Sor - ebook
Sor - ebook
Opowieść o pogubionym nauczycielu i jego uczniach-Maleństwach, o życiu, które płata nam figle, o nieuniknionej śmierci, o miłości, przyjaźni i zagubieniu, jakiemu wszyscy podlegamy. O tej współczesnej hiperaktywności, nadmiernym pragnieniu udanego życia towarzyskiego i społecznego, o unikaniu skupienia, braku cierpliwości i zaangażowania, o tym wszystkim, co w istocie wywodzi się z silnego lęku przed samotnością. Kolejne przygody Mirona i jego uczniów, znanych z głośnej powieści pt. „Zdarza się”. To zabawna, tragikomiczna podróż do krainy absurdu zwanej szkołą i wzruszające spotkanie z naszym największym guru – życiem, które daje nam lekcje, zwłaszcza kiedy o nie nie prosimy. No ale „ten śmietnik świata czasem piękny jest” – warto o tym pamiętać i… szukać własnej drogi.
Historia Sora potwierdza moje głębokie doświadczenie, że aby być dobrym człowiekiem i robić dobre rzeczy, nie trzeba być doskonałym ani poukładanym, tylko niezakłamanym. Że świadomość wewnętrznych ograniczeń i wątpliwości może być źródłem prawdziwej siły, a miłość, przyjaźń i odpowiedzialność w życiu mają sens, jeśli towarzyszy im szczypta szaleństwa, humoru i autentyczna otwartość. Czytajcie, cieszcie się i wzruszajcie!
Jacek Santorski
Ostrzegam! książki Szulskiego są jak dragi dosypane do niewinnej herbatki. Rodzic po dragach Szulskiego pozwala, aby jego dziecko pozostało wrażliwe, czasem niesforne, lecz naturalne i prawdziwe w swoich reakcjach. Po lekturze poczujesz się, jakbyś strzelił sobie lufę, podejdziesz do swojego nastolatka i zaczniesz rozmawiać zrozumiałym językiem. Na początku będzie trudno. Twoje dziecko uzna, że rzeczywiście coś łyknąłeś. Więc daj mu też! Dragi są już dostępne w każdej dobrej księgarni!
Piotr Korek, bywa dyrektorem czy prezesem, „lecz zawsze jestem przyjacielem moich dzieci i mam nadzieję, że one też tak myślą”
Spis treści
ROK 1
01. Wódz plemienia niesformatowanych
02. Maleństwa
03. Order of disorder
04. Profesor Czarnecki rulez!
05. Piękna katastrofa
06. Naches
07. Epoka niezaangażowania
08. Żeby dzieci były dobre
09. Poczytać ci, tato?
10. Bezwzględnie należy, ewentualnie zabrania się!
11. Co w ogóle słychać?
ROK 2
12. Psychoterapeuta roku
13. Urodziny i świąteczny suchostój
14. A pan nie w pracy?
15. Tradycja jest najważniejsza
16. Ciszej proszę!
17. Cała prawda o całym świecie
18. Gra w zwierzęta
19. Jak przyjaciela traktuj syna
20. Wdech i wydech
21. Smutni panowie z poczuciem humoru
ROK 3
22. Pełny odlot i prawnicy
23. Po prostu najs
24. Chłopiec po liftingu
25. Bogate i złożone nic
26. Zajebiści egoiści
MAŁY
27. Jedność rozumu i serca
MAŁY
28. Ostatni wodostój
WYSTĄPILI
POSŁOWIE
+
PODZIĘKOWANIA
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-939055-3-9 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sprawa jest bardzo poważna. Chodzi o to, aby przynajmniej na początku polubić głównego bohatera, czyli w tym przypadku niestety mnie. Powinienem zadbać o pierwsze wrażenie, pokazać się jako człowiek wyrazisty, uroczy, ciekawy, dowcipny, może nawet inteligentny. No dobrze, uznając to za wyższą konieczność, mogę trochę poudawać. A gdybym na początek, dajmy na to, no nie wiem… opowiedział, kim jestem, przedstawił krótko życiorys, zainteresowania, hobby, przebyte choroby? Albo po prostu powiedział „dzień dobry”? Niezbyt intrygujące. Wolicie wartką akcję, prawda? Taką od samego początku, pobili się, padły strzały, ona zabiła jego, on ją, ale ona cudem przeżyła i no właśnie. Rozczaruję Was. Obecnie nie mam nastroju do opowiadania sensacyjnych historii. W zasadzie nastrój to mam, lecz taki no, nieco jakby drugiego sortu. Teraźniejszość nieustannie wprawia mnie w osłupienie – tak to ujmę. No ale jeśli wam wiedzie się w życiu fenomenalnie, to wspaniale, gratuluję. Jeśli jesteście szczęśliwi? Świetnie, choć to współcześnie dość oryginalne. A ja? Zacznę od tego, że dawno, dawno temu, kiedy miałem lat piętnaście, mojej świadomości wymykał się fakt, że kiedyś mogę przekroczyć trzydziestkę. To była wizja odległa, niewarta zaprzątania myśli. Tak, metrykalne trzydzieści lat wydawało mi się wówczas ścianą. Po jej jednej stronie kończyło się wszystko, co ciekawe, ważne, istotne, zajmujące i nieprzyzwoite, a po drugiej stronie zaczynało coś, czego wyobraźnia nastolatka nie obejmowała. Jakieś nudy. A dziś? Trzydzieści, trzydzieści jeden, to tylko liczby…
Trzydzieste urodziny mam za sobą, a wciąż nie wiem, kim chcę zostać i czym się zajmę, kiedy dorosnę. Smutne, prawda? Podejrzewam, i tu moja opinia jest zbieżna z opinią osobistego psychoterapeuty, że dość sprawnie unikałem wzięcia odpowiedzialności za własne życie. No ale to się ćwiczy latami! Nie wiem, może coś było ze mną nie tak, nie mieściłem się w jakimś ISO czy co?
Do tego przyszło mi żyć w świecie, w którym starość traktowana jest niemal jak przestępstwo, w każdym razie jest zjawiskiem co najmniej nie na miejscu. Coraz trudniej się więc pogodzić z upływającymi latami. Nie tak dawno, pracując w szkole, patrząc na moich uczniów, przypominałem sobie własne nic niekosztujące rozkosze nastoletniej niezawodnej biologii, ten wyjątkowy sensualizm połączony z nadziejami na wszystko. Z coraz większym bólem sięgałem pamięcią do lat, kiedy oddawałem się marzeniom, których spełnienie nie było nawet prawdopodobne. Dziś mam wrażenie, że nieuchronnie zbliżam się do granicy, po przekroczeniu której do marzeń nie ma się już prawa, no chyba że się jest idiotą. Obym się mylił. Albo zostanę tym idiotą, trudno. Faktem jednak niezaprzeczalnym jest, że począwszy od mniej więcej dwudziestego roku życia zacząłem sądzić, jakoby na pewne rzeczy było już za późno. Że zmarnowałem czas, że mogłem wszystko poukładać inaczej, lepiej. Wyobrażam sobie, że tak właśnie zaczyna się większość depresji.
Minęły już trzy lata od zakończenia nauczycielskiej misji. Pożegnałem uczniów i opuściłem mury Piasta, mojej ukochanej niegdyś szkoły. Przerażające, że to już tyle czasu. W tym okresie nie wydarzyło się nic, co mogłoby was zainteresować. I to jest jeszcze bardziej przerażające. Stałem w miejscu, na nieuchronnej drodze do śmierci i wesołego rozkładu w glebie.
Egzystowałem. Osiągnąłem w tak zwanym międzyczasie stan psychiczny, który mógłbym opisać jednym zdaniem: każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. To oznacza, że dziś, kiedy zapisuję te słowa, jest najgorszy dzień mojego życia. Niezła schiza, prawda? Samopoczucia bynajmniej nie poprawiała świadomość, że otoczenie jakby oczekuje ode mnie więcej, niż mogę w tym momencie zaoferować. Pomimo powszechnej presji nie podejmowałem ról, które trzydziestoletni facet powinien zdaniem wielu i zgodnie z upowszechnionymi normami już dawno podjąć. Nie pracowałem, a więc nie toczyłem heroicznej walki o awans, podwyżki, karnet na siłownię i bony obiadowe. Nie zostałem gejem jak wszyscy, nie byłem mężem, ojcem, nie zbudowałem domu, potrzebę posadzenia drzewa też gdzieś wyparłem. O potomstwie wypowiem się później.
Nie miałem żadnego żenującego hobby w rodzaju klejenia samolotów, kolekcjonowania pocztówek, znaczków, żabek, figurek słoników, nie byłem więc nawet zakręconym wariatem wydającym ostatnie pieniądze na kolejne nikomu niepotrzebne eksponaty do kolekcji, doprowadzającym do szału żonę, która wolałaby jednak buty, i dzieci, które preferowałyby iPoda. Opowiadam o tym raczej ze smutkiem niż z dumą. I zupełnie nie zdziwi mnie, że jeśli nic się nie zmieni, w oczach koleżanek i kolegów zacznę wkrótce uchodzić za dziwaka. Choć podobno grunt to bujać w obłokach – to tak na własne pocieszenie. Poza tym kariera dziwaka? Czemu nie, muszę się zastanowić.
W poszukiwaniu sensu istnienia znalazłem sobie nowe stare zajęcie. Było nim totalne nieróbstwo. Zostałem surferem. Tylko mentalnym, bo też podjęte odważnie próby opanowania deski z latawcem kończyły się jak dotychczas niepowodzeniem, dość efektownym dla postronnych obserwatorów. Latawiec miotał mną na wszystkie strony. Wyrywany siłą wiatru z wody, lądowałem uderzając o dno na dwa sposoby: twarzą, czyli w pozycji na Allacha, lub plecami – na Jezusa. W rozśmieszaniu innych kitesurferów byłem doskonały. Choć oni i tak wydawali się wiecznie uśmiechnięci (co zważywszy na mój stan psychiczny było dość irytujące) i zadowoleni. Jakby nic nie musieli. Pracują, bo chcą, nie pracują, bo chcą. O to chodzi? Jeśli tak, to ja zostaję surferem i dziękuję państwu za uwagę, do widzenia. Z tą całą anarchistyczną postawą braku zaangażowania w cokolwiek, którą niezwykle polubiłem i która doprowadzała mnie do szału.
Z tej świeżo nabytej surferskiej perspektywy bałem się, że wkrótce zostanę zmuszony dołączyć do milionów ludzi chodzących codziennie do pracy, której nienawidzą, żeby później móc kupować rzeczy, których nie potrzebują, i zaimponować ludziom, których nie cierpią. Bo jak wiadomo, życie z pracą można pogodzić jedynie w sytuacji, kiedy się nie ma pracy. Zgodnie z zasadą, że im krócej pracujesz, tym dłużej wypoczywasz. No tak, a bezrobotni? Nie zauważyłem, aby byli zalążkiem nowej radosnej grupy wypoczywających. To trochę denerwujące, że wszystko ma jakby dwie strony, nawet druga strona.
To było lato, trwały szkolne wakacje. Czas surfera upływał mi leniwie i bez sensu w towarzystwie nowo poznanych beztroskich koleżanek i kolegów oraz Tobiasza – przyjaciela z liceum, mieszkającego na co dzień w Egipcie. Prowadził tam świetnie prosperującą bazę nurkową. Poczucie wakacyjnej sielanki dodatkowo potęgowało utopienie telefonu już pierwszego dnia pobytu na kempingu. W ten sposób dołączyłem do grona szczęśliwych nieposiadaczy komórek. Polecam. Najwyższy jednak czas, abym Was uspokoił. Leżąc te kilka tygodni na plaży, mając wrażenie że łuna mojej fajności roztacza się na pół kuli ziemskiej, nie przeczuwałem, jak bardzo i jak dramatycznie zmieni się moje życie w nieodległej przyszłości. Życie to piękna katastrofa – wkrótce miałem się o tym przekonać. Daje nam lekcje nawet (lub zwłaszcza), kiedy o nie nie prosimy. Jest naszym największym guru – nasze życie. Uff.
* * *
– Imię – zapytał policjant.
– Miron. Pan Miron – odpowiedziałem.
– Pan Miron. Nazwisko? – funkcjonariusz nie podnosił wzroku znad formularza.
– Czarniecki.
– Czarniecki. Lat?
– Trzydzieści dwa.
– Trzydzieści dwa. Stan cywilny tak. Zawód?
– Syn – wypaliłem po chwili namysłu.
– Syn. Wiem, że syn, ale pytam o zawód.
– No syn! – upierałem się.
– Syn. Czyli od razu niech mówi, że bezrobotny – westchnął i w ramach podsumowania postanowił najwyraźniej przeprowadzić lekcję wychowawczą: – I co, nie wstyd panu? W tym wieku takie rzeczy?
W tym wieku? Co ja mu miałem odpowiedzieć? Jak często macie pusto we łbie, nie macie nic do powiedzenia?
– Przepraszam – szepnąłem.
– Mnie pan nie musisz przepraszać, idź pan już – posterunkowy ruchem ręki, jakim odgania się muchy, dał mi do zrozumienia, żebym sobie poszedł. Przed komisariatem w miejscowości Hel czekał na mnie Tobiasz. Aresztowano nas dzień wcześniej. Za zbyt ofensywne zakupy w nocnym sklepie. No co? Nie ukrywam, że razem z Tobiaszem lubimy od czasu do czasu wypić jedno, dwa piwa, ewentualnie osiem. No i raz około północy zachciało nam się więcej whisky. Z uwagi na nasz stan w sklepie znajdującym się na terenie kempingu sprzedawczyni odmówiła nam alkoholu, sugerując żebyśmy poszli spać. To był niezły pomysł z tym snem. Doprawdy nie wiem, kto wymyślił zakaz sprzedaży alkoholu osobom nietrzeźwym. To nie po koleżeńsku. Pożyczyliśmy stojącą przy recepcji dwuosobową rikszę. Coś chyba było nie tak z hamulcami naszego pojazdu. Finał był taki, że wjechaliśmy rikszą do oddalonego o kilometr sklepu. Dosłownie. Prosto na regał z chipsami. Zdemolowany przez nas mebel z przysmakami trzynastolatków runął na szafę pełną markowych trunków. I szlag je wszystkie trafił. Chociaż nie zrobiliśmy krzywdy przebywającym w sklepie klientom, wszyscy oni wydawali się nieco zaniepokojeni. A właścicielka sklepu i wielkiego jak autobus tyłka narobiła takiego rabanu, że ile sił w nogach uciekliśmy z miejsca zdarzenia, zapominając nawet o uszkodzonej rikszy. Chodu! I tyle nas widzieli.
Następnego dnia o poranku kemping odwiedziła policja. Prowadzili dochodzenie w sprawie nocnej demolki pobliskiego sklepu. Szukali łobuzów. Funkcjonariusz pokazał mi portret pamięciowy sprawcy. I to, kurwa, byłem ja. Razem z Tobiaszem opracowaliśmy strategię, która polegała na tym, że nie będziemy stawiali oporu i damy się zawieźć na komisariat. Zanim rozpoczęliśmy składanie zeznań, zamknięto nas w mikroskopijnej celi z czterema pryczami. Policyjny apartament dziewiątej kategorii był już częściowo zamieszkany. Zastaliśmy w nim paskudnego typa, zatrzymanego po tym, jak podczas alkoholowej libacji pobił własną żonę i córkę, z którymi przyjechał na wczasy nad morze. Włochaty był i głupi. Żywy przykład, że coś, co może się rozmnażać, niekoniecznie powinno. Tobiasz nazwał go spoconym dewiantem, a ja uroczyście dodałem, że facet śmierdzi jak dupa syreny. Małpa dostała szału. Interweniowała policja.
No co, nie pytajcie dlaczego dupa syreny? Sam nie wiem.
Po przesłuchaniu i spisaniu protokołu wypuszczono nas z niewoli. Otrzymaliśmy mandat, kilka pouczeń, kubek kawy zbożowej w odpowiedzi na prośbę o cokolwiek do picia (to rzeczywiście było „cokolwiek”), a na koniec zobowiązaliśmy się pokryć straty właścicielce sklepu nocnego. Zabolało. No, ale byliśmy wszak surferami, więc nie ma sprawy. Pożegnałem Tobiasza, który musiał wracać do Egiptu, a sam spędziłem kilka ostatnich dni wakacji w Dębkach, niewielkiej miejscowości turystycznej nad Bałtykiem, gdzie moja siostra kupiła niedawno mały biały domek wraz kawałkiem lasu tuż przy plaży. Właśnie, jestem Wam winien parę detali. Moja starsza siostra Marysia od ponad pięciu lat trwała heroicznie w związku małżeńskim z Adasiem. Adaś to klon w garniturze. Nie pije, nie pali, nie przeklina, nijak nie można się więc z nim porozumieć. A jego największym wykroczeniem i chyba przygodą życia było to, że w drugiej klasie liceum podczas klasowej wycieczki zaspał na śniadanie. Kocham moją siostrę, zaakceptowałem więc również Adasia. Niech już sobie będzie tym jej mężem i… nie moja sprawa.
Marysia i Adaś mają dwoje dzieci. Jedno normalne, drugie nienormalne. Normalne to dwuipółroczny Adaś junior, nazwany tak, jak brawurowo wywnioskowałem, na cześć taty. Grzeczny, spokojny, jedzący, co mu się podsunie pod nos, śpiący jak należy, czyli długo, łagodnie usposobiony do świata, nawet do mnie i swoich rodziców. Jak dorośnie, będzie miał kłopoty z akceptacją przez grupę rówieśniczą, będą go bić w szkole podstawowej – to moja szybka diagnoza. Nienormalne dziecko to o dwa lata starsza siostra Adasia juniora – Zuzia. Zuzanna. W skrócie – to potwór. Ciągle o coś pyta, gada, biega jak rakieta we wszystkie strony, ciągnie psy za ogon, nadmuchuje żaby, w ciągu minuty potrafi umierać ze śmiechu, aby za moment płakać wniebogłosy, budząc czujność opieki społecznej na całym kontynencie, i rzucić mi się na szyję, szepcząc czule do ucha „kocham cię, wujku”. Uroczy wampir energetyczny, skupiający na sobie całą uwagę. Kiedy dorośnie, będzie zapewne takim nieokiełznanym dzieckiem-kretynem jak ja. A to perspektywa nieciekawa, wręcz przerażająca. Siostra czym prędzej powinna sprzedać Zuzię, powiedzmy szejkowi z Bahrajnu. Chodzi o maksymalne oddalenie problemu, bo Zuzia to bomba-pułapka. Cholera, ciekawe czy o swoich dzieciach albo o dziewczynie, w której się zakocham, też będę mówił bomba-pułapka. Wracając do Zuzi. Zanim ją poznałem, myślałem o tym, żeby mieć potomstwo. Teraz to się chyba trochę oddali. Chociaż z drugiej strony… Znowu ta irytująca druga strona.
Ostatnio dowiedziałem się, po czym można poznać samca alfa. Badania przeprowadzono wśród zwierząt. Otóż poza tym, że jest silny i przewodzi grupie, ma taki jegomość jeszcze jedną zaskakującą cechę: jest najbardziej troskliwym osobnikiem w stadzie. Rzecz jasna od kiedy dotarła do mnie ta wiadomość, znacznie chętniej przejmowałem od siostry zadania opiekuńcze. Skoro to miało zadziałać na kobiety… Poza tym moi siostrzeńcy okazywali wobec mnie prawdziwy entuzjazm. Dziwaki, doprawdy. Adaś na mój widok wywalał język i ślinił się, co zdaniem Marysi było przejawem niespełna trzyletniego szczęścia. Słodkie dziecko. Zuzia witała się ze mną, waląc mnie z kopyta w piszczel, ewentualnie wskakując mi znienacka na plecy i wyrzucając z siebie nieadekwatną do jej rozmiarów ilość decybeli. Byłem dobrym wujkiem. Miałem w repertuarze trzy zabawy, i to one sprawiały, że dzieci promieniały z radości na mój widok. Pierwsza to „wojna na miny”. Chyba nie muszę tłumaczyć, stara biurowa gra spotykana podczas narad zarządów. Z tym że dzieci grają w to lepiej.
Druga zabawa jest jeszcze ciekawsza, ale sprawdza się jedynie w warunkach plażowych. Zakopywanie dzieci w piachu. Po szyję, żeby nie mogły się ruszać. Jak wiadomo, rodzic kiedy zabiera na wczasy nad morze małe dziecko, zajmuje się przede wszystkim tym, czym nie chce. I musi mieć, jak to się mówi, oczy dookoła głowy. Tymczasem zakopane po szyję dziecko nie biega, nie topi się, nie obsypuje piaskiem opalających się sąsiadów. Czasem drze japę, co da się chwilowo powstrzymać smakołykami. Przez chwilę można więc poczytać gazetę. Do czasu, kiedy Zuzia zacznie płakać. Wtedy należy zastosować zabawę numer trzy – „machanie dzieckiem”. Proste, skuteczne, nie nudzi się. Polega na chwyceniu dziecka za nogi i poruszaniu w lewo i prawo niczym wahadłem. Zawsze działa i wywołuje uśmiech, i mój, i siostrzeńców. Machanie siostrzeńcami zawsze oczyszczało w mojej rodzinie atmosferę i wzmacniało ich relacje z wujkiem Mironem. Czy swoimi dziećmi też będę tak wymachiwał? No co wy, kto by machał swoim dzieckiem?
Siostra nie rozumiała fenomenu zabawy drugiej i trzeciej. A do zabawy pierwszej odnosiła się lekceważąco. W ogóle należała do tej grupy rodziców nadmiernie przejmujących się i przyjmujących własną, a nie dziecięcą perspektywę. A podejście do życia dorosłych i dzieci różni się przecież zasadniczo przynajmniej w trzech punktach. Po pierwsze, dorosły planuje przyszłość długofalowo, a dzieciak najczęściej wybiega myślą ledwie dwa dni, góra tydzień do przodu. Po drugie, dla małego zawsze przyjemność będzie ważniejsza od obowiązku. (Pokażcie mi nastolatka, którego perspektywa klasówki zatrzyma w sobotni wieczór w domu. No albo chory, albo niedożywiony). Trzecia różnica polega na tym, że młodzi, oceniając przyszłe skutki swoich działań i decyzji, zawsze zaniżają ryzyko, a czasem nie dostrzegają go zupełnie. Dorośli przeciwnie – często widzą różne sytuacje jako bardziej ryzykowne, niż są w rzeczywistości. Pewnie dlatego moja siostra była przerażona, widząc Zuzię taplającą się w błocie. Mimo szczęścia, jakie córka miała wypisane na twarzy. Choć nawet Adaś junior na widok upaskudzonej Zuzi wywalał język i się ślinił. W ogóle zamiast wymyślać dzieciom drogie rozrywki, weźmy je na lody, rozstawmy na noc namiot na trawniku obok domu, pobiegajmy w deszczu i poskaczmy po kałużach. Czego więcej potrzeba? Zatem, wracając do sedna, Marysia nie była fanem zakopywania JEJ dzieci w piasku. Próbowałem jej przypominać, że każdy z nas wyjeżdżał na kolonie, wycieczki i każdy był zakopywany lub sam zakopywał. To jedna z pierwszych zabaw, do jakich rwą się dzieci wypuszczone na plażę. Zakopywanie i wrzucanie do wody. Im starsze, tym bardziej na zakopywaniu się nie kończy. Ot choćby wczoraj. Koloniści w ramach pobytu na plaży usypali przy głównym do niej zejściu w Dębkach wielkiego penisa. Długi był na dziesięć metrów. Jak wał przeciwpowodziowy. Sądzę, że twórcy chcieli, żeby ten obiekt był widoczny z kosmosu i…
– Jesteś nienormalny! – krzyczała siostra, wykopując zdezorientowanego Adasia juniora.
– Ja?
Zapewniam, że byłbym świetnym ojcem. Nie jestem pewien, czy równie doskonałym mężem.
Postanowiłem wrócić do Warszawy tydzień przed końcem wakacji, żeby zdążyć z przygotowaniami do nowego roku szkolnego. Zostawiłem w Dębkach siostrę z mężem i dziećmi, przedostałem się do Gdyni, a stamtąd pociągiem bezpośrednio do Warszawy. Współczułem obsłudze kolei. Bo podczas gdy dla mnie taka podróż to było pewnego rodzaju widzimisię, oni naprawdę musieli jeździć tymi śmierdzącymi, brudnymi pociągami, wypełnionymi niekiedy równie paskudnymi, pijanymi pasażerami. Taką mieli pracę. Z dworca kolejowego pojechałem prosto na warszawską Pragę, do kamienicy dziadków, w której od wielu lat mieszkałem. Ledwo przekroczyłem próg bramy prowadzącej na podwórko, moje oczy zrobiły się wielkie jak kokosy. Ujrzałem dziwnie ubranego człowieka z czarnym afro na głowie. Przecierałem chyba dłuższą chwilę oczy ze zdumienia, zanim uwierzyłem. Stał przede mną uśmiechnięty od ucha do ucha Will – Amerykanin, kolega, z którym zaprzyjaźniłem się podczas studiów w Nowym Jorku. Na ogólny obrazek składało się jeszcze coś, czego nie rozumiałem (poza tym skąd się tu gość u diabła wziął!) -otóż trzymał on za rękę moją sąsiadkę Paulę. Miesiąc nie było mnie w Warszawie, tydzień minął, jak utopiłem telefon, wyglądało na to, że sporo przeoczyłem…
Właśnie przyszła mi do głowy taka ot, nie bójmy się tego słowa – refleksja. Że rozpoczynając swoją opowieść od wjechania rikszą w sklep, aresztowania i zakopywania nieswoich dzieci, skazuję się na Waszą powściągliwość i ograniczone zaufanie. Mając na uwadze fakt, że jestem jakby nie było tym, no, nauczycielem, oddalibyście mi pod opiekę swoje dzieci? Zanim jednak zabiorę Was do krainy absurdu, to jest do szkoły, tego dziwnego miejsca, którego jako uczeń nienawidziłem, a które jako nauczyciel pokochałem, zanim Was zabiorę, pozwólcie że przedstawię wspomnianego Willa. Wart jest zainteresowania. To czubek.
Na blogu znanego polskiego muzyka wyczytałem kiedyś, że jego zdaniem „świat dzieli się na ludzi sformatowanych i niesformatowanych. Sformatowani niesformatowanych uważają za idiotów, niesformatowani sformatowanych za muły. Ale tylko sformatowani dziwią się, kiedy ktoś z ich kręgów okazuje się niesformatowany. W drugą stronę to prawo nie działa i nikogo niesformatowanego muł w pobliżu nie dziwi”. Will należał do plemienia niesformatowanych. Był przy tym bardzo stary, ściśle rzecz biorąc – w moim wieku. Po ukończeniu studiów na Columbii wyspecjalizował się w temacie subkultur. To tłumaczyło jego wygląd, w sumie miałem wrażenie, że co jakiś czas próbuje upodobnić się do jednej z badanych grup. Tylko jego kręcone długie włosy pozostawały niezmiennie takie same. Prawie dziesięć lat wykładał na różnych amerykańskich uniwersytetach, z roku na rok frustrując się coraz bardziej akademicką robotą i pracując jednocześnie jako wolontariusz z trudną młodzieżą (jak mniemam, często należącą do subkultur, które badał). Niejednokrotnie przyszło mu nawet współpracować z centrum edukacyjnym prowadzonym w New Hampshire przez moich dziadków, Czarnego i Kazimierę.
– Miron, taki koleś jak ja, pochodzący z middleclass¹ – tłumaczył mi kiedyś Will – wystarczy, że dobrze kopnie piłkę na boisku, a na każdym kroku słyszy, że jest great². Kiedy chłopiec meksykańskiego pochodzenia błyszczy na murawie, słyszy: „potrafi tylko grać w piłkę”. Jeżdżę do nich tylko po to, aby w siebie uwierzyli!
Nie wiem, czy w międzyczasie przechodził jakieś szkolenia z szaleństwa, czy to po prostu kwestia genów. Niezaprzeczalnym faktem jest, że Will w krótkim czasie stał się jednym z najzdolniejszych i najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich socjologów młodego pokolenia. Liczba jego publikacji w znakomitych pismach naukowych robiła wrażenie, miał zatem Will naprawdę łeb na karku. I coś z głową. Zobrazuję na podstawie przykładów. Studentce, która podczas egzaminu twierdziła, że Woodstock to filozof grecki, a następnie że Iran to żona Davida Bowie, nie chciał wpisać żadnej oceny do indeksu. Odnalazł natomiast jej adres i na drzwiach wejściowych do domku, w którym mieszkała z religijnymi rodzicami, namazał sprayem: „Nie zaliczam!!!”A pod tym walnął listę dziesięciu książek, lektur obowiązkowych na wypadek, gdyby chciała powtórzyć kiedyś egzamin. Rozmowę ze studentami zaczynał najczęściej od pytania: Czym się interesujesz? Wpisywał im oceny w różnym miejscu – na czole, w książeczce zdrowia, raz wydrapał na masce samochodu. Tym, którzy pozytywnie zadziwiali go podczas egzaminów, zadali dobre pytanie lub zechcieli mądrze podyskutować, wręczał koszulki z napisanym wielką czcionką wyrazem „PODEJDŹ”, pod którym małą czcionką znajdowało się „ODEJDŹ”. Te tiszerty stały się dość szybko kultowym obiektem pożądania młodych adeptów socjologii.
Willowi zdarzało się prowadzić zajęcia we własnym mieszkaniu, gdzie przy dużej ilości whisky roztrząsano nieraz przez całą noc dylematy z zakresu nauk społecznych. To były dobre lekcje, wychodziły ze studentami do domu, nieraz na całe życie. Odwiedzał akademiki. Podczas jednej z imprez ze studentami kompletnie pijany założył na siebie zimowy kombinezon, kask, gogle i zjechał na nartach ze schodów, taranując sprzątaczkę. Poturbowana została zabrana do szpitala psychiatrycznego, ponieważ nikt nie dawał wiary w prawdziwość jej relacji. To był środek lata, Nowy Jork, a ta upierała się, że na klatce schodowej wjechał w nią narciarz. Po tym incydencie dziekan uczelni zganił Willa na piśmie i zaproponował mu rok przerwy od akademickich obowiązków. Czyli przymusowy urlop, żeby „przemyśleć dalszą karierę naukową i priorytety w życiu” – jak się życzliwie wyraził. Rzuć studia, zostań ninja – tak słowa dziekana zrozumiał Will i natychmiast opuścił kontynent amerykański. Wylądował w Afryce. Zupełnie nie wiem, po co. Na dwa lata słuch o Willu zaginął – nikt nie wiedział, gdzie jest ani czym się zajmuje. Pewnego dnia otrzymałem od niego kartkę pocztową (wzruszyłem się, bo kto dziś jeszcze wysyła kartki pocztowe?) z tekstem: „Pozdrawiam z Zimbabwe, to prawdziwa dupa świata. Mili ludzie. Jak właściwie nazywa się mieszkaniec Zimbabwe? Zimba-bwiec?” Zimbabwejczyk. A jak nazywa się mieszkaniec Hongkongu? Przecież nie hongkoniec! A Hondurasu? Pół roku później zadzwonił z Nairobi w Kenii, informując mnie o podjęciu nauki języka suahili.
– Stary – mówił – czy ty wiesz, że pewnych słów w języku suahili po prostu nie ma?
– Na przykład jakich?
– Na przykład słowa „kurwa”.
To rzeczywiście zdumiewające. Bo w Polsce to słowo jest tak popularne, że aż dziw bierze, że nie występuje w tekście konstytucji.
Niedługo potem Will osiadł na czas jakiś w anglojęzycznej Ghanie. Usłyszałem o nim w reportażu CNN prezentującym grupę przybyszów z Ameryki, Europy, Azji, których plemiona zamieszkujące Ghanę wybrały na swoich przywódców. W reportażu wystąpił Will, król plemienia z wioski Kwahu-Tafo³. W zielonym skąpym odzieniu i kolorowych koralach na szyi, w otoczeniu bogato zdobionych i pomalowanych ghańskich kobiet. Król Will. Król Will obwieścił światu rozpoczęcie łamiącej stereotypy akcji pomocy skierowanej do… Europejczyków. „Ghana for Europe”. Uwierzycie? Otworzył agencję wyszukującą samotnych lub porzuconych przez rodziny mieszkańców Starego Kontynentu i zaproponował im adoptowanie przez rodziny ghańskie. Pierwsza przyjechała emerytowana nauczycielka z Niemiec. Jej dzieci pracowały, każde w innym kraju, w wielkich korporacjach. Odwiedzały matkę, a i to nie zawsze, tylko z okazji świąt Bożego Narodzenia i pogrzebów. Starsza pani po niemal sześćdziesięciu latach życia w obrzydliwie bogatej, czystej Bawarii przeniosła się do wielodzietnej i wielopokoleniowej ponaddwudziestoosobowej rodziny mieszkającej w małej wiosce, do której prowadziła ekskluzywna błotnista ścieżka biegnąca przez gęsty, pełen robactwa las. Do adopcji wkrótce zgłosiły się kolejne osoby. Nie wszyscy znieśli szok kulturowy. Ale niektórzy ponoć odnaleźli szczęście i poczucie wspólnoty, o które w naszym „wysoko rozwiniętym” świecie tak dziś trudno. Jakże to nam, żyjącym w luksusie, daje do myślenia. Świat jest pełen wariatów, ale to oni go napędzają! Kilka dni temu Will postanowił zrobić przerwę w sprawowaniu królewskiego urzędu i przyleciał do Warszawy.
– Pierwsze dwie noce spędziłem w poczekalni dworca kolejowego, a twój telefon chyba nie działa – z dumą oświadczył Will.
– No to masz poczucie humoru – przyznałem, a telefon przecież utopiłem.
Odnalazł wreszcie właściwą kamienicę na Pradze, po której cały dzień przechadzał się w królewskim stroju ghańskim. Rozpytując o mnie, natknął się na Paulę, prawdopodobnie jedyną istotę w promieniu kilku podwórek władającą językiem angielskim. Paula mieszkała w tej samej kamienicy co ja, niegdyś pragnęła być moją dziewczyną, a kiedy to nie wyszło, ponieważ ja akurat nie pragnąłem być jej chłopakiem, pozostała złośliwą, pełną cynizmu, ale dobrą koleżanką. Will ją odmienił. Promieniała wręcz. To chyba miłość. Cholera.
– Will, mój drogi, ma to coś, czego u ciebie mi brakowało – tłumaczyła mi sąsiadka. – Coś, co wkurza i każe go uwielbiać jednocześnie. Poza tym jest nieprzewidywalny, romantyczny, i to mnie w nim, kurwa, kręci, no.
Z góry przepraszam za słownictwo Pauli. Jej matka paliła w ciąży. Musi po prostu każde zdanie wzbogacić bluzgiem, bo inaczej się zapowietrza. Ale gdyby nie przeklinała, uczyniłoby to ją niepodobną do kogokolwiek, kogo możecie spotkać w mojej dzielnicy. Za siebie też przepraszam. Jedną z zasad wpojonych mi przez dziadka było to, że wulgarny i sprośny język daje ludziom niechcącym słuchać kłopotliwych racji prawo do zamykania na nas uszu i oczu. Są też tacy, którzy mówią tylko „o kurczę!” lub „cholera”, ale z takim wyrazem twarzy, że niejeden by wolał, żeby bluznęli zdecydowaniej.
Powiedziałem już, że zazdrościłem Pauli i Willowi? Zazdrościłem ostatnio każdemu, kto zdołał pokochać inną osobę. Co prawda uwielbiam samego siebie, ale chciałbym wreszcie trafić na kogoś, na kim zależałoby mi jeszcze bardziej.
Will zamieszkał u mnie, ale większość czasu za dnia i wszystkie noce spędzał w mieszkaniu Pauli. Co za historia! Pragę polubił. Można powiedzieć, że go antropologicznie zainteresowała. Chyba nie znał wcześniej zasiedlającej moją dzielnicę subkultury.
– Nie zesrajcie się z tej miłości – pomyślałem z goryczą o Pauli i Willu, widząc ich idących za rękę po bułki o siódmej rano. Też bym tak chciał…03. ORDER OF DISORDER
Z zebrania z rodzicami wróciłem do domu mocno zmęczony. Planów na wieczór brak. To nic nowego. Postanowiłem zajrzeć do Pauli i Willa, wypić z nimi drinka i pójść spać. Zapukałem do drzwi sąsiadki. Odpowiedziało mi smętne „wlazł!”. Wlazłem.
Moim oczom ukazał się widok niecodzienny, a już z pewnością zaskakujący. Paula leżała na kanapie z okładem na czole, a Will… Will w łóżku z nogą w gipsie, z ręką w gipsie, z owiniętą bandażem głową i obojczykiem. Przeżył zderzenie z tirem czy co?
– Co się stało? – zapytałem na tyle troskliwie, na ile mnie było stać.
– Nic – zdecydowanym głosem odpowiedziała Paula. Will coś zamruczał.
Zrobiłem drinka i popijając patrzyłem na zdemolowanych przyjaciół.
– Nic?
– Nic!
– Aha
Jasne, że nic.
Dopiero następnego dnia opowiedzieli, jakie to było „nic”. Paula i Will, nasza nowa zakochana para trzydziestolatków, postanowiła, poddając się ogólnym trendom, a nawet modzie, zmienić tryb życia z niezdrowego (alkohol, papierosy, brak ruchu) na zdrowy.
Zdecydowali zacząć od rozwoju tężyzny fizycznej, co już samo w sobie zapowiadało tragedię. Will wybrał bieganie. Zapisał się na listę startową biegu przełajowego na 10 kilometrów. Ostatni raz przebiegł podobny dystans w podstawówce, ale twierdził, że rywalizacja wywoła u niego dodatkową motywację, dzięki której odnajdzie w sobie nieznane do tej pory pokłady energii. Po prostu czuł to. Ciekawe. W ramach przygotowań dokonał zakupu nowoczesnego obuwia, obcisłych spodenek, oddychającej koszulki, czapki i komputera na nadgarstek, mierzącego tętno i pokonany dystans. Ubrany profesjonalnie wyglądał jak wystylizowany na pajaca pajac. Will Connors, numer startowy 564. I w zestawie Paula, czekająca na linii mety na ukochanego z kanistrem wody. Zawodnicy ruszyli. Dwie minuty później oczom mojej sąsiadki ukazał się Will niesiony przez dwóch kolesi z obsługi. Przyjechała karetka. Mój przyjaciel przebiegł brawurowo trzysta metrów, a na drugim zakręcie potknął się o wystający korzeń i przyładował w drzewo. Przegrał. Zwichnięta noga w kostce, pęknięte dwa żebra, potłuczony bark i głowa, pęknięta kość przedramienia i ukruszony ząb. Trzy tygodnie w gipsie. Tego samego dnia po południu Paula zdeterminowana, by schudnąć, wyprofilować pośladki i poprawić ich utraconą jędrność, stawiła się na zajęciach aerobiku. Jak twierdzi, dwadzieścia smukłych lasek w sali z dużym lustrem patrzyło na nią z politowaniem. Co tu robi ta stara baba? Zaczęła ambitnie, zlana potem już po pięciu minutach intensywnych ćwiczeń. Po dwudziestu osunęła się nieprzytomna na podłogę. Wezwano karetkę. Zemdlała z powodu niedotlenienia organizmu. Dzień sportu Willa i Pauli dobiegł końca.
Opuściłem sanatorium, którym stało się nagle ich mieszkanie. Wróciłem do swojej zapyziałej, nieremontowanej od stuleci, z meblami pamiętającymi czasy Gierka dwupokojowej praskiej nory. Prysznic i spać. Zapaliłem jeszcze papierosa na dobranoc, i wtedy zadzwonił telefon.
– Witaj, drogi Mironie – usłyszałem wesoły dziewięćdziesięcioletni głos dziadka. Mieszkał od lat w USA, razem z babcią Kazimierą. Dla mieszkańców Pragi był postacią niemal mityczną, bohaterem. Podczas niemieckiej okupacji i Powstania Warszawskiego wielokrotnie dawał do wiwatu okupantom. Gestapo ścigało go bezskutecznie, angażując potężne środki. Powojenna sytuacja polityczna i miłość do Kazimiery, córki amerykańskiego dyplomaty, rzuciły go za ocean, gdzie mieszka po dziś dzień, prowadząc lokalne centrum edukacji dla młodzieży z wszelakimi problemami, finansowane przez władze stanu New Hampshire. Pielęgnowana do niedawana w mojej rodzinie tradycja corocznych wakacyjnych wyjazdów do USA ostatnimi czasy nieco podupadła. Nie widziałem dziadka Stefana od dwóch lat. A był dla mnie, co tu kryć, osobą szczególną. Nie byle dziadkiem. A ja dla niego – ukochanym wnuczkiem, który od dwóch lat nie ma czasu go, kurwa, odwiedzić. Bo jest potwornie zajęty totalnym nieróbstwem.
– Miło słyszeć twój głos, dziadku, jak zawsze.
– Ostatnio ostrożnie dozujesz sobie tę przyjemność – w głosie dziadka nie wyczułem złości, może nutę smutku. – Jak minęły wakacje?
– Właściwie nijak. Przepraszam, że nie udało mi się do was przyjechać.
– Nie przepraszaj, nie masz wobec nas żadnych zobowiązań. Kochaj i rób, co chcesz, też tak żyłem.
– No tak, ale nie miałeś takiego fajnego dziadka.
– To akurat prawda, cha, cha! Ale dobra, bez kadzenia, bo ze wzruszenia dostanę zatoru aorty. W moim wieku mogę tego nie przeżyć – żartował dziadek. – A moja ukochana Kazimiera ma wkrótce urodziny, muszę być w formie, nie sądzisz?
– To zależy, co zamierzasz z tej okazji robić, ha! Ale to dopiero w grudniu!
– Tak, i już się przygotowujemy.
– Jesteście niezwykli – przyznałem.
– A co nam pozostało? Kazia ostatnio trochę choruje, bywa ciężko. Ale! Nie po to dzwonię, żeby opowiadać o szwankującej hydraulice organizmu staruszków. Słyszałem o twoim powrocie do szkoły!
– W CNN?
– W Al Jazeera. Marysia opowiadała, że zacząłeś pracę u konkurencji.
Moja Nowa Szkoła od lat konkurowała z ukochanym przez Stefana Piastem.
– Zgadza się.
– A czemu nie w Piaście?
– W obecnej sytuacji chyba nawet nie chciałbym tam pracować.
– Aż tak źle?
– Nie wiem, czy źle, po prostu inaczej. Podejrzewam, że wiesz, obaj żyjemy mając w głowie jakiś mityczny, przedwojenny obraz Piasta. A dziś to zwykła szkoła, gromadząca zdolnych uczniów, co zwalnia czasem wszystkich z obowiązku starania się, wykuwania jakiejś nowej wizji w zmieniającym się świecie.
– A czy ta refleksja nie dotyczy także twojego nowego miejsca pracy?
– Prawdopodobnie tak, ale jest mi tam dobrze, i mam z kim podyskutować. A w Piaście chwilowo chyba nie.
– Ty tę robotę po prostu kochasz… – westchnął dziadek Stefan.
– Dziadku, już kiedyś mówiłem, to chyba jeden z najpiękniejszych zawodów świata. Nawet bez chyba. Tylko… – przerwałem na chwilę, żeby zapalić papierosa.
– Tylko?
– Miałem parę lat przerwy, boję się coś zepsuć.
– Masz pasję, serce do pracy z Maleństwami. Jeśli dodać do tego trochę pokory i chęci samodoskonalenia, to będzie dobrze.
– W szkole teraz trzeba realizować program i perfekcyjnie prowadzić dokumentację. A wiesz, jak ja pracuję, order of disorder.
– I niech tak zostanie. Masz zdolnych uczniów, prawda?
– Tak mówią.
– To musisz znaleźć sposób na to, aby im pokazać, jak złożony i wielowymiarowy jest nasz świat. Na końcu ze szkoły muszą, to znaczy powinni wyjść intelektualnie wolni, autonomiczni ludzie.
– A wiedza? Już nie jest potrzebna?
– Sądzisz, że rolą współczesnego nauczyciela jest przekazanie wiedzy, która jest dostępna wszędzie na wyciągnięcie ręki, niemal wchodzi oknami? Dzieciaki muszą wiedzieć, gdzie wiedzy szukać i jak z niej korzystać. Jeśli pracując trzy lata z Maleństwami skupisz się wyłącznie na przygotowaniu do testów, to wykażesz się dużą nonszalancją. Poza tym wiesz, szkoły przygotowują do przeciętności i funkcjonowania w mainstreamie, a nie szukania własnej unikalnej drogi. A kto dziś doceni przeciętność? No i ciekawsze rzeczy dzieją się obok mainstreamu.
– Fakt, i jesteś tego świetnym przykładem.
– A ty, drogi Mironie, nie jesteś?
– Nie wiem, czy jestem najlepszym przykładem, dziadku.
– A co do twoich obaw. Byłem kiedyś na koncercie. Wystąpiło w nim jedenastu gitarzystów. Wszyscy zagrali swoje partie perfekcyjnie, równo, idealnie, książkowo. Wszyscy poza jednym. I to on uratował koncert. Miał swój styl, coś w sposobie grania, co poruszyło publiczność, nawet siedzący obok mnie emeryt przestał na chwilę wcinać popcorn. I to jest być może twoja droga.
– Przestać wcinać popcorn?
– To też – usłyszałem w słuchawce śmiech dziadka.
– Wiesz, mam dużo więcej pokory i dystansu do tego, co robię w szkole, dużo więcej niż parę lat temu.
– Ooo, Pan Miron dorasta!
– To daleko idący wniosek! – zaśmiałem się. – Czasem mam ochotę napisać książkę zatytułowaną „Dziesięć sposobów prowadzenia lekcji, które nie działają”.
– Niezłe! Ale spokojnie, wszystkiego się powoli nauczysz, diabeł też świetnie znał Pana Boga, ale go nie lubił. Jak czegoś nie umiesz albo nie wiesz, to się dowiesz. Najważniejsza w tej pracy jest harmonia rozumu i serca. A ty kochasz te dzieciaki i chyba naprawdę wierzysz, że dzięki dobrej szkole można nieco ulepszyć świat.
– Miewam takie złudzenia – przyznałem.
– Więcej wiary, ona jest na początku bardzo potrzebna! A wiesz, jak to jest z ludzką głową? Cokolwiek myślisz, masz rację. Jak pomyślisz, że coś się nie uda, że góry nie da się przenieść, to masz rację, nie uda się.
– No wiem, wiary, entuzjazmu i naiwności mi nie brakuje.
– Wspaniale!
– No i na razie zapowiada się dobrze, mam chyba fajną klasę.
– Znowu? Jak ty to robisz, hę?
– Maleństwa są uśmiechnięte, otwarte, ciekawe świata. Choć wszyscy mówią, że wkrótce im przejdzie, bo to przecież taaaaka wymagająca szkoła!
– Hmm. Nie mam nic przeciwko erudycji, ale nie stosowanej jako narzędzie tortur. Nie zapomnij, jak ważny to czas dla dzieciaków. Dojrzewanie, pierwsze zauroczenia i miłości, kompleksy, potrzeba akceptacji. A z drugiej strony presja na wyniki, plany, ścieżki kariery i kolekcjonowanie kursów zamiast włóczenia się po mieście w poszukiwaniu sensu. Ja im nie zazdroszczę. Nie jest łatwo być dziś nastolatkiem, do tego zdolnym.
– Chyba nie jest – przyznałem.
– Tylko dlaczego to, co ma się wydarzyć kiedyś, ma być ważniejsze od tego, co się dzieje dziś, jutro, za chwilę?
– Niezłe pytanie.
– A co u ojca? – zapytał nagle dziadek.
No właśnie. Co u mojego ojca? Sam byłem ciekaw.
– Halo, jesteś tam? Kojarzysz swojego ojca? Co u niego?
– Cha, cha, kojarzę, jeszcze.
– Nie mogę się do niego dodzwonić od dłuższego czasu, a kiedy już mi się udaje, wiecznie mówi, że jest zajęty.
– Możliwe, że jest zajęty. W Polsce bywa, jak dobrze pójdzie, raz na dwa, trzy miesiące. Siedzi wtedy z mamą w podwarszawskim domu. A my wpadamy z Marysią na rodzinny obiad, za długo nie siedzimy i za dużo nie gadamy, bo nie ma o czym. Ojciec i tak jest zmęczony, więc głównie śpi. A mama siedzi w pracowni i maluje.
– Mój syn się trochę pogubił – orzekł Stefan.
– Twój syn, syn twojego syna, ogólnie chyba się pogubiliśmy. Ojciec mocno wkręcił się w naukową robotę, ciągle jak nie w laboratoriach, to na konferencjach. Lata po świecie i chyba go to jara.
– Co go to robi?
– No interesuje, angażuje, pochłania.
– Rozumiem – powiedział bez przekonania dziadek.