Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sor - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,35

Sor - ebook

Opowieść o pogubionym nauczycielu i jego uczniach-Maleństwach, o życiu, które płata nam figle, o nieuniknionej śmierci, o miłości, przyjaźni i zagubieniu, jakiemu wszyscy podlegamy. O tej współczesnej hiperaktywności, nadmiernym pragnieniu udanego życia towarzyskiego i społecznego, o unikaniu skupienia, braku cierpliwości i zaangażowania, o tym wszystkim, co w istocie wywodzi się z silnego lęku przed samotnością. Kolejne przygody Mirona i jego uczniów, znanych z głośnej powieści pt. „Zdarza się”. To zabawna, tragikomiczna podróż do krainy absurdu zwanej szkołą i wzruszające spotkanie z naszym największym guru – życiem, które daje nam lekcje, zwłaszcza kiedy o nie nie prosimy. No ale „ten śmietnik świata czasem piękny jest” – warto o tym pamiętać i… szukać własnej drogi.

Historia Sora potwierdza moje głębokie doświadczenie, że aby być dobrym człowiekiem i robić dobre rzeczy, nie trzeba być doskonałym ani poukładanym, tylko niezakłamanym. Że świadomość wewnętrznych ograniczeń i wątpliwości może być źródłem prawdziwej siły, a miłość, przyjaźń i odpowiedzialność w życiu mają sens, jeśli towarzyszy im szczypta szaleństwa, humoru i autentyczna otwartość. Czytajcie, cieszcie się i wzruszajcie!
Jacek Santorski

Ostrzegam! książki Szulskiego są jak dragi dosypane do niewinnej herbatki. Rodzic po dragach Szulskiego pozwala, aby jego dziecko pozostało wrażliwe, czasem niesforne, lecz naturalne i prawdziwe w swoich reakcjach. Po lekturze poczujesz się, jakbyś strzelił sobie lufę, podejdziesz do swojego nastolatka i zaczniesz rozmawiać zrozumiałym językiem. Na początku będzie trudno. Twoje dziecko uzna, że rzeczywiście coś łyknąłeś. Więc daj mu też! Dragi są już dostępne w każdej dobrej księgarni!

 

Piotr Korek, bywa dyrektorem czy prezesem, „lecz zawsze jestem przyjacielem moich dzieci i mam nadzieję, że one też tak myślą”

Spis treści

ROK 1

01. Wódz plemienia niesformatowanych

02. Maleństwa

03. Order of disorder

04. Profesor Czarnecki rulez!

05. Piękna katastrofa

06. Naches

07. Epoka niezaangażowania

08. Żeby dzieci były dobre

09. Poczytać ci, tato?

10. Bezwzględnie należy, ewentualnie zabrania się!

11. Co w ogóle słychać?

 

ROK 2

 

12. Psychoterapeuta roku

13. Urodziny i świąteczny suchostój

14. A pan nie w pracy?

15. Tradycja jest najważniejsza

16. Ciszej proszę!

17. Cała prawda o całym świecie

18. Gra w zwierzęta

19. Jak przyjaciela traktuj syna

20. Wdech i wydech

21. Smutni panowie z poczuciem humoru

 

ROK 3

 

22. Pełny odlot i prawnicy

23. Po prostu najs

24. Chłopiec po liftingu

25. Bogate i złożone nic

26. Zajebiści egoiści

MAŁY

27. Jedność rozumu i serca

MAŁY

28. Ostatni wodostój

 

WYSTĄPILI

POSŁOWIE

+

 

PODZIĘKOWANIA

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-939055-3-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

01. WÓDZ PLE­MIE­NIA NIE­SFOR­MA­TO­WA­NYCH

Spra­wa jest bar­dzo poważna. Cho­dzi o to, aby przy­najm­niej na początku po­lu­bić główne­go bo­ha­te­ra, czy­li w tym przy­pad­ku nie­ste­ty mnie. Po­wi­nie­nem za­dbać o pierw­sze wrażenie, po­ka­zać się jako człowiek wy­ra­zi­sty, uro­czy, cie­ka­wy, dow­cip­ny, może na­wet in­te­li­gent­ny. No do­brze, uznając to za wyższą ko­niecz­ność, mogę trochę po­uda­wać. A gdy­bym na początek, daj­my na to, no nie wiem… opo­wie­dział, kim je­stem, przed­sta­wił krótko życio­rys, za­in­te­re­so­wa­nia, hob­by, prze­by­te cho­ro­by? Albo po pro­stu po­wie­dział „dzień do­bry”? Nie­zbyt in­try­gujące. Wo­li­cie wartką akcję, praw­da? Taką od sa­me­go początku, po­bi­li się, padły strzały, ona zabiła jego, on ją, ale ona cu­dem przeżyła i no właśnie. Roz­cza­ruję Was. Obec­nie nie mam na­stro­ju do opo­wia­da­nia sen­sa­cyj­nych hi­sto­rii. W za­sa­dzie nastrój to mam, lecz taki no, nie­co jak­by dru­gie­go sor­tu. Teraźniej­szość nie­ustan­nie wpra­wia mnie w osłupie­nie – tak to ujmę. No ale jeśli wam wie­dzie się w życiu fe­no­me­nal­nie, to wspa­nia­le, gra­tu­luję. Jeśli je­steście szczęśliwi? Świet­nie, choć to współcześnie dość ory­gi­nal­ne. A ja? Za­cznę od tego, że daw­no, daw­no temu, kie­dy miałem lat piętnaście, mo­jej świa­do­mości wy­my­kał się fakt, że kie­dyś mogę prze­kro­czyć trzy­dziestkę. To była wi­zja od­legła, nie­war­ta zaprząta­nia myśli. Tak, me­try­kal­ne trzy­dzieści lat wy­da­wało mi się wówczas ścianą. Po jej jed­nej stro­nie kończyło się wszyst­ko, co cie­ka­we, ważne, istot­ne, zaj­mujące i nie­przy­zwo­ite, a po dru­giej stro­nie za­czy­nało coś, cze­go wy­obraźnia na­sto­lat­ka nie obej­mo­wała. Ja­kieś nudy. A dziś? Trzy­dzieści, trzy­dzieści je­den, to tyl­ko licz­by…

Trzy­dzie­ste uro­dzi­ny mam za sobą, a wciąż nie wiem, kim chcę zo­stać i czym się zajmę, kie­dy do­rosnę. Smut­ne, praw­da? Po­dej­rze­wam, i tu moja opi­nia jest zbieżna z opi­nią oso­bi­ste­go psy­cho­te­ra­peu­ty, że dość spraw­nie uni­kałem wzięcia od­po­wie­dzial­ności za własne życie. No ale to się ćwi­czy la­ta­mi! Nie wiem, może coś było ze mną nie tak, nie mieściłem się w ja­kimś ISO czy co?

Do tego przyszło mi żyć w świe­cie, w którym sta­rość trak­to­wa­na jest nie­mal jak przestępstwo, w każdym ra­zie jest zja­wi­skiem co naj­mniej nie na miej­scu. Co­raz trud­niej się więc po­go­dzić z upływającymi la­ta­mi. Nie tak daw­no, pra­cując w szko­le, patrząc na mo­ich uczniów, przy­po­mi­nałem so­bie własne nic nie­kosz­tujące roz­ko­sze na­sto­let­niej nie­za­wod­nej bio­lo­gii, ten wyjątko­wy sen­su­alizm połączo­ny z na­dzie­ja­mi na wszyst­ko. Z co­raz większym bólem sięgałem pamięcią do lat, kie­dy od­da­wałem się ma­rze­niom, których spełnie­nie nie było na­wet praw­do­po­dob­ne. Dziś mam wrażenie, że nie­uchron­nie zbliżam się do gra­ni­cy, po prze­kro­cze­niu której do ma­rzeń nie ma się już pra­wa, no chy­ba że się jest idiotą. Obym się mylił. Albo zo­stanę tym idiotą, trud­no. Fak­tem jed­nak nie­za­prze­czal­nym jest, że począwszy od mniej więcej dwu­dzie­ste­go roku życia zacząłem sądzić, ja­ko­by na pew­ne rze­czy było już za późno. Że zmar­no­wałem czas, że mogłem wszyst­ko poukładać in­a­czej, le­piej. Wy­obrażam so­bie, że tak właśnie za­czy­na się większość de­pre­sji.

Minęły już trzy lata od zakończe­nia na­uczy­ciel­skiej mi­sji. Pożegnałem uczniów i opuściłem mury Pia­sta, mo­jej uko­cha­nej nie­gdyś szkoły. Prze­rażające, że to już tyle cza­su. W tym okre­sie nie wy­da­rzyło się nic, co mogłoby was za­in­te­re­so­wać. I to jest jesz­cze bar­dziej prze­rażające. Stałem w miej­scu, na nie­uchron­nej dro­dze do śmier­ci i wesołego rozkładu w gle­bie.

Eg­zy­sto­wałem. Osiągnąłem w tak zwa­nym między­cza­sie stan psy­chicz­ny, który mógłbym opi­sać jed­nym zda­niem: każdy ko­lej­ny dzień jest gor­szy od po­przed­nie­go. To ozna­cza, że dziś, kie­dy za­pi­suję te słowa, jest najgor­szy dzień mo­je­go życia. Niezła schi­za, praw­da? Sa­mo­po­czu­cia by­najm­niej nie po­pra­wiała świa­do­mość, że oto­cze­nie jak­by ocze­ku­je ode mnie więcej, niż mogę w tym mo­men­cie za­ofe­ro­wać. Po­mi­mo po­wszech­nej pre­sji nie po­dej­mo­wałem ról, które trzy­dzie­sto­let­ni fa­cet po­wi­nien zda­niem wie­lu i zgod­nie z upo­wszech­nio­ny­mi nor­ma­mi już daw­no podjąć. Nie pra­co­wałem, a więc nie to­czyłem he­ro­icz­nej wal­ki o awans, pod­wyżki, kar­net na siłownię i bony obia­do­we. Nie zo­stałem ge­jem jak wszy­scy, nie byłem mężem, oj­cem, nie zbu­do­wałem domu, po­trzebę po­sa­dze­nia drze­wa też gdzieś wy­parłem. O po­tom­stwie wy­po­wiem się później.

Nie miałem żad­ne­go żenującego hob­by w ro­dza­ju kle­je­nia sa­mo­lotów, ko­lek­cjo­no­wa­nia pocztówek, znaczków, żabek, fi­gu­rek słoników, nie byłem więc na­wet zakręco­nym wa­ria­tem wy­dającym ostat­nie pie­niądze na ko­lej­ne ni­ko­mu nie­po­trzeb­ne eks­po­na­ty do ko­lek­cji, do­pro­wa­dzającym do szału żonę, która wolałaby jed­nak buty, i dzie­ci, które pre­fe­ro­wałyby iPo­da. Opo­wia­dam o tym ra­czej ze smut­kiem niż z dumą. I zupełnie nie zdzi­wi mnie, że jeśli nic się nie zmie­ni, w oczach koleżanek i ko­legów za­cznę wkrótce ucho­dzić za dzi­wa­ka. Choć po­dob­no grunt to bujać w obłokach – to tak na własne po­cie­sze­nie. Poza tym ka­rie­ra dzi­wa­ka? Cze­mu nie, muszę się za­sta­no­wić.

W po­szu­ki­wa­niu sen­su ist­nie­nia zna­lazłem so­bie nowe sta­re zajęcie. Było nim to­tal­ne nieróbstwo. Zo­stałem sur­fe­rem. Tyl­ko men­tal­nym, bo też podjęte odważnie próby opa­no­wa­nia de­ski z la­taw­cem kończyły się jak do­tych­czas nie­po­wo­dze­niem, dość efek­tow­nym dla po­stron­nych ob­ser­wa­torów. La­ta­wiec mio­tał mną na wszyst­kie stro­ny. Wy­ry­wa­ny siłą wia­tru z wody, lądowałem ude­rzając o dno na dwa spo­so­by: twarzą, czy­li w po­zy­cji na Al­la­cha, lub ple­ca­mi – na Je­zu­sa. W rozśmie­sza­niu in­nych ki­te­sur­ferów byłem do­sko­nały. Choć oni i tak wy­da­wa­li się wiecz­nie uśmiech­nięci (co zważyw­szy na mój stan psy­chicz­ny było dość iry­tujące) i za­do­wo­le­ni. Jak­by nic nie mu­sie­li. Pra­cują, bo chcą, nie pra­cują, bo chcą. O to cho­dzi? Jeśli tak, to ja zo­staję sur­fe­rem i dziękuję państwu za uwagę, do wi­dze­nia. Z tą całą anar­chi­styczną po­stawą bra­ku za­an­gażowa­nia w co­kol­wiek, którą nie­zwy­kle po­lu­biłem i która do­pro­wa­dzała mnie do szału.

Z tej świeżo na­by­tej sur­fer­skiej per­spek­ty­wy bałem się, że wkrótce zo­stanę zmu­szo­ny dołączyć do mi­lionów lu­dzi chodzących co­dzien­nie do pra­cy, której nie­na­widzą, żeby później móc ku­po­wać rze­czy, których nie po­trze­bują, i za­im­po­no­wać lu­dziom, których nie cier­pią. Bo jak wia­do­mo, życie z pracą można po­go­dzić je­dy­nie w sy­tu­acji, kie­dy się nie ma pra­cy. Zgod­nie z za­sadą, że im krócej pra­cu­jesz, tym dłużej wy­po­czy­wasz. No tak, a bez­ro­bot­ni? Nie za­uważyłem, aby byli zalążkiem no­wej ra­do­snej gru­py wy­po­czy­wających. To trochę de­ner­wujące, że wszyst­ko ma jak­by dwie stro­ny, na­wet dru­ga stro­na.

To było lato, trwały szkol­ne wa­ka­cje. Czas sur­fe­ra upływał mi le­ni­wie i bez sen­su w to­wa­rzy­stwie nowo po­zna­nych bez­tro­skich koleżanek i ko­legów oraz To­bia­sza – przy­ja­cie­la z li­ceum, miesz­kającego na co dzień w Egip­cie. Pro­wa­dził tam świet­nie pro­spe­rującą bazę nur­kową. Po­czu­cie wa­ka­cyj­nej sie­lan­ki do­dat­ko­wo potęgowało uto­pie­nie te­le­fo­nu już pierw­sze­go dnia po­by­tu na kem­pin­gu. W ten sposób dołączyłem do gro­na szczęśli­wych nie­po­sia­da­czy komórek. Po­le­cam. Naj­wyższy jed­nak czas, abym Was uspo­koił. Leżąc te kil­ka ty­go­dni na plaży, mając wrażenie że łuna mo­jej faj­ności roz­ta­cza się na pół kuli ziem­skiej, nie prze­czu­wałem, jak bar­dzo i jak dra­ma­tycz­nie zmie­ni się moje życie w nie­od­ległej przyszłości. Życie to piękna ka­ta­stro­fa – wkrótce miałem się o tym prze­ko­nać. Daje nam lek­cje na­wet (lub zwłasz­cza), kie­dy o nie nie pro­si­my. Jest na­szym naj­większym guru – na­sze życie. Uff.

* * *

– Imię – za­py­tał po­li­cjant.

– Mi­ron. Pan Mi­ron – od­po­wie­działem.

– Pan Mi­ron. Na­zwi­sko? – funk­cjo­na­riusz nie pod­no­sił wzro­ku znad for­mu­la­rza.

– Czar­niec­ki.

– Czar­niec­ki. Lat?

– Trzy­dzieści dwa.

– Trzy­dzieści dwa. Stan cy­wil­ny tak. Zawód?

– Syn – wy­pa­liłem po chwi­li na­mysłu.

– Syn. Wiem, że syn, ale py­tam o zawód.

– No syn! – upie­rałem się.

– Syn. Czy­li od razu niech mówi, że bez­ro­bot­ny – wes­tchnął i w ra­mach pod­su­mo­wa­nia po­sta­no­wił naj­wy­raźniej prze­pro­wa­dzić lekcję wy­cho­wawczą: – I co, nie wstyd panu? W tym wie­ku ta­kie rze­czy?

W tym wie­ku? Co ja mu miałem od­po­wie­dzieć? Jak często ma­cie pu­sto we łbie, nie ma­cie nic do po­wie­dze­nia?

– Prze­pra­szam – szepnąłem.

– Mnie pan nie mu­sisz prze­pra­szać, idź pan już – po­ste­run­ko­wy ru­chem ręki, ja­kim od­ga­nia się mu­chy, dał mi do zro­zu­mie­nia, żebym so­bie po­szedł. Przed ko­mi­sa­ria­tem w miej­sco­wości Hel cze­kał na mnie To­biasz. Aresz­to­wa­no nas dzień wcześniej. Za zbyt ofen­syw­ne za­ku­py w noc­nym skle­pie. No co? Nie ukry­wam, że ra­zem z To­biaszem lu­bi­my od cza­su do cza­su wypić jed­no, dwa piwa, ewen­tu­al­nie osiem. No i raz około północy za­chciało nam się więcej whi­sky. Z uwa­gi na nasz stan w skle­pie znaj­dującym się na te­re­nie kem­pin­gu sprze­daw­czy­ni odmówiła nam al­ko­ho­lu, su­ge­rując żebyśmy po­szli spać. To był niezły po­mysł z tym snem. Do­praw­dy nie wiem, kto wymyślił za­kaz sprze­daży al­ko­ho­lu oso­bom nie­trzeźwym. To nie po koleżeńsku. Pożyczy­liśmy stojącą przy re­cep­cji dwu­oso­bową rikszę. Coś chy­ba było nie tak z ha­mul­ca­mi na­sze­go po­jaz­du. Finał był taki, że wje­cha­liśmy rikszą do od­da­lo­ne­go o ki­lo­metr skle­pu. Dosłownie. Pro­sto na regał z chip­sa­mi. Zde­mo­lo­wa­ny przez nas me­bel z przy­sma­ka­mi trzy­na­sto­latków runął na szafę pełną mar­ko­wych trunków. I szlag je wszyst­kie tra­fił. Cho­ciaż nie zro­bi­liśmy krzyw­dy prze­by­wającym w skle­pie klien­tom, wszy­scy oni wy­da­wa­li się nie­co za­nie­po­ko­je­ni. A właści­ciel­ka skle­pu i wiel­kie­go jak au­to­bus tyłka na­ro­biła ta­kie­go ra­ba­nu, że ile sił w no­gach ucie­kliśmy z miej­sca zda­rze­nia, za­po­mi­nając na­wet o uszko­dzo­nej rik­szy. Cho­du! I tyle nas wi­dzie­li.

Następne­go dnia o po­ran­ku kem­ping od­wie­dziła po­li­cja. Pro­wa­dzi­li do­cho­dze­nie w spra­wie noc­nej de­mol­ki po­bli­skie­go skle­pu. Szu­ka­li łobuzów. Funk­cjo­na­riusz po­ka­zał mi por­tret pamięcio­wy spraw­cy. I to, kur­wa, byłem ja. Ra­zem z To­bia­szem opra­co­wa­liśmy stra­te­gię, która po­le­gała na tym, że nie będzie­my sta­wia­li opo­ru i damy się za­wieźć na ko­mi­sa­riat. Za­nim roz­poczęliśmy składa­nie ze­znań, za­mknięto nas w mi­kro­sko­pij­nej celi z czte­re­ma pry­cza­mi. Po­li­cyj­ny apar­ta­ment dzie­wiątej ka­te­go­rii był już częścio­wo za­miesz­ka­ny. Za­sta­liśmy w nim pa­skud­ne­go typa, za­trzy­ma­ne­go po tym, jak pod­czas al­ko­ho­lo­wej li­ba­cji pobił własną żonę i córkę, z którymi przy­je­chał na wcza­sy nad mo­rze. Włocha­ty był i głupi. Żywy przykład, że coś, co może się roz­mnażać, nie­ko­niecz­nie po­win­no. To­biasz na­zwał go spo­co­nym de­wian­tem, a ja uro­czyście dodałem, że fa­cet śmier­dzi jak dupa sy­re­ny. Małpa do­stała szału. In­ter­we­nio­wała po­li­cja.

No co, nie py­taj­cie dla­cze­go dupa sy­re­ny? Sam nie wiem.

Po przesłucha­niu i spi­sa­niu pro­to­kołu wy­pusz­czo­no nas z nie­wo­li. Otrzy­ma­liśmy man­dat, kil­ka po­uczeń, ku­bek kawy zbożowej w od­po­wie­dzi na prośbę o co­kol­wiek do pi­cia (to rze­czy­wiście było „co­kol­wiek”), a na ko­niec zo­bo­wiązaliśmy się po­kryć stra­ty właści­ciel­ce skle­pu noc­ne­go. Za­bo­lało. No, ale byliśmy wszak sur­fe­ra­mi, więc nie ma spra­wy. Pożegnałem To­bia­sza, który mu­siał wra­cać do Egip­tu, a sam spędziłem kil­ka ostat­nich dni wa­ka­cji w Dębkach, nie­wiel­kiej miej­sco­wości tu­ry­stycz­nej nad Bałty­kiem, gdzie moja sio­stra kupiła nie­daw­no mały biały do­mek wraz kawałkiem lasu tuż przy plaży. Właśnie, je­stem Wam wi­nien parę de­ta­li. Moja star­sza sio­stra Ma­ry­sia od po­nad pięciu lat trwała he­ro­icz­nie w związku małżeńskim z Ada­siem. Adaś to klon w gar­ni­tu­rze. Nie pije, nie pali, nie prze­kli­na, ni­jak nie można się więc z nim po­ro­zu­mieć. A jego naj­większym wy­kro­cze­niem i chy­ba przy­godą życia było to, że w dru­giej kla­sie li­ceum pod­czas kla­so­wej wy­ciecz­ki za­spał na śnia­da­nie. Ko­cham moją siostrę, za­ak­cep­to­wałem więc również Ada­sia. Niech już so­bie będzie tym jej mężem i… nie moja spra­wa.

Ma­ry­sia i Adaś mają dwo­je dzie­ci. Jed­no nor­mal­ne, dru­gie nienor­mal­ne. Nor­mal­ne to dwu­ipółrocz­ny Adaś ju­nior, na­zwa­ny tak, jak bra­wu­ro­wo wy­wnio­sko­wałem, na cześć taty. Grzecz­ny, spo­koj­ny, jedzący, co mu się pod­su­nie pod nos, śpiący jak należy, czy­li długo, łagod­nie uspo­so­bio­ny do świa­ta, na­wet do mnie i swo­ich ro­dziców. Jak dorośnie, będzie miał kłopo­ty z ak­cep­tacją przez grupę rówieśniczą, będą go bić w szko­le pod­sta­wo­wej – to moja szyb­ka dia­gno­za. Nienor­mal­ne dziec­ko to o dwa lata star­sza sio­stra Ada­sia ju­niora – Zu­zia. Zu­zan­na. W skrócie – to potwór. Ciągle o coś pyta, gada, bie­ga jak ra­kie­ta we wszyst­kie stro­ny, ciągnie psy za ogon, na­dmu­chu­je żaby, w ciągu mi­nu­ty po­tra­fi umie­rać ze śmie­chu, aby za mo­ment płakać wnie­bogłosy, budząc czuj­ność opie­ki społecz­nej na całym kon­ty­nen­cie, i rzu­cić mi się na szyję, szepcząc czu­le do ucha „ko­cham cię, wuj­ku”. Uro­czy wam­pir ener­ge­tycz­ny, sku­piający na so­bie całą uwagę. Kie­dy dorośnie, będzie za­pew­ne ta­kim nie­okiełzna­nym dziec­kiem-kre­ty­nem jak ja. A to per­spek­ty­wa nie­cie­ka­wa, wręcz prze­rażająca. Sio­stra czym prędzej po­win­na sprze­dać Zuzię, po­wiedz­my szej­ko­wi z Bah­raj­nu. Cho­dzi o mak­sy­mal­ne od­da­le­nie pro­ble­mu, bo Zu­zia to bom­ba-pułapka. Cho­le­ra, cie­ka­we czy o swo­ich dzie­ciach albo o dziew­czy­nie, w której się zako­cham, też będę mówił bom­ba-pułapka. Wra­cając do Zuzi. Za­nim ją po­znałem, myślałem o tym, żeby mieć po­tom­stwo. Te­raz to się chy­ba trochę od­da­li. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny… Zno­wu ta iry­tująca dru­ga stro­na.

Ostat­nio do­wie­działem się, po czym można po­znać sam­ca alfa. Ba­da­nia prze­pro­wa­dzo­no wśród zwierząt. Otóż poza tym, że jest sil­ny i prze­wo­dzi gru­pie, ma taki je­go­mość jesz­cze jedną za­ska­kującą cechę: jest naj­bar­dziej tro­skli­wym osob­ni­kiem w sta­dzie. Rzecz ja­sna od kie­dy do­tarła do mnie ta wia­do­mość, znacz­nie chętniej przej­mo­wałem od sio­stry za­da­nia opie­kuńcze. Sko­ro to miało za­działać na ko­bie­ty… Poza tym moi sio­strzeńcy oka­zy­wa­li wo­bec mnie praw­dzi­wy en­tu­zjazm. Dzi­wa­ki, do­praw­dy. Adaś na mój wi­dok wy­wa­lał język i ślinił się, co zda­niem Ma­ry­si było prze­ja­wem nie­spełna trzy­let­nie­go szczęścia. Słod­kie dziec­ko. Zu­zia witała się ze mną, waląc mnie z ko­py­ta w pisz­czel, ewen­tu­al­nie wska­kując mi znie­nac­ka na ple­cy i wy­rzu­cając z sie­bie nie­ade­kwatną do jej roz­miarów ilość de­cy­be­li. Byłem do­brym wuj­kiem. Miałem w re­per­tu­arze trzy za­ba­wy, i to one spra­wiały, że dzie­ci pro­mie­niały z radości na mój wi­dok. Pierw­sza to „woj­na na miny”. Chy­ba nie muszę tłuma­czyć, sta­ra biu­ro­wa gra spo­ty­ka­na pod­czas na­rad zarządów. Z tym że dzie­ci grają w to le­piej.

Dru­ga za­ba­wa jest jesz­cze cie­kaw­sza, ale spraw­dza się je­dy­nie w wa­run­kach plażowych. Za­ko­py­wa­nie dzie­ci w pia­chu. Po szyję, żeby nie mogły się ru­szać. Jak wia­do­mo, ro­dzic kie­dy za­bie­ra na wcza­sy nad mo­rze małe dziec­ko, zaj­mu­je się przede wszyst­kim tym, czym nie chce. I musi mieć, jak to się mówi, oczy do­okoła głowy. Tym­cza­sem za­ko­pa­ne po szyję dziec­ko nie bie­ga, nie topi się, nie ob­sy­pu­je pia­skiem opa­lających się sąsiadów. Cza­sem drze japę, co da się chwi­lo­wo po­wstrzy­mać sma­kołyka­mi. Przez chwilę można więc po­czy­tać ga­zetę. Do cza­su, kie­dy Zu­zia za­cznie płakać. Wte­dy należy za­sto­so­wać za­bawę nu­mer trzy – „ma­cha­nie dziec­kiem”. Pro­ste, sku­tecz­ne, nie nu­dzi się. Po­le­ga na chwy­ce­niu dziec­ka za nogi i poru­szaniu w lewo i pra­wo ni­czym wa­hadłem. Za­wsze działa i wywołuje uśmiech, i mój, i sio­strzeńców. Ma­cha­nie sio­strzeńcami za­wsze oczysz­czało w mo­jej ro­dzi­nie at­mos­ferę i wzmac­niało ich re­la­cje z wuj­kiem Mi­ro­nem. Czy swo­imi dziećmi też będę tak wy­ma­chi­wał? No co wy, kto by ma­chał swo­im dziec­kiem?

Sio­stra nie ro­zu­miała fe­no­me­nu za­ba­wy dru­giej i trze­ciej. A do za­ba­wy pierw­szej od­no­siła się lek­ce­ważąco. W ogóle należała do tej gru­py ro­dziców nad­mier­nie przej­mujących się i przyj­mujących własną, a nie dzie­cięcą per­spek­tywę. A po­dejście do życia do­rosłych i dzie­ci różni się prze­cież za­sad­ni­czo przy­najm­niej w trzech punk­tach. Po pierw­sze, do­rosły pla­nu­je przyszłość długo­fa­lo­wo, a dzie­ciak najczęściej wy­bie­ga myślą le­d­wie dwa dni, góra ty­dzień do przo­du. Po dru­gie, dla małego za­wsze przy­jem­ność będzie ważniej­sza od obo­wiązku. (Pokażcie mi na­sto­lat­ka, którego per­spek­tywa klasówki za­trzy­ma w so­bot­ni wieczór w domu. No albo cho­ry, albo nie­dożywio­ny). Trze­cia różnica po­le­ga na tym, że młodzi, oce­niając przyszłe skut­ki swo­ich działań i de­cy­zji, za­wsze zaniżają ry­zy­ko, a cza­sem nie do­strze­gają go zupełnie. Dorośli prze­ciw­nie – często widzą różne sy­tu­acje jako bar­dziej ry­zy­kowne, niż są w rze­czy­wi­stości. Pew­nie dla­te­go moja sio­stra była prze­rażona, widząc Zuzię ta­plającą się w błocie. Mimo szczęścia, ja­kie córka miała wy­pi­sa­ne na twa­rzy. Choć na­wet Adaś ju­nior na wi­dok upa­sku­dzo­nej Zuzi wy­wa­lał język i się ślinił. W ogóle za­miast wymyślać dzie­ciom dro­gie roz­ryw­ki, weźmy je na lody, roz­staw­my na noc na­miot na traw­ni­ku obok domu, po­bie­gaj­my w desz­czu i po­skacz­my po kałużach. Cze­go więcej po­trze­ba? Za­tem, wra­cając do sed­na, Ma­ry­sia nie była fa­nem za­ko­py­wa­nia JEJ dzie­ci w pia­sku. Próbowałem jej przy­po­mi­nać, że każdy z nas wyjeżdżał na ko­lo­nie, wy­ciecz­ki i każdy był za­ko­py­wa­ny lub sam za­ko­py­wał. To jed­na z pierw­szych za­baw, do ja­kich rwą się dzie­ci wy­pusz­czo­ne na plażę. Za­ko­py­wa­nie i wrzu­ca­nie do wody. Im star­sze, tym bar­dziej na za­ko­py­waniu się nie kończy. Ot choćby wczo­raj. Ko­lo­niści w ra­mach po­by­tu na plaży usy­pa­li przy głównym do niej zejściu w Dębkach wiel­kie­go pe­ni­sa. Długi był na dzie­sięć metrów. Jak wał prze­ciw­po­wo­dzio­wy. Sądzę, że twórcy chcie­li, żeby ten obiekt był wi­docz­ny z ko­smo­su i…

– Je­steś nie­nor­mal­ny! – krzy­czała sio­stra, wy­ko­pując zdez­o­rien­to­wa­ne­go Ada­sia ju­nio­ra.

– Ja?

Za­pew­niam, że byłbym świet­nym oj­cem. Nie je­stem pe­wien, czy równie do­sko­nałym mężem.

Po­sta­no­wiłem wrócić do War­sza­wy ty­dzień przed końcem wa­ka­cji, żeby zdążyć z przy­go­to­wa­nia­mi do no­we­go roku szkol­ne­go. Zo­sta­wiłem w Dębkach siostrę z mężem i dziećmi, prze­do­stałem się do Gdy­ni, a stamtąd pociągiem bez­pośred­nio do War­sza­wy. Współczułem obsłudze ko­lei. Bo pod­czas gdy dla mnie taka podróż to było pew­ne­go ro­dza­ju wi­dzi­mi­się, oni na­prawdę mu­sie­li jeździć tymi śmierdzącymi, brud­ny­mi pociągami, wypełnio­ny­mi nie­kie­dy równie pa­skud­ny­mi, pi­ja­ny­mi pasażera­mi. Taką mie­li pracę. Z dwor­ca ko­le­jo­we­go po­je­chałem pro­sto na war­szawską Pragę, do ka­mie­ni­cy dziadków, w której od wie­lu lat miesz­kałem. Le­d­wo prze­kro­czyłem próg bra­my pro­wadzącej na podwórko, moje oczy zro­biły się wiel­kie jak ko­ko­sy. Uj­rzałem dziw­nie ubra­ne­go człowie­ka z czar­nym afro na głowie. Prze­cie­rałem chy­ba dłuższą chwilę oczy ze zdu­mie­nia, za­nim uwie­rzyłem. Stał przede mną uśmiech­nięty od ucha do ucha Will – Ame­ry­ka­nin, ko­le­ga, z którym za­przy­jaźniłem się pod­czas stu­diów w No­wym Jor­ku. Na ogólny ob­ra­zek składało się jesz­cze coś, cze­go nie ro­zu­miałem (poza tym skąd się tu gość u diabła wziął!) -otóż trzy­mał on za rękę moją sąsiadkę Paulę. Mie­siąc nie było mnie w War­sza­wie, ty­dzień minął, jak uto­piłem te­le­fon, wyglądało na to, że spo­ro prze­oczyłem…

Właśnie przyszła mi do głowy taka ot, nie bójmy się tego słowa – re­flek­sja. Że roz­po­czy­nając swoją opo­wieść od wje­cha­nia rikszą w sklep, aresz­to­wa­nia i za­ko­py­wa­nia nie­swo­ich dzie­ci, ska­zuję się na Waszą powściągli­wość i ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie. Mając na uwa­dze fakt, że je­stem jak­by nie było tym, no, na­uczy­cie­lem, od­da­li­byście mi pod opiekę swo­je dzie­ci? Za­nim jed­nak za­biorę Was do kra­iny ab­sur­du, to jest do szkoły, tego dziw­ne­go miej­sca, którego jako uczeń nie­na­wi­dziłem, a które jako na­uczy­ciel po­ko­chałem, za­nim Was za­biorę, pozwólcie że przed­sta­wię wspo­mnia­ne­go Wil­la. Wart jest za­in­te­re­so­wa­nia. To czu­bek.

Na blo­gu zna­ne­go pol­skie­go mu­zy­ka wy­czy­tałem kie­dyś, że jego zda­niem „świat dzie­li się na lu­dzi sfor­ma­to­wa­nych i niesfor­ma­to­wa­nych. Sfor­ma­to­wa­ni niesfor­ma­to­wa­nych uważają za idiotów, nie­sfor­ma­to­wa­ni sfor­ma­to­wa­nych za muły. Ale tyl­ko sfor­ma­to­wa­ni dzi­wią się, kie­dy ktoś z ich kręgów oka­zu­je się nie­sfor­ma­to­wa­ny. W drugą stronę to pra­wo nie działa i ni­ko­go nie­sfor­ma­to­wa­ne­go muł w po­bliżu nie dzi­wi”. Will należał do ple­mie­nia niesfor­ma­to­wa­nych. Był przy tym bar­dzo sta­ry, ściśle rzecz biorąc – w moim wie­ku. Po ukończe­niu stu­diów na Co­lum­bii wy­spe­cja­li­zo­wał się w te­ma­cie sub­kul­tur. To tłuma­czyło jego wygląd, w su­mie miałem wrażenie, że co jakiś czas próbuje upodob­nić się do jed­nej z ba­da­nych grup. Tyl­ko jego kręcone długie włosy po­zo­sta­wały nie­zmien­nie ta­kie same. Pra­wie dzie­sięć lat wykładał na różnych ame­ry­kańskich uni­wer­sy­te­tach, z roku na rok fru­strując się co­raz bar­dziej aka­de­micką ro­botą i pra­cując jed­no­cześnie jako wo­lon­ta­riusz z trudną młodzieżą (jak mnie­mam, często należącą do sub­kul­tur, które badał). Nie­jed­no­krot­nie przyszło mu na­wet współpra­co­wać z cen­trum edu­ka­cyj­nym pro­wa­dzo­nym w New Hamp­shi­re przez mo­ich dziadków, Czar­ne­go i Ka­zi­mierę.

– Mi­ron, taki koleś jak ja, po­chodzący z mid­dlec­lass¹ – tłuma­czył mi kie­dyś Will – wy­star­czy, że do­brze kop­nie piłkę na bo­isku, a na każdym kro­ku słyszy, że jest gre­at². Kie­dy chłopiec mek­sy­kańskie­go po­cho­dze­nia błysz­czy na mu­ra­wie, słyszy: „po­tra­fi tyl­ko grać w piłkę”. Jeżdżę do nich tyl­ko po to, aby w sie­bie uwie­rzy­li!

Nie wiem, czy w między­cza­sie prze­cho­dził ja­kieś szko­le­nia z sza­leństwa, czy to po pro­stu kwe­stia genów. Nie­za­prze­czal­nym fak­tem jest, że Will w krótkim cza­sie stał się jed­nym z naj­zdol­niej­szych i naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych ame­ry­kańskich so­cjo­logów młode­go po­ko­le­nia. Licz­ba jego pu­bli­ka­cji w zna­ko­mi­tych pi­smach na­uko­wych robiła wrażenie, miał za­tem Will na­prawdę łeb na kar­ku. I coś z głową. Zo­bra­zuję na pod­sta­wie przykładów. Stu­dent­ce, która pod­czas eg­za­mi­nu twier­dziła, że Wo­od­stock to fi­lo­zof grec­ki, a następnie że Iran to żona Da­vi­da Bo­wie, nie chciał wpi­sać żad­nej oce­ny do in­dek­su. Od­na­lazł na­to­miast jej ad­res i na drzwiach wejścio­wych do dom­ku, w którym miesz­kała z re­li­gij­ny­mi ro­dzi­ca­mi, na­ma­zał spray­em: „Nie za­li­czam!!!”A pod tym walnął listę dzie­sięciu książek, lek­tur obo­wiązko­wych na wy­pa­dek, gdy­by chciała powtórzyć kie­dyś eg­za­min. Roz­mowę ze stu­den­ta­mi za­czy­nał najczęściej od py­ta­nia: Czym się in­te­re­su­jesz? Wpi­sy­wał im oce­ny w różnym miej­scu – na czo­le, w książecz­ce zdro­wia, raz wy­dra­pał na ma­sce sa­mo­cho­du. Tym, którzy po­zy­tyw­nie za­dzi­wia­li go pod­czas eg­za­minów, za­da­li do­bre py­ta­nie lub ze­chcie­li mądrze po­dy­sku­to­wać, wręczał ko­szul­ki z na­pi­sa­nym wielką czcionką wy­ra­zem „PO­DEJDŹ”, pod którym małą czcionką znaj­do­wało się „ODEJDŹ”. Te ti­szer­ty stały się dość szyb­ko kul­to­wym obiek­tem pożąda­nia młodych adeptów so­cjo­logii.

Wil­lo­wi zda­rzało się pro­wa­dzić zajęcia we własnym miesz­ka­niu, gdzie przy dużej ilości whi­sky roztrząsano nie­raz przez całą noc dy­le­ma­ty z za­kre­su nauk społecz­nych. To były do­bre lek­cje, wy­cho­dziły ze stu­den­ta­mi do domu, nie­raz na całe życie. Od­wie­dzał aka­de­mi­ki. Pod­czas jed­nej z im­prez ze stu­den­ta­mi kom­plet­nie pi­ja­ny założył na sie­bie zi­mo­wy kom­bi­ne­zon, kask, go­gle i zje­chał na nar­tach ze schodów, ta­ra­nując sprzątaczkę. Po­tur­bo­wa­na zo­stała za­bra­na do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, po­nie­waż nikt nie dawał wia­ry w praw­dzi­wość jej re­la­cji. To był śro­dek lata, Nowy Jork, a ta upie­rała się, że na klat­ce scho­do­wej wje­chał w nią nar­ciarz. Po tym in­cy­den­cie dzie­kan uczel­ni zga­nił Wil­la na piśmie i za­pro­po­no­wał mu rok prze­rwy od aka­de­mic­kich obo­wiązków. Czy­li przy­mu­so­wy urlop, żeby „prze­myśleć dalszą ka­rierę na­ukową i prio­ry­te­ty w życiu” – jak się życz­li­wie wy­ra­ził. Rzuć stu­dia, zo­stań nin­ja – tak słowa dzie­kana zro­zu­miał Will i na­tych­miast opuścił kon­ty­nent ame­ry­kański. Wylądował w Afry­ce. Zupełnie nie wiem, po co. Na dwa lata słuch o Wil­lu za­ginął – nikt nie wie­dział, gdzie jest ani czym się zaj­mu­je. Pew­ne­go dnia otrzy­małem od nie­go kartkę pocz­tową (wzru­szyłem się, bo kto dziś jesz­cze wysyła kart­ki pocz­towe?) z tek­stem: „Po­zdra­wiam z Zim­ba­bwe, to praw­dzi­wa dupa świa­ta. Mili lu­dzie. Jak właści­wie na­zy­wa się miesz­ka­niec Zim­ba­bwe? Zim­ba-bwiec?” Zim­ba­bwejczyk. A jak na­zy­wa się miesz­ka­niec Hong­kon­gu? Prze­cież nie hong­ko­niec! A Hon­du­ra­su? Pół roku później za­dzwo­nił z Na­iro­bi w Ke­nii, in­for­mując mnie o podjęciu na­uki języka su­ahi­li.

– Sta­ry – mówił – czy ty wiesz, że pew­nych słów w języku su­ahi­li po pro­stu nie ma?

– Na przykład ja­kich?

– Na przykład słowa „kur­wa”.

To rze­czy­wiście zdu­mie­wające. Bo w Pol­sce to słowo jest tak po­pu­lar­ne, że aż dziw bie­rze, że nie występuje w tekście kon­sty­tu­cji.

Niedługo po­tem Will osiadł na czas jakiś w an­glojęzycz­nej Gha­nie. Usłyszałem o nim w re­por­tażu CNN pre­zen­tującym grupę przy­byszów z Ame­ry­ki, Eu­ro­py, Azji, których ple­mio­na za­miesz­kujące Ghanę wy­brały na swo­ich przywódców. W re­por­tażu wystąpił Will, król ple­mie­nia z wio­ski Kwa­hu-Tafo³. W zie­lo­nym skąpym odzie­niu i ko­lo­ro­wych ko­ra­lach na szyi, w oto­cze­niu bo­ga­to zdo­bio­nych i po­ma­lo­wa­nych ghańskich ko­biet. Król Will. Król Will ob­wieścił świa­tu roz­poczęcie łamiącej ste­reo­ty­py ak­cji po­mo­cy skie­ro­wa­nej do… Eu­ro­pej­czyków. „Gha­na for Eu­ro­pe”. Uwie­rzy­cie? Otwo­rzył agencję wy­szu­kującą sa­mot­nych lub po­rzu­co­nych przez ro­dzi­ny miesz­kańców Sta­re­go Kon­ty­nen­tu i za­pro­po­no­wał im ad­op­to­wa­nie przez ro­dzi­ny ghańskie. Pierw­sza przy­je­chała eme­ry­to­wa­na na­uczy­ciel­ka z Nie­miec. Jej dzie­ci pra­co­wały, każde w in­nym kra­ju, w wiel­kich kor­po­ra­cjach. Od­wie­dzały matkę, a i to nie za­wsze, tyl­ko z oka­zji świąt Bożego Na­ro­dze­nia i po­grzebów. Star­sza pani po nie­mal sześćdzie­sięciu la­tach życia w obrzy­dli­wie bo­ga­tej, czy­stej Ba­wa­rii prze­niosła się do wie­lo­dziet­nej i wie­lo­po­ko­le­nio­wej po­nad­dwu­dzie­sto­oso­bo­wej ro­dzi­ny miesz­kającej w małej wio­sce, do której pro­wa­dziła eks­klu­zyw­na błotni­sta ścieżka biegnąca przez gęsty, pełen ro­bac­twa las. Do ad­op­cji wkrótce zgłosiły się ko­lej­ne oso­by. Nie wszy­scy znieśli szok kul­tu­ro­wy. Ale niektórzy ponoć od­na­leźli szczęście i po­czu­cie wspólno­ty, o które w na­szym „wy­so­ko roz­wi­niętym” świe­cie tak dziś trud­no. Jakże to nam, żyjącym w luk­su­sie, daje do myśle­nia. Świat jest pełen wa­riatów, ale to oni go napędzają! Kil­ka dni temu Will po­sta­no­wił zro­bić przerwę w spra­wo­wa­niu królew­skie­go urzędu i przy­le­ciał do War­sza­wy.

– Pierw­sze dwie noce spędziłem w po­cze­kal­ni dwor­ca ko­le­jo­we­go, a twój te­le­fon chy­ba nie działa – z dumą oświad­czył Will.

– No to masz po­czu­cie hu­mo­ru – przy­znałem, a te­le­fon prze­cież uto­piłem.

Od­na­lazł wresz­cie właściwą ka­mie­nicę na Pra­dze, po której cały dzień prze­cha­dzał się w królew­skim stro­ju ghańskim. Roz­py­tując o mnie, na­tknął się na Paulę, praw­do­po­dob­nie je­dyną istotę w pro­mie­niu kil­ku podwórek władającą języ­kiem an­giel­skim. Pau­la miesz­kała w tej sa­mej ka­mie­nicy co ja, nie­gdyś pragnęła być moją dziew­czyną, a kie­dy to nie wyszło, po­nie­waż ja aku­rat nie pragnąłem być jej chłopa­kiem, po­zo­stała złośliwą, pełną cy­ni­zmu, ale dobrą koleżanką. Will ją od­mie­nił. Pro­mie­niała wręcz. To chy­ba miłość. Cho­le­ra.

– Will, mój dro­gi, ma to coś, cze­go u cie­bie mi bra­ko­wało – tłuma­czyła mi sąsiad­ka. – Coś, co wku­rza i każe go uwiel­biać jed­no­cześnie. Poza tym jest nie­prze­wi­dy­wal­ny, ro­man­tycz­ny, i to mnie w nim, kur­wa, kręci, no.

Z góry prze­pra­szam za słownic­two Pau­li. Jej mat­ka paliła w ciąży. Musi po pro­stu każde zda­nie wzbo­ga­cić blu­zgiem, bo in­a­czej się za­po­wie­trza. Ale gdy­by nie prze­kli­nała, uczy­niłoby to ją nie­po­dobną do ko­go­kol­wiek, kogo możecie spo­tkać w mo­jej dziel­ni­cy. Za sie­bie też prze­pra­szam. Jedną z za­sad wpo­jo­nych mi przez dziad­ka było to, że wul­gar­ny i sprośny język daje lu­dziom nie­chcącym słuchać kłopo­tli­wych ra­cji pra­wo do za­my­ka­nia na nas uszu i oczu. Są też tacy, którzy mówią tyl­ko „o kurczę!” lub „cho­le­ra”, ale z ta­kim wy­ra­zem twa­rzy, że nie­je­den by wolał, żeby bluznęli zde­cy­do­wa­niej.

Po­wie­działem już, że za­zdrościłem Pau­li i Wil­lo­wi? Za­zdrościłem ostat­nio każdemu, kto zdołał po­ko­chać inną osobę. Co praw­da uwiel­biam sa­me­go sie­bie, ale chciałbym wresz­cie tra­fić na kogoś, na kim zależałoby mi jesz­cze bar­dziej.

Will za­miesz­kał u mnie, ale większość cza­su za dnia i wszyst­kie noce spędzał w miesz­ka­niu Pau­li. Co za hi­sto­ria! Pragę po­lu­bił. Można po­wie­dzieć, że go an­tro­po­lo­gicz­nie za­in­te­re­so­wała. Chy­ba nie znał wcześniej za­sie­dlającej moją dziel­nicę sub­kul­tu­ry.

– Nie ze­sraj­cie się z tej miłości – pomyślałem z go­ryczą o Pau­li i Wil­lu, widząc ich idących za rękę po bułki o siódmej rano. Też bym tak chciał…03. OR­DER OF DISOR­DER

Z ze­bra­nia z ro­dzi­ca­mi wróciłem do domu moc­no zmęczo­ny. Planów na wieczór brak. To nic no­we­go. Po­sta­no­wiłem zaj­rzeć do Pau­li i Wil­la, wypić z nimi drin­ka i pójść spać. Za­pu­kałem do drzwi sąsiad­ki. Od­po­wie­działo mi smętne „wlazł!”. Wlazłem.

Moim oczom uka­zał się wi­dok nie­co­dzien­ny, a już z pew­nością za­ska­kujący. Pau­la leżała na ka­na­pie z okładem na czo­le, a Will… Will w łóżku z nogą w gip­sie, z ręką w gip­sie, z owi­niętą ban­dażem głową i oboj­czy­kiem. Przeżył zde­rze­nie z ti­rem czy co?

– Co się stało? – za­py­tałem na tyle tro­skli­wie, na ile mnie było stać.

– Nic – zde­cy­do­wa­nym głosem od­po­wie­działa Pau­la. Will coś za­mru­czał.

Zro­biłem drin­ka i po­pi­jając pa­trzyłem na zde­mo­lo­wa­nych przy­ja­ciół.

– Nic?

– Nic!

– Aha

Ja­sne, że nic.

Do­pie­ro następne­go dnia opo­wie­dzie­li, ja­kie to było „nic”. Pau­la i Will, na­sza nowa za­ko­cha­na para trzy­dzie­sto­latków, po­sta­no­wiła, pod­dając się ogólnym tren­dom, a na­wet mo­dzie, zmie­nić tryb życia z nie­zdro­we­go (al­ko­hol, pa­pie­ro­sy, brak ru­chu) na zdro­wy.

Zde­cy­do­wa­li zacząć od roz­wo­ju tężyzny fi­zycz­nej, co już samo w so­bie za­po­wia­dało tra­ge­dię. Will wy­brał bie­ga­nie. Za­pi­sał się na listę star­tową bie­gu przełajo­we­go na 10 ki­lo­metrów. Ostat­ni raz prze­biegł po­dob­ny dy­stans w pod­stawówce, ale twier­dził, że ry­wa­li­za­cja wywoła u nie­go do­dat­kową mo­ty­wację, dzięki której od­naj­dzie w so­bie nie­zna­ne do tej pory pokłady ener­gii. Po pro­stu czuł to. Cie­ka­we. W ra­mach przy­go­to­wań do­ko­nał za­ku­pu no­wo­cze­sne­go obu­wia, ob­cisłych spode­nek, od­dy­chającej ko­szul­ki, czap­ki i kom­pu­te­ra na nad­gar­stek, mierzącego tętno i po­ko­na­ny dy­stans. Ubra­ny pro­fe­sjo­nal­nie wyglądał jak wy­sty­li­zo­wa­ny na pa­ja­ca pa­jac. Will Con­nors, nu­mer star­towy 564. I w ze­sta­wie Pau­la, cze­kająca na li­nii mety na uko­cha­ne­go z ka­ni­strem wody. Za­wod­ni­cy ru­szy­li. Dwie mi­nu­ty później oczom mo­jej sąsiad­ki uka­zał się Will nie­sio­ny przez dwóch ko­le­si z obsługi. Przy­je­chała ka­ret­ka. Mój przy­ja­ciel prze­biegł bra­wu­ro­wo trzy­sta metrów, a na dru­gim zakręcie po­tknął się o wy­stający ko­rzeń i przyłado­wał w drze­wo. Prze­grał. Zwich­nięta noga w ko­st­ce, pęknięte dwa żebra, potłuczo­ny bark i głowa, pęknięta kość przed­ra­mie­nia i ukru­szo­ny ząb. Trzy ty­go­dnie w gip­sie. Tego sa­me­go dnia po południu Pau­la zde­ter­mi­no­wa­na, by schudnąć, wy­pro­fi­lo­wać poślad­ki i po­pra­wić ich utra­coną jędrność, sta­wiła się na zajęciach ae­ro­bi­ku. Jak twier­dzi, dwa­dzieścia smukłych la­sek w sali z dużym lu­strem pa­trzyło na nią z po­li­to­wa­niem. Co tu robi ta sta­ra baba? Zaczęła am­bit­nie, zla­na po­tem już po pięciu mi­nu­tach in­ten­syw­nych ćwi­czeń. Po dwu­dzie­stu osunęła się nie­przy­tom­na na podłogę. We­zwa­no ka­retkę. Ze­mdlała z po­wo­du nie­do­tle­nie­nia or­ga­ni­zmu. Dzień spor­tu Wil­la i Pau­li do­biegł końca.

Opuściłem sa­na­to­rium, którym stało się na­gle ich miesz­ka­nie. Wróciłem do swo­jej za­py­ziałej, nie­re­mon­to­wa­nej od stu­le­ci, z me­bla­mi pamiętającymi cza­sy Gier­ka dwu­po­ko­jo­wej pra­skiej nory. Prysz­nic i spać. Za­pa­liłem jesz­cze pa­pie­ro­sa na do­bra­noc, i wte­dy za­dzwo­nił te­le­fon.

– Wi­taj, dro­gi Mi­ro­nie – usłyszałem wesoły dzie­więćdzie­sięcio­let­ni głos dziad­ka. Miesz­kał od lat w USA, ra­zem z bab­cią Ka­zi­mierą. Dla miesz­kańców Pra­gi był po­sta­cią nie­mal mi­tyczną, bo­ha­te­rem. Pod­czas nie­miec­kiej oku­pa­cji i Po­wsta­nia War­szaw­skie­go wie­lo­krot­nie dawał do wi­wa­tu oku­pan­tom. Ge­sta­po ścigało go bez­sku­tecz­nie, angażując potężne środ­ki. Po­wo­jen­na sy­tu­acja po­li­tycz­na i miłość do Ka­zi­miery, córki ame­ry­kańskie­go dy­plo­ma­ty, rzu­ciły go za oce­an, gdzie miesz­ka po dziś dzień, pro­wadząc lo­kal­ne cen­trum edu­ka­cji dla młodzieży z wsze­la­ki­mi pro­ble­ma­mi, fi­nan­so­wa­ne przez władze sta­nu New Hamp­shi­re. Pielęgno­wa­na do nie­da­wa­na w mo­jej ro­dzi­nie tra­dy­cja co­rocz­nych wa­ka­cyj­nych wy­jazdów do USA ostat­ni­mi cza­sy nie­co pod­upadła. Nie wi­działem dziad­ka Ste­fa­na od dwóch lat. A był dla mnie, co tu kryć, osobą szczególną. Nie byle dziad­kiem. A ja dla nie­go – uko­cha­nym wnucz­kiem, który od dwóch lat nie ma cza­su go, kur­wa, od­wie­dzić. Bo jest po­twor­nie zajęty to­tal­nym nieróbstwem.

– Miło słyszeć twój głos, dziad­ku, jak za­wsze.

– Ostat­nio ostrożnie do­zu­jesz so­bie tę przy­jem­ność – w głosie dziad­ka nie wy­czułem złości, może nutę smut­ku. – Jak minęły wa­ka­cje?

– Właści­wie ni­jak. Prze­pra­szam, że nie udało mi się do was przy­je­chać.

– Nie prze­pra­szaj, nie masz wo­bec nas żad­nych zo­bo­wiązań. Ko­chaj i rób, co chcesz, też tak żyłem.

– No tak, ale nie miałeś ta­kie­go faj­ne­go dziad­ka.

– To aku­rat praw­da, cha, cha! Ale do­bra, bez ka­dze­nia, bo ze wzru­sze­nia do­stanę za­to­ru aor­ty. W moim wie­ku mogę tego nie przeżyć – żar­to­wał dzia­dek. – A moja uko­cha­na Ka­zi­mie­ra ma wkrótce uro­dzi­ny, muszę być w for­mie, nie sądzisz?

– To zależy, co za­mie­rzasz z tej oka­zji robić, ha! Ale to do­pie­ro w grud­niu!

– Tak, i już się przy­go­to­wu­je­my.

– Je­steście nie­zwy­kli – przy­znałem.

– A co nam po­zo­stało? Ka­zia ostat­nio trochę cho­ru­je, bywa ciężko. Ale! Nie po to dzwo­nię, żeby opo­wia­dać o szwan­kującej hy­drau­li­ce or­ga­ni­zmu sta­ruszków. Słyszałem o two­im po­wro­cie do szkoły!

– W CNN?

– W Al Ja­ze­era. Ma­ry­sia opo­wia­dała, że zacząłeś pracę u kon­ku­ren­cji.

Moja Nowa Szkoła od lat kon­ku­ro­wała z uko­cha­nym przez Ste­fa­na Pia­stem.

– Zga­dza się.

– A cze­mu nie w Piaście?

– W obec­nej sy­tu­acji chy­ba na­wet nie chciałbym tam pra­co­wać.

– Aż tak źle?

– Nie wiem, czy źle, po pro­stu in­a­czej. Po­dej­rze­wam, że wiesz, obaj żyje­my mając w głowie jakiś mi­tycz­ny, przed­wo­jen­ny ob­raz Pia­sta. A dziś to zwykła szkoła, gro­madząca zdol­nych uczniów, co zwal­nia cza­sem wszyst­kich z obo­wiązku sta­ra­nia się, wy­ku­wa­nia ja­kiejś no­wej wi­zji w zmie­niającym się świe­cie.

– A czy ta re­flek­sja nie do­ty­czy także two­je­go no­we­go miej­sca pra­cy?

– Praw­do­po­dob­nie tak, ale jest mi tam do­brze, i mam z kim po­dy­sku­to­wać. A w Piaście chwi­lo­wo chy­ba nie.

– Ty tę ro­botę po pro­stu ko­chasz… – wes­tchnął dzia­dek Ste­fan.

– Dziad­ku, już kie­dyś mówiłem, to chy­ba je­den z naj­piękniej­szych za­wodów świa­ta. Na­wet bez chy­ba. Tyl­ko… – prze­rwałem na chwilę, żeby za­pa­lić pa­pie­ro­sa.

– Tyl­ko?

– Miałem parę lat prze­rwy, boję się coś ze­psuć.

– Masz pasję, ser­ce do pra­cy z Maleństwa­mi. Jeśli dodać do tego trochę po­ko­ry i chęci sa­mo­do­sko­na­le­nia, to będzie do­brze.

– W szko­le te­raz trze­ba re­ali­zo­wać pro­gram i per­fek­cyj­nie pro­wa­dzić do­ku­men­tację. A wiesz, jak ja pra­cuję, or­der of disor­der.

– I niech tak zo­sta­nie. Masz zdol­nych uczniów, praw­da?

– Tak mówią.

– To mu­sisz zna­leźć sposób na to, aby im po­ka­zać, jak złożony i wie­lo­wy­mia­ro­wy jest nasz świat. Na końcu ze szkoły muszą, to zna­czy po­win­ni wyjść in­te­lek­tu­al­nie wol­ni, au­to­no­micz­ni lu­dzie.

– A wie­dza? Już nie jest po­trzeb­na?

– Sądzisz, że rolą współcze­sne­go na­uczy­cie­la jest prze­ka­za­nie wie­dzy, która jest dostępna wszędzie na wyciągnięcie ręki, nie­mal wcho­dzi okna­mi? Dzie­cia­ki muszą wie­dzieć, gdzie wie­dzy szu­kać i jak z niej ko­rzy­stać. Jeśli pra­cując trzy lata z Maleństwa­mi sku­pisz się wyłącznie na przy­go­to­wa­niu do testów, to wykażesz się dużą non­sza­lancją. Poza tym wiesz, szkoły przy­go­to­wują do prze­ciętności i funk­cjo­no­wa­nia w ma­in­stre­amie, a nie szu­kania własnej uni­kal­nej dro­gi. A kto dziś do­ce­ni prze­ciętność? No i cie­kaw­sze rze­czy dzieją się obok ma­in­stre­amu.

– Fakt, i je­steś tego świet­nym przykładem.

– A ty, dro­gi Mi­ro­nie, nie je­steś?

– Nie wiem, czy je­stem naj­lep­szym przykładem, dziad­ku.

– A co do two­ich obaw. Byłem kie­dyś na kon­cer­cie. Wystąpiło w nim je­de­na­stu gi­ta­rzystów. Wszy­scy za­gra­li swo­je par­tie per­fek­cyj­nie, równo, ide­al­nie, książkowo. Wszy­scy poza jed­nym. I to on ura­to­wał kon­cert. Miał swój styl, coś w spo­so­bie gra­nia, co po­ru­szyło pu­blicz­ność, na­wet siedzący obok mnie eme­ryt prze­stał na chwilę wci­nać po­pcorn. I to jest być może two­ja dro­ga.

– Prze­stać wci­nać po­pcorn?

– To też – usłyszałem w słuchaw­ce śmiech dziad­ka.

– Wiesz, mam dużo więcej po­ko­ry i dy­stan­su do tego, co robię w szko­le, dużo więcej niż parę lat temu.

– Ooo, Pan Mi­ron do­ra­sta!

– To da­le­ko idący wnio­sek! – zaśmiałem się. – Cza­sem mam ochotę na­pi­sać książkę za­ty­tułowaną „Dzie­sięć spo­sobów pro­wa­dze­nia lek­cji, które nie działają”.

– Niezłe! Ale spo­koj­nie, wszyst­kie­go się po­wo­li na­uczysz, dia­beł też świet­nie znał Pana Boga, ale go nie lubił. Jak cze­goś nie umiesz albo nie wiesz, to się do­wiesz. Naj­ważniej­sza w tej pra­cy jest har­mo­nia ro­zu­mu i ser­ca. A ty ko­chasz te dzie­cia­ki i chy­ba na­prawdę wie­rzysz, że dzięki do­brej szko­le można nie­co ulep­szyć świat.

– Mie­wam ta­kie złudze­nia – przy­znałem.

– Więcej wia­ry, ona jest na początku bar­dzo po­trzeb­na! A wiesz, jak to jest z ludzką głową? Co­kol­wiek myślisz, masz rację. Jak pomyślisz, że coś się nie uda, że góry nie da się prze­nieść, to masz rację, nie uda się.

– No wiem, wia­ry, en­tu­zja­zmu i na­iw­ności mi nie bra­ku­je.

– Wspa­nia­le!

– No i na ra­zie za­po­wia­da się do­brze, mam chy­ba fajną klasę.

– Zno­wu? Jak ty to ro­bisz, hę?

– Maleństwa są uśmiech­nięte, otwar­te, cie­ka­we świa­ta. Choć wszy­scy mówią, że wkrótce im przej­dzie, bo to prze­cież ta­aaaka wy­ma­gająca szkoła!

– Hmm. Nie mam nic prze­ciw­ko eru­dy­cji, ale nie sto­so­wa­nej jako narzędzie tor­tur. Nie za­po­mnij, jak ważny to czas dla dzie­ciaków. Doj­rze­wa­nie, pierw­sze za­uro­cze­nia i miłości, kom­plek­sy, po­trze­ba ak­cep­ta­cji. A z dru­giej stro­ny pre­sja na wy­ni­ki, pla­ny, ścieżki ka­rie­ry i ko­lek­cjo­no­wa­nie kursów za­miast włócze­nia się po mieście w po­szu­ki­wa­niu sen­su. Ja im nie za­zdroszczę. Nie jest łatwo być dziś na­sto­lat­kiem, do tego zdol­nym.

– Chy­ba nie jest – przy­znałem.

– Tyl­ko dla­cze­go to, co ma się wy­da­rzyć kie­dyś, ma być ważniej­sze od tego, co się dzie­je dziś, ju­tro, za chwilę?

– Niezłe py­ta­nie.

– A co u ojca? – za­py­tał na­gle dzia­dek.

No właśnie. Co u mo­je­go ojca? Sam byłem cie­kaw.

– Halo, je­steś tam? Ko­ja­rzysz swo­je­go ojca? Co u nie­go?

– Cha, cha, ko­jarzę, jesz­cze.

– Nie mogę się do nie­go do­dzwo­nić od dłuższe­go cza­su, a kie­dy już mi się uda­je, wiecz­nie mówi, że jest zajęty.

– Możliwe, że jest zajęty. W Pol­sce bywa, jak do­brze pójdzie, raz na dwa, trzy mie­siące. Sie­dzi wte­dy z mamą w pod­war­szaw­skim domu. A my wpa­da­my z Ma­ry­sią na ro­dzin­ny obiad, za długo nie sie­dzi­my i za dużo nie ga­da­my, bo nie ma o czym. Oj­ciec i tak jest zmęczo­ny, więc głównie śpi. A mama sie­dzi w pra­cow­ni i ma­lu­je.

– Mój syn się trochę po­gu­bił – orzekł Ste­fan.

– Twój syn, syn two­je­go syna, ogólnie chy­ba się po­gu­bi­liśmy. Oj­ciec moc­no wkręcił się w na­ukową ro­botę, ciągle jak nie w la­bo­ra­to­riach, to na kon­fe­ren­cjach. Lata po świe­cie i chy­ba go to jara.

– Co go to robi?

– No in­te­re­su­je, angażuje, pochłania.

– Ro­zu­miem – po­wie­dział bez prze­ko­na­nia dzia­dek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: