- nowość
Spadochrony nad Arnhem - ebook
Spadochrony nad Arnhem - ebook
Książka poświęcona bitwie pod Arnhem, która kosztowała bardzo drogo aliantów. Z brytyjskiej 1 dywizji powietrzno-desantowej, która wylądowała do walki w składzie 10 095 silnych, zdrowych, doskonale wyszkolonych i wyposażonych żołnierzy, zdołano ocalić zaledwie 2163 ludzi. Polska brygada pozostawiła pod Arnhem i Driel 23 procent stanu oficerów i 22 procent stanu szeregowych. Łącznie straty wyniosły około 400 ludzi, w tym 80 poległych. Ta wysoka cena krwi nie przyniosła, niestety, oczekiwanych rezultatów. Operacja „Market-Garden” zakończyła się połowicznym sukcesem.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17832-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siedzieli zziębnięci na niskich ławkach wzdłuż burt kadłuba. Wysokościomierz wskazywał dokładnie dwanaście tysięcy stóp. Wystarczająco dużo, by zaczął dokuczać brak tlenu i przejmujący chłód. Przez okna zaglądało wprawdzie jesienne słońce, ale jego jaskrawe promienie drażniły tylko wzrok zimnym blaskiem jak płomień świecy odbity w lustrze.
Po wielokrotnym odwoływaniu startu i prawie dwóch godzinach monotonnego lotu nikt już nie kwapił się do rozmowy. Kilku znużonych żołnierzy ukradkiem drzemało, reszta odpoczywała, spoglądając chwilami bez zainteresowania na dobrze znane wnętrze Dakoty. Nic ciekawego – zwykłe desantowe pudło, wypełnione dudniącym hałasem silników i gęstym odorem lakieru nitro, benzyny wysokooktanowej, przepoconej wełny, brezentu i skóry. Ten bukiet cierpkich zapachów przypominał dziesiątki ćwiczebnych skoków w Szkocji i Anglii, gdzie w mozolnym trudzie przez kilka lat hartowali swoją wolę i mięśnie, poznając tajniki twardej, spadochroniarskiej szkoły.
Z przodu kadłuba, za aluminiową ścianką z otwartym włazem, tkwiły nieruchomo hełmofony i futrzane kołnierze trzech członków załogi, wygodnie usadowionych w fotelach. Pomimo młodego wieku każdy z nich miał już na swoim koncie ładny kawał pracy w powietrzu i niejedną wyprawę na głębokie zaplecze wroga. W żołnierskiej gwarze nazywano ich po prostu „dorożkarzami”. W taki zresztą sposób, niepozbawiony odrobiny humoru i świadomie podkreślanej nonszalancji, piloci Transport Command traktowali swoje niezbyt wdzięczne obowiązki. „Król płaci, my latamy, wy się martwcie o resztę” – głosiła ich niepisana dewiza. A latali naprawdę odważnie, wczuwając się w stale rosnące potrzeby frontu i żądania dowództwa. Jeśli ładunek nie przekraczał maksymalnej nośności trzech ton, brali na pokład swoich C-47 wszystko: beczki z paliwem, skrzynie granatów, wołowinę w puszkach i ludzi – rannych lub zdrowych, zależnie od tego, w którą stronę prowadziła trasa. Transportowany majdan na ogół zawsze trafiał bezbłędnie do miejsca przeznaczenia albo na ziemi po wylądowaniu, albo – jak w tym locie – od razu z powietrza.
Od czoła i z tyłu balansowały w rozrzedzonym powietrzu takie same Dakoty. Głuchy pomruk silników ciągnął się na dobrych kilku kilometrach. Tego dnia – w czwartek 21 września 1944 roku – z brytyjskich baz w rejonie Stamford i Peterborough wystartowało łącznie 114 samolotów transportowych, które, po sformowaniu trójkowego szyku, w trzech dużych blokach skierowały się na południowy wschód, pozostawiając daleko z prawej wąskie pasmo wód Cieśniny Kaletańskiej. Dzięki tej liczbie maszyn w powietrzu znalazł się od razu główny rzut polskiej 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej łącznie z dowództwem.
W miejscu zbiórki nad brzegiem – żołnierze wytrzeszczali oczy, ale nikt nie mógł dostrzec tego skrawka ziemi pod powłoką niskich chmur i mgły – przechwyciła ich imponująca eskorta. Gdzieś z góry, w oślepiających smugach światła, zjechały nagle z fasonem myśliwskie klucze i sekcje. Rój rozpędzonych maszyn przetasował się nad transportowcami w zgrabnych ewolucjach. Wystarczyło jednak kilka ostrych słów, by przywołani do porządku piloci zajęli swoje miejsca w rozczłonkowanych szykach dywizjonów.
Po bokach eskortowanego zespołu ustawiły się Spitfire’y ze znakami RAF. W pionie i za plecami „dorożkarzy” – trzymając się słońca, skąd najłatwiej mógł zaatakować przyczajony wróg – krążyły cierpliwie klucze amerykańskich _Thunderboltów_, myśliwców dalekiego zasięgu o potężnej sile ognia i nadzwyczajnej prędkości nurkowania. Nie było raczej obaw, by w takim towarzystwie zechciał lekkomyślnie szukać zaczepki jakiś fanatyk z Luftwaffe.
Spadochroniarze obserwowali początkowo swoich opiekunów („Mają chłopaki głowę na karku” – padały uwagi), ale w miarę upływu czasu, gdy w powietrzu nie pojawiali się Niemcy, zaczęły ich nurtować inne kłopoty. Wystarczyło spojrzeć w dół: pod skrzydłami transportowców przesuwał się szeroki na setki kilometrów pas mgły. Nasiąknięte słońcem kłęby tworzyły fantastyczny krajobraz, wyjęty jakby żywcem z lodowcowej epoki. Zdawało się, że można wyjść z samolotu i przespacerować się po tym śnieżnobiałym, puszystym dywanie. Ciekawy widok nie urzekał jednak nikogo swym pięknem. Wręcz przeciwnie – irytował i coraz bardziej martwił. Spadochroniarze nie wybierali się na turystyczną wycieczkę w nieznane dla poszukiwania nowych wrażeń. Od chwili startu każda minuta przybliżała ich do ściśle wyznaczonego celu wyprawy. Wprost z samolotów po skoku mieli od razu wkroczyć do akcji. Na ziemi czekało ich spotkanie twarzą w twarz z wrogiem w zażartej, bezpardonowej walce.
Nie odczuwali lęku przed tym spotkaniem, ale już nad morzem, z dala od brzegów Holandii, z ich twarzy można było wyczytać wzrastający niepokój. Co będzie – pytali jeden drugiego – jeśli ta przeklęta mgła, od kilku dni utrzymująca się na południu, przesłoni szczelną kurtyną rejon desantowania? Co wówczas robić? Wycofać się w połowie drogi? Ryzykować skok na ślepo?…
Nikt nie potrafił odpowiedzieć na te pytania.
W najgorszym wypadku dowództwo mogło zawrócić wyprawę na trasie, kierując ją do baz brytyjskich. To byłoby najprostsze i usprawiedliwione wyjście, gdyby… Właśnie tu zaczynał się piekielnie trudny problem. Skąpe komunikaty z pola bitwy pod Arnhem wskazywały, że dzieje się tam coś niedobrego. Jakieś nieprzewidziane okoliczności zupełnie pokrzyżowały plan akcji.
Po wylądowaniu pierwszego rzutu brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej w południe 17 września łączność nagle się urwała. Nawiązano ją dopiero ponownie w dwóch następnych dniach, gdy do walki wystartował drugi rzut Brytyjczyków razem z częścią polskiej brygady – dywizjonem artylerii przeciwpancernej i pododdziałem saperów.
Wprowadzenie do walki świeżych sił nie zmieniło jednak komplikującego się położenia. Z chaotycznych meldunków, które nieregularnie docierały do Anglii, nikt nie mógł sobie wyobrazić, jak naprawdę rozwija się sytuacja. Pozostawały tylko domysły: może nie zdołali zaskoczyć Niemców, może w ogóle nie opanowali mostów pod Arnhem, może wróg zdążył ściągnąć silne odwody, może…
Ostatnie meldunki dowódcy 1 Dywizji Powietrznodesantowej brzmiały wręcz alarmująco. Generał Urquhart kategorycznie żądał pomocy. Stanowczy ton tego wezwania dawał wiele do myślenia…
A pomoc mogła nadejść wyłącznie z Anglii drogą powietrzną. W pełnym pogotowiu czekały pododdziały trzeciego rzutu 1 DPD¹ i główne siły polskiej brygady spadochronowej. Na trzeci rzut Brytyjczyków nikt właściwie nie liczył na serio. Składał się on z reszty luźnych elementów służb, które nie zdołały załadować swego sprzętu do szybowców. Było tych żołnierzy zaledwie kilkuset, podczas gdy pod Arnhem wylądowało już ponad dziesięć tysięcy. W tej sytuacji jedyną realną siłę stanowili Polacy i na nich czekał generał Urquhart.
Cały skład osobowy brygady wiedział o tym dobrze. Nic więc dziwnego, że niecierpliwość spadochroniarzy rosła dosłownie z godziny na godzinę. Na przeszkodzie stanął jednak groźny przeciwnik: mgła. Gęsta mgła zalegająca martwym całunem nad południowo-wschodnią Anglią, nad morzem i brzegami Holandii. Nie było na nią żadnego sposobu. Tkwiła uparcie w nieruchomym powietrzu, doprowadzając meteorologów do bezsilnej rozpaczy. Trzeba było po prostu czekać, licząc z dnia na dzień na łaskawszy kaprys jesiennej pogody.
Napięcie sięgało już tymczasem nieomal swego szczytu. Wśród spadochroniarzy panowała w ciągu tych bezczynnych dni atmosfera naładowana piorunami. Byle jaki drobiazg doprowadzał do gwałtownych wybuchów kłótni. Ludzie snuli się chmurni obok milczących samolotów, przeklinając cały świat, Gdyby im pozwolono, gotowi byliby skoczyć na samo dno piekła, ale dowództwo ciągle odwoływało start.
Oczekiwany rozkaz nadszedł dopiero 21 września, w piątym dniu zaciekłych walk na przedpolach Arnhem.
Losy tego rozkazu ważyły się od rana. Świt wstał bowiem znowu blady i rozmazany jak wiele innych w czasie tego pechowego tygodnia. Po podwieszeniu zasobników z amunicją i ciężkim uzbrojeniem rozpoczęło się znane już wszystkim spoglądanie w niebo. Wielu żołnierzy podwyższyło stawkę w zakładach, że i tym razem skończy się na odwołaniu pogotowia. Niestety, przegrali. Wysyłane na oblot pogody Dakoty zaczęły wreszcie wracać z pocieszającymi meldunkami. Około południa komunikat meteorologiczny postawił na nogi całą brygadę: Górna podstawa chmur sięga do 10 000 stóp, nad morzem i dalej na południe występują przejaśnienia. To wystarczyło.
Przed startem dowódca brygady, generał Stanisław Sosabowski, wezwał jeszcze raz oficerów na krótką odprawę. Czasu było niewiele, samoloty podgrzewały już silniki.
– Całością sił wykonujemy desantowanie w rejonie Driel na południowym brzegu dolnej odnogi Renu – powiedział, wskazując na mapie mały skrawek terenu. – Zadanie nie uległo zmianie: po wylądowaniu przeprawiamy się promem na przeciwległy brzeg, gdzie na przedpolu Oosterbeek walczy dywizja. To wszystko, czy są pytania?
Oficerowie zawahali się: o co tu pytać, skoro zadanie jest pozornie jasne, a jednocześnie kryje w sobie wiele niewiadomych. Już wczoraj dowiedzieli się, że mają wylądować w innym miejscu, oddalonym o pięć kilometrów na zachód od poprzednio planowanego. Czym była spowodowana ta zmiana? Co się stało z mostem w Arnhem? Gdzie znajduje się ten tajemniczy prom, jeśli w ogóle Niemcy nie zdążyli go już zatopić? Dlaczego mają skakać na południowym brzegu, a nie od razu na północnym, unikając w ten sposób kłopotliwej przeprawy pod ogniem wroga?…
Generał Stanisław Sosabowski dostrzegł ten moment wahania. Jakiś cień zaostrzył rysy jego twarzy. Chowając mapę, powiedział dziwnie zmienionym głosem:
– Rozumiem panów, ale sam nie wiem, jaką zastaniemy sytuację. Proszę dopilnować zbiórek, resztę wyjaśnimy na miejscu. Wsiadamy. Głowa do góry!
O godzinie 14.20 pierwszy samolot oderwał się od ziemi, za nim w długim szeregu następne. Brygada startowała do walki. Personel bazy żegnał ją podniesionymi kciukami i rozwiniętym proporczykiem RAF.
I oto od dwóch godzin są już w powietrzu, wbrew zapowiedziom ciągle jeszcze nad pokrywą obrzydliwej mgły. Odgadywali, że gdzieś pod nimi przelewało się z łoskotem fal morze, a dalej, na osi lotu, zaczynał się brzeg Holandii urozmaicony zatokami i mozaiką wysp, które w latach pokoju ściągały zawsze tłumy wycieczkowiczów spragnionych słońca i malowniczych widoków. Teraz na tych wyspach stały armaty przeciwlotnicze i liczne posterunki obserwacyjno-meldunkowe. Z ich winy niejeden aliancki samolot poszedł w płomieniach do morza. Czy i w tym locie dramat miał się powtórzyć?
W wysuniętej najdalej do przodu maszynie porucznik Jerzy Racis zauważył nagle, jak nawigator włączył radiostację na odbiór i pochylony nad blokiem zaczął coś szybko pisać. Wyrwana kartka powędrowała od razu do pilota. Ten skinął głową i powoli odepchnął wolant. Przyrost prędkości wywołał lekkie drżenie kadłuba i płatów. Dakota zanurzyła się w lepkiej mgle, za oknami pędziły szare smugi, tak gęste, że nie można było dostrzec końców skrzydeł.
Spadochroniarze odruchowo sprawdzali klamry szelek i nawinięte na dłonie sznury worków bagażowych. Ile jeszcze pozostało czasu? – pomyślał Racis.
W kadłubie robiło się coraz jaśniej. Jeszcze tu i tam gnały strzępy mgły, ale w dole pod nimi wyrastał soczystymi barwami zieleni ląd. Przeszli nad nim i Dakota znowu zakołysała się nad szeroką taflą wody. Jedna wyspa, druga z jakimś zameczkiem na wierzchołku góry, trzecia płaska jak stół, a obok niej wrzecionowaty kształt okrętu z rozciętym od dziobu grzebieniem fal.
Schodzili coraz niżej, temperatura od razu skoczyła w górę. Holandia witała ich rozległą równiną starannie utrzymanych pól i krechami wielu kanałów. Gdyby nie ślady wojny – spalone domy, zryte bombami drogi i tory kolejowe – byłby to obraz dobrobytu i sytości. Nic nie mąciło spokoju do momentu, gdy przed Dakotą wyskoczyły nagle czarne kłębki dymu. To odezwała się artyleria przeciwlotnicza.
Ogień nie był celny. Samoloty zwiększyły jednak odstępy, pokonując na dużej prędkości tę zaporę z tryskającej stali. Nie wiadomo, kto był bardziej zaskoczony: załogi transportowców czy kanonierzy, wyrwani nagle z popołudniowej zadumy pojawieniem się nad ich głowami dużej formacji samolotów? W każdym razie nikt nie odniósł szwanku, jeśli nie liczyć kilku posiekanych odłamkami maszyn, które nadal kontynuowały lot.
Gdy minęli Mozę, dowódca załogi w samolocie Racisa podał skoczkom pierwszy sygnał. Za dziesięć minut… Te ostatnie chwile są zawsze najgorsze. Już wchodzili do strefy działań. Czy Niemcy przegapią ten moment? Nie, gdzieś w pobliżu powietrzem targnęły wybuchy przeciwlotniczych granatów. Jedna seria, druga, trzecia…
W kadłubie rozległ się trzask krojonych blach. Dakota zakołysała się niebezpiecznie. Któryś ze spadochroniarzy, podcięty przewróconym rowerem, runął na podłogę. Teraz już nikt nie drwił z artylerii. Dobrze wstrzelane armaty rozpoczęły groźny koncert.
Pilot spojrzał w dół i jednym rzutem oka ocenił sytuację. Dochodziła godzina 17.10 – byli dokładnie nad celem. Z lewej strony za Renem wznosiły się wysokie słupy dymu. To płonęły domy na przedmieściach Arnhem.
– _To make spring, ready!_² – krzyknął, spoglądając na ustawiających się skoczków. Pierwszy zapinał już linkę statyczną.
Jeszcze chwila, długa jakby czas stanął w miejscu…
– _Go_!³
Pierwszy, drugi, trzeci… Nurkowali błyskawicznie w przepaść, która w ciągu kilkunastu sekund rozkwitła setkami kolorowych spadochronów. A _z_ tyłu nadlatywały kluczami dalsze Dakoty…TRUDNA DROGA
Jak doszło do tego, że polscy spadochroniarze wzięli udział w bitwie pod Arnhem? Jakie trudności musieli pokonać w toku formowania brygady, zaliczanej do najbardziej nowoczesnego rodzaju wojsk? Jakie wreszcie były założenia operacji lądowo-desantowej „Market-Garden”, która zakończyła się krwawym finałem nad brzegami Renu w Holandii?
Spróbujmy zatrzymać lądowanie brygady w ogniu pod Arnhem i odpowiedzieć w skrócie na te pytania.
Przed wojną nie było w Polsce odrębnego rodzaju wojsk powietrznodesantowych. Dopiero w maju 1939 roku – w atmosferze gorączkowych wydarzeń poprzedzających hitlerowską agresję – zorganizowano w Bydgoszczy przy 4 pułku lotniczym Wojskowy Ośrodek Spadochronowy, którego komendantem został mjr pil. Władysław Tuchułka. Ośrodek miał charakter eksperymentalny, jego zadaniem było przygotowanie wybranej grupy oficerów i podoficerów piechoty, saperów oraz łączności do działań dywersyjnych na tyłach wroga w składzie małych pododdziałów desantowych.
Już bowiem wcześniej, na manewrach jesiennych w 1938 roku, wykorzystano po raz pierwszy taki pododdział (łącznie 25 oficerów i żołnierzy) i chociaż jego akcje nie wpłynęły decydująco na ostateczny wynik zmagań „walczących stron”, to jednak spotkały się one z zainteresowaniem wśród części kadry. Okazało się bowiem, że dobrze wyszkolona i skrycie działająca grupa skoczków może nie tylko zdezorganizować dowodzenie, ale także wyrządzić znaczne zniszczenia i wywołać psychozę zamieszania wśród żołnierzy, którzy mają „wroga za plecami”. Podczas manewrów wszystko oczywiście odbywało się bezkrwawo, ale z hukiem. Spadochroniarze wędrowali nocą w wyznaczonym rejonie i za pomocą petard pozorowali akty dywersji. Zezwolono im jedynie na przecinanie samodzielnie wykrytych polowych linii telefonicznych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki