Spartakus. Rebelia - ebook
Spartakus. Rebelia - ebook
Druga część wciągającej powieści o losach Spartakusa – przywódcy najbardziej spektakularnego powstania niewolników w starożytnym Rzymie.
Spartakus dokonał rzeczy niemożliwych: uciekł z niewoli i, dowodząc potężną armią niewolników, pokonał siły Gajusza Kasjusza Longinusa. Wydaje się, że nic nie stoi już na przeszkodzie, by udał się do rodzinnej Tracji.
Tymczasem dezerteruje jeden z generałów armii Spartakusa wraz ze swoimi ludźmi, a Marek Licyniusz Krassus gromadzi w Rzymie potężne siły przeciwko byłemu gladiatorowi. Senat daje Krassusowi wolną rękę – ma zrobić wszystko, by rozgromić wojsko Spartakusa i położyć kres niewolniczej rebelii. Rozpoczyna się prawdziwa walka na śmierć i życie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-5499-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Góra Garganus, wschodnie wybrzeże Italii,_
_wiosna 72 r. p.n.e._
Pulsowanie krwi w skroniach zagłuszyło kakofonię odgłosów bitwy: jęki lżej rannych i rzężenie straszliwie okaleczonych, okrzyki bojowe najodważniejszych z jego ludzi i pojękiwania tych najbardziej przerażonych. Dyszał z nienawiści do wrogów, a w tym tumulcie nie słyszał nawet własnych myśli. Skupił wzrok na odległych o kilkaset kroków rzymskich liniach. Każda najmniejsza część jego jestestwa krzyczała, żeby jeszcze raz popędzić pod górę i unicestwić tylu legionistów, ilu tylko zdoła.
_Uspokój się. Jeśli mamy mieć jakąś szansę, ludzie muszą odsapnąć. Odzyskać siły. Trzeba ich zebrać i natchnąć do działania._
Ostry, wyzywający dźwięk _bucinae_ przeciął powietrze niczym nożem.
Skrzywił się. Ten sygnał oznaczał, że legiony konsula Gelliusa otrzymały właśnie rozkaz przegrupowania. Oddychał głęboko, koncentrując się na metalicznych uderzeniach mieczy o tarcze. Żołnierze wroga drwili z jego ludzi, próbując sprowokować ich do kolejnego daremnego szturmu pod górę. Żałosna reakcja kilku wojowników, którzy mieli jeszcze dość sił, aby wykrzykiwać jakieś obelgi, przelała czarę goryczy.
Nic dziwnego, że ochrypli. On sam czuł, że w gardle zaschło mu z pragnienia. Bitwa zaczęła się dwie godziny po świcie, a on odpoczywał chwilę tylko po każdym z trzech odpartych przez Rzymian ataków. Nie było czasu na odszukanie bukłaku z wodą, pozostawionego gdzieś za plecami, na pozycji, którą zajmowały oddziały przed bitwą. Pewnie ktoś zresztą i tak już go opróżnił. Nie żałował. Cierpiał takie same katusze, jak większość jego ludzi. Szybki rzut oka na położenie słońca na błękitnym niebie wystarczył, aby zorientować się, że jest już prawie południe.
_Trzy godziny walki bez wody. O tyle dobrze, że to nie lato, bo połowa armii już by chwiała się na nogach. Ludzie są wycieńczeni i spragnieni._ Rysy jego szerokiej twarzy zmienił kolejny gorzki grymas. Duża część tej armii była już martwa, a na czerwonej od krwi ziemi leżało wielu żołnierzy z ranami, które czyniły ich niezdolnymi do walki. _Na co im teraz woda?_
Ziemia niczyja między dwiema armiami – nagi stok niepokryty tak jak na szczycie dębami, drzewami terpentynowymi i krzewami rokitnika – był wręcz zarzucony stosami zabitych. Tysiące okaleczonych nie do poznania zwłok będą przez tydzień obrabiane kawałek po kawałeczku przez bystrookie sępy, które już wisiały wysoko nad ich głowami. Większość poległych leżała w pobliżu rzymskich linii. W niektórych miejscach utworzyły się takie hałdy, że podczas ponawianych ataków jego ludzie musieli wdrapywać się po ciałach, stając się łatwymi celami dla rzymskich oszczepów. Ci, którzy nie zostali powaleni przez fale zasnuwających niebo _pila_, ginęli od ciosów _gladii_ legionistów. Śmiertelnie niebezpieczne miecze błyskające w lukach niemożliwej do pokonania ściany tarcz rozcinały ludzkie wątpia na wstążki, mogły przebić mięśnie nogi czy ramienia na wylot, czasami pozbawiając nieszczęśnika całej kończyny, zagłębiały się w niechronione partie tułowia. Widział też, że paru jego ludzi straciło głowy. Dosłownie.
Mimo że ponieśli przerażająco wielkie straty, podczas pierwszego szaleńczego ataku w kilku miejscach udało im się przedrzeć przez pierwszą linię nieprzyjaciół. Na wspomnienie tego niewielkiego sukcesu od razu poczuł gorycz w ustach. Wszystkie poza jednym z takich wyłomów – dokonanym przez niego samego – zostały szybko zatkane. Spora część wojowników nie miała ani zbroi, ani tarcz, co czyniło ich łatwym celem dla zdyscyplinowanych legionistów. Widząc, że jego ludzie są masakrowani niczym owce w rzeźni, kazał im się wycofać. Zrezygnował z poszerzania wyłomu wywalczonego z ogromnym trudem i wielkim kosztem. A byli tak blisko!
_Co by nie mówić, jeden wyłom w szeregach wroga to jeszcze nie wygrana bitwa. Trzeba utrzymać pozycję. Dyscyplinę._ To była dla niego trudna lekcja. Mimo że urodził się niewolnikiem, dorastał, słuchając opowieści o wspaniałych dokonaniach jego przodków. Wiktoriach ludzi, którzy wielokrotnie pokonywali rzymskie legiony, których męstwo i waleczność pozwalały wcześniej odnosić triumfy w starciach z wieloma wrogami. Dzisiaj te zalety nie wystarczyły.
W pewnej chwili dostrzegł jeźdźca w wypolerowanym na błysk hełmie i szkarłatnym płaszczu, przemieszczającym się tam i z powrotem wzdłuż linii rzymskich legionistów w centrum formacji. Zaklął szpetnie.
_Gellius może i ma już swoje lata, to znaczy całkiem sporo jak na konsula, ale świetnie wybrał miejsce starcia. Głupio, że pozwoliliśmy mu się wyprzedzić i zająć wzgórze. Głupio było liczyć tylko na ponad dwukrotną przewagę liczebną._
Powoli ogarniała go czarna rozpacz, ale udało mu się jakoś na chwilę odepchnąć od siebie niepokojące myśli. Gdyby zebrał najlepszych ludzi, może udałoby im się przebić. Jeśli zabiją konsula, Rzymianie z pewnością rzucą się do ucieczki. Jeszcze można odmienić losy tej bitwy.
– Dalej, chłopcy. Żywo! Ciągle jest nas więcej! Ostatni wysiłek! Uderzmy jeszcze raz. Jeśli usieczemy tego łajdaka, Gelliusa, przechylimy szalę zwycięstwa na naszą stronę. Kto jest ze mną?
Odpowiedziało mu może ze dwudziestu wojowników.
Zerwał z głowy wykonany z brązu hełm i rzucił nim wściekle o ziemię.
– Rzymskie ścierwa!
Zrobił może ze trzydzieści kroków, oddalając się od zdezorganizowanej masy oddziałów niewolników, wciąż liczących jakieś dziesięć do dwunastu tysięcy. Odwrócił się do nich, aby wszyscy mogli zobaczyć jego twarz. Znajdował się teraz w zasięgu celnego rzutu oszczepem. Jego kolczuga może go ochroni, nawet jeśli ktoś trafi, ale w tym momencie gotów był ponieść ryzyko. Ból powita z radością, bo pomoże mu wykorzystać wściekłość, przemieniając ją w energię.
– HEJ! Mówię do was!
Czuł na sobie wzrok setek zdesperowanych byłych niewolników o twarzach spryskanych krwią. W tych spojrzeniach widział strach przed porażką. On jakoś nie dopuszczał do siebie myśli, że mogliby przegrać to starcie. Nie bał się. Nawet gdyby zawiedli, Rzymianie nie odbiorą mu jednego: on sam zdecyduje, jak ma umrzeć.
Śmierć w bitwie. Tylko tego chciał. Lepiej umrzeć ze świadomością, że jego ludzie pokonali Gelliusa. Był wolnym człowiekiem. Umrze tak, jak chce, zabierając ze sobą do Hadesu wielu Rzymian.
_Cak, cak, cak._
Uderzył kilka razy mieczem o okutą metalem krawędź _scutum_. Ludzie, którzy stali na tyle daleko, że nie byliby go w stanie usłyszeć, przysunęli się teraz trochę bliżej.
– Posłuchajcie! Trzy razy ruszaliśmy do ataku i trzy razy zostaliśmy odparci. Tysiące naszych towarzyszy padło bez ducha lub czeka już tylko na śmierć. Ich odwaga, ich krew i życie wymagają zemsty. ZEMSTY! – _Cak, cak, cak!_ – CHCĘ ZEMSTY!
Intuicyjnie wyczuł ruch powietrza za plecami. Włosy stanęły mu dęba, na skórze pojawiła się gęsia skórka, chociaż przecież wcale się nie bał.
_Ktoś rzucił pilum_. Nie mógł się ruszyć. _Nie powinienem nawet drgnąć, żeby ktoś nie pomyślał, że się boję_.
– ZEMSTA!
_Sssszzzt!_
Spojrzał w prawo. Z ulgą odprowadził wzrokiem oszczep, który miał go trafić w plecy. Wbił się w ziemię niewiele dalej niż pięć kroków od jego stopy. Odrzucił głowę do tyłu i zawył jak wilk.
– Tylko na tyle was stać? Te cuchnące rzymskie bękarty nie trafiłyby nawet snopka w szopie na zboże!
Jego ludzie – przynajmniej ci znajdujący się najbliżej – unieśli wreszcie głowy, nieco podbudowani na duchu.
_Dobrze. To jeszcze nie koniec._
– Idę tam. I zamierzam poszatkować te kanalie na kawałeczki. Strącę makówkę Gelliusa z tej jego chudej szyi. A potem będę się śmiał, patrząc, jak jego armia ucieka. – Niezbyt apetycznie wyglądające blizny na nosie i rzymska krew, którą był spryskany od stóp do głów, sprawiły, że przypominał szczerzącego się potwora. Nikt nie miał jednak wątpliwości, że w jego głosie pobrzmiewa szczery zapał. – Kto jest ze mną? Kto pójdzie z Criksusem?
– Ja! – zawołał jakiś nieznany mu z imienia Gal z długimi warkoczami.
– I ja! – ryknął mężczyzna o byczym karku i w podartej tunice.
Do chóru głosów dołączały kolejne:
– CRI-KSUS! CRI-KSUS!
Ludzie wołali jego imię. A on, uśmiechając się, znów zaczął uderzać długim mieczem o krawędź tarczy. Zniknęły strach i niepewność, które widział w oczach byłych niewolników jeszcze przed kilkoma chwilami.
Jednak ich nowo odkryte pokłady męstwa nie starczą na długo. Criksus czuł to szóstym zmysłem. Tak podpowiadała mu intuicja. Jeśli mają odnieść sukces, muszą ruszyć natychmiast. Odwrócił się w stronę solidnego muru tarcz Rzymian i krzyknął:
– No to chodźcie, chłopcy! Pokażmy tym bękartom, co znaczy odwaga!
Nie oglądając się za siebie, ruszył pod górę, wyjąc jak opętany.
Setki jego ludzi popędziły za nim. Przed siebie, w zaślepieniu i ferworze walki, jak oszalałe byki.
Duża część Galów jednak nie wzięła udziału w tym ataku. Stali bez ruchu, obserwując w milczeniu towarzyszy szarżujących na rzymskie linie. Myślami byli już raczej w gęstwinie krzaków i drzew na zboczach poniżej.
Criksus czuł obecność swoich ludzi za plecami. Wiedział, że nie wszyscy dali się porwać tej jego improwizowanej przemowie. Ale mimo to czuł rozlewające się w jego ciele ciepło satysfakcji.
_Przynajmniej umrzemy jak mężczyźni. Znajdzie się dla nas wszystkich miejsce w raju wojowników_. Zanim szał bojowy przejął kontrolę nad ciałem, w jego głowie pojawiła się jeszcze jedna myśl.
_Chyba jednak Spartakus miał rację. Może trzeba było z nim zostać._ROZDZIAŁ II
Rozkazy Spartakusa zostały wykonane, zanim zapadły ciemności. Zaraz za wałem rzymskiego obozu rozpalono wielkie ognisko, wrzucając do niego ścięte drzewa, potrzaskane elementy wozów i wszelkie inne niepotrzebne wyposażenie. Płomienie pięły się wysoko w nocne niebo, a bijący od ogniska wielki żar sprawiał, że nikt nie czuł chłodnych powiewów górskiego powietrza. Zarżnięto setki owiec i rogacizny przyprowadzonej z tymczasowych zagród w opuszczonym przez Rzymian obozie Gelliusa. Oszczepy pełniły rolę prowizorycznych rożnów do pieczenia ociekającego świeżą krwią mięsiwa. Amforom z winem poucinano szyjki, żeby ułatwić dostęp do trunku. Ludzie pili, śmiali się rozochoceni i przypijali do siebie nawzajem. Niektórzy podrygiwali w pijackich pląsach do rytmu bębnów, fletów i lir. Dźwięki różnych instrumentów zbijały się w osobliwy jazgot, ale nikt się jakoś nie krzywił. To był czas świętowania. Przeżyli kolejną bitwę i pokonali drugiego rzymskiego konsula, zmuszając jego armię do ucieczki. Ludzie Spartakusa czuli się prawdziwymi herosami z legend i uważali swojego wodza za największego żyjącego bohatera. Co chwila kolejne grupy zaczynały spontaniczne skandowanie: „SPAR-TA-KUS!”. Gdziekolwiek się pojawiał, ludzie proponowali mu wino, poklepywali go po plecach i przysięgali dozgonną wierność.
Carbo słyszał pogłoski o zbliżającym się makabrycznym spektaklu. Nie wierzył, że to się naprawdę stanie. Walcząc z niepokojem, stał teraz obok Navio, atletycznie zbudowanego towarzysza, wyróżniającego się wysokimi kośćmi policzkowymi i dwoma różnokolorowymi oczami. _Dziwne uczucie_ – myślał Carbo, obserwując tysiące powstańców, jakby nie było jeszcze niedawnych niewolników. – _To moi towarzysze. A stoję wśród nich u boku innego Rzymianina_. Armia Spartakusa składała się z byłych niewolników, ściągniętych do Italii ze wszystkich chyba krain pod słońcem. Twardych gladiatorów, żylastych pasterzy i spalonych słońcem owczarzy, długowłosych Galów, wielkich Germanów i Traków o wytatuowanych ciałach. Ludzie ci nie wyczyścili jeszcze broni, mieczy pokrytych zakrzepłą krwią zabitych wrogów z armii Gelliusa. Duża część nosiła zdobyczne rzymskie kolczugi i napierśniki, choć wielu tylko proste tuniki lub nawet paradowało z gołymi torsami. Niemniej wszyscy razem tworzyli groźną, przerażająco skuteczną i niebezpieczną machinę do zabijania. Armię Spartakusa.
– Czy on naprawdę zamierza to zrobić?
– Możesz być pewien, że tak.
– Ale to barbarzyństwo!
– Czekający nas spektakl może i będzie brutalny – Navio rzucił mu przenikliwe spojrzenie – ale dla Spartakusa i jego ludzi to tylko akt sprawiedliwości.
– Musi poświęcić tak wielu jeńców?
– Często się zdarza, że dla uczczenia zmarłego podczas pogrzebu walczy ze sobą kilku czy kilkunastu gladiatorów. Dobrze wiesz. Dzisiaj Spartakus chce oddać hołd tysiącom swoich towarzyszy. Nic dziwnego, że upiera się, że w _munus_ powinno uczestniczyć tylu legionistów.
– I ty się w ogóle tym nie przejmujesz? – Carbo wskazał głową grupę czterystu legionistów spętanych sznurami. Z trzech stron otaczali ich uzbrojeni ludzie Spartakusa. Więcej miejsca było tylko od strony ogniska, gdzie rzucono na wielki stos mnóstwo _gladii_. – To są nasi… ludzie.
– A z kim dzisiaj walczyłeś? Kogo zabijałeś?
– To zupełnie inna sprawa. To była bitwa, a to…
– Nienawidzę wszystkiego, co ma związek z republiką, pamiętasz? – Przerwał mu Navio. – Mój ojciec i młodszy brat polegli w walce z legionistami takimi jak ci tutaj. Jeśli o mnie chodzi, wszyscy mogą iść do Hadesu.
Carbo zamilkł, porażony intensywnością gniewu Navio. Jego towarzysz i cała jego rodzina związali swoje losy z Kwintusem Sertoriuszem, zaufanym wodzem Mariusza, jednej z głównych postaci stronnictwa popularów. Po śmierci Mariusza senat skazał Sertoriusza na banicję. Zdradzony Navio przez kilka lat walczył w Iberii z ekspedycjami wysyłanymi do zachodnich prowincji przez republikę, ale ostatecznie i ten konflikt dobiegł końca. Carbo jednak nie miał wątpliwości, że czym innym jest uczciwa walka w czasie bitwy, nawet z Rzymianami, gdy chodzi o to, aby zabijać, aby nie dać się zabić, a czymś zupełnie innym zmuszanie jeńców wojennych do wyrzynania się nawzajem. Ten pomysł budził w nim bunt. Uznał, że powinien porozmawiać o tym ze Spartakusem.
Nie musiał długo czekać na pojawienie się dowódcy armii. Spartakusowi towarzyszyli Castus i Gannicus oraz Ariadna. Za nimi podążali żołnierze dźwigający cztery srebrne orły i mnóstwo poślednich znaków kohort i centurii. Wśród zdobytych proporców znalazło się nawet kilka _fasci_, symboli władzy noszonych przez liktorów ochraniających wyższych urzędników rzymskich.
Gdy Trak stanął przed stosem mieczy, ludzie znów zaczęli wznosić gromkie okrzyki. Chociaż Carbo gotował się z gniewu, na widok tych trofeów czuł wielki szacunek.
Nic dziwnego, że wystraszeni jeńcy również skupili uwagę na Spartakusie. Wiedzieli, kim jest, nawet jeśli nigdy wcześniej go nie widzieli. Przywódca buntu niewolników od dawna przedstawiany był w Rzymie jako potwór. Człowiek bez honoru i skrupułów, odrzucający wszelkie normy społeczne. Teraz mogli mu się dobrze przyjrzeć. Spartakus miał krótko przycięte włosy. Założył rzymską kolczugę okrywającą jego umięśnione ramiona. Stał posępny i groźny, z mieczem w dłoni, wciąż jeszcze pokrytym skrzeplinami krwi Rzymian. Nie wyróżniał się jakimś wielkim wzrostem czy charakterystycznymi rysami twarzy, a jednak cała jego postać, począwszy od maski niewzruszoności na twarzy po zaciśnięte pięści, budziła strach i niosła obietnicę śmierci.
– SPAR-TA-KUS! SPAR-TA-KUS! SPAR-TA-KUS!
Spartakus uniósł ręce, pokazując, że przyjmuje z zadowoleniem te wyrazy uznania. Castus i Gannicus popatrzyli na siebie wymownie. Nikt chyba nie zwracał teraz uwagi na ich kwaśne miny.
Carbo podbiegł truchtem do Spartakusa, ignorując Navio, który wołał za nim, żeby się zatrzymał.
– Mogę zamienić z tobą słowo?
– Teraz? – Spartakus zapytał ostro, wpatrując się w niego zimnym wzrokiem.
– Tak.
– Byle szybko.
– Czy to prawda, że ci ludzie mają walczyć ze sobą na śmierć dopóty, dopóki nie zostanie tylko jeden z nich?
Spartakus świdrował go wzrokiem.
– Tak.
– Właśnie tak! – wtrącił się Gannicus.
– Masz z tym jakiś problem? – pytał Castus, groźnie marszcząc brwi. Gal opuścił dłoń na rękojeść miecza.
Carbo nawet nie drgnął.
– Nie zasługują na taki los.
– Czyżby? Dlaczego? – Spartakus zbliżył się do Carbo tak, żeby spojrzeć mu głęboko w oczy, ograniczając jego perspektywę. – Przecież właśnie tak codziennie giną gladiatorzy wzdłuż i wszerz w całej Italii. Dla rozrywki _civis_. Wielu, może nawet większość z nich, nie dopuściło się żadnego przestępstwa. – Spartakus przeczekał gromkie okrzyki pełne aprobaty obu Galów. – To, czego będziesz za chwilę świadkiem, jest tylko odwróceniem ról.
Trudno było odmówić temu wywodowi logiki, ale Carbo nadal nie był przekonany:
– Ale…
– Dosyć.
Spartakus jednym słowem uciął dalszą dyskusję. Carbo pochylił głowę. Każde kolejne słowo oznaczałoby wystawienie jego przyjaźni z Trakiem na wielką próbę, nie mówiąc już o tym, że ryzykował otwarty konflikt z Galami. W związku z tym Carbo patrzył tylko z nieszczęśliwą miną, jak Spartakus unosi ręce, uciszając tłum.
– Nie wezwałem was tutaj po to, aby pogratulować bitności i odwagi podczas starcia z Gelliusem. Wszyscy dobrze wiecie, jak bardzo podziwiam wasze męstwo oraz lojalność. – Spartakus pozwolił ludziom się wykrzyczeć, zanim znów się odezwał: – Jesteśmy tutaj z innego powodu. Zasmucającego. Otrzymaliśmy wieści o śmierci Criksusa i dwóch trzecich z tych, którzy z nim odeszli. Zginęli jakiś miesiąc temu, walcząc do upadłego z oddziałami Gelliusa na górze Garganus.
Tłum zafalował, a w powietrze wzbiło się wspólne, połączone westchnienie z tysięcy gardeł.
_Wybrali swój los. Poszli z tym sukinsynem Criksusem._ – Carbo nie potrafił żałować wielkiego Gala, przez którego stało się tyle złego.
– Powinniśmy uczcić nie tylko naszych towarzyszy, którzy zginęli podczas dzisiejszej bitwy, ale i Criksusa oraz jego ludzi. Prośmy bogów, aby o nich nie zapomnieli i pozwolili każdemu z zabitych odnaleźć spokój w Elizjum. Czy jest jakiś lepszy sposób złożenia im hołdu niż poprzez _munus_? – Gdy nad tłumem uniósł się niemal zwierzęcy skowyt, Spartakus wskazał hałdę _gladii_. – Niech każdy Rzymianin wybierze miecz. Będziecie walczyć wokół ogniska do upadłego z kolejnymi przeciwnikami tak długo, aż pozwolimy wam przestać. Zmagania zaczniecie na mój rozkaz. Ci, którzy przeżyją, staną potem do walki między sobą i tak dalej. Aż w końcu zostanie tylko jeden z was.
Ogłuszający wrzask niewolników reagujących entuzjastycznie na słowa Spartakusa sprawił, że ginęły w nim pełne sprzeciwu krzyki Rzymian. Grupa mężczyzn weszła między rzędy jeńców, rozcinając sznury. Żaden z więźniów nie zrobił choćby kroku w stronę stosu mieczy. Spartakus szarpnął głową, a wtedy strażnicy zaczęli dźgać legionistów swoją bronią. Z kilku ran popłynęła krew. Na jej widok niewolnicy zaczęli drwić z jeńców i pohukiwać. Całe to przedstawienie zapowiadało się według dawnych niewolników intrygująco.
Jednak żaden Rzymianin nie ruszył się, aby chwycić za _gladius_.
Carbo czuł jakąś osobliwą dumę na widok niezłomności jeńców. _Nie stracili całkiem odwagi._
– Macie się uzbroić! – krzyknął Spartakus. – Policzę do trzech.
Jakiś starszy oficer w hełmie z poprzecznym grzebieniem centuriona wyszedł przed szereg jeńców. Jego srebrne włosy, pokryta bruzdami i bliznami twarz oraz liczne odznaczenia przypięte do pasa na klatce piersiowej świadczyły o tym, że ma za sobą długą służbę wojskową. I wiele mówiły o jego odwadze.
– A jeśli odmówimy?
– Zostaniecie ukrzyżowani. Jeden po drugim. – Spartakus podniósł głos, aby wszyscy mogli go usłyszeć. – Tutaj, na miejscu, przy wszystkich.
– Obywatele nie mogą… – Centurion poczerwieniał na twarzy. Zawiódł go głos, gdy uświadomił sobie, że Spartakus dobrze wiedział, co robi, grożąc im ukrzyżowaniem. Oto legionistom dano bowiem wybór między nieprzynoszącą chwały bratobójczą walką, równoznaczną przynajmniej ze śmiercią z mieczem w dłoni, a najbardziej poniżającym losem, jaki mógł czekać wolnego Rzymianina. Centurion zastanawiał się tylko przez chwilę, po czym zrobił kilka kroków do przodu i chwycił pierwszy lepszy _gladius_. Prostując się, łypnął groźnie na Spartakusa. Dzieliło ich może dziesięć kroków i pół tuzina zbrojnych mężczyzn.
Trak uśmiechnął się pod nosem i zacisnął dłoń na rękojeści _sica_ tak, że aż zbielały mu kostki.
– Możesz jeszcze wybrać trzecie rozwiązanie. Chociaż ja postarałbym się zadać ci szybką śmierć, nie mogę zagwarantować, że tak samo zachowają się moi ludzie.
– Daj tylko znak, a oderżnę mu jaja i wsadzę mu je do gęby – warknął Castus. – A to będzie tylko początek…
Ludzie zaczęli wykrzykiwać różne propozycje kaźni dla centuriona i wszystkich jego towarzyszy. Carbo starał się nie myśleć o wizjach śmierci zadawanej na wiele sposobów, ale nie potrafił. Ci żołnierze byli jego wrogami, ale mimo to nie zasłużyli, żeby ktoś zmuszał ich do zabijania się nawzajem, nie mówiąc już o poddawaniu torturom. Nie mógł jednak zdradzić się ani słowem. Spartakus nie słynął z cierpliwości. Próbował przecież odwieść go od tego pomysłu i wiele zaryzykował.
Spartakus nie spuszczał wzroku z centuriona.
– To jak będzie? – Oficer spuścił głowę i usunął się na bok. – Następny! – zawołał Spartakus.
Na widok pogodzonego z losem centuriona kolejni otępiali legioniści podchodzili do stosu, łapiąc za broń.
Spartakus zmówił modlitwę do Dionizosa i Wielkiego Jeźdźcy: _Niech krew tych Rzymian będzie odpowiednią ofiarą dla was obu, o Wielcy. Niech będzie darem, dzięki któremu Criksus i jego ludzie przejdą przez bramę raju wojowników._ Gal zasłużył przynajmniej na to. Pomimo swoich wad Criksus był wielkim wojownikiem.
Ariadna nie potrafiła cieszyć się myślą o tym, co miało się stać, ale uznała, że ofiara złożona przez Spartakusa spodoba się bogom. Niewiele bóstw potrafiłoby zbagatelizować tak wielki dar. A jeśli dzięki niemu wszyscy łatwiej opuszczą Italię, mogła z tym żyć.
Wkrótce czterystu legionistów stanęło w parach wokół ogniska. Niektórzy z nich, wśród nich centurion, stali dumnie wyprostowani, ale większość potrafiła tylko modlić się błagalnie. Niektórzy płakali.
Żołnierze Spartakusa zamilkli, jakby zaskoczeni tym nieoczekiwanym odwróceniem ról.
Spartakus wygłosił jeszcze krótką przemowę, zachwalając przymioty Criksusa. Mówił, że będą go pamiętać jako wielkiego lidera, wspominać jego bezpośredniość i prosty język, a także niezaprzeczalną odwagę. Jego ludzie zaś zostaną zapamiętani dzięki swojej dzielności i bitności w walce. Słowa Spartakusa znów zostały przyjęte hałaśliwymi okrzykami poparcia. Wtedy Trak zwrócił się do Rzymian.
– Na polu bitwy na własnej skórze przekonaliście się, że każdy z waszych dzisiejszych przeciwników jest wam równy, a może nawet lepszy! Teraz dostaniecie inną lekcję. Wszyscy pewnie widzieliście walki gladiatorów, których śmierć miała być swoistym hołdem pamięci dla odchodzących z tego świata rzymskich obywateli. Prawdopodobnie nigdy nie zastanawialiście się nad tym, że ci ludzie zostali zmuszeni do przelewania krwi. Dzisiejszej nocy macie okazję odkupienia swoich win, gdyż to my, byli niewolnicy, będziemy wam kibicować podczas walk na śmierć i życie. – Spartakus wodził wzrokiem po wykrzywionych z przerażenia twarzach legionistów. Na dłuższy czas zatrzymał wzrok na centurionie. – To wybór honorowej śmierci, o wiele lepszej niż ukrzyżowanie. Za to jestem winien wam szacunek. Niech wasza śmierć będzie dobra! – Uniósł ramię, ściskając sicę. Zastygł w takiej pozie na jedno uderzenie serca, zanim opuścił rękę. – Zaczynać!
Gdy rozległy się pierwsze szczęknięcia skrzyżowanych ostrzy, nad tłumem uniósł się charakterystyczny szum. Ten sam symptom żądzy krwi budzącej się w obserwatorach Spartakus słyszał podczas każdej swojej walki na arenie. Żałował, że zamiast czterystu legionistów nie walczy tu teraz czterystu senatorów z Rzymu.
Carbo nie chciał oglądać rzezi, ale gdy znalazł się przy boku Spartakusa, nie miał innego wyjścia. Gdyby zamknął oczy, zostałby uznany za słabeusza. To w najlepszym wypadku. W najgorszym – za tchórza. Pomimo odczuwanej niechęci grupowa walka wkrótce całkowicie go pochłonęła. Szczęk metalu, odgłosy wydawane przez walczących i – nieuchronnie – również okrzyki bólu działały hipnotyzująco. Wielu legionistów postanowiło umrzeć jak najszybciej, pozwalając swoim przeciwnikom na gładkie pchnięcie lub dekapitację. Carbo nie był zaskoczony. Po co się wysilać, gdy zwycięstwo oznaczało, że trzeba będzie stanąć do kolejnej walki, a potem jeszcze następnej? Jednak z zaskoczeniem przyjął to, że wielu legionistów z dużym zapałem przystępowało do walki. Pragnienie przetrwania za wszelką cenę było w nich tak wielkie, że bez wahania gotowi byli zabijać towarzyszy. Po walce spryskani krwią ciężko dyszeli, czekając na zakończenie innych pojedynków.
Carbo zauważył, że centurion, który ośmielił się zakwestionować słowa Spartakusa, był jednym z dwustu „zwycięzców”. Może dlatego, że sprawiał wrażenie prostego, dobrodusznego człowieka, przypominał mu ojca, Jowiana. Ta myśl sprawiła, że znów poczuł w sercu ból. Ostatni raz widział swoich rodziców ponad rok temu. Nie miał z nimi żadnego kontaktu, odkąd postanowił uciec z domu. Domu przejętego za długi przez Krassusa, człowieka, któremu ojciec winien był małą fortunę. Wkrótce potem Jowian wraz z jego matką udali się do Rzymu, gdzie przyszło im żyć na łasce bogatego krewnego. Duma Carbo sprawiła, że nie mógł towarzyszyć rodzicom. _Bardzo możliwe, że oboje już nie żyją. A ten centurion także wkrótce pożegna się z życiem._
Gdy pierwsza seria pojedynków dobiegła końca, Spartakus nakazał swoim ludziom zebranie ciał pokonanych.
– Tym, którzy jeszcze zipią, poderżnijcie gardła. Potem złóżcie ciała nieco dalej. A wy, kundle, możecie już brać się za następnych!
Znów wniósł się w niebo krzyk zadowolonych żołnierzy Spartakusa. Carbo aż się wzdrygnął. Dobrze, że Spartakus całkowicie go ignorował.
Niedługo potem kolejnych stu legionistów leżało na ziemi w kałużach krwi. Pozostała setka Rzymian. Centurion jeszcze raz wyszedł ze starcia ze swoim przeciwnikiem zwycięsko. Wkrótce grupa zmniejszyła się do pięćdziesięciu, a po dłuższej chwili do dwudziestu pięciu osób.
– Dobrze walczyłeś – Spartakus pochwalił centuriona. – Możesz stanąć z boku, a w tym czasie dwa tuziny będą walczyć między sobą.
Centurion z kamienną twarzą zrobił to, co mu kazano.
Cała dwunastka mężczyzn, którzy przetrwali piątą walkę, wyglądała na wyczerpaną.
Po kolejnej serii brutalnych starć przy życiu pozostało sześciu legionistów. Byli tak zmęczeni, że z trudem utrzymywali miecze w dłoniach. Nie dano im jednak szansy na chwilę odpoczynku.
– Kontynuować walkę! – krzyknął Spartakus. Jeśli któryś z legionistów się zawahał, strażnicy dawali mu wyraźnie do zrozumienia poszturchiwaniem i pchnięciami mieczów, że nikt nie może liczyć na taryfę ulgową.
Gdy z ostatniej szóstki pozostało tylko trzech legionistów, Spartakus kazał centurionowi wybrać swojego kolejnego przeciwnika. Dzięki temu, że starszy weteran zdążył trochę odpocząć i nie musiał walczyć z tyloma przeciwnikami, z łatwością pokonał kolejnego rywala. A potem wygrał również ostatnie starcie. Stanął wówczas ze spuszczoną głową nad ciałem swojej ostatniej ofiary. Szeptał jakąś modlitwę.
Głośne okrzyki podekscytowanych obserwatorów, dopingujących legionistów podczas tych krwawych walk, nagle ucichły jak nożem uciął. Wśród tysięcy żołnierzy Spartakusa zapadła dziwna cisza. Włosy na karku Carbo stanęły dęba. Spojrzał w gęstniejącą ciemność, niemal spodziewając się ujrzeć Charona, przewoźnika, a może nawet samego Hadesa, boga podziemi, który przyszedł po kilkuset martwych legionistów.
– Jak cię zwą, żołnierzu? – spytał Spartakus.
Centurion spojrzał na niego wzrokiem, z którego wyzierała pustka.
– Gnejusz Serwiliusz Caepio.
– Jesteś weteranem licznych kampanii, jak mniemam.
– W służbie od trzydziestu lat. Jeszcze będąc młokosem, walczyłem pod Mariuszem z Teutonami i Cymbrami. Nie spodziewam się, że słyszałeś o tych ludach.
– A jednak słyszałem. Może mi nie uwierzysz, ale przez wiele lat walczyłem dla chwały Rzymu. Musiałem słyszeć o każdej kampanii od czasu bitwy pod Caudium.
Caepio uniósł brwi ze zdziwienia.
– Ludzie mówią, że służyłeś w legionach. Myślałem, że to brednie.
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.