- promocja
- W empik go
Sowniki - ebook
Sowniki - ebook
Rodzinna tajemnica ze spowitej mgłą podlaskiej wsi.
Śmierć ukochanej żony w wyniku wypadku jest dla Bernarda końcem dotychczasowego życia. Od tamtej chwili nie potrafi stanąć na nogi. Pod wpływem impulsu wyjeżdża z Białegostoku do rodzinnej wioski Weroniki – aby poznać jej bliskich, miejsca, w których dorastała, i choć przez chwilę poczuć się znów blisko niej…
Pojawienie się mężczyzny w Sownikach wywołuje konsternację wśród mieszkańców. Mimo zaskoczenia opowiadają mu historie zaginięć kobiet, które wstrząsnęły przed laty lokalną społecznością. Bernard zaczyna podejrzewać, że żona celowo trzymała go z dala od rodzinnych stron. Czy naprawdę znał ją tak dobrze, jak mu się wydawało?
W swojej debiutanckiej powieści Kamila Bryksy znakomicie odmalowuje klimat podlaskiego miasteczka, w którym wszyscy się znają, a jednocześnie ukrywają przed sobą mnóstwo sekretów.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66890-40-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie mogła się poruszyć. Próbowała zgiąć palce rąk, ale nie miała siły. Stała nieruchomo i nic nie czuła. Ani bólu, ani strachu, ani przerażenia czy smutku. Zadowolenia z tego, co się stało, też nie odczuwała. Nie wiedziała, że można nie doświadczać żadnych emocji, zwłaszcza w takiej sytuacji. Oddychała spokojnie. Po kilkunastu minutach wreszcie udało jej się poruszyć. A może minęła zaledwie chwila?
Kucnęła. Przyglądała się jej, nie wiedząc, co teraz ma zrobić. Patrzyła, jak czerwona plama krwi rozpływa się naokoło ciała, tworząc na ziemi brunatnobordowe strumienie.
Dotknęła jej. Cisza. Potrząsnęła nią mocniej. Nie poruszyła się. Usiadła obok i próbowała zebrać myśli. Co powinna teraz zrobić?
Miała wrażenie, że słyszy jakieś głosy. Krzyki ludzi, przejeżdżające samochody. Ale przecież była tutaj sama, prawda? Czy ktoś to widział?
Z kieszeni jej spodni wysunęła telefon. Przyjrzała się zdjęciu mężczyzny na ekranie. Uśmiechniętą twarz przecinało kilkanaście linii potłuczonego szkła. Komórka musiała się uszkodzić, kiedy ona upadała na ziemię. Nawet te rysy na jego twarzy nie spowodowały, że był mniej przystojny. Smukła sylwetka, zadbany zarost, dobrze ubrany. Zabawny, pracowity, zawsze uśmiechnięty. Ideał. Nic dziwnego, że była w nim tak zakochana.
Lekko złote przebarwienia na czerwonej powłoce liścia mieniły się w słońcu. Mocno trzymał się gałęzi. Przetrwał już sierpniową burzę i długi czas letnich upałów. Nawet zaskakujące pierwsze porywy jesiennego wiatru nie zdołały oderwać go od gałęzi. Poruszał się z gracją i lekkością. Był w ciągłym ruchu. Wiatr rzadko dawał mu chwile wytchnienia.
Jednak czuł się coraz słabszy i coraz bardziej desperacko próbował się trzymać gałęzi. Napieranie powietrza na jego delikatną powłokę się nasilało, a z każdym kolejnym podmuchem wiatru miał coraz mniej siły.
Dobrze wiedział, że kwestią czasu jest to, kiedy zostanie oderwany od gałęzi i opadnie na bruk. Samotny i zapomniany. Wprawdzie nie sądził, że stanie się to akurat dzisiaj, ale jak się okazuje, takich wydarzeń nie można przewidzieć.
Wiatr, który oderwał go od drzewa i zaprowadził szybkim lotem na ziemię, wcale nie był mocny – raczej podstępny, zwodniczy. Jego siła narastała powoli i w jednej chwili zmieniła się z delikatnego powiewu w silny podmuch. Ale miesiące kurczowego trzymania się drzewa dały się we znaki i chwila nieuwagi wystarczyła, żeby liść został brutalnie wyrwany z miejsca, które dobrze znał.
Leżał teraz na zimnym, mokrym od nocnego deszczu asfalcie i patrzył na pierwsze promienie jesiennego słońca przedzierające się przez chmury. Miasteczko budziło się do życia.
Przesiąkał chłodem poranka, a deszcz nie dawał mu spokoju. Najpierw wiatr, a potem mokre krople męczyły bezbronną już tkankę. Kiedy leżał przemoknięty na ziemi, nie przypominał już ani trochę tego liścia, który tak pięknie mienił się w świetle jesiennego dnia. I tylko pies, niemy świadek życia, spojrzał na niego ze współczuciem.ŚRODA
W mieszkaniu na drugim piętrze niewielkiego bloku uporczywie dzwonił telefon. Dźwięk roznosił się po całych sześćdziesięciu pięciu metrach kwadratowych, odbijając się od białych mebli, porozrzucanych ubrań, brudnych naczyń i pustych ścian. Jeszcze wczoraj wisiały na nich zdjęcia i obrazy, ale leżący w łóżku mężczyzna pościągał wszystkie i wyniósł do piwnicy. Telefon dzwonił coraz głośniej, lecz nie zdołał obudzić właściciela mieszkania.
Zanim wprowadzili się do tego bloku, uważali telefon stacjonarny za zupełnie zbędną rzecz – w końcu każdy z nich miał komórkę. Ale ten wiszący na ścianie biały aparat telefoniczny z długim zakręconym kablem wyglądał jak z amerykańskiego filmu, więc postanowili go zostawić i płacić za jego używanie niemały abonament.
Odezwała się automatyczna sekretarka, którą nagrali kilka dni po przeprowadzce: „Dodzwoniłeś się do Weroniki i Bernarda. Skoro nie odbieramy, to znaczy, że nas nie ma albo jesteśmy bardzo zajęci. Zostaw wiadomość. Oddzwonimy”.
Właściciel biura projektowego słyszał te słowa już kilkanaście razy i nie miał nawet najmniejszej nadziei, że ktoś do niego oddzwoni. Jedyne, co mu pozostało, to zostawić wiadomość i łudzić się, że jego pracownik ją kiedyś odsłucha.
– Dzień dobry, panie Bernardzie, kolejny dzień nie ma pana w pracy. Nie otrzymałem zwolnienia lekarskiego ani wniosku o urlop. Od kilku dni nie odbiera pan telefonu. Rozumiem pańską sytuację. Starałem się wykazać dużym zrozumieniem, ale mija kolejny tydzień, gonią nas terminy, a pan znowu nie przyszedł do pracy. Niestety jestem zmuszony pana zwolnić. Proszę pojawić się w biurze po swoje rzeczy i podpisać wszystkie dokumenty u pani Martyny w sekretariacie. Panie Bernardzie… – Mężczyzna zawiesił na chwilę głos, szukając w głowie słów stosownych do sytuacji. Westchnął i szybko dodał: – Naprawdę nie mam wyjścia. Niech się pan trzyma i jakoś poukłada sobie życie.
Mężczyznę leżącego w dawno niepranej pościeli wyrwał ze snu głos dyrektora. Dotarły do niego pojedyncze słowa, ale nie zrozumiał ich sensu. Powoli się podniósł i oparł o ramę łóżka. Ból karku nasilał się z każdym ruchem. Delikatnie pokręcił głową na boki, próbując rozruszać bolące miejsce. Nie pomogło. Zasnął bardzo późno, a w nocy budził się kilka razy. Był wykończony. Poszedł do kuchni, oparł się o ścianę i odsłuchał wiadomość. Mieszkanie znowu wypełnił smutny głos szefa.
Uwielbiał swoją pracę. Zanim zdecydował się na zatrudnienie w ArtProjeccie, zaproponowano mu pracę w kilku innych miejscach w Białymstoku. Był jednym z najbardziej cenionych pracowników w biurze, a dyrektor zawsze liczył się z jego zdaniem. Mimo to zupełnie nie zdziwił go ten telefon. Na miejscu szefa zadzwoniłby z tą informacją już dawno. Przecież od prawie pięciu tygodni nie pojawiał się w pracy. Zawalił wszystkie terminy w tym miesiącu i przez niego, jak donieśli mu mailowo koledzy, biuro straciło jednego z kluczowych klientów, dla którego pracowali od ponad pięciu lat.
Poszedł do łazienki, przemył twarz zimną wodą, a kruczoczarne włosy z pokaźną jak na jego wiek siwizną umył jakimś mydłem, które znalazł pod ręką. Pachniało lawendą. Zebrał kilka ubrań z podłogi i włożył je na siebie, wspierając się o futrynę w kuchni. Poszukał czystego kubka i nalał do niego zimnej kawy z ekspresu. Wydawało mu się, że zrobił ją wczoraj, ale smakowała, jakby stała tu już od kilku dni. Z szafki nad zlewem wyciągnął talerz. Sięgnął po leżący obok worek z chlebem, ale szybko go odłożył na widok pokaźnych rozmiarów pleśni. Do lodówki nawet nie zaglądał, wiedząc, że albo nic w niej nie znajdzie, albo to, co tam leży, wcale nie jest w lepszym stanie niż chleb. Usiadł przy kuchennym stole i wolno pijąc zimną kawę, rozglądał się po pokoju.
To mieszkanie nigdy tak nie wyglądało. Wszędzie leżały jakieś ubrania, dokumenty, talerze z zaschniętymi kawałkami jedzenia, kubki po kawie, butelki, szklanki i kieliszki. Wszystko odstawiał tam, gdzie akurat było mu wygodnie. Weronika nie dopuściłaby do tego, żeby żyli w takim bałaganie. Chociaż słowo „bałagan” było bardzo delikatnym określeniem tego, w czym mieszkał od kilku tygodni.
Zwolnili go z pracy, i to z powodu nieobecności. Jeszcze kilka miesięcy temu taka sytuacja nie mieściłaby mu się w głowie. Był zawsze zorganizowany i skrupulatny. Przez trzydzieści pięć lat życia nie spóźnił się na żadne spotkanie. Marzył o tej pracy. Od podstawówki wiedział, że chce zostać architektem, i nie zmienił zdania ani nie zwątpił w to nawet przez moment, co wśród jego znajomych było rzadkością. Większość osób w jego wieku kończyła jedne studia, zaczynała drugie, rzucała je i wracała do swojego zawodu, otwierała i zamykała biznesy w różnych branżach, a on trzymał się jednej profesji, z czego było bardzo dumny. Wszystkim znajomym opowiadał o dniu, w którym odkrył, czym chce zajmować się w życiu.
Jego wychowawczyni, młoda polonistka, która trafiła do ich szkoły zaraz po studiach, chociaż wtedy mu się wydawało, że ma co najmniej pięćdziesiąt lat, wymyśliła spotkania z ciekawymi ludźmi podczas lekcji wychowawczych. Do klasy przychodzili rodzice, żeby opowiedzieć o swojej pracy. Spotkania, które miały inspirować i zachęcać do rozwijania zainteresowań, były zazwyczaj tak nudne, że razem z kolegą z ławki, którego imienia już nie pamiętał, zajmowali się składaniem papierowych samolotów i urządzaniem zawodów, który dalej poleci. W tym też był najlepszy. Pewnego dnia do klasy wszedł ojciec Kuby Orłowicza. Na głowie miał żółty kask ochronny, a w rękach trzymał olbrzymich rozmiarów projekty domów. Pokazywał im zdjęcia z budowy, plany i mapy. Bernard pamiętał, jak z wypiekami na twarzy oglądał kolejne rysunki i nie mógł od nich oderwać oczu. Po zajęciach podbiegł do ojca Kuby i zapytał, co ma zrobić, żeby zostać architektem. Piętnaście lat później odbywał u niego praktyki.
Jego rodziców wychowawczyni nie zaprosiła na spotkanie z ciekawymi ludźmi. Matka pracowała w sklepie obuwniczym, a ojciec sprzedawał ubezpieczenia na życie. Byli wspaniałymi ludźmi, ale zbyt przeciętnymi, żeby mogli opowiadać o tym, co robią. Wstawali, jedli śniadanie, szli do pracy, wracali, jedli kolację i kładli się spać. Prowadzili spokojne dostatnie życie i wydawali się z tego powodu bardzo zadowoleni. „Najważniejsza jest rodzina” – zawsze powtarzał mu ojciec, kiedy zapadał się w zniszczonym fotelu z kubkiem kawy i kawałkiem ciepłej drożdżówki upieczonej przez mamę.
Swojej kreatywności dali za to upust, nadając imiona synom. W dwa tysiące siedemnastym roku imieniem Bernard nazwano jedynie dwudziestu dwóch chłopców. Statystyk z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku nie udało mu się znaleźć, ale nie spodziewał się, żeby wynik był znacząco wyższy. Wśród ludzi noszących to imię znaleźli się: księża, politycy, piłkarze, muzycy, aktorzy, malarze, wojskowi, pisarze, a nawet rzeźbiarze. Jak na syna sprzedawczyni i agenta ubezpieczeniowego, Wandy i Józefa, imię miał niewątpliwie nieprzeciętne i można by powiedzieć, że stwarzające duże możliwości.
Podobną fantazją wykazali się jego rodzice, nadając imię młodszemu bratu. Melchior, z języka hebrajskiego „król światła”, w kręgu znajomych był bardziej znany pod pseudonimem Margaryna i częściej można było go spotkać sprzedającego narkotyki podczas studenckich imprez niż na wykładach. Po śmierci rodziców zerwali ze sobą kontakt i od prawie dziesięciu lat nie zamienili żadnego słowa. Bernard tylko czekał, kiedy w telewizji zobaczy wiadomość: „Zatrzymanemu dealerowi narkotyków Melchiorowi P., pseudonim Margaryna, postawiono zarzuty”. W przeciwieństwie do Melchiora zaakceptował swoje imię, kiedy odkrył jego znaczenie. W końcu co może być bardziej męskiego od imienia wywodzącego się z języka germańskiego, i to od słów „silny niedźwiedź”.
Dzisiaj z jego niedźwiedziej siły nie zostało już nic. Rozglądał się dalej po mieszkaniu w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby się w tym momencie zająć. Książka, film, płyta z muzyką. Cokolwiek, co pochłonęłoby jego myśli na dłużej niż pół godziny. Zatrzymał wzrok na granatowej walizce leżącej na kanapie. Wystawało z niej kilka ubrań, które pewnie wymagały wyprania. Właściwie nie pamiętał, kiedy wyciągnął ją z szafy. Być może w dniu, w którym postanowił posprzątać ich wszystkie ubrania z sypialni, ale skończyło się na otwarciu kolejnej butelki whisky i zaśnięciu na kanapie w salonie. Dzisiaj myślał zdecydowanie trzeźwiej niż kilka dni temu, zważywszy na to, że od dwóch dni nie wychodził z domu, a cały zapas alkoholu się skończył.
Decyzje w życiu podejmował szybko. Nie potrzebował wielogodzinnych rozmyślań, żeby kupić mieszkanie, wyprowadzić się, wybrać miejsce wakacyjnego wyjazdu albo się zaręczyć. Nie roztrząsał, nie robił listy argumentów za i przeciw ani nie dzwonił do znajomych z prośbą o radę. Większości spontanicznych decyzji nie żałował. Do podjęcia tej potrzebował jeszcze kilku łyków kawy i jednego głębokiego oddechu.
Zebrał kilka ubrań z podłogi, do walizki włożył jeszcze laptop, ładowarkę do telefonu i buty do biegania. Z półki w łazience jednym ruchem zgarnął kosmetyki. Dorzucił parę spodni wiszących na kaloryferze od kilku tygodni. Zapiął zamek walizki i podniósł ją. W momencie, w którym poczuł ból promieniujący od głowy do ramion, przypomniał sobie, że lekarz zakazał mu dźwigania czegokolwiek, co waży więcej niż kilogram. W tej chwili nie zamierzał się tym przejmować. W drodze do drzwi sięgnął po klucze leżące na komodzie i wyszedł z mieszkania, ciągnąc za sobą bagaż.
Kiedy szklane drzwi z napisem „ArtProject” zamknęły się za Bernardem, ogarnął go spokój. To uczucie bardzo go zaskoczyło; nie sądził, że perspektywa bezrobocia będzie dla niego tak kojąca. Towarzyszące mu cały czas poczucie winy, że zawala pracę, odpuściło momentalnie, powodując nawet, że pierwszy raz od kilku tygodni się uśmiechnął. Współpracownicy pożegnali go współczującymi spojrzeniami i wspierającym poklepywaniem po plecach. Szef nawet nie wyjrzał ze swojego gabinetu. Bernard nie miał mu tego za złe, bo sam by nie wiedział, jak zachować się w takiej sytuacji. Rzeczy ze swojego biurka – kilka ołówków, cyrkiel, który dostał od ojca, skórzany notatnik, pudełko z piórem oraz ramkę ze zdjęciem z wakacji na Malcie – wrzucił do walizki.
Usiadł na murku przed drzwiami biurowca i głęboko odetchnął świeżym powietrzem. Dłuższą chwilę przypatrywał się dzieciom biegającym po placu zabaw. Część dziewczynek oddaliła się nieco od grupy i poszła w głąb parku. Zbierały kolorowe liście i układały je w coraz większe bukiety. Nauczycielka pilnująca przedszkolaków co jakiś czas wołała dzieci, żeby poprawić im spadające czapki i rozwiązujące się szaliki. Zamknął oczy. Zwrócił twarz w kierunku słońca i pozwolił sobie na chwilę nie myśleć o niczym.
Wyjął telefon z kieszeni i wybrał numer Magdy. Kobieta nie odbierała. Po kilku minutach spróbował zadzwonić ponownie, niestety znowu bezskutecznie. Zastanawiał się, czy Magda ma zapisany jego numer w telefonie. Nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Właściwie w ciągu ostatnich lat zdarzyło mu się rozmawiać z nią jedynie trzy razy.
Pierwszy raz zadzwonił do niej w dniu ślubu. Weronika, która była w tym czasie u makijażystki, nalegała, aby Bernard się upewnił, że Magda pojawi się na ślubie. Przyszła. Bawiła się głośno i hucznie do czwartej nad ranem i pewnie zostałaby dłużej, gdyby nie koledzy Bernarda, którzy zaprowadzili ją do taksówki. Kolejny telefon był od niej. Trzeci raz to on zadzwonił. Rozmowa trwała nie dłużej niż minutę.
Podniósł się z murka. Zanim schował telefon do kieszeni, upewnił się, czy Magda nie oddzwoniła albo nie wysłała mu wiadomości, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy. W kawiarni na rogu, do której często przychodzili w przerwie na lunch, kupił kawę. Spojrzał na drugi koniec lokalu, gdzie zazwyczaj przesiadywał ze swoim asystentem, kiedy zajadając się bajglami z szynką, omawiali kolejny projekt. Dopiero teraz zrozumiał, że wtedy nie miał żadnych problemów, a marudzący klient, opóźnienia na budowie albo niedostarczone na czas materiały, które jeszcze niedawno powodowały, że chodził wściekły, były nieznaczącymi sprawami. Trzymając kubek w dłoniach z tym razem ciepłym i świeżym napojem, poszedł w kierunku dworca autobusowego.
Kasa biletowa PKS znajdowała się w starej części budynku. Kółka walizki wydawały nieprzyjemny dźwięk, przesuwając się po zniszczonych kafelkach z szarym wzorem. Bernard stanął w kolejce za mężczyzną trzymającym w ręku smycz, na której końcu siedział sporych rozmiarów wilczur. Wpisał do wyszukiwarki hasło „nocleg Sowniki”. Na ekranie pojawiło się kilka propozycji prywatnych kwater, lecz je odrzucił, jeszcze zanim obejrzał ich zdjęcia. Jedyną wartą uwagi opcją był pensjonat Pod Jeleniem. Wprawdzie nie mógł pojąć, skąd komuś mogła przyjść do głowy taka nazwa, ale zdjęcia wnętrza i cena noclegu były na tyle zachęcające, że Bernard zarezerwował pokój.
Kwatera mieściła się na skraju lasu, a właściciele chwalili się czystym wiejskim powietrzem, kameralną atmosferą, małym zoo dla dzieci oraz domowymi posiłkami. Bernard zakładał, że po wakacjach nie będą mieli zbyt dużo rezerwacji i nie trafi na żadną hałaśliwą rodzinę z dzieckiem.
Mężczyzna z leniwie poruszającym się wilczurem odszedł od kasy, więc Bernard pochylił się do okienka i poprosił o bilet do Sowników. Kasjerka wzięła od niego banknot pięćdziesięciozłotowy i wydała resztę. Na pytanie o godzinę odjazdu autobusu wskazała palcem tablicę z rozkładem jazdy, która zapewne pamiętała te same czasy, co rozpadające się kafelki.
Do odjazdu pekaesu pozostało kilkanaście minut. Nie spiesząc się, zebrał swoje rzeczy i poszedł na przystanek. Oparł się o wiatę, która z każdym podmuchem wiatru lekko się chwiała. Napisał wiadomość do Magdy: „Chciałem Cię poinformować, że dzisiaj będę w Sownikach. Mam nadzieję, że uda nam się spotkać. Zatrzymam się w pensjonacie Pod Jeleniem. Do zobaczenia, Bernard”.
Wiadomość, którą zobaczyła na ekranie, zaskoczyła ją na tyle, że wypuściła papierosa z dłoni. Szybko przydeptała go czubkiem buta. Przerwa na palenie była dla niej świętością i na palcach jednej ręki mogła policzyć sytuacje, które spowodowały, że z niej zrezygnowała. Czasami goniły ją terminy, szczególnie pod koniec kwartału, kiedy wszystkim klientom się przypomniało, że nie donieśli jakichś faktur. Wtedy przerwa w ciągu dnia była jedna, a jeśli dodać do tego jednego papierosa wypalonego przed wejściem do biura rachunkowego i drugiego po wyjściu, dawało to liczbę trzech papierosów dziennie. Magda uważała, że od takiej ilości nikotyny nic jej nie grozi i ryzyko zachorowania na jakąkolwiek z chorób przedstawianych na opakowaniach papierosów jest niewielkie albo nawet żadne.
Czego szukał tutaj Bernard i dlaczego akurat dzisiaj? Te pytania pojawiły się w jej głowie jako pierwsze i nie umiała znaleźć na nie odpowiedzi. Mogłaby zignorować wiadomość, ale wtedy nie zaspokoiłaby swojej ciekawości, a zdecydowanie lubiła mieć wszystko pod kontrolą i wiedzieć dużo na każdy temat. Więcej niż inni chcieliby jej powiedzieć. Oprócz wrodzonej skrupulatności i zamiłowania do liczb właśnie to skłoniło ją do tego, by zostać księgową.
Schowała telefon do tylnej kieszeni spodni. Zdjęła z ramienia liść, który właśnie spadł z drzewa i zmoczył jej nową bluzkę. Obróciła go kilka razy w palcach i rzuciła na ziemię. Wróciła do biura i od razu włączyła czajnik, żeby napić się herbaty. Usiadła na obrotowym krześle, przeciągnęła się, rozprostowała nogi i spojrzała w sufit. „Po co? Po co on tutaj przyjeżdża?”
Na płytę dworca autobusowego leniwie wtoczył się pekaes. Kierowca, starszy mężczyzna w czapce z daszkiem i zmechaconej zielonej kamizelce, poprawiał fotel, przesuwając go do góry i na dół. Szukał odpowiedniej pozycji, a kiedy wreszcie wygodnie się usadowił, znudzonym wzrokiem przyglądał się wsiadającym pasażerom. Bernard zajął miejsce jako ostatni. Przed nim do autobusu weszła kobieta z kilkuletnim chłopcem wpatrzonym w ekran telefonu, głośna grupa nastolatków i starsza pani ze sporych rozmiarów walizką, którą Bernard pomógł wnieść do środka. Bagaż położył na półce nad miejscem, które wybrała staruszka.
Sam usiadł na jednym z ostatnich siedzeń i od razu pożałował, że zaoferował starszej kobiecie swoją pomoc. Ból karku się nasilił i zaczął promieniować aż do łokcia. Skórzane obicie fotela nieprzyjemnie przykleiło się do ręki, którą się oparł, wyjmując książkę z walizki. _Le Corbusier. Architekt jutra_ to biografia, której nigdy nie miał czasu przeczytać. Zalegała w szafce w pracy i zawsze obiecywał sobie, że do niej zajrzy. Pominął podziękowania autora i wstęp. Zatrzymał się na spisie treści, szukając czegoś, co mogłoby go zaciekawić, i co chwila zerkał na ekran telefonu. Liczył na to, że Magda się odezwie.
Kierowca ruszył z przystanku, wolno włączył się do ruchu i z małą prędkością pojechał w kierunku drogi wyjazdowej z miasta. Bernard pomyślał, że w takim tempie dojedzie do Sowników późnym wieczorem.
Nie mógł się skupić na czytaniu książki, wzrokiem przelatywał po tekście, ale nie zapamiętywał nic z tego, co pojawiało się przed jego oczami. Włożył biografię z powrotem do walizki i dopiero wtedy się zorientował, że zostawił kubek z kawą na przystanku. Nie było mu dane dzisiaj napić się ciepłej kawy. „Weronika powiedziałaby, że tak po prostu miało być” – pomyślał.
Wpatrywał się w migające za oknem krajobrazy, ale przed oczami miał zupełnie inny obraz. Ani chodniki mieniące się od jesiennego deszczu, ani złoto-brązowe parki, ani tym bardziej lekko pożółkłe pola nie były w stanie przykryć tego, co widział cały czas. Wydarzenia tamtego dnia wracały do niego ciągle. Wieczorem, kiedy leżał w łóżku i próbował zasnąć, nad ranem, pod prysznicem, podczas oglądania telewizji albo gdy kupował bułki w sklepie. Budziły go w nocy i nie dawały zasnąć przez kilka godzin. Ani przez chwilę nie mógł się pozbyć dźwięków i obrazów z tamtego majowego wieczoru. Wprawdzie minęło tylko kilka miesięcy, ale on już czuł, że powiedzenie „czas leczy rany” zostało wymyślone przez kogoś, kto na pewno nie przeżył tego co on.
Z rozmyślań o Bernardzie wyrwał ją dźwięk otwieranych drzwi.
– Pani Madziu kochana, wiem, że miałem przyjść tydzień temu, ale zupełnie wyleciało mi to z głowy! – Właściciel dwóch sklepów wielobranżowych w Sownikach stał w progu biura i uśmiechał się przepraszająco.
– Co ja mam panu powiedzieć? Znowu będę musiała siedzieć po nocach nad pana papierami. – Magda spojrzała na niego obojętnym wzrokiem.
Nie przepadała za tym mężczyzną, ale przez wzgląd na jego przyjaźń z ojcem zgodziła się zajmować księgowością Marexu. Właściwie był jednym z kluczowych klientów, bo stałe dochody, które przynosiły oba jego sklepy, pozwalały mu na opłacanie jej faktur w terminie. Z mniejszymi firmami jej koleżanek, które prowadziły zakłady fryzjerskie, niewielkie sklepy odzieżowe albo oferowały usługi makijażu z dojazdem do klienta, nie zawsze było tak dobrze.
– Niech się pani na mnie nie złości, tylko się uśmiechnie. Piękny dzień mamy, pani Madziu kochana! Przyniosłem coś w ramach przeprosin. – Mężczyzna wyjął zza pleców opakowanie tanich czekoladek.
– Zamiast niezdrowych kalorii wolałabym pańskie dokumenty – powiedziała Magda, uśmiechając się i wyciągając rękę po bombonierkę.
– Nawet opisane dokładnie tak, jak sobie pani Madzia życzy! – Mężczyzna położył na biurku dwie teczki wypchane po brzegi papierami, po czym odwrócił się w kierunku drzwi. Wychodząc z biura, mrugnął do Magdy i uśmiechnął się szeroko.
Kobieta wyjęła dokumenty z teczek, przerzuciła kilka kartek i już zauważyła błędy w opisanych fakturach i braki w zestawieniach, o które prosiła co miesiąc. Spojrzała w kalendarz i westchnęła, uświadomiwszy sobie, że będzie musiała się zająć tymi dokumentami pilnie w ciągu najbliższej doby.
W dniu, w którym odebrał telefon od Magdy, czuł, że coś się wydarzy. Weronika kilka razy w roku spotykała się z siostrą, ale tego dnia była dziwnie niespokojna i nieobecna. Denerwowało ją wszystko, więc wolał usunąć się z jej pola widzenia. Zaszył się w sypialni z książką i kawą. Miał wrażenie, że pokłóciła się z siostrą przez telefon, ale wolał jej o to nie pytać. Relacje Weroniki z Magdą były dość skomplikowane.
Gdyby wtedy wiedział, co się stanie za kilka godzin, poszedłby na to spotkanie z nią i być może dzisiaj nie siedziałby sam w autobusie do Sowników, tylko razem z żoną pojechaliby na spacer do parku albo spędzili cały dzień przed telewizorem i oglądali komedie.
Słowa zapłakanej Magdy, które usłyszał wtedy przez telefon – „Weronikę zabrało pogotowie” – odbijały się echem w jego głowie. Nie chciał ich słyszeć, ale im bardziej próbował je zagłuszyć, tym głośniej do niego wracały.
Czas, który był pomiędzy tamtym wydarzeniem a dzisiejszym dniem, przeleciał tak szybko i niezauważalnie, że Bernard właściwie nie wiedział, co robił przez ostatnie miesiące. Tamtego dnia wypełnił dokumenty, które położył mu lekarz na stole, wskazując miejsce podpisu, potem wrócił na piechotę do domu, bo nie był w stanie prowadzić samochodu, a teraz siedział w autobusie do Sowników.
Czasami chodził do pracy, później przez kilka tygodni się w niej nie pojawiał. Przyjaciele wyciągali go na piwo albo obiad w restauracji, ale zawsze odmawiał. Wiedział, że nie rozumieją jego sytuacji. Nie czują tego, co on. Nie potrafił znaleźć wspólnego języka z nikim, więc zaszył się w domu i próbował przeczekać, zamazać powracający w głowie obraz żony na szpitalnym łóżku, słowa Magdy albo urywane sytuacje z pogrzebu. Czas nie leczył ran, czas je tylko zabliźniał.
Magda nadal nie odpisała na jego wiadomość, a do przystanku w Sownikach pozostało zaledwie kilkanaście minut. Bernard zaczął zbierać swoje rzeczy z siedzenia. Musiał zasnąć na jakiś czas, bo w autobusie zrobiło się pusto, a nie pamiętał, żeby ktokolwiek wcześniej wysiadał.
Pekaes minął tablicę z nazwą miejscowości i zatrzymał się na przystanku kilka metrów dalej. Wysiadając z autobusu, pożegnał się z kierowcą, który życzył mu miłego dnia. Pomyślał, że gdyby mężczyzna wiedział, jaki jest cel jego wizyty w Sownikach, z pewnością stwierdziłby, że ten dzień nie może być ani trochę miły.
Do pierwszych zabudowań miasteczka prowadziła szutrowa droga otoczona z dwóch stron polami. Pierwsze, co Bernard docenił w Sownikach, to cisza. Delikatny szum wiatru, dźwięki maszyn rolniczych i śpiew ptaków. Głęboki wdech – czyste powietrze dostało się do płuc – i spokojny wydech. Na chwilę znowu poczuł spokój. Z tym pozytywnym uczuciem poszedł w kierunku centrum miasteczka, tak jak wskazywała nawigacja w telefonie.
Chociaż Sowniki i Białystok dzieliły zaledwie dwie godziny drogi, to przez dziewięć lat małżeństwa z Weroniką nigdy nie odwiedzili jej rodzinnej miejscowości. Kilka razy namawiał ją na przyjazd tutaj, chociaż na jeden dzień, ale sytuacja rodzinna jego żony była tak skomplikowana, że starał się nie dociekać, dlaczego nie chce się tu pojawiać.
Bernard właściwie nie miał sprecyzowanego planu związanego z pobytem w Sownikach. Myślał, że przyjazd tutaj będzie jednocześnie odpoczynkiem i pewnego rodzaju oczyszczeniem z emocji, które kłębiły się w nim od pogrzebu. Oprócz Magdy nie znał nikogo z rodziny Weroniki i liczył na to, że jej siostra zapozna go przynajmniej z ich ojcem.
Chciał go poznać, od kiedy się zaręczyli, ale Weronika za każdym razem, gdy proponował weekendowy wyjazd do Sowników, ucinała rozmowę. Do ich relacji dopuściła tylko Magdę i to jej pozwoliła pojawić się na ślubie. Siostra przy każdej możliwej okazji przekazywała Weronice, że ojciec za nią tęskni i zaprasza do Sowników, jednak Weronika nie chciała o tym słyszeć. Jej mama zmarła rok przed ich ślubem, krótko przed przeprowadzką Weroniki do Białegostoku. Tyle o rodzinie żony wiedział Bernard.
Na pogrzebie zobaczył jej ojca wspartego na ramieniu Magdy. Starszego człowieka pełnego bólu i żalu. Przepełnionego smutkiem i rozpaczą. Bernard zrozumiał wtedy, że Weronika nigdy nie była obojętna ojcu. Zanim zdążył się z nim przywitać, zniknął gdzieś w tłumie pogrążonych w smutku znajomych i przyjaciół.
Asfaltowa droga, chodniki, mały skwer, który, jak głosiła tablica, powstał ze środków Unii Europejskiej, i kilka sklepów. Tak wyglądało centrum Sowników. Obok niedużego punktu krawieckiego Pomocna Igła mieścił się market wielobranżowy. Dalej Bernard zauważył piekarnię i sklep mięsny. Zaraz za nimi ciągnął się szereg mniejszych lokali, w których sprzedawano odzież i buty. Ostatni parterowy budynek zajmowała kwiaciarnia, przed którą wystawione były wieńce pogrzebowe i kilkadziesiąt doniczek z kolorowymi pelargoniami. Rozpoznał te kwiaty, bo mieli ich mnóstwo na balkonie. Wczoraj wyrzucił wszystkie, od maja bowiem żadnego nie podlał i w niczym nie przypominały już tych stojących przed kwiaciarnią.
Chociaż Sowniki nie były siedzibą gminy, mieszkańcy wszystkich okolicznych wsi przyjeżdżali tutaj na zakupy, a ci, którzy nie utrzymywali się z rolnictwa, znajdowali tu pracę. Właściwie w Sownikach było wszystko, czego potrzeba człowiekowi do życia. Zarobić i kupić jedzenie, ubrania, rzeczy potrzebne do domu. Prezenty i kwiaty na urodziny, chrzciny i pogrzeb. W witrynie sklepu mięsnego widniała reklama dwóch restauracji z lokalnymi potrawami. Jedna z nich zapraszała na koncert zespołu ludowego Głosy Podlasia, więc mieszkańcy mogli nawet liczyć na jakąś rozrywkę. Niczego więcej nie potrzeba do prostego i spokojnego życia.
Największą osobliwość tego miejsca dostrzegł, mijając stojącą na chodniku tablicę kredową z napisem: „Wszystko po 5 złotych”. Zaraz za nią, na samym końcu ulicy, mieścił się niewielki sklepik. Nad drewnianymi drzwiami powieszono szyld „Baranowscy. Kapelusze od pokoleń”. Na stojakach w witrynie sklepu umieszczono eleganckie czapki, berety i ozdobne kapelusze w stonowanych kolorach. Bernard właśnie się zastanawiał, czy można się utrzymać z takiego biznesu w miejscu, w którym eleganckie nakrycie głowy raczej nie jest najważniejszym elementem ubioru, kiedy usłyszał dźwięk telefonu. Na ekranie wyświetliła się wiadomość od Magdy: „Będę o 18.00 w pensjonacie”. Uśmiechnął się. Jutro pozna ich ojca, a potem wróci wieczornym autobusem do Białegostoku.
Minął skwer i przeszedł obok ławki, na której siedziało kilku mężczyzn z najtańszym piwem w ręku. Zachowywali się bardzo głośno i co chwila krzyczeli niezrozumiałe słowa w kierunku mijających ich ludzi. Chyba byli tu codziennie, bo nikt nie zwracał na nich uwagi. Bernard się zastanawiał, ilu z jakichś dwustu pięćdziesięciu mieszkańców Sowników spędza środowe popołudnia w ten sposób.
GPS pokazywał jeszcze osiemset metrów do celu. Bernard włożył słuchawki do uszu, włączył pierwszą piosenkę, jaka wyświetliła się na YouTubie, i poszedł w kierunku miejsca, w którym miał dzisiaj spać.
Pensjonat Pod Jeleniem był niedużym budynkiem z elewacją, która zdecydowanie wymagała odświeżenia. Przed drzwiami ustawiono tuje w drewnianych donicach, a resztę tarasu zajmowały stoły i ławy. Na niektórych z nich wisiały kartki z napisem: „Świeżo malowane”. W powietrzu było czuć drażniący zapach lakieru do drewna. Bernard się zastanawiał, gdzie na tej niewielkiej posesji zmieściło się małe zoo, którym właściciele chwalili się na swojej stronie. Miejsce nie sprawiało wrażenia przyjaznego i kameralnego, ale jemu to zupełnie nie przeszkadzało.
Wszedł po kilku stopniach na taras i otworzył przeszklone drzwi. Odezwał się dzwonek informujący o przyjściu gościa i po chwili przez drzwi na końcu korytarza weszła średniego wzrostu blondynka wyglądająca na kilkanaście lat starszą od Bernarda.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – zapytała, wydając się zdziwiona, że widzi tutaj kogoś z walizką.
– Dzień dobry, rezerwowałem u państwa nocleg na dzisiejszą noc na nazwisko Porzycki.
– Kiedy pan rezerwował? – spytała z wyraźnym zakłopotaniem.
– Dzisiaj rano – odpowiedział Bernard i odstawił na ziemię walizkę, której ciężar przeszkadzał mu coraz bardziej.
– Bardzo pana przepraszam, nic nie wiedziałam. Czasami dostajemy informacje o rezerwacji dopiero po kilku godzinach, system nie działa najlepiej, a że wakacje już się skończyły, nie sądziłam, że ktoś będzie…
Ich rozmowę przerwał komunikat dochodzący z kieszeni Bernarda: „Połączenie GPS zostało przerwane”. Mężczyzna wyciągnął komórkę i odblokował ekran. Zdjęcie roześmianej Weroniki sprawiło, że z twarzy właścicielki pensjonatu zniknął uśmiech. Bernard zauważył zakłopotanie kobiety i szybko schował telefon do kieszeni.
– Rozumiem, że znała pani moją żonę?
– Tak, tak, ja… Weronika. Znałam Weronikę. Sowniki to mała miejscowość, wszyscy się tu znamy – powiedziała spokojnym głosem.
Nie widziała Weroniki od prawie dziesięciu lat, ale słyszała, że wyszła za mąż, a potem doszły do niej informacje o pogrzebie. Przyglądała się stojącemu przed nią mężczyźnie i nie mogła uwierzyć w to, co się właśnie dzieje. Czy naprawdę mąż Weroniki zamierza spędzić noc w jej pensjonacie? Nerwowo postukała palcami w blat recepcji. Zamyśliła się i cały czas wpatrywała w Bernarda. Po chwili się otrząsnęła.
– Przygotuję dla pana pokój, proszę usiąść i poczekać chwilę. Nie zajmie mi to dużo czasu. – Energicznym krokiem poszła w kierunku schodów, biorąc po drodze klucze do pokoju. Odwróciła się szybko, żeby gość nie zobaczył zakłopotania na jej twarzy.
Bernard usiadł na starej skórzanej sofie, która stała naprzeciwko recepcji. Przejrzał się w lustrze wiszącym obok drzwi wejściowych. Nieprzespane noce uwidoczniły się na jego twarzy pod postacią cieni i bladej skóry.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_