spodobała. Co oznaczało, że wcześniej mu się albo w ogóle nie spodobała, albo nie spodobała mu się za bardzo.
Po grze zaprosiła go do swojego grajdołka i poprosiła, aby opowiedział jej o Spitzbergenie. Nareszcie się rozgadał. I jakby zapaliło się w nim jakieś wewnętrzne światło. Tym razem wypowiadane przez niego zdania były dłuższe, a czasem podrzędnie złożone, a informacji taki natłok, że Marta w pewnej chwili przestała słuchać co Paweł mówi, a jedynie cieszyła się, że jest z nią i że rozmowa z nią sprawia mu przyjemność. Tym razem zaproponował spotkanie i wieczorem poszli na długi spacer po plaży. Marcie marzył się spacer romantyczny, ale okazał się jedynie kontynuacją rozmowy prowadzonej w jej plażowym grajdołku. Spitzbergen był nadal tematem niekończącego się opowiadania.
Teraz już wiedziała, że gdyby mu wtedy powiedziała: „Nic a nic nie interesuje mnie grubość i zmienność pokrywy lodowej. Ani na Spitzbergenie, ani na Alasce, ani na Grenlandii, ani w żadnym innym miejscu na ziemi czy w kosmosie. Chcę, żebyś mnie objął, przytulił i pocałował”, byłoby to ich ostatnie spotkanie. Został z nią i ożenił się z nią, bo myślał, że Marta podzieli z nim jego miłość do pokrywy lodowej, nieporównywalną z miłością do jakiejkolwiek ludzkiej istoty z kobietą na czele lub włącznie.
Pobrali się w pół roku później przy pełnej aprobacie jej i jego rodziny oraz większości znajomych. Właściwie była tylko jedna osoba, która odniosła się sceptycznie do projektu tego związku.
Stryj Marty, ksiądz Leszek Pawlikowski miał przyjaciela. Ten jej przyszywany wujek nazywał się Marek Giller. Był bardzo dobrym lekarzem i dobrym, mądrymi na dodatek pełnym uroku człowiekiem. A także — co akurat dla małej, a potem podrastającej Marty znaczenia nie miało — bardzo uroczym mężczyzną. I to właśnie on podczas jakiegoś towarzyskiego spotkania, obserwując taniec Marty z ówczesnym jej narzeczonym zapytał:
— Czy ten twój luby to tylko uśpiony wulkan czy też całkiem już wygasły?
Bardzo się wtedy na wujka Marka obraziła. I dopiero po latach zrozumiała, że tylko on przeczuł, że nie wszystko jest tak, jak jej się wówczas wydawało.
Noc poślubna nie dostarczyła jej żadnych wrażeń, ponieważ nocy poślubnej nie było. Marta miała okres, zapewne przyspieszony nadmiarem i intensywnością przedślubnych wrażeń. Następne trzy noce, które spędziła z Pawłem w czeskiej Pradze były też — z fizjologicznej konieczności — „białe”. A charakteru późniejszych nigdy nie umiała określić.
Paweł nie przespał z nią podczas siedmiu lat małżeństwa ani jednej nocy, o ile „przespanie się” traktowałoby się w dosłownym tych dwóch słów rozumieniu. Zawsze bowiem sypiał oddzielnie. W domu mieli dwie sypialnie. Podczas bardzo nielicznych wspólnych wyjazdów spali w dwóch oddzielnych łóżkach lub na dwóch oddzielnych posłaniach. Paweł nigdy się też z nią nie „kochał”, jeśli chodzi o przenośne znaczenie tego określenia. Podczas zbliżeń był bardzo delikatny i uważający jeśli chodzi o gesty oraz niezmiernie powściągliwy w słowach. Dlatego Marta bardzo szybko uznała, że po prostu odbywa ze swoim mężem stosunki płciowe. W tym określeniu nie było bowiem, tak jak w ich zbliżeniach, niczego osobistego i emocjonalnego.
Miała zbyt mało doświadczenia w sprawach seksu, aby mogła ocenić co jest powodem takich pełnych dystansu i emocjonalnego chłodu zachowań Pawła. Gdy go o to bardzo nieśmiało pytała, dociekając czy wina nie leży przypadkiem po jej stronie, okazywał zdziwienie. Twierdził, że jest śliczna, że jest miła i że jest bardzo kochana. Zdawał się w ogóle nie dostrzegać problemu z ich intymnym pożyciem. W końcu zawsze, gdy zarzucała mu ręce na szyję i mówiła „zostań”, wykonywał swoje małżeńskie obowiązki bez ociągania się i w sposób poprawny. Choć nie zadowalający jego ślicznej i kochanej żony. Czy był to sposób zadowalający Pawła, Marta nigdy się nie dowiedziała.
W każdym razie wypełniał swoje obowiązki na tyle dobrze, że w kilka miesięcy po ślubie Marta zaszła w ciążę. Paweł przyjął wiadomość o swoim ojcostwie w sposób dla siebie najbardziej charakterystyczny.
— Można się było tego spodziewać — powiedział rzeczowo. — Nie stosowaliśmy żadnych środków zapobiegających ciąży, a ty jesteś młodą i zdrową kobietą. Ciąża jest jak najbardziej naturalną tego konsekwencją.
W lecie, a więc w pół roku po ślubie, pozostawił swoją młodą, zdrową, ciężarną żonę i wyjechał na trzy miesiące na stację polarną na Spitzbergenie. Dostała od niego trzy listy, w których bardzo szczegółowo opisywał przebieg swoich badań, a na zakończenie wyrażał nadzieję, że jego śliczna, kochana Myszka czuje się dobrze.
Jego śliczna, kochana Myszka rzeczywiście czuła się dobrze przez cały okres ciąży. Urodziła synka o czasie i po niezbyt ciężkim jak na pierwiastkę porodzie. Wujek Marek Giller, który osobiście czuwał nad przebiegiem i ciąży, i porodu przyszedł do niej podczas pierwszego karmienia Łukasza.
— Twój syn dostał najwyższą notę — powiedział. — Dziesięć na dziesięć możliwych punktów. Jest zdrowy, a na dodatek śliczny. Jego urodą można by obdzielić kilka nieślicznych dziewczynek.
Synek Marty był rzeczywiście bardzo ładnym noworodkiem. I jak oceniali lekarze — bardzo zdrowym noworodkiem. Marta, która po raz pierwszy w swoim życiu trzymała w ramionach tak malutkie dziecko i miała bardzo mgliste pojęcie o tym, jak tak malutkie dziecko powinno się zachowywać i reagować, już wtedy spytała Marka Gillera:
— Naprawdę wszystko jest w porządku?
Jakby jakiś instynkt jej podpowiadał, że uroda i fizyczne zdrowie jej synka nie wystarczają jej do poczucia spokoju, dumy i pewności. Doktor Giller przez króciutki moment się zawahał, a Marta wewnętrznie zmartwiała.
— Wszystko na to wskazuje — odparł.
Ale w niej — po tym kilkusekundowym wahnięciu wujka Marka — zaczęło kiełkować przeczucie, że nie jest całkiem i ze wszystkim w porządku. Nie miała pojęcia co ją właściwie niepokoiło. Dopiero potem jej niepokój zaczął mieć konkretne podstawy. Dwumiesięczny Łukasz nigdy nie patrzył ani na matkę, ani na żadną pochylającą się nad nim osobę. Nie nawiązywał kontaktu wzrokowego choć niewątpliwie widział. Zatrzymywał wzrok na przedmiotach. Śledził z uwagą przesuwające się smugi światła na suficie. Odróżniał ciemność i jasność. Przeciwko ciemności protestował dziwnym, przeciągłym jękiem, który ucichał po zapaleniu lampki. Ten jęk i krzyk nigdy nie cichły jednak po wzięciu go na ręce. Prężył się wtedy i próbował wyrywać. Ssał wprawdzie pierś matki, ale nigdy nie dotykał jej w tym czasie rączkami. Nie było mowy o żadnych pieszczotach. Reagował na nie tak jak na ciemność — jękiem lub krzykiem.
Marek Giller kazał czekać na bieg wydarzeń. Ale już nie udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kiedy Łukasz skończył rok skierował Martę do profesor Olechnowicz, lekarki specjalizującej się w dziecięcym autyzmie. Była dość ostrożna w swej diagnozie, ale nie ukrywała, że wiele, a nawet bardzo wiele wskazuje na to, że Łukasz cierpi na autyzm.
Następne lata potwierdziły to przypuszczenie.Rozdział 3
Michał przyleciał samolotem do Strasburga. Wyprowadził z parkingu samochód, który czekał na niego od trzech dni i ruszył w stronę Colmaru. Od Strasburga do Colmaru było około stu kilometrów. Zwykle pokonywał tę trasę w godzinę. Kiedyś byłby zadowolony, że już za godzinę będzie w domu. Od dwóch lat bardzo chciał, aby ta dzieląca go od domu godzina wydłużała się. Najlepiej w nieskończoność.
Drzwi otworzyła mu pielęgniarka. Powitała go jak zwykle — miłym uśmiechem. Była bowiem nie tylko dobrą pielęgniarką, ale także dobrym człowiekiem. Przez kilka lat wspólnej z nią pracy w szpitalu, a teraz wspólnego z nią przebywania w domu bardzo się z Michałem polubili. Do przedpokoju wyszła także teściowa. Miała na twarzy — też jak zwykle — grymas, a ton jej głosu był cierpki. W przeciwieństwie do pielęgniarki nigdy Michała nie lubiła. W tej chwili nie miała do niego konkretnych pretensji, ani złych wiadomości. Po prostu zawsze czuła do zięcia niechęć, a w ostatnich latach ta niechęć przekształcała się pomaleńku jeśli nie w nienawiść to uczucie bardzo do nienawiści zbliżone. Wybiegły też jego dzieci — dziewięcioletni Pascal i siedmioletnia Myléne. Nie witały ojca z entuzjazmem ani wylewną miłością. Były najzwyczajniej ciekawe, jakie prezenty im przywiózł. Otrzymawszy je pobiegły — każde do swojego pokoju. A Michał poczuł żal, że nigdy już nie wyjdzie na jego powitanie najmłodsza córeczka, Céline. I zastanawiał się czy byłaby równie egocentryczna i samolubna jak jej starsze rodzeństwo, czy pozostałaby taką, jaką była kiedyś — słodkim, pełnym wdzięku stworzeniem, pełnym ufności, czułym i przymilnym. Zatęsknił nie tyle za nią, co za wspomnieniem jej czułości i obejmujących go jej ciepłych, pulchnych rączek.
Na rytualne pytanie: „co słychać?”, teściowa wzruszyła ramionami, a pielęgniarka zapewniła, że „wszystko w normie”, co oznaczało, że nic nie jest w normie. Bo nic nie mogło być w normie.
Michał rozebrał się, umył ręce i wszedł do pokoju. Marie-Yvonne miała na szyi kołnierz ortopedyczny i nie mogła odwrócić głowy. Powiedziała tylko: „Miki”, nie stawiając na końcu znaku zapytania lecz kropkę. Chciałoby się dodać — pełną ulgi. I pełną radości. Że wrócił. Że jest.
Podszedł do jej wielofunkcyjnego łóżka, pochylił się i pocałował ją w usta, a potem — jak tego zapewne oczekiwała i jak na pewno lubiła — także w nos, ucho i szyję. Odchyliwszy jej nocną koszulkę pocałował także brodawkę jej sutka. A brodawka natychmiast stwardniała i napęczniała.
Marie-Yvonne uśmiechnęła się do męża. Z najszerszym zadowoleniem i najszczerszym uczuciem. Michał usiadł obok niej. Wziął jej wprawdzie bezwładną, ale ciepłą, wypielęgnowaną i — podobno — odczuwającą wrażenia dotykowe dłoń.
— Jak było? — zapytała.
Opowiedział o przebiegu konferencji, zatrzymując się dłużej nad opisem bardzo nowatorskiego zabiegu pomostowania tętnic wieńcowych. Marie-Yvonne słuchała uważnie, choć oczywiście nic a nic nie rozumiała z tych fachowych wywodów. Po prostu cieszyła się, że mąż jest przy niej i rozmawia z nią, dzieląc się swoją życiową pasją.
— Przywiozłem ci — powiedział — film o Rzymie. W wielu z pokazywanych na nim miejsc nie byłem, ale pomyślałem, że miło będzie obejrzeć je razem z tobą.
Wiedział, że gdyby tylko mogła pewnie teraz uścisnęła by mu rękę, aby okazać swoje wzruszenie i zadowolenie. Ale choć lekarze ortopedzi i neurolodzy wciąż jeszcze nie wykluczali szansy na częściowe choćby odzyskanie przez nią władzy w rękach, Michał nie robił sobie większych nadziei na ten cud. Dodatkowy cud. Bo fakt, że była w stanie mówić i że miała czucie w górnej części ciała był czymś zupełnie niezwykłym zważywszy na wielość urazów, jakie Marie-Yvonne odniosła podczas wypadku.
Poznali się i pobrali przed dziesięciu laty, wkrótce po jego przyjeździe do Francji. Marie-Yvonne miała wtedy zaledwie dziewiętnaście lat, była tuż po maturze zdanej w bardzo ekskluzywnej, zakonnej szkole. To ona zakochała się w nim, a może w swoim wyobrażeniu o dzielnych, rycerskich i szarmanckich Polakach, jakie wyniosła z opowiadań starszych pań, stykających się z dzielnymi, rycerskimi i szarmanckimi polskimi żołnierzami podczas wojny i tuż po wojnie. Michał nie potrafił oprzeć się temu dziewczęcemu zauroczeniu ładniutkiej i młodziutkiej dziewczyny. A kiedy został jej pierwszym kochankiem nie pozostawało mu nic innego jak prosić ją o rękę. Ona przystała na propozycje wyjścia za mąż natychmiast i bardzo chętnie. Jej rodzice natomiast uważali to małżeństwo za rodzinną katastrofę. Marie-Yvonne była jedynaczką, pochodziła z dobrego i zamożnego domu więc rodzice pragnęli dla niej zupełnie innego męża. A już na pewno nie życzyli sobie, aby został nim młody polski lekarz, choćby i najlepiej się zapowiadający, ale wówczas bezrobotny i biedniejszy od najbiedniejszej kościelnej myszy. Marie-Yvonne sięgnęła jednak po nie dający się odeprzeć argument, skłamała, że jest w ciąży.
Kłamstwo nadzwyczaj szybko przerodziło się w prawdę. Stojąc przed ołtarzem Marie-Yvonne istotnie spodziewała się dziecka, choć jeszcze ani ona, ani Michał o tym nie wiedzieli. Był to bowiem zaledwie drugi lub co najwyżej trzeci tydzień jej stanu błogosławionego.
Michał nie wnosił do tego małżeństwa nic poza dobrym zapowiadaniem się na dobrego lekarza. Marie-Yvonne otrzymała od rodziców mieszkanie z całym wyposażeniem oraz samochód. Teść załatwił Michałowi etat w miejscowym szpitalu. I już w ciągu pierwszego roku swojej pracy Michał przestał być dobrze zapowiadającym się lekarzem, a stał się po prostu dobrym, a wkrótce bardzo dobrym lekarzem. Pacjenci go uwielbiali, a ordynator cenił coraz bardziej i bardziej. Jakby przeczuwał, że to właśnie Michał wywinduje opinię o niewielkim i prowincjonalnym szpitalu niebotycznie wysoko. Wywindował ją istotnie, może nie na same medyczne szczyty, ale na pewno na miarę ambicji swego szefa.
Darmowy fragment