- W empik go
Spacer ze śmiercią - ebook
Spacer ze śmiercią - ebook
Zapraszamy do perypetii Nowaka - codzienność polskiego policjanta z prowincji. Służba niełatwa również z powodu zwykłych ludzkich ułomności, pędu do kariery, zawiści... Akcja rozgrywa się w przygranicznym mieście Przemyśl i w gminie Szeroka Dolina. W dużej mierze w pracy policjantom pomaga intuicja, inteligencja a przede wszystkim sprawdzeni informatorzy. To oni mają oczy i uszy otwarte na wszelkie plotki i informacje zdobywane nie zawsze legalnie. Tu jest wgląd również w stosunki jakie panują pomiędzy policjantami. Nie rzadko padają oni ofiarami karierowiczów, zwykłej ludzkiej zawiści i zazdrości.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-67494-06-9 |
Rozmiar pliku: | 912 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była sobota, późny letni wieczór. Pomimo to komisarz Andrzej Nowak nadal tkwił w swoim obskurnym gabinecie w komisariacie policji w Szerokiej Dolinie, daleko od wielkiego świata, na okropnym zadupiu, gdzieś w połowie drogi między Przemyślem a Ustrzykami Dolnymi. Był śmiertelnie zmęczony, bo pracował tego dnia od rana i dawno już powinien pójść do domu, położyć się do łóżka obok swojej pięknej żony Joasi, którą kochał ponad życie, i trochę odpocząć. Nie mógł jednak tego zrobić z dwóch prozaicznych powodów: Po pierwsze – musiał tutaj siedzieć i osobiście nadzorować przebieg akcji "Przerzut", zorganizowanej wspólnie ze Strażą Graniczną w Ustrzykach Dolnych. Sprawdzony informator przekazał, że w ostatnich dniach przeszła przez zieloną granicę na teren Polski od strony Ukrainy duża grupa Azjatów i ukrywa się w lesie, a dzisiejszej nocy zostanie przerzucona przez teren Szerokiej Doliny do kryjówek w głębi kraju. Po drugie – wiedział doskonale, że w domu nikt na niego nie czeka z odgrzewanym obiadem.
Kilka dni wcześniej Joasia przeżyła małe załamanie nerwowe, gdy –– kolejny raz tego lata, pod naciskiem przełożonych – musiał przesunąć swój dwutygodniowy urlop wypoczynkowy, który miał spędzić z rodziną w Bieszczadach. Wraz z chłopakami planowali wczesnym świtem łowić pstrągi w wodach górnego Sanu, a Joasia obiecała im smażyć je na śniadanie na pachnącym połoninami wiejskim maśle. Powiedziała mu, że w przeciwieństwie do niego nie jest przywiązana łańcuchem do komisariatu jak pies do budy i na jakiś czas ma dosyć takiego życia. Zrywania się po nocach na każdy głupi telefon jakiegoś debilnego oficera dyżurnego z komendy, który nie wstydzi się wyrywać ze snu całą rodzinę o trzeciej nad ranem, tylko po to, aby pozbyć się problemu, i zakomunikować, że nie ma kogo wysłać na kolizję drogową. Chce w końcu od tego odpocząć. Zabrała więc dzieci i wyjechała na kilka dni do Sanoka, na krótkie wakacje do swoich rodziców. Nowak w duchu uczciwie przyznawał jej rację, i miał cichą nadzieję, że czas ten nie będzie trwał dłużej jak trzy dni.
Trochę go to zabolało, ale rozumiał ją. A gdy nieco później jeszcze raz wszystko przemyślał, doszedł do wniosku, że właściwie dobrze się złożyło, bo dzięki temu mógł spokojnie, bez wyrzutów sumienia spędzić całą sobotę i niedzielę w komisariacie. Wreszcie uporządkować papiery i sklecić jakieś sprawozdanie na zwołaną na najbliższy poniedziałek nadzwyczajną sesję rady gminy, poświęconą głównie zmianom w uchwale budżetowej –oraz dyżurnemu tematowi, który nigdy nic nie kosztował – bezpieczeństwu publicznemu.
Na drugą część obrad, oprócz komendanta komisariatu, dla dodania prestiżu zaproszono także inspektora Gurgałę, komendanta powiatowego, więc zapowiadała się interesująca dyskusja.
Nowak wiedział doskonale, że zarówno wójt, jak i radni mają gdzieś bezpieczeństwo obywateli, a martwią się głównie o własne stołki; palił im się grunt pod nogami, gdyż zbliżały się wybory samorządowe. Dlatego wszyscy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znowu odmłodnieli, nabrali wigoru, złapali wiatr w żagle i chcą się wykazać znajomością problemów, troską o dobro publiczne, bo jak zwykle, co cztery lata o tej porze roku, zaczynają już grę przedwyborczą.
W połowie kadencji nie interesowały ich takie szopki, woleli spokojnie urzędować –– bez rozgłosu sprzedawać działki, organizować przetargi, w trosce o wspólne dobro podwyższać podatki i napychać własne kieszenie. Teraz musieli znowu przywdziać strój bezinteresownych społeczników, zacząć mącić ludziom w głowach i urobić jakoś to wyborcze ciasto.
Ponadto zaniepokoili się, że w ostatnich miesiącach wokół Szerokiej Doliny zrobiło się trochę za głośno. Wydarzyło się kilka poważnych przestępstw, zaczęła węszyć prasa. Należało temu przeciwdziałać, bo w takiej atmosferze może niepotrzebnie wyjść na wierzch wiele brudów. A tego przecież nikt nie chciał.
W sąsiednim pomieszczeniu pracownik operacyjny, aspirant Józef Jarema, uparcie wydziobywał dwoma palcami na maszynie raport dotyczący pożaru drewnianego budynku w Marcynówce, wraz z którym spaliła się jego sędziwa właścicielka Aniela Kogut. On także odwalał już nadgodziny i padał z nóg. Pomimo to starannie wykonywał swoją robotę i nie śpieszył się z formułowaniem pochopnych wniosków. Z pogorzeliska wydobyto jedynie kawałek zwęglonego tułowia z przyczepionymi do niego kikutami nóg.
Jarema jeszcze teraz, po kilku dniach, miał przed oczami ten makabryczny widok i czuł w nozdrzach nieprzyjemny, słodkawy i przyprawiający o mdłości zapach wydobywający się ze skwierczącego w płomieniach, ludzkiego ciała.
Wyglądało na to, że ogień zaskoczył kobietę w łóżku, ale próbowała się ratować i w jakiś sposób dotarła do drzwi prowadzących na korytarz i tam już pozostała. Ponieważ – jak to często bywa w takich sytuacjach – pierwsi świadkowie przybyli na miejsce, gdy cały budynek stał już w płomieniach, trudno było ustalić, gdzie znajdowało się źródło ognia i co było przyczyną powstania pożaru.
Dowódca jednostki straży pożarnej uczestniczącej w gaszeniu, pozostawił sprawę otwartą; bo równie dobrze – jego zdaniem – przyczyną pożogi mogło być zwarcie w przestarzałej instalacji elektrycznej, zaprószenie ognia czy umyślne podpalenie.
Jarema także, na razie, nie odkrył nic innego. Ale miał złe przeczucia, bo wydawało mu się, że niektórzy ludzie z Marcynówki, z którymi rozmawiał, nabrali wody w usta i stali się bardzo ostrożni w wypowiedziach.
Nowak podniósł się z krzesła, rozprostował kości i podszedł do podwładnego, który był jego rówieśnikiem i przyjacielem z dawnych czasów, gdy dwadzieścia lat temu rozpoczynali w Przemyślu służbę na krawężniku.
– Słuchaj, Józek – zagadnął. – Może byśmy sobie zrobili pół godziny przerwy; walnęli małą kawę i szybką partyjkę szachów. Dzisiaj chyba już nic nie wymyślisz w sprawie tego pożaru.
– Nie ma sprawy, szefie. Zawsze mogę spróbować załatwić cię w pięciu ruchach – zażartował Jarema, chociaż wiedział, że jest to raczej niemożliwe, bo Nowak był dobrym szachistą i aby go pokonać trzeba było mocno pogłówkować.
Obaj znali się jak łyse konie. Byli przyjaciółmi, bo łączyło ich wiele wspólnych przeżyć i wspomnień. Pamiętali czasy, gdy będąc dzielnicowymi, tutaj, w Szerokiej Dolinie, wracając wieczorami z obchodu, przed wejściem do komisariatu okrążali kościół i zza jego murów dyskretnie zaglądali do środka, aby się upewnić, że jest bezpiecznie i nie wpadną w łapy często podchmielonego o tej porze przełożonego, który w tamtych skomplikowanych czasach dogorywającego socjalizmu był bogiem na swoim terenie. Szef dzięki sporej inteligencji, za pomocą gościnności i drobnych przysług owinął sobie dookoła palca wszystkie najważniejsze osoby w komendzie, prokuraturze i gminie, a z gabinetu komendanta urządził sobie dobrze prosperującą kawiarnię.
– To rozłóż szachy, a ja w tym czasie przygotuję kawę. Wypiliśmy jej dzisiaj tyle, że jeszcze jedna na pewno nam nie zaszkodzi –Nowak wszedł do dawnej ciemni fotograficznej, wykorzystywanej teraz jako pomieszczenie socjalne.
Po chwili po obskurnych, pamiętających czasy Edwarda Gierka i poszarzałych od papierosowego dymu pomieszczeniach komisariatu rozszedł się przyjemny zapach gorącej kawy. Ale zanim policjanci zdążyli siorbnąć po łyku i zaplanować jakieś strategiczne, nowatorskie posunięcia na szachownicy, w głośniku radiostacji coś kilka razy nieprzyjemnie zabulgotało, a chwilę później natarczywie zaterkotał telefon.
Gdy komisarz Nowak podniósł słuchawkę, odezwał się w niej chrapliwy, zdenerwowany głos sierżanta Zbigniewa Malinowskiego, który od kilku godzin wraz ze strażnikiem granicznym obserwował leśną drogę w rejonie Kamiennej Góry.
– Cześć, szefie.
– Cześć. Co się dzieje?
– Melduję, że nie mamy z wami łączności radiowej. Zauważyliśmy również dwa podejrzane samochody osobowe: czerwone audi i niebieski volkswagen na warszawskich rejestracjach. W każdym z nich za kierownicą siedział młody chłopak, a z boku dziewczyna. Zachowywali się tak, jakby przyjechali tutaj ze stolicy pogruchać sobie na łonie natury, a teraz oddalili się w kierunku Orlego Gniazda. Ale moim zdaniem coś tu śmierdzi. Mogli to być przemytnicy. Sprawdzali czy jest czysto, a teraz będą chcieli gdzieś po drodze przejąć od przewodnika ukrywających się w lesie Azjatów i przerzucić ich do dziupli poza strefę przygraniczną. Mogą wymknąć się tylko przez Czerteż, gdyż wszystkie inne drogi są obstawione.
– Pozostańcie na miejscu w swoim rejonie – zdecydował Nowak. – Ja z Jaremą zabezpieczę tamtą drogę.
– Tośmy sobie rozegrali partyjkę – powiedział do Jaremy. – Malinowski coś zauważył. Mówi, że w jego rejonie kręcą się po leśnych drogach dwa samochody i mogą przygotowywać się do przerzutu.
Chwilę później obaj zarzucili na siebie zgrabne kamizelki kuloodporne, a na nie odblaskowe, z wielkim, widocznym z daleka napisem "Policja" na plecach, gdyż takie obowiązywały przepisy przy zatrzymywaniu pojazdów na drogach w porze nocnej. Uzbrojeni dodatkowo w długą broń, wskoczyli do radiowozu i ruszyli w kierunku Czerteża.
*
Ledwie dotarli na miejsce i zatrzymali się na rozstaju trzech dróg, na szczycie łagodnego wzniesienia, w pobliżu opuszczonego wypału węgla drzewnego, zauważyli jadące ku nim od strony dawnego lotniska wojskowego dwa samochody. Mogli to być przemytnicy, jak podejrzewał Malinowski, bo światła zbliżały się bardzo szybko; ale równie dobrze Bogu ducha winni, zwykli, spragnieni mocniejszych wrażeń turyści, którzy przed położeniem się do łóżka, przyjechali "palić gumę" na asfaltowej płycie lotniska lub wracający z wieczornego polowania na dziki zapóźnieni myśliwi. A to sprawiało, że musieli działać stanowczo, ale i zarazem bardzo ostrożnie.
– Stań w poprzek drogi i ukryj się za radiowozem – powiedział Nowak. – Będziesz mnie ubezpieczał. Ja ich zatrzymam. Kiedy wyjadą zza zakrętu i zobaczą nas, będzie już za późno, aby mogli zawrócić. Mógł zdecydować odwrotnie, ale wolał sam narazić się na niebezpieczeństwo, niż chować się za plecami podwładnego.
Sytuacja nie była dobra, bo radiowóz nie zablokował całej drogi. Ale gdy Nowak czerwonym światłem latarki dał sygnał "stop", pierwszy samochód zwolnił i włączył kierunkowskaz, tak jakby zamierzał zastosować się do polecenia, ale gdy zbliżył się na odległość kilkunastu metrów dodał gazu, prując wprost na stojącego na poboczu i blokującego drogę policjanta.
Komisarz odskoczył w bok i uchronił się przed niechybnym potrąceniem, ale wpadł do niezbyt głębokiego rowu.
– Kurwa mać! Spierdalają! Strzelaj w opony! – wrzasnął.
Jarema odczuł w skroniach gwałtowne uderzenie adrenaliny. To sprawiło, że przez chwilę zobaczył wszystko w jaśniejszym świetle.
Był strzelcem wyborowym i doskonałym myśliwym. Przez wiele lat trenował ten błyskawiczny, niezawodny ruch, strzelając sportowo na strzelnicy do rzutków, a w sezonie łowieckim do wypłaszanych przez psa z oczeretów leśnych rozlewisk i stawów dzikich kaczek. Ale nigdy nie lubił strzelać do opon uciekającego samochodu, gdyż obawiał się, że za którymś razem ręka mu drgnie albo wydarzy się coś innego: kula pójdzie wyżej niż mierzył i może zabić człowieka. A tego nie chciał mieć w swoim życiorysie.
Teraz jednak nie miał wyjścia. Musiał podjąć ryzyko. Tym bardziej że światła jadącego z tyłu drugiego pojazdu sprawiły, że przez chwilę miał doskonałą widoczność.
Automatycznie przyłożył broń do ramienia, wycelował, pociągnął za spust i oddał dwa pojedyncze, szybkie strzały, które, dzięki Bogu, okazały się celne.
Czerwone audi A4 zachwiało się i zatańczyło na drodze, łapiąc trawiaste, zmoczone wieczorną rosą pobocze, po czym – jakby zepchnięte niewidzialnym podmuchem bocznego wiatru – ugrzęzło w przydrożnym rowie.
Jadący za nim niebieski volkswagen zdołał się przebić. I z piskiem opon, tnąc zakręty, pruł w kierunku Szerokiej Doliny. Nie udało jednak mu się wymknąć, bo kilka kilometrów dalej dopadł go, wezwany na pomoc, najbliższy, nieoznakowany patrol straży granicznej.
Nowak w biegu wyrwał pistolet z kabury. Ciężko dysząc dotarł do uwięzionego w rowie samochodu w chwili, gdy jego kierowca otworzył drzwi i usiłował prysnąć w zarośla.
– Stój, policja! Stój, bo strzelam! – krzyknął. – Ręce za głowę!
To poskutkowało, bo wystraszony młody człowiek cofnął się na siedzenie i położył ręce na karku. Tak samo postąpiła siedząca obok niego dziewczyna.
Na pierwszy rzut oka samochód wydawał się być pusty. Ale z tyłu na podłodze, pomiędzy siedzeniami i w bagażniku leżało sześciu wystraszonych, wygłodniałych i brudnych Wietnamczyków, poskładanych jak sardynki w puszcze, przykrytych kocami. Tyle samo osób zatrzymano w drugim samochodzie.
Było jasne, że dla nich ta podróż do lepszego, bogatszego, zachodniego świata, za którą zapłacili po cztery tysiące dolarów od łebka – pieniędzmi złożonymi tam w dalekim Wietnamie przez całe wsie – na razie skończyła się tutaj. I teraz zostaną z powrotem deportowani na Ukrainę, skąd przybyli do Polski, a później wrócą, bez grosza przy duszy, do własnego kraju, aby znowu zebrać pieniądze i spróbować ponownie.
Obaj przemytnicy i ich dziewczyny pochodzili z Warszawy i Wołomina. Byli świeżo pozyskanymi, dotychczas nigdzie nienotowanymi płotkami bez znaczenia, którzy oprócz dokumentów i telefonów komórkowych nic przy sobie nie mieli. A co najważniejsze, nie posiadali broni, bo była im do niczego niepotrzebna.
Od kilku dni dobrze się bawili w ośrodku hotelowym w Orlim Gnieździe na koszt anonimowego pracodawcy, który kontaktował się z nimi przez pośrednika, oczekując na dogodny moment do wykonania zadania.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego: czekali na telefon od miejscowego człowieka, który zapoznawał ich z terenem, a gdy zadzwonił, musieli zabrać z określonego miejsca w lesie, od przewodnika, grupę osób i przewieźć ją kilkadziesiąt kilometrów w głąb kraju, gdzie odbierał ich przypominający wyglądem adwokata gość w eleganckim czarnym garniturze. To było wszystko, co musieli zrobić i co wiedzieli. I za to im płacono. A w razie wpadki, z czego już nie zdawali sobie sprawy, mogli spokojnie iść siedzieć, bo nikogo ważnego nie mogli sypnąć. I kilka razy im się udało, ale nie dzisiaj. Dzisiaj mieli pecha.
Było jasne, że stanowili zaledwie malutkie trybiki w jakiejś dużej, bezwzględnej, mającej międzynarodowe kontakty, przestępczej organizacji. Być może mafii wołomińskiej lub pruszkowskiej, która swoje macki wysunęła aż w Bieszczady i w okolice Szerokiej Doliny. Bo tutaj zwęszyła dobry interes, na którym można było szybko i nieźle zarobić.
Przesunięcie obszaru Unii Europejskiej do polskiej granicy wschodniej spowodowało, że w spokojnym dotąd rejonie Szerokiej Doliny pojawiło się wiele nowych zagrożeń: przemyt ludzi, narkotyków, papierosów i alkoholu bez znaków akcyzy…
Nowak zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, że w takiej sytuacji łatwo można poparzyć sobie łapy, a nawet przypłacić to głową. Bo skoro na cmentarzu w niedalekim przecież Pruchniku już od kilku długich lat spoczywał – zastrzelony bezkarnie pod własnym domem w centrum Warszawy – generał Marek Papała, szef polskiej policji i nikomu za to jeszcze nie spadł włos z głowy, to kto, poza jego żoną i dziećmi, będzie się przejmował roztrzaskanym łbem jakiegoś tam szeregowego gliniarza z Koziej Wólki. Pomimo to, bez względu na ryzyko, robił swoje, za psie pieniądze. Bo – mimo wszystko – lubił tę robotę.
Każdy człowiek ma w sobie jakąś iskrę, jakieś zamiłowanie do czegoś, które sprawia, że jeden zostaje nauczycielem, drugi księdzem, kierowcą, czy murarzem, a jeszcze inny złodziejem, bo mami go łatwy pieniądz. W Nowaku zaś (nie wiadomo skąd i dlaczego) obudził się gen policjanta. I nie wyobrażał sobie, aby w życiu mógł robić coś innego.
Miał jednak chwile zwątpienia, w których – obserwując miejscowych polityków i biznesmenów, szastających pieniędzmi na prawo i lewo, i rozbijających się po ulicach drogimi samochodami w towarzystwie o połowę młodszych dziwek – miał ochotę rzucić tę robotę i zająć się czymś innym.