Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sonnenberg - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,90

Sonnenberg - ebook

András żyje siłą bezwładu. Od lat trwa w skomplikowanym związku z Ágnes, praca naukowa nad historią literatury austriackiej już dawno przestała go interesować, próbuje napisać wiekopomną powieść, ale nie potrafi wymyślić nawet pierwszego zdania. Z kumplami nad szprycerem toczy więc niekończące się dyskusje o życiu i sporcie, chadza do teatru albo na demonstracje, choć robi to wyłącznie dla Ágnes, i zapamiętale kataloguje przykłady dawnej wielkości Węgier i dawnych ich klęsk. I tylko od czasu do czasu coś tę rutynę przerwie.

W tej historii głównych bohaterów jest dwóch: András i Budapeszt, bo miasto to zbudowano właśnie dlatego, by on w nim żył, by mógł chodzić po Wielkim Bulwarze, patrzeć na budańskie wzgórza, spoglądać na Dunaj z okien autobusu 178 jadącego mostem Elżbiety i spacerować po Zugló, dzielnicy swojego dzieciństwa, które upłynęło w cieniu nieobecnego ojca, babki kalwinki i wiecznie wzdychającej matki.

„Sonennberg” to nie tylko brawurowo i z poczuciem humoru opowiedziana historia życia kilkorga mieszkańców Budapesztu. To także hołd dla niezwykłej stolicy kraju, który szczyci się gwiazdami piłki wodnej, przemysłu porno i seryjnymi zabójcami. To również błyskotliwe wykorzystanie obsesyjnego i zjadliwego stylu austriackiej prozy do skonstruowania fenomenalnego bohatera.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-668-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po seksie zawsze czułem bezbrzeżny smutek. Spełnienie w pewnym sensie nieodmiennie oznaczało rozpacz i nie chodziło wcale o to, z kim do zbliżenia doszło. Mogłoby się to stać z najpiękniejszą kobietą świata, z najbardziej pożądaną aktorką, najbardziej ekscytującą piosenkarką, podejrzewam, że efekt zawsze byłby ten sam – smutek graniczący z rozpaczą i tłumiona potrzeba, aby natychmiast zniknąć, może nawet umrzeć ze wstydu. Smutek porównywalny chyba tylko z samotnym jedzeniem obiadu w pustej strefie gastronomicznej centrum handlowego.

To z pewnością nie była wina Ágnes, najpiękniejszej kobiety Węgier, najatrakcyjniejszej i najbardziej pożądanej, być może moja wina, a najpewniej wyłącznie natury, hormonów, nieudanej konstrukcji emocjonalnej, poczucia grzechu wreszcie. Najpewniej właśnie poczucie grzechu śmiertelnego towarzyszyło mi chwilę po spełnieniu seksualnym oraz świadomość, że tego grzechu już nigdy w żaden sposób z siebie nie zmyję, mogę pożegnać się ze zbawieniem i przywitać z potępieniem wiecznym. Oczywiście to pozostałości kalwinizmu, który zainfekował całe pokolenia moich rodaków, cały kraj, kalwinizmu, który był nawozem hipokryzji, obłudy, pozoranctwa, choć oczywiście pamiętam o jego niezaprzeczalnych zasługach dla rozwoju węgierskiej kultury, nauki i edukacji. Gdyby nie przyszedł kalwinizm, nurzali­byśmy się w katolickich miazmatach albo nawet prawo­sławnych, gdybyśmy kilkaset lat wcześniej przyjęli chrzest z Bizancjum. Przeznaczenie narodów nazbyt często bywa sprawą zupełnego przypadku. Nam tak się złożyło, że jednak zarzuciliśmy pomysł przyjęcia chrześcijaństwa w obrządku wschodnim i staliśmy się częścią zachodniego świata z wszystkimi jego dobrodziejstwami i przekleństwami, a jak wiadomo, my akurat jesteśmy szczególnie predestynowani do przekleństw.

Z religią jest jak z cholesterolem, że tak powiem oryginalnie: jest ten dobry, bez którego nie da się funkcjonować, i ten zabójczo groźny dla życia, przez którego nadmiar się umiera. W sumie chyba nie trafiliśmy najgorzej, kalwinizm mimo wszystko daje nam całkiem sporą dawkę rozsądku, o której katolicy i prawosławni mogą tylko pomarzyć.

Po stosunku seksualnym, gdy opadało mi wszystko, z napięciem włącznie, czując oczywiście ulgę, poniekąd radość oraz tę rozkoszną słabość i bezbronność, jednocześnie odczuwałem niepojęty żal, że to się stało, że już po wszystkim i właściwie co mam teraz zrobić? Jak wybrnąć z tej sytuacji, zamaskować swój wstyd? Bo przecież wolałem wyobrażać sobie, fantazjować, niż fantazje realizować i wyobrażenia wprowadzać w życie. Fantazje dawały mi pozór bezpieczeństwa, dobrostan perwersji pozbawionej odium grzechu. Dlatego też najchętniej robiłem to nie w swoim mieszkaniu na Naphegy, tylko w mieszkaniach kobiet, szczególnie w mieszkaniu Ágnes, żeby móc z miejsca zbrodni jak najszybciej uciec, najlepiej po prostu ubrać się z pośpiechem żołnierza wyrwanego z łóżka przez alarm bojowy, umyć zęby, wypić kawę i wyjść, pożegnawszy się gwałtownie, z pewną dozą namiętności na pokaz, nawet prysznic wziąć dopiero w domu.

Choć w tym przypadku sprawa była o tyle skomplikowana, że Ágnes, bezapelacyjnie kobietę mojego życia, mogłem odwiedzać wyłącznie wówczas, gdy nie było w domu jej męża, a najlepiej, gdy nie było go w ogóle w Budapeszcie. Naszemu związkowi towarzyszyła nieustanna niepewność i niemal panika, bardziej nawet moja niż Ágnes, że Zoltán nas nakryje, a reperkusje okażą się niewyobrażalne. Nie było tak, że ów dreszcz emocji jeszcze bardziej mnie podniecał, że potencjalne niebezpieczeństwo ekscytowało, jak to zapewne bywa w takich skrytych romansach. W moim przypadku bezgraniczne pragnienie, ów niegasnący płomień palił się równocześnie z poczuciem nieustannego lęku. Całe szczęście Zoltán dość często wyjeżdżał z miasta – choć nie tak często, jak bym tego pragnął. Jeździł w interesach do Szegedu, Miszkolca, Debreczyna, a nierzadko nawet za granicę, chociaż co to była za zagranica? Koszyce, Braty­sława, Timişoara, to przecież tak, jakby nie ruszał się z Węgier. Poza tym niebezpieczeństwo polegało na tym, przynajmniej w mojej spanikowanej wyobraźni, że zawsze mógł wrócić w nocy, zamiast nocować w śmiertelnej nudzie debreczyńskiej, miszkolckiej czy koszyckiej nocy, a jeśli ktoś kiedyś nocował w debreczyńskim czy miszkolckim hotelu, w mieście, które jest jednocześnie znane i zupełnie obce, pojmie, o co chodzi – jak przerażająco samotnym i odrzuconym przez świat czuje się tam człowiek, jak pragnie natychmiast znaleźć się w Budapeszcie, zasnąć u boku kogoś bliskiego, jak pożąda kontaktu z ciepłym ciałem kochającej żony, widoku znajomych sprzętów w mieszkaniu, jak bardzo chce włożyć ulubiony szlafrok i skorzystać z własnej łazienki. Słowem – jak potrzebne jest mu bezpieczeństwo własnej jurty zamiast zimnych pokoi prowincjonalnych hoteli, rozgotowanych bezsmakowych parówek na śniadanie oraz przygniatającej nieistotności poranków, gdy opuszcza się niedrogi hotel.

Rzecz jasna Zoltán mógł mieszkać w hotelach droższych, hotelach może nie luksusowych, ale bardzo porządnych, w końcu jak się jest pracownikiem poważnej międzynarodowej firmy, to nawet w takim Debreczynie czy Miszkolcu, a może i w Timişoarze śpi się w bardzo satysfakcjonujących warunkach, ale niezależnie od tego, w jakich luksusach spędzałoby się debreczyńską albo miszkolcką noc – jest to noc upiorna. Owszem, poranek bywa zbawienny, gdy wychodzi się w Debreczynie, powiedzmy, na Piac utca, na ulicę Kossutha bądź Széchenyiego, w rześką pustkę tego protestanckiego miasta, i idzie się do samochodu, by opuścić to miejsce bez właściwości, czy też jedzie tramwajem, jedynką albo dwójką, na Dworzec Główny – wybór łatwiejszy niż wszystko, wszak w Debreczynie są tylko dwie linie tramwajowe i obie jadą na Dworzec Główny. Ja osobiście nawet lubiłem poranki w Debreczynie, gdy zdarzało mi się tam bywać, zazwyczaj w celach zawodowych, by skorzystać z zasobów wielkiej biblioteki Kolegium Reformackiego albo z biblioteki wydziału teologii Uniwersytetu Reformackiego oraz wpaść przy okazji do Księgarni Reformackiej, całe szczęście wszystkie były w odległości kilku minut spacerem, to niepodważalny atut miast tej wielkości. Poranek w Debreczynie to nie jest najgorsza rzecz, jaka może nas spotkać, i chociaż ilekroć tam byłem, starałem się jak najwcześniej wyjechać, to przed wyjazdem szedłem jeszcze do wielkiej hali targowej przy ulicy Zamkowej, znów raptem pięć minut refleksyjnym spacerem od hotelu, wcale nie po to, by robić zakupy, może z wyłączeniem pojedynczych jabłek czy brzoskwiń na drogę powrotną, ale by najzwyczajniej w świecie pooglądać owoce i warzywa, a także nabiał i mięso, albowiem to wszystko uspokajało mnie, a wręcz w pewien sposób uszczęśliwiało. Jeśli w istocie w takich miastach miałem przebłyski szczęścia albo przynajmniej odczuwałem rodzaj ukojenia, to właśnie w halach targowych o poranku.

Ale noc w Debreczynie czy Koszycach jest mimo wszystko upiorna, a jak można przetrwać upiorną noc, nie upijając się do nieprzytomności? Oprócz Debreczyna zdarzało mi się bywać także w Szegedzie i w Miszkolcu i nieodmiennie czułem się tam rozdzierająco samotny – najbardziej w Miszkolcu. Gdyby nie to, że przymuszony przez okoliczności zawodowe musiałem spędzić jakiś czas w tym najbardziej przerażającym ze wszystkich przerażających miast, jakie poznałem, nigdy bym tam nie zanocował. Miszkolckie noce wspominam jako wręcz odrażające, stąd moje przekonanie, że Zoltán zawsze robi wszystko, by nie nocować w Miszkolcu, a nawet w Szegedzie, który ja osobiście nawet lubię, ani nawet w Peczu, do którego mam nieuzasadnioną sympatię, ale wrócić do Budapesztu, do nowoczesnego, czystego, wygodnego, światowego, można powiedzieć, apartamentu w Gozsdu Udvar. Ja w każdym razie na jego miejscu bym tak zrobił – oto największa korzyść z bycia mieszkańcem Węgier: z każdego miejsca w kraju można zawsze na noc wrócić do stolicy. Gdziekolwiek byś się zagubił, w jakkolwiek dużym mieście albo zapomnianym przez Boga miasteczku w pogranicznym komitacie, zawsze zdążysz wrócić i wyspać się we własnym budapeszteńskim łóżku, a jak masz szczęście, to na dodatek wtulony w ciepłe ciało żony.

Pocieszałem się tym jedynie, że Zoltán jest niewiernym, wiarołomnym mężem, traktującym owe wyjazdy służbowe także jako okazję do wyskoków seksualnych, więc wykorzystuje owe noce do odwiedzania podejrzanych prowincjonalnych przybytków. Żywiłem się nadzieją, że będąc w Debreczynie, Miszkolcu lub Szegedzie, udaje się wieczorem do któregoś z klubów jednoznacznej reputacji i tam pije alkohol z pewnym nieumiarkowaniem, a następnie bierze sobie kobietę albo przynajmniej zamawia usługę do hotelowego pokoju, i poświęca się realizowaniu swych ukrytych pragnień, zatem dopiero następnego dnia rano wyjeżdża z miasta, wtedy gdy ja wychodzę od Ágnes.

W każdym razie przychodząc do Ágnes, kochając się z nią, leżąc z nią w łóżku, chodząc nago po jej mieszkaniu, jednocześnie trząsłem się ze strachu, że nagle usłyszę charakterystyczne pikanie domofonu, oznaczające, że Zoltán otwiera drzwi na klatkę, i za chwilę radośnie wkroczy do naszego mieszkania, które niestety nade wszystko jest jego mieszkaniem, ich mieszkaniem – mieszkaniem Ágnes i Zoltána w odpicowanym na nuworyszowski połysk Gozsdu Udvar między ulicami Király a Dob. Tu, w sercu siódmej dzielnicy, gdzie w czasie wojny było getto, skąd wywożono Żydów do Auschwitz, gdzie po wojnie stała ponura ruina, pozostałość po wielkim budynku wzniesionym na początku zeszłego wieku, w której czeluściach kręcono filmy, a gdzie teraz wnosiły się apartamenty, kłębiły się knajpy, kolory, muzyka, tłumy pijanych Anglików i turystów z całego świata, niemających pojęcia o niczym, co się w tych murach w trakcie ostatnich stu lat działo.

Nie lubiłem wychodzić z Gozsdu Udvar na ulicę Dob, bo natychmiast wpadałem wzrokiem na szyld sex-shopu naprzeciw, co przywoływało wspomnienie minionych godzin, nie podniecenie jednak, ale odwrotnie – wyłącznie smutek rozlewający się jak gruntowa woda po wiosennych polach. Jeśli ktoś widział kiedyś, jak wiosną wody występują z ziemi i zalewają Wielką Nizinę, jeśli ktoś przejeżdżał przez płaskie jak płyta nagrobka okolice między Szarvas, Kunszentmárton, Szentes i Csongrád, przez to jądro węgierskiej rozpaczy, zrozumie, co mam na myśli. Jeśli zaś nigdy nie wychylił nosa poza Budapeszt – nie pojmie niczego. Ten, kto nie wyjeżdża z Budapesztu, nie ma prawa uważać się w pełni za Węgra, jakkolwiek to zabrzmi. Tak jak Ágnes, która z jednej strony podkreśla, że jest prawdziwą Węgierką i dlatego właśnie tak bardzo leżą jej na sercu rozliczne złe rzeczy, których doświadcza nasz kraj, a z drugiej strony czuje niemal odrazę do wszystkiego, co znajduje się poza granicami stolicy. O prowincji może czytać w gazetach, powieściach, oglądać o prowincji ponure spektakle teatralne i przejmujące filmy dokumentalne, porażające fabuły, a nawet zupełnie nieśmieszne komedie, ale jechać na prowincję nie ma najmniejszej ochoty ani potrzeby.

Sex-shop przy ulicy Dob jest poniekąd jak węgierska prowincja – ma ciemne, nieprześwitujące szyby, zatem aby poznać jego ofertę, należałoby wejść do środka, dokonując samozdemaskowania, i być zapewne gotowym na pytania sprzedawcy, czego się szuka i jak mógłby nam pomóc.

Zawsze więc starałem się wychodzić na ulicę Király, choć często o tym zapominałem i wiedziony instynktem rozkazującym mi podążać w stronę Astorii, by tam czekać na autobus sto siedemdziesiąt osiem, bezmyślnie wkraczałem na ulicę Dob i stawałem osłupiały przed szyldem Centrum Erotyki pod numerem jedenastym, stawałem z rodzajem zażenowania, a przynajmniej zawstydzenia, bo wulgarny neon sklepu przypominał mi o straszliwym grzechu, który przed chwilą popełniłem, o brudzie moralnym oblepiającym moje ciało i umysł, choć przecież nikogo tak bardzo nie kochałem i nie pragnąłem jak Ágnes. Z nikim nigdy nie było mi tak dobrze, jak z tą najczystszą z kobiet, z żadną inną nie przeżyłem równie olśniewających uniesień, a zarazem z żadną inną nie dokonałem tak transgresyjnych eksperymentów, choć oczywiście próbowałem, co czasami spotykało się ze zdumieniem, odmową, śmiechem bądź lekceważeniem, z nikim innym wreszcie tak dobrze nie rozmawiało mi się o literaturze, filmach, polityce, a nawet jedzeniu. Wyłącznie o sporcie nie można było z Ágnes rozmawiać, sport jej zupełnie nie obchodził, o sporcie mógłbym rozmawiać z Zoltánem, ale akurat jego starałem się precyzyjnie unikać. Zatem mogliśmy się z Ágnes spierać o ostatnią książkę Imrego Kertésza, która wzbudziła we mnie niebywale ambiwalentne odczucia, tak że nazwałem ją nawet w chwili zacietrzewienia anty­węgierską, a Ágnes broniła jej z zapałem, mówiąc, że rozumie nienawiść Kertésza nie tylko do naszej ojczyzny, ale nawet do języka, rozumie go, gdy w sposób zupełnie dla mnie niepojęty pisze, że jego największym nieszczęściem było to, że musiał całe życie pisać po węgiersku, a pragnął po niemiecku. Mogliśmy kłócić się o film Syn Szawła, który dostał Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, co wprawiło ­Ágnes w prawdziwą euforię, mimo moich mocnych argumentów, że dostał go przecież wyłącznie dlatego, że jest filmem o Holocauście, a nie dlatego, że jest filmem węgierskim, bo gdyby był zwykłym filmem węgierskim, nikt by nim sobie głowy nie zawracał. Doszło wówczas nawet do tego, że wyciągnąłem prawdziwie antysemicki argument: Kertész dostał literackiego Nobla też wyłącznie z tego powodu, że Los utracony jest o Holocauście, a przecież Nobla powinien był dostać Esterházy, to jest poza wszelką dyskusją. W końcu doszliśmy do porozumienia, zgadzając się z niepodważalnym argumentem, że przecież zarówno Kertész, jak i Esterházy już nie żyją, zmarli w odstępie raptem kilku miesięcy, choć różniło ich ponad dwadzieścia lat, i nasze kłótnie niczego już nie zmienią.

I gdy dochodziliśmy po takiej sprzeczce do porozumienia, to oczywistym następnym krokiem ku pojednaniu było pójście do łóżka i rżnięcie się na wszelkie możliwe sposoby – jeśli naturalnie akurat były ku temu możliwości, to znaczy jeśli w Gozsdu Udvar nie było Zoltána albo Ágnes zdecydowała się na szybką wyprawę na Naphegy, by oddać mi się w moim mieszkaniu, mimo że, jak powtarzała, miejsce to wywołuje w niej zbyt wiele skojarzeń i przywołuje nadmiar niemiłych, a przynajmniej niewygodnych jak za ciasne buty wspomnień.

Często, gdy nie wiedziałem, co powiedzieć, gadałem od rzeczy, streszczając Ágnes przeczytane w „Nemzeti Sport” relacje z meczów piłki nożnej, piłki ręcznej, piłki wodnej albo hokeja, spekulowałem o szansach naszych reprezentantów na najbliższych mistrzostwach świata, Europy lub na olimpiadzie, próbując w ten sposób odwrócić jej uwagę od spraw istotniejszych, od spraw naprawdę zasadniczych. Starałem się ją zagadać, bo najbardziej bałem się rozmowy o nas, przeczuwałem przecież, że pewnego dnia ze mną zerwie, elegancko zakończy nasz związek, powie z powagą, zatroskaniem, może nawet smutkiem, za którym stać będzie jednak determinacja i wyraźna ulga, powie, że nie możemy się więcej spotykać, że mnie, owszem, kocha i zawsze będzie kochała, ale to wszystko jest bez sensu, nasz związek nie ma żadnej przyszłości, a na dodatek prędzej czy później i tak wyjdzie na jaw, zostaniemy zdemaskowani i nastąpi prawdziwa tragedia. Rozpadnie się nie tylko jej małżeństwo, ale także moje życie – niezłomnego kawalera, jak mnie czasami w niby-żartach nazywała.

– Niezłomny kawaler! – śmiałem się z goryczą. – Bardzo zabawne, doprawdy, boki zrywać, niezłomny kawaler, bohaterski kawaler, heroiczny kawaler, jak Hunyady pod Belgradem w 1456, odważny i gardzący śmiercią jak obrońcy Egeru w 1552, szaleńczo odważny niczym herosi z Szigetváru w 1566 – wyliczałem z zapałem, bo jako, było nie było, wykształconemu historycznie i literacko pracownikowi naukowemu przychodziło mi to z łatwością, ale z jeszcze większą łatwością przychodziło Ágnes osadzać mnie w miejscu.

– Tylko nie dodawaj już, że niezłomny jak węgierski żołnierz nad Donem w 1943 albo heroiczny jak obrońca Budapesztu w 1945.

To działało na mnie otrzeźwiająco i deprymująco, milk­łem speszony, przypominając sobie, że z Ágnes nie wygram, zawsze jeśli tylko zechce, sprowadzi mnie na ziemię, a gdy trzeba, to mnie w tę ziemię wdepcze obcasami swych eleganc­kich butów.

Dlatego właśnie bredziłem coś o piłce nożnej albo o serialu Złote życie, opowiadającym historię budapeszteńskiej rodziny złodziei i oszustów, o jakimś artykule w ostatnim numerze tygodnika „Magyar Narancs”, o polityce Viktora Orbána, o upadku węgierskiego kina, o drzewach rosnących na Naphegy, które obserwowałem i starałem się z nimi zaprzyjaźnić, niczym z psami sąsiadów, zresztą byłbym w stanie trajkotać o wszystkim, byleby nie doprowadzić do tego momentu, gdy Ágnes powie:

– No dobra, a teraz porozmawiajmy poważnie.– Nie rozumiem, czemu snujesz się po Zugló i w kółko oglądasz te same miejsca, te same domy, niczego przy tym nie zyskując, a jedynie tracąc czas, przydatny na bardziej wartościowe zajęcia. Mógłbyś w tym czasie pisać artykuły naukowe albo powieść, o której nieustannie mówisz, a której wciąż nie możesz napisać, a przynajmniej mógłbyś pojechać w jakieś naprawdę ciekawe miejsce. My jedziemy z Zoltánem na wakacje do Indonezji. Albo do Tajlandii. Albo do Kambodży, jeszcze nie wiem. Ale na pewno to będzie fascynująca wyprawa, a ty tylko do Zugló i z Zugló – wyzłośliwiała się Ágnes, z lubością przywołując imię Zoltána i uświadamiając mi w ten sposób po raz kolejny, że to Zoltán jest jej mężem, że ona owszem, pieprzy się ze mną, bo ma taki kaprys, a może już jedynie przyzwyczajenie, ale jest oficjalną, prawnie potwierdzoną żoną Zoltána i to z Zoltánem poleci na wakacje – gdzie zresztą też będą się pieprzyć, dla odmiany w orientalnych dekoracjach, objedzeni orientalnymi potrawami i rozsiewający wokół orientalne zapachy.

– Byłem w Portugalii, nie pamiętasz? – zapytałem. – Mieliśmy kiedyś razem polecieć do Portugalii, zawsze mówiłaś, że chciałabyś spędzić tam wakacje.

– Och, ta twoja Portugalia… – Wzruszyła ramionami i był to odruch obronny.

A przecież zawsze pragnęła polecieć ze mną do Lizbony, to była nasza wspólna fantazja: uciec razem do ­Portugalii i zacząć tam nowe życie, z dala od Budapesztu, Węgier, z dala od Zoltána, z dala od Zugló, a nawet z dala od Naphegy. Napędzaliśmy się nawzajem tymi fantazjami, leżąc w łóżku po wyczerpującym seksie, kiedy zazwyczaj na fali entuzjazmu planuje się wspólne życie, a przynajmniej wspólne fragmenty życia, wspólne rozdziały, akapity jednoczącej opowieści urastające po ejakulacji i orgazmie do rozmiarów epokowych przełomów. Przy tym to, co tu mówię, nie kłóci się bynajmniej z tym, od czego zacząłem, że po seksie zawsze odczuwam bezbrzeżny smutek. Otóż pomysł wspólnego wyjazdu do Portugalii ma z tym ścisły związek, ponieważ Portugalia jest przepełniona smutkiem, zwanym przez samych Portugalczyków saudade, a ich muzyka fado jest jeszcze smutniejsza i rozpaczliwsza niż węgierskie piosenki – może trudno w to uwierzyć, ale zdaje się, że na krańcu Europy żyje naród bardziej melancholijny od naszego, wychowanego na gorącym smutku puszty.

Postanowiłem polecieć do Portugalii po tym, jak obejrzałem sztukę Egressyego Portugalia. Zresztą zabrałem na nią Ágnes, choć w pewnym sensie to Ágnes zabrała mnie, bo jak przystało na budapeszteńską mieszczankę, uwielbiała chodzić do teatru. Zoltán nienawidzi teatru, teatr go nudzi, mierzi, irytuje, co oczywiście rozumiem, bo ja również preferuję kino, chociaż wcale nie wolę oglądać w tele­wizji boksu ani wyścigów samochodowych lub moto­cyklowych, co uwielbia Zoltán, miłośnik braci Kliczko oraz naszego wielkiego węgierskiego mistrza wyścigów moto­cyklowych ­Gábora Talmácsiego. Zoltán pogardza teatrem, natomiast pasjonuje się boksem i sportami motorowymi, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, i nie tylko ogląda te ­bezbrzeżne głupoty w telewizji, ale też co roku w sierpniu udaje się na Hungaroring, by na żywo podziwiać węgierską ­odsłonę Grand Prix Formuły 1. Wówczas więc, kiedy nastaje coroczne pogańskie święto na Hungaroringu, nie ma mowy o wakacyjnym wyjeździe do Kambodży, Tajlandii ani nawet do Chorwacji, co ja mówię Chorwacji! – nie ma mowy o wyjeździe choćby nad Balaton, nie ma mowy o niczym, także o moim seksie z Ágnes oczywiście, skoro Zoltán zostaje w Budapeszcie. Ściślej oczywiście pod Budapesztem, w Mogyoródzie, pół godziny samochodem, nie dłużej, co więc oznacza, że de facto jest na miejscu. Wówczas mogę się z moją odwieczną kochanką umówić najwyżej do kina albo do teatru – chociaż w sierpniu nie ma na co chodzić do teatru. Inne pomysły, w rodzaju szybkiego pieprzenia się na Naphegy, odpadają, bo Zoltán jest zbyt blisko.

Wolę kino, ale do teatru też mogę chodzić i chadzam często, nawet z wyraźną przyjemnością, choć oczywiście nie tak zaciekle jak Ágnes, która nie przepuszcza chyba żadnej premiery w teatrze Katony ani w teatrze Radnótiego, w ­teatrze Örkénya ani w Teatrze Narodowym, o ile tam w ogóle jest na co chodzić. Zaliczyła bodaj wszystkie przedstawienia Gábora Zsámbékiego, Róberta Alföldiego i wszystkie, najgłupsze nawet sztuki, w których grał Sándor Csányi, bo się w nim kochała, czego pojąć nie umiałem, choć posiadałem świadomość, że nieprzebrane tłumy węgierskich kobiet wzdychają do Sándora Csányiego, a większość z ich masturbuje się zaciekle, fantazjując o nim. Niestety zakochała się w nim, z pasją właściwą dla nastolatki, a nie dorosłej kobiety, po tym jak obejrzała w kinie Kontrolerów, a to płomienne uczucie zabetonował następnie koszmarny kicz pod tytułem Wolność, miłość, udowadniający w sposób wręcz modelowy, jak z narodowej tragedii i epokowej klęski można zrobić przesłodzony marcepan; no i jeszcze ta romantyczna i zdaje się, że w zamierzeniu zabawna tandeta Tylko seks i nic innego. Od tego czasu nie opuszczała żadnej premiery w Teatrze Radnótiego, a potem w Teatrze Thália, po drugiej stronie alei Andrássyego, gdzie regularnie grał Csányi. Właściwie to nie wiem, czemu nie wykupiła karnetów do Radnótiego i Thálii, skoro oddalone są od siebie o nie więcej niż pięć minut piechotą – wliczając w to czas oczekiwania na zmianę świateł. Mogłaby z ulicy Nagymező 11 iść na ulicę Nagy­mező 22 i jeszcze zdążyłaby obejrzeć wystawę cudacznych plakatów albo koszmarnych bohomazów w witrynie Instytutu Polskiego, którego siedziba oddzielała oba te teatry.

I ja zatem chadzałem z nią oglądać Sándora Csányiego w Randótim albo Thálii, ale akurat na tego aktora wolała wybierać się ze swoją najbliższą przyjaciółką Magdą, względnie Martą, nigdy nie byłem w stanie zapamiętać, jakie ten irytujący koczkodan nosi imię, i mogę się tylko domyślać, co tam sobie mówiły w przerwie między aktami, gdy wspólnie szły do łazienki, albo po przedstawieniu, jak sobie wyszeptywały sprośności, jak się chichrały nieprzystojnie – jedyne, czego byłem w zasadzie pewien, to że nie rozmawiały o mnie, bo Ágnes nigdy nie ujawniłaby jej prawdy o naszym związku.

Chadza zatem zazwyczaj ze swoją przyjaciółką Magdą czy Martą, a czasami chadza ze mną, mówiąc zresztą Zoltánowi wprost, że idzie właśnie ze mną, co on przyjmuje z obojętną wyrozumiałością, gdyż zupełnie nie dba o to, z kim Ágnes chodzi do teatru, ma zresztą wówczas czas dla siebie, może oglądać wyścigi samochodowe i boks, popijając piwo. Dla Ágnes jest to ważne wydarzenie, oczywiście ubiera się ładnie, wręcz elegancko, nawet jeśli idzie z koleżanką, a tym bardziej gdy idzie ze mną. Wówczas, do Katony na sztukę Portugalia, włożyła czarną sukienkę do kolan, czarne gładkie rajstopy, oczywiście buty na obcasie, ramiona owinęła szarym szalem, przez rękę przerzuciła marynarkę w pepitkę, bo było jeszcze ciepło, ale wieczorem mogło się ochłodzić, na ramieniu zaś dyndała jej srebrna torebka w kształcie małej skrzynki na narzędzia. Wszystko do siebie pasowało i Ágnes pasowała do wszystkiego, jedynie torebka tworzyła wyraźny dysonans – zawsze tak było. Ágnes jest doskonała, ale nie znosi perfekcji. Jeśli już doprowadza swój wygląd do stanu bliskiego ideału, to ogarnięta nagłą paniką, oczywiście podświadomie, stara się ze wszystkich sił wizerunek swój zepsuć, choćby drobnym, lecz znaczącym elementem – jak wiadomo drobiazgi mają od zarania czasów kolosalny wpływ na dzieje ludzkości. Może to zatem być właśnie srebrna torebka przypominająca skrzynkę elektryka bądź hydraulika i nie sposób uwolnić się od poczucia, że w torbie tej znajdują się wcale nie puzderka, lusterka i szminki, ale obcęgi, klucze francuskie, młotki i śrubokręty.

I oczywiście natychmiast, gdy tylko ujrzała moją oniemiałą twarz, uprzedziła, że nic z tego nie będzie, nie mam co się łudzić i czego planować, ponieważ owszem, możemy gdzieś po przedstawieniu wypić szybki kieliszek wina, ale później ona wraca do domu, nie idziemy nigdzie dalej, tym bardziej do mnie, choć oczywiście ona wie, że z placu Franciszkanów, nie więcej jak sto metrów od Katony, jest przystanek, z którego sto siedemdziesiąt osiem zawiozłoby nas na Naphegy, ale nie ma mowy.

– Przecież Zoltán niczego nie podejrzewa – powiedziałem drżącym szeptem, gdy wchodziliśmy do teatru.

– Zamknij się! – warknęła, bo już ustawialiśmy się w kolejce do szatni. – Zamknij się i nie wracaj do tego tematu.

– Gdybyś poszła do teatru z Magdą albo Martą, czy jak jej tam, to mogłabyś wrócić nawet nad ranem i nic by się nie stało, prawda? – jątrzyłem i judziłem samobójczo, nie mając pojęcia, skąd u mnie owo podświadome i podskórne dążenie do konfliktu z jedyną osobą, z którą do końca życia nie chcę się konfliktować. Owszem, czerpałem nieraz wyrafinowaną przyjemność z wywoływania konfliktów, napawałem się własną niesprawiedliwością, ostentacyjnie szantażowałem emocjonalnie i kreśliłem przebiegłe plany rujnowania związków z bliskimi mi ludźmi, lecz z Ágnes nigdy nie chciałem wojny.

– Jesteś żałosny! – wygięła usta w sposób, którego wręcz nie znoszę, bo przypomina wtedy Cruellę De Mon. – Żałosny, bo zazdrosny o Zoltána, o Magdę, o wszystkich. I w dodatku ta twoja obsesja na punkcie Magdy, jakieś chore, brudne fantazje o niej i o mnie, czasami nie mogę cię znieść, bywasz odstręczający, obleśny. Ale niestety niczego to nie zmienia – posmutniała.

Odetchnąłem jak kierowca, który zdążył w ostatniej chwili wyprzedzić wieloosiową ciężarówkę i wrócić na swój pas tuż przed czołowym zderzeniem ze zbliżającym się z naprzeciwka autobusem. Niczego to nie zmienia, bo ona mnie kocha i nigdy kochać nie przestanie, choćbym nie wiem w jakich odmętach żałosności się pogrążył. Niczego to nie zmienia, nawet mimo że jestem odstręczający, nieznośny, chorobliwie zazdrosny, obrażalski, mam brudne fantazje i stosuję szantaż emocjonalny. Zawsze będziemy tacy sami, jest w życiu moment, po którym już nijak nie można się zmienić, nie wiem, kiedy on następuje, czy przychodzi z wiekiem, czy też na skutek jakiegoś wydarzenia – pewne jest tylko to, że gdy człowiek przekroczy niewidoczny Rubikon, już do końca życia pozostanie taki sam.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: