- W empik go
Spełniacze - ebook
Spełniacze - ebook
Spełniając marzenia innych, spełniasz się i Ty!
To miał być zwyczajny projekt na studia.
Dominika, Maciej i Julian mieli pomysł, by spełniać marzenia. Zaczęło się od listów dzieciaków z pobliskiego Oratorium, jednak dzięki determinacji trójki przyjaciół i z pomocą profesora Kellera, swoją działalność rozpoczęła Fundacja Spełniacze.
Dwanaście miesięcy w roku – dwanaście marzeń do spełnienia.
Małgorzata Falkowska zaprasza czytelników w niezwykłą podróż pełną dobra, miłości i wzajemnej tolerancji. Dwanaście wyjątkowych listów, dwanaście wyjątkowych historii, wielu naprawdę życzliwych ludzi. Poznaj Fundację Spełniacze, jej założycieli i dzieciaki, którym pomogli.
Wzruszająca, ciepła historia, która zabiera czytelnika w podróż po jaśniejszej stronie życia, przywracająca wiarę w ludzi i moc marzeń. Bo marzenia się spełniają, a Spełniacze są na to najlepszym dowodem. - Joanna Wtulich, autorka powieści Ćma
O czym marzyłeś, kiedy byłeś dzieckiem? Pragnąłeś tego, by się spełniło? Daj się porwać Spełniaczom i przeżyj z nimi niezapomniane chwile. Ciepła, piękna, z głębokim przesłaniem powieść, która poruszy Twoje serce. Polecam gorąco! - Daria Skiba, autorka
To zdecydowanie najbardziej poruszająca powieść Małgorzaty Falkowskiej! Niesie bardzo sugestywne przesłanie, a po jej przeczytaniu aż chce się wyjść z domu i pomóc ludziom spełniać marzenia. Serdecznie polecam! - Sylwia Trojanowska, autorka serii Sekrety i kłamstwa oraz świątecznej powieści Wigilijna przystań
Pomagać możemy zawsze i wszędzie, bo nieważne ile posiadamy, ważne ile potrafimy z tego oddać drugiemu człowiekowi. Spełniacze niosą za sobą cudowne przesłanie i pokazują, że pomagać wcale nie jest trudno. Bartłomiej Bartoszyński, autor powieści Szukając siebie
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-379-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Za pięć minut wchodzicie! – krzyknęła jedna ze stażystek, wbiegając do pomieszczenia zwanego przez większość poczekalnią.
Troje studentów wymieniło spojrzenia, jakby chcieli w ten sposób dodać sobie otuchy. To miał być ich pierwszy raz w telewizji, w dodatku na żywo. Nie było tu miejsca na poprawki, duble i tym podobne. Wszystko musiało być perfekcyjnie.
– Ostatnie szlify i scena jest wasza – rzucił profesor Keller, klepiąc po ramieniu jednego ze swoich studentów, Macieja.
– Przypudruję jeszcze nosek.
Makijażystka podbiegła do zestresowanej Dominiki, która wyglądała, jakby zaraz miała zacząć płakać.
Kto by pomyślał, że spontaniczny pomysł sprzed dwóch lat, zaprowadzi ich aż do śniadaniowego programu, najbardziej znanej telewizji w Polsce. Teraz patrzyli w niewielki monitor, czekając na znak, że mają wejść do studia.
Operator kamery kiwnął ręką w ich stronę, tak jak ustalali to godzinę wcześniej. Ruszyli ku niebieskiej kanapie stojącej na samym środku studia, zza której wyłaniał się widok na miasto. Dwudzieste piętro miało swoje plusy, a jeden z nich niewątpliwie stanowiła panorama stolicy. Świąteczne dekoracje w odcieniach srebra, bieli i błękitu zdobiły niewielką przestrzeń , zwaną studiem nagrań, w którym wszechobecny był zapach świeżego świerku.
Dwójka prowadzących zajmowała miejsca w turkusowych fotelach, naprzeciw kanapy, na której mieli usiąść oni. Troje do niedawna zwykłych studentów i profesor Keller wspierający ich akcję. Od prezenterów oddzielał ich jedynie szklany stolik w kształcie rombu.
– Nie denerwujcie się, to nic takiego. – Prowadząca Agata Bednarska najwyraźniej zauważyła ich tremę.
Łatwo jej było mówić. I ona, i Mateusz Rygiel mieli za sobą setki, jak nie tysiące wystąpień w telewizji. Bednarska do niedawna była twarzą wieczornych zapowiedzi pogody, zaraz po głównych wiadomościach, on z kolei to showman, jakich mało. Razem tworzyli niezastąpiony duet, którego inne stacje mogły jedynie pozazdrościć.
– Witamy po przerwie – zaczęła z uśmiechem Agata – a teraz o tym, jak spełniać swoje marzenia, nie zapominając przy tym o innych.
– W naszym studio są już założyciele fundacji Spełniacze, która gdyby nie przypadek, mogłaby wcale nie istnieć – dodał Mateusz. – Dominika Kocoń, Maciej Turecki, Julian Szewczuk i profesor na Wydziale Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, Sławomir Keller.
Kamera przesunęła się, kierując obiektyw na twarze zaproszonych gości. Drobna blondynka zdawała się ginąć między dwoma dobrze zbudowanymi chłopakami i wysokim, szpakowatym profesorem, który na tę szczególną okazję założył swój ulubiony sweter w kratkę.
– Jak w zasadzie powstali Spełniacze? – dociekała prowadząca, zakładając przy tym zgrabnie nogę na nogę.
Mateusz zmierzył wzrokiem szczupłe łydki kobiety, posyłając jej promienny uśmiech. Na końcu języka miał lekką uszczypliwość dotyczącą zbyt wysokich szpilek, jednak powstrzymał się przed jej publicznym wygłoszeniem. Doskonale wiedział, że Agata potrafiła odwdzięczyć się ciętą ripostą. Szczególnie wtedy, gdy w grę wchodziło urażenie jej aparycji.
– Tak naprawdę to był tylko projekt na studiach, który okazał się pomysłem wartym realizacji – powiedział nieśmiało Maciej.
– Profesor Keller puścił na zajęciach film pod tytułem Podaj dalej i prosił, aby każda z grup stworzyła swój program naprawy świata – wtrąciła Dominika, co jakiś czas zerkając z uznaniem na szpakowatego mężczyznę. – Wiedzieliśmy, że nie zmienimy całego świata, ale nawet jeden uśmiech więcej ma duże znaczenie.
Dziewczyna odgarnęła włosy za ucho, jakby chciała czymś zająć ręce.
– A jak profesor ocenił projekt? – Mateusz Rytel skierował swoje pytanie bezpośrednio do Kellera.
Mężczyzna chrząknął dwa razy, jakby miał wątpliwość, czy da radę coś powiedzieć. Wyprostował się dumnie, szukając wzrokiem kamery, aby spojrzeć wprost w jej ”oko”.
– Gdy ta trójka przedstawiła mi swój projekt, byłem wręcz zdumiony – przyznał szczerze. – Od wielu lat proponuję podobne zadania, chcąc obudzić w studentach dozę empatii do świata zewnętrznego, aż w końcu trafiłem na nich. Oczywiście postawiłem im najwyższą z możliwych ocen, proponując, aby wcielili swój pomysł w życie.
– A jaki to był dokładnie pomysł? – zapytała Agata. – Chciałabym, aby wszyscy nasi widzowie mieli jasność co do niego.
Studenci spojrzeli na siebie, jakby chcieli w ten sposób wybrać swojego przedstawiciela, który opowie przed milionami widzów o ich fundacji.
– Nasz pomysł polegał na spełnianiu marzeń – wyznał Juliusz. – Niby coś, o czym każdy słyszał, ale to nie takie oczywiste. Chcieliśmy spełniać marzenia dzieci, które są w ciężkiej sytuacji. Wiadomo, są takie fundacje, które zajmują się dziećmi chorymi na raka, ale co z tymi, którzy nie mogli na przykład wybrać sobie rodziny, w której przyszło im się urodzić.
– Co dokładnie masz na myśli? – Prowadząca chciała wiedzieć jak najwięcej.
Juliusz zerknął porozumiewawczo na kolegów, mając cichą nadzieję, że któryś z nich zabierze głos. Występ przed kamerą go krępował, a świadomość, że ogląda to pół Polski, wręcz paraliżowała.
– Mowa oczywiście o rodzinach dysfunkcyjnych oraz patologicznych, w których funkcjonowanie dziecka jest zaburzone. Na przykład z powodu ubóstwa, braku zainteresowania potrzebami dziecka, nadmiernej surowości, uzależnienia jednego lub obojga rodziców od alkoholu czy narkotyków, przemocy domowej – wyjaśnił profesor Keller. – Nie każdy ma szczęście urodzić się w tak zwanej dobrej rodzinie, ale to nie powinno czynić go przegranym. Bo kim wtedy byłby ten wygrany? Czy miałyby o tym decydować tylko miejsce i okoliczności narodzin? Środowisko, w którym dziecko wzrasta?
Prowadzący kiwnęli zgodnie głowami, jakby zgadzali się z tezą zaprezentowaną przez profesora.
– Jak zatem zaczęliście? Bo przecież nie od razu stworzyliście fundację. – Rytel zdawał się być zaciekawiony.
– Za namową profesora wybraliśmy się do pobliskiego Oratorium, gdzie poprosiliśmy dzieci o napisanie listów, w których opiszą swoje marzenia. – Dominika zdawała się być bardziej pewna siebie niż wcześniej. – Dzieciaki wykonały zadanie, a my zabraliśmy listy, aby zobaczyć, czego dotyczą te marzenia. Z pomocą kolegów ze studiów spełniliśmy niektóre z nich, ale wiedzieliśmy, że chcemy czegoś więcej. Nie tylko kupna deskorolki czy wymarzonej Barbie.
– Więc założyliście fundację i poszerzyliście działalność, dobrze rozumiem? – Agata wbiła wzrok w rozpromienioną twarz dziewczyny siedzącej na kanapie, na co ta skinęła dumnie głową.
– Działamy od dwóch lat i spełniliśmy już dwanaście marzeń, z których znaczna większość nie była wcale łatwa – wtrącił Juliusz – bo spotkanie z ulubionym piłkarzem czy wyjazd do Disneylandu to już coś. Musieliśmy zmienić tryb studiów na zaoczny, by móc poświęcać całych siebie na realizację projektu, ale nie żałujemy.
– A jak będzie w przyszłym roku? – Agata nigdy nie bała się zadawać często dociekliwych pytań.
Maciej złapał Dominikę za rękę, zapominając przez chwilę, że oglądają ich miliony ludzi. Dziewczyna speszyła się lekko, o czym świadczył rumieniec widoczny mimo ton fluidu i pudru nakładanego przez specjalistkę od wizerunku.
– Prosto ze studia każde z nas pojedzie do swojego rodzinnego domu, gdzie w spokoju spędzi święta, a drugiego stycznia usiądziemy do listów i wybierzemy te, na których skupimy się w przyszłym roku – powiedział Julek. – Naszym celem jest spełnienie dwunastu marzeń, ale czy się uda, to zależy tylko od sponsorów.
– Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała o jeszcze jedną rzecz. – Prowadząca skierowała wzrok na Dominikę i Maćka. – Czy można powiedzieć, że fundacja, którą stworzyliście, była dla was także początkiem czegoś innego?
Dominika uśmiechnęła się, spoglądając z czułością na siedzącego obok Macieja, który wciąż ściskał mocno jej dłoń.
– Niektóre marzenia spełniają się same, nawet kiedy tego nie planujemy – wyznał chłopak, zbliżając swoją twarz do twarzy Dominiki, by złożyć na jej ustach delikatny pocałunek.
Kamera przybliżyła ich twarze, w czasie kiedy technicy włączali przygotowany wcześniej materiał filmowy, na którym widać było uśmiechy dzieciaków obdarowanych przez Spełniaczy. Wielkie hasło „Spełniając marzenia innych, spełniasz się i Ty!” wraz z numerem konta bankowego, na które można było wpłacać darowizny, kończyło materiał. Po nim nastąpiła przerwa reklamowa.
– Mam nadzieję, że dacie radę. – Agata wstała z fotela, by każdemu z gości uścisnąć dłoń.
– Ja nie mam nadziei, ja mam pewność, Agatko – wtrącił się Rytel z uśmiechem, prezentując przy tym rząd śnieżnobiałych zębów.
***od tego się wszystko zaczęło***
Ciasny pokój w akademiku ledwie mieścił trzy tapczany, kwadratowy stolik i cztery krzesła. Kolorowe zasłony zdecydowanie nie pasowały do PRL-owskich firanek, które zdobiły wszystkie okna. Mieszkające w pokoju studentki wyraźnie próbowały ocieplić to szare wnętrze, lecz bure ściany i wysłużone szafki zdawały się mieć przewagę nad barwnymi ramkami i kocami, które okrywały stare, obdarte tapczany.
Troje studentów siedzących obok siebie na jednym z łóżek wpatrywało się w monitor laptopa z taką uwagą, jakby chcieli z niego wyczytać więcej, niż to możliwe. Nikt nic nie mówił, ale jeden z chłopaków notował coś w zeszycie trzymanym na kolanach.
– Obejrzeliśmy go trzeci raz i wciąż nie mam pomysłu – powiedział w końcu Maciej.
– Wystarczy się skupić i jesteśmy w domu – próbowała pocieszyć go dziewczyna.
– Raczej w ciemnej dupie, Domi – burknął Julek.
Po chwili zasiedli do mikroskopijnego stołu, na którym stała miska z popcornem. Czuli się nieswojo, upchnięci praktycznie jeden na drugim w tej ograniczonej przestrzeni. Pokój Dominiki i jej dwóch współlokatorek, które akurat wyszły do biblioteki, by nie robić tłoku, był jednak najlepszym miejscem do obgadania zadania grupowego. U Macieja trwała wieczna impreza, a w domu Julka było niemal pewne, że jego mama znów poczuje przypływ rodzicielskiej troski, siedząc przy nich i pytając wciąż: „I co wymyśliliście?”
Julek przeglądał zapiski, z których niewiele wynikało. Oglądali film już tyle razy, a wizja naprawy świata wciąż nie nadchodziła.
– Szkoda, że nie możemy po prostu ściągnąć tego, co było tutaj – wyznała smutno Dominika, sięgając po garść popcornu.
Myśleli nad projektem już kilka godzin, wyzywając w myślach profesora Kellera, który nazwał to wszystko dobra zabawą. Łatwo było tak mówić o czymś, czego samemu nie musiało się robić. Dla nich była to przepustka do zaliczenia egzaminu bez konieczności odpowiadania na dociekliwe pytania, z jakich słynął wykładowca.
Wiedzieli, że Keller od lat dzieli studentów na grupy i wyświetla im film, na podstawie którego mają przygotować własny pomysł. Każde z nich oglądało przynajmniej raz kultowe Podaj dalej, nikt jednak nie przypuszczał, że właśnie ta produkcja okaże się podstawą do zaliczenia jednego z trudniejszych przedmiotów na pedagogice specjalnej.
Teraz odtwarzali filmik raz za razem, wierząc, że w końcu natchnie ich do stworzenia projektu, którego sam profesor by się nie powstydził.
– A może zróbmy coś dla naszych potencjalnych podopiecznych, a nie całego świata? – zaproponował nagle Julek.
– Masz w planie zbudować wszędzie podjazdy i windy? – zaśmiała się Domi.
– A może zaczarujemy ludzi, by nagle stali się tolerancyjni? – Maciek także nie uchwycił intencji kolegi.
Julek posmutniał, doskonale rozumiejąc sceptycyzm pozostałej dwójki. Polska wciąż gwarantowała ciężki żywot osobom niepełnosprawnym, z którymi mieli w przyszłości pracować. Tutaj jakby czas się zatrzymał, a ludzie wciąż żyli stereotypami z lat osiemdziesiątych.
– Może pomóżmy spełniać marzenia! – Dominika aż podskoczyła z radości, wypowiadając swoją myśl.
Zdumienie malujące się na twarzach przyjaciół nie wróżyło nic dobrego. Spełnianie marzeń nie mogło przecież zmienić świata, a tym bardziej zapewnić im zaliczenia przedmiotu.
– Jak ty to sobie wyobrażasz? – zapytał z niesmakiem Julek. – Będziesz chodzić po ludziach i pytać o ich marzenia, a jeśli będą małe, to wytniesz je z papieru?
– Najlepiej kolorowego, żeby były bardziej widoczne – zażartował Maciek.
Domi odrzuciła głowę ze złością. Wciąż widziała w swoim pomyśle niezwykły potencjał, którego jej koledzy zdawali się nie dostrzegać. Próbowała tłumaczyć ich zmęczeniem, lecz widok Macieja rzucającego popcorn do ust kolegi zdecydowanie obalał jej teorię. Oni po prostu tego nie czuli. Postanowiła za wszelką cenę udowodnić, że lepszego rozwiązania już nie znajdą.
Wstała z krzesła, aby udać się do nocnej szafki, w której trzymała kolorowe flamastry oraz blok. Narzędzia każdego studenta, bez których ciężko przetrwać na większości wykładów. Nie od dziś wiadomo, że ładniej w zeszytach prezentują się kolorowe szlaczki niż te kreślone długopisem czy ołówkiem.
Z wypiekami na twarzy malowała ludziki, jakby robiło to dziecko z przedszkola. Kółko będące głową i kilka kresek stanowiących tułów, nogi oraz ręce – bazgroły te ukazywały brak talentu do rysowania. Nie przejmowała się tym. Ważny był efekt projektu, a nie szkic, którego nawet nie chciała pokazywać na zajęciach.
– To są nasi potencjalni klienci, czyli potrzebujący. – Wskazała narysowaną postać. – Pytamy ich o marzenia, a oni szukają czegoś w swych głowach. Zastanawiamy się, które z nich warto spełnić, i szukamy sponsorów.
– Taka szlachetna paczka, tylko przez cały rok? – zasugerował Maciek.
Skinęła ochoczo głową, zapisując na kartce wielkimi literami napis SPEŁNIACZE, który miał być od teraz tytułem ich projektu.
Wciąż podjadając popcorn, zapisywali kolejne punkty. Notatki się rozszerzały, a Maciej zaczął tworzyć na ich podstawie prezentację, gdyż najlepiej z całej trójki znał się na komputerach.
Nie spali pół nocy, coraz bardziej wierząc w sens pomysłu Dominiki. Wierzyli, że profesor Keller doceni ich starania, dając przepustkę na przyszły semestr.
Z duszą na ramieniu szli na poranne zajęcia, podczas których mieli prezentować swoje projekty. Wywołani na środek, uruchomili komputer Dominiki, na którym znajdowała się prezentacja multimedialna.
– Nazwa naszego projektu to Spełniacze – powiedziała Dominika, posyłając serdeczny uśmiech w kierunku mężczyzny siedzącego za obdrapanym, starym biurkiem.
– Proszę zaczynać, bo czas nagli, a są jeszcze dwie grupy – powiedział Keller ze znaną wszystkim na wydziale obojętnością.
Mówili o nim „lodowiec”, gdyż w zasadzie nigdy się nie uśmiechał, a swoje zajęcia prowadził, używając jednostajnego tonu głosu, który nie zdradzał żadnych emocji. Wielu studentów niejednokrotnie próbowało zezłościć czy rozśmieszyć profesora, lecz był on na to obojętny. Tak, obojętność, to słowo najlepiej go opisywało. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto o smutku i radości mówi w ten sam sposób?
– Zdajemy sobie sprawę, że w Polsce istnieją już fundacje czy stowarzyszenia, których celem jest spełnianie marzeń chorych dzieci – zaczął Maciej, prezentując slajd z logami wspomnianych instytucji – jednak my chcieliśmy trafić głębiej. Dać szansę tym, którzy nie mieli wyboru, a na pewno lista ich marzeń jest długa.
– Nasz pomysł ma na celu pomóc dzieciakom, które pochodzą z tak zwanej gorszej sfery. Tej biednej, kojarzonej zazwyczaj z patologią. – Julek przerzucił slajd, ukazując rząd niewyremontowanych kamienic stojących w jednej z ubogich dzielnic. – Te dzieciaki nie miały przecież wyboru. Nikt tam u góry – wskazał palcem w sufit – nie pytał ich, czy chcą mieć bogatych rodziców, czy żyć w biedzie, często w warunkach nie tylko trudnych do zaakceptowania, ale i do wyobrażenia.
Profesor pokiwał z uznaniem głową, przejęty wypowiedzią chłopaka. Julka charakteryzowała łatwość wypowiadania myśli, jeśli tyczyło to się znanego już sobie grona ludzi. Podczas pierwszych zajęć wydawał się raczej przestraszony, lecz szybko pokazał, jaki jest naprawdę.
– Każdy z nas ma marzenia i dąży do tego, by je spełnić, lecz co by było, jeśli ktoś podałby nam przyjazną rękę i pomógł w ich realizacji? – Domi skierowała pytanie do wszystkich słuchaczy, wywołując tym lekkie zamieszanie. – Czyż nie byłby to pierwszy krok ku zmianie na lepsze?
Grupa wpatrywała się w nią ze zdumieniem, a koledzy współtworzący prezentację uśmiechali się pod nosem, czując, że trafili w sedno. Teraz nadszedł czas na punkt kulminacyjny.
– Tworząc nasz projekt, postanowiliśmy wyjść naprzeciw oczekiwaniom. – Maciej kliknął spację, by przerzucić slajd.
Oczom studentów i profesora ukazał się budynek, który wielu kojarzyło z wędrówek po pobliskim parku. Znajdujące się na terenie kościoła Oratorium było jednym z bardziej znanych miejsc na Bydgoskim Przedmieściu, a może nawet w całym Toruniu.
– Jeśli pan profesor pozwoli, chcielibyśmy przekształcić te zajęcia w badania terenowe. – Julek spojrzał wprost na profesora, któremu nawet nie drgnęła powieka. – Oratorium jest niedaleko, a i dzieciaków tam nie brakuje, nawet o tej godzinie. Moglibyśmy wybrać się i poprosić o napisanie na kartce swoich marzeń, by chociaż jedno z nich móc spełnić.
Grupa zaczęła bić gromkie brawa, wydając przy tym radosne okrzyki. Prowadzący prezentację nie do końca wiedzieli, czy jest to euforia spowodowana ich pomysłem, czy może zwykła radość, jaka zawsze towarzyszy studentom, gdy zajęcia mają odbyć się na neutralnym gruncie.
Profesor Keller bez słowa wstał z miejsca. Ruszył w kierunku stojącego w rogu wieszaka, na którym wisiały kurtki. Sięgnął po swój płaszcz, dając tym samym zgodę na przeprowadzenie badań w terenie. W środowisku, w którym wielu z nich miało w przyszłości szukać pracy.
Dwa lata. Tyle dokładnie minęło od spontanicznej wizyty, podczas której zdecydowali się spełnić marzenie małej Hani, która chciała mieć swoją pierwszą prawdziwą lalkę Barbie, i Tomka marzącego o tym, by być jak Tony Hawk i jeździć na deskorolce. Niby niewiele, a dla tych dzieciaków i trójki pomysłodawców stanowiło początek czegoś nowego.
Teraz fundacja Spełniacze zasypywana była listami, z których musieli wybrać tylko nieliczne, bo wciąż brakowało sponsorów. Domi, Maciej i Julek wierzyli, że wizyta w telewizji śniadaniowej pozwoli im dotrzeć do szerszej publiki i otworzy wiele drzwi, dzięki którym będą mogli spełniać więcej dziecięcych marzeń w kolejnych latach.2 stycznia 2017 roku
Chłód w sali wykładowej, udostępnionej przez władze uczelni przypomniał im o trwającej jeszcze przerwie świątecznej. Studenci dzienni wciąż świętowali nadejście nowego roku, kiedy ich troje miało zdecydować o losie dwunastu dzieciaków. Dwunastu, po jednym na każdy miesiąc według przygotowanego planu.
Uśmiechnięta Dominika już od świąt czekała na moment, kiedy Julian wejdzie z torbą pełną listów i wysypie je na blat stołu. Uwielbiała je czytać. Czuła, że to właśnie w listach jest część serca marzycieli, którzy powierzają im cząstkę siebie. Żałowała jedynie tego, że nie mogą pomóc każdemu. Zresztą nie tylko ona.
Gdy w drzwiach stanął Julek z wielkim, białym worem, oczy pozostałej dwójki się rozjaśniły. Wewnątrz pękali z dumy, że nadeszło tyle odpowiedzi na ich apel w telewizji, ale jednocześnie zdawali sobie sprawę, jak trudno będzie im dokonać wyboru.
– Musimy coś wymyślić. – Maciek spojrzał ze smutkiem na wypełniony po brzegi wór. – Mamy wybrać dwunastkę, więc stwórzmy jakąś metodę.
– Może każdy wybierze po cztery marzenia – zaproponował Julek. – Według mnie to rozsądny pomysł.
Dominika posmutniała, jednak kiwnęła lekko głową. Rozumiała kolegów, którzy zdawali sobie sprawę, że gdyby mogła, wskazałaby całą dwunastkę już po lekturze pierwszych dwunastu listów, jakie wpadłyby w jej ręce. Nie potrafiła wybierać. Nie w chwilach, kiedy miała decydować o losie innych.
Maciek chwycił za spód worka, aby pomóc Julkowi wysypać listy. Stos białych kopert, pomiędzy którymi widniały te różnokolorowe, mające zwrócić większą uwagę, wydawał się wręcz imponujący. Julek chwycił za telefon, aby uwiecznić tę chwilę. Poprosił Maćka i Domi, by pochylili się nad listami, po czym zrobił grupowe selfie z wielką hałdą papieru, na którym zapisane były dziecięce marzenia.
– To co, zaczynamy? – Julek rozsiadł się wygodnie, przyciągając w swoją stronę część listów.
– Chyba powinniśmy – przyznał Maciek, zajmując miejsce w drugim końcu sali – choć i tak wróżę, że zastanie nas noc nad listami.
Dominika również usiadła na krześle, przysuwając w swoją stronę pozostałe listy.
– Noc, jak noc. Ja tam wróżę nam tutaj świt – zaśmiała się, otwierając pierwszą z kopert.
Zajęli się czytaniem korespondencji, nie zwracając uwagi na mijający czas. Każde z nich wydawało się być zamknięte w swoim świecie, do którego wstęp miały jedynie dziecięce pragnienia spisane na kartkach. Czytali je, niejednokrotnie wzdychając, przecierając łzy czy śmiejąc się w głos. Każdy z nich reagował inaczej, ale wszyscy mieli jeden cel. Wybrać te marzenia, które nie mogły czekać.
Za oknem zapadł zmrok, lecz na stole wciąż leżały wielkie sterty listów, z których powstało jeszcze więcej podgrup. Były te nieprzeczytane, których liczba zdawała się faktycznie maleć, oraz przeczytane, podzielone na odrzucone i warte uwagi.
Powoli malująca się za oknem jasność dała im znak, że powinni kończyć. Siedzieli wystarczająco długo, by zapoznać się z listami, jednak w ich głowach wciąż rozbrzmiewało pytanie: Czy na pewno dobrze wybrali? Nie mogli cofnąć czasu, powrócić do sterty odrzuconych listów. Mieli już szczęśliwą dwunastkę, którą teraz musieli przedstawić sponsorom.
– Mamy to? – zapytał Maciej, wkładając odrzucone listy do worka.
Uśmiechnęli się, jakby to było fragmentem jakiegoś scenariusza, i stanęli w kręgu, wyrzucając prawe dłonie przed siebie, tak żeby się z sobą złączyły.
– Mamy to! – wykrzyknęli równo, unosząc jeszcze przed chwilą splecione ze sobą dłonie ku górze – Spełniacze!
Był to ich okrzyk grupowy sygnalizujący zakończenie pracy. Pozostało już tylko spełnić wybrane marzenia, aby wzmocnić wiarę w moc sprawczą ich fundacji, która z roku na rok działała coraz prężniej.Dawno, dawno temu żyła sobie mała dziewczynka, która pomimo tego, że życie jej nie rozpieszczało, kochała każdy nowy dzień, jaki było jej dane spędzić na świecie. Nie oskarżała ludzi, Boga ani innych zjawisk o to, że miała trudniej niż inni. Dorastanie bez ojca, którego nie pamiętała, i wiecznie smutna matka, topiąca swój żal w tanich alkoholach. Tą dziewczynką byłam ja. Niestety.
I przyszła tamta noc. Ciemna, zimna grudniowa niedziela. To był drugi dzień, który przyszło nam spędzić bez prądu. Mama mówiła, że to nasza szkoła przetrwania i powinnam doceniać to, że piec jest ciepły. Bo był. Akurat wtedy grzał jej pokój, w którym się znajdował. Strumień rozgrzanego powietrza ledwo docierał do mojej klitki, którą jeszcze wtedy nazywałam azylem. Tylko tam czułam spokój, kiedy do mamy przychodzili kolejni mężczyźni, z którymi była gotowa spędzić noc za tanie wino… I tak też było tamtej nocy. Siedzieli przy świecach, które zostały z ostatniej przyjętej kolędy, pozostawiając mi jedną z nich do snu.
Od zawsze bałam się ciemności. Zasypianie sprawiało mi ból, dlatego nauczyłam się spać przy lampce. Ciemność grasowała wtedy jedynie w mojej podświadomości, jak mawiała szkolna psycholog.
Wtedy też zasnęłabym przy lampce, która stała przy moim łóżku. Gdyby tak było, może dziś nie musiałabym pisać tego listu. Nie byłoby zwierzeń, bo nie byłoby nic prócz ciszy, jaką przyniosła noc. Ale tak się nie stało. Tej nocy to świeca stojąca na parapecie otulała blaskiem pokój, bym mogła spokojnie zasnąć. Tej nocy to ona zburzyła całą radość mojego dziecięcego życia, przewracając się wskutek większego podmuchu wiatru, który wdarł się przez nieszczelne drewniane okno do wewnątrz, wprost na poduszkę pod moją głową. Nim poczułam ból, myślałam, że to sen. Taki realny, dziwnie prawdziwy, piekący w skórę głowy.
Musiałam krzyczeć głośniej niż oni, bo w pewnej chwili wpadli do mojego pokoju i zaczęli okładać mnie kocem. Jeden z nich, chcąc ugasić pożar, chwycił butelkę, którą miał pod ręką. Butelkę z białym denaturatem, który wylał na moje włosy. Byłam żywą pochodnią. Podobno… Tego już nie pamiętam.
Pamiętam jedynie zdziwienie lekarzy, gdy się obudziłam, ich stłumione głosy i cichą wymianę zdań, z której wynikało, że miałam cholerne szczęście. Co z tego, skoro widok w lustrze, jaki ujrzałam po kilku tygodniach, całkowicie zawalił mój świat. Mimo iż miałam wtedy tylko jedenaście lat.
I właśnie teraz znów zobaczyłam małą iskrę nadziei. Iskrę, która niczego nie zabiera, a może coś dać. Zobaczyłam Was! Was, pragnących spełniać marzenia. I ja je mam. Jedno jedyne. Pragnę znów mieć piękną, bujną fryzurę, włosy, których w prawie trzydziestu procentach brakuje na mojej głowie.
Wiem, że nie można prosić o coś nierealnego, ale ja proszę o włosy. Nie moje, lecz kogoś innego. Kogoś, kto pozwolił stworzyć z nich naturalną perukę, którą będę mogła dumnie zakryć blizny po oparzeniach.
Karolina
PS Gdybyście nie wierzyli, dołączam trzy zdjęcia. Jedno to ja kiedyś, jeszcze przed tamtą nocą, drugie – moje włosy dziś i liczne blizny, i trzecie – chyba najgorsze – czyli peruka od mamy, którą kupiła mi na trzynaste urodziny, żebym przestała marudzić.
Ponownie popatrzyli na zdjęcia, nie mogąc uwierzyć w tak znaczące różnice między nimi. Mieli ogromne trudności ze zrozumieniem zachowania matki, która najwyraźniej nie widziała problemu w wyglądzie córki. A Karolina była przecież nastolatką. Przechodziła przez najtrudniejszy etap swego istnienia, który potrafił pozostawić po sobie piętno na całe dorosłe życie.
– Wiecie, że my musimy jej pomóc w trybie priorytetowym? – przypomniała Dominika, która spośród wszystkich listów, to właśnie ten ułożyła na sam wierzch. – Obiecywaliśmy sobie, że będziemy zaczynać od drobnych rzeczy, ale ta sytuacja wymaga chwilowej zmiany reguł.
Spojrzeli na nią porozumiewawczo, doskonale rozumiejąc jej zaangażowanie w sprawę Karoliny. Domi sama była śliczną blondynką, której długie do pasa, gęste włosy były jednym z wielu atutów. Wielokrotnie powtarzała, że kobiecość określa się nie po biodrach czy biuście, a włosach, jakie się nosi.
Maciej objął dziewczynę ramieniem, widząc, jak cała drży na widok zdjęcia peruki przesłanego przez ich nową podopieczną. Mysie, sztuczne włókna aż świeciły z daleka, ukazując tani materiał, z jakiego powstały. Nawet teatralne peruki zdawały się być lepszym wyborem niż to, co tej dziewczynie kazano nosić.
– Czyli jaki mamy cel? – Julek przerwał niezręczne milczenie. – Muszę powiedzieć coś naszym potencjalnym sponsorom.
– Wpisz „peruka z naturalnych włosów” – podyktował mu Maciej.
Dominika usiadła na krześle, wlepiając wzrok w punkt za oknem. Milczała, jednak koledzy wiedzieli, że przeżywa to wszystko wewnątrz.
– Ja oddam jej te włosy – wyznała, wciąż wpatrując się w szybę. – Zetnę je – dotknęła dłonią opadających na ramiona długich pasm – i pomogę Karolinie, ale na tym nie możemy skończyć.
Julek i Maciej spojrzeli na siebie wymownie, nie wiedząc, co powiedzieć. Poświęcenie dziewczyny było zrozumiałe, jednak wciąż nie mieli pojęcia, co mogą zrobić jeszcze.
– Masz jakiś pomysł? – Maciej zajął miejsce obok Domi i zamknął ją w opiekuńczym uścisku.
– Mam, tylko sami tego nie damy rady zrobić. – Uśmiechnęła się lekko, po czym zaczęła opowiadać im o swoim pomyśle.
Słuchali jej z otwartymi ustami, pełni podziwu nad tym, jak wiele zdołała dowiedzieć się w tak krótkim czasie. Ledwie tydzień temu czytali listy, a ona już miała plan działania na najbliższe miesiące.
– To co, jedziemy? – zapytała, kończąc swoją wypowiedź.
Maciej posmutniał, wskazując na zegarek wiszący na ścianie. Została im niespełna godzina do umówionego już w zeszłym roku spotkania z prezesem jednej z najlepiej rozwijających się firm w Toruniu.
– Poza tym profesor nie ma zajęć na uniwerku – zauważył Julek.
– Na uniwerku nie – przyznała Domi – ale za półtorej godziny zaczyna zajęcia we Włocławku, a to tylko godzina drogi.
Chwyciła Maćka za rękę, mając nadzieję, że da się namówić na spontaniczny wyjazd do sąsiedniego miasta.
– Nie dam rady, muszę tam być – cmoknął ją w policzek – ale wy możecie jechać.
Spojrzał na niezadowolonego Julka, który ewidentnie miał inne plany na czas jego nieobecności. „Pewnie się znów z jakąś umówił”, pomyślał, przypominając sobie podryw kolegi na ich fundację. Czasem przesadzał, jednak dopóki nie robił nic złego, koledzy postanowili się nie wtrącać.
– Daj no kluczyki. – Julek wyciągnął rękę w stronę kolegi.
– Nie ma szans. Muszę mieć wóz.
– Że niby pociągiem? – zdziwił się Julek.
Dominika parsknęła śmiechem, nie mogąc sobie wyobrazić kumpla w pociągu. On i jego idealnie wyprasowana garderoba jakoś nie pasowały do plastikowych siedzeń pociągu osobowego do Włocławka.
– Że niby poproś mamę – podpowiedział Maciek.
– Domi, jak ty z nim wytrzymujesz? – zapytał Julek, kierując się w stronę drzwi. – Od razu uprzedzam, mojej mamy nigdzie z nami nie bierzemy, choćby zaczęła nas błagać na kolanach.
– Spoko! –Dziewczyna uśmiechnęła się, krzyżując za plecami dwa palce.
Cmoknęła Maćka, życząc mu powodzenia na rozmowie, po czym ruszyła za Julkiem, który zdawał się być niepocieszony.
– Muszę tylko odwołać jedno spotkanie – rzucił, kiedy już byli na dworze.
Oddalił się od niej, zanim wybrał numer. Słodkim głosem mówił coś do słuchawki, robiąc się coraz bardziej czerwony. Raczej nie z zimna.
– Naprawdę one wciąż lecą na twoje opowieści o tym, jaki to jesteś dobry dla innych?
– To sama prawda, kochana! – Puścił do niej oczko. – Chyba nie ma w tym nic złego, że łączę przyjemne z pożytecznym?
– Następnym razem sama zapoluję na jakąś zwierzynę dla ciebie – wyznała ze śmiechem.
– Najpierw pozbądź się zwierzyny zwanej moją matką.
Dominika nic nie powiedziała, zdusiła nawet śmiech, by go nie zrazić. Dziwiła się Julkowi, że tak bardzo chce się odizolować od mamy, która była przecież cudowną kobietą. Może trochę nadopiekuńczą, ale jakże pomocną.
Siedzieli we trójkę w zielonym citroenie, pokonując krajową A1. Mogli jechać autostradą, ale zjazd z niej nie tylko dołożyłby im kilometrów, ale także zabrał nieco cennego czasu.
Julian starał się skupić na trasie, jednak widok twarzy matki we wstecznym lusterku nie napawał go dumą. Po raz kolejny miał wrażenie, że wpadł w jej sidła, w których tak ciężko stać się samodzielnym i dorosłym.
– Myślicie, że profesor pomoże wam coś wymyślić? – zagadnęła pani Szewczuk.
– Nie musi nic wymyślać – zaśmiała się Domi – ja mam plan, tylko potrzebuję pomocy przy jego wykonaniu.
Julek uśmiechnął się pod nosem, nie komentując słów koleżanki. Zerknął na nią dyskretnie i po raz kolejny pozazdrościł Maciejowi, że miał Dominikę dla siebie. „Może, gdybym nie skakał z kwiatka na kwiatek, to właśnie ze mną by się spotykała?”, zastanawiał się.
– No to jesteśmy – zakomunikował kierowca, kiedy dostrzegł wyłaniające się z lewej strony budynki największego przedsiębiorstwa we Włocławku, które znajdowało się zaraz przy wjeździe do miasta.
– Wolę je nocą. – Dominika zdawała się mówić to sama do siebie. – Nocą są jak wielka całoroczna choinka albo i całe miasteczko rozjaśnione światełkami świątecznymi – dodała głośniej z wyraźną ekscytacją.
– Pomyślcie, ile to prądu ciągnie – zauważyła pani Szewczuk, czym wywołała uśmiech na twarzach pozostałych pasażerów.
Dominika wpatrywała się w liczne instalacje i rurociągi, wyobrażając sobie, że po raz kolejny mija je nocą. Lubiła ten widok, zdawało jej się, że Włocławskie Azoty widoczne są wtedy z księżyca, zupełnie jak Mur Chiński czy kolejka do najlepszej lodziarni w Toruniu w trakcie sezonu. Pomyślała o ulubionych lodach, obiecując sobie, że jeszcze w tym miesiącu zabierze Maćka do Cafe Lenkiewicz na pyszny lodowy deser.
– Za tymi blokami jest uczelnia. – Julek wskazał na szerokie wieżowce. Niegdyś, z racji mieszkających w nich budowlańców, zwane były przez mieszkańców miasta anglikami. Później otrzymały miano szafy, gdyż ze względu na kształt, proporcje i obszerność znacząco ją przypominały.
Minęli bloki, Włocławskie Centrum Kultury oraz Biedronkę, przy której jak zawsze było dużo ludzi. Za salonem Peugeota skręcili w prawo w ulicę Mechaników, gdzie stał budynek Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej.
Dominika spojrzała na zegarek, ciesząc się, że są przed czasem. Od dziecka nie lubiła się spóźniać, nawet kiedy, tak jak teraz, miała zmieścić się w danym przedziale czasowym.
– Keller powinien już być w gabinecie, bo widzę jego samochód – zauważył Julek, wskazując na srebrną skodę octavię na toruńskich numerach. – Ty zostajesz – powiedział do matki, widząc, że ta chwyta za klamkę.
– Pójdę się tylko przejść, trochę zgłodniałam.
– Raczej nie ma tu nic wege, ale możesz poszukać – zaśmiał się, na co rodzicielka odpowiedziała mu grymasem na twarzy.
Julek, jako wielki fan mięsa, nie rozumiał matki, która od trzech lat lubowała się w produktach wegetariańskich. Dziwił się jej, że jest na tyle elastyczna, by mimo swojej niechęci do mięsa serwować mu naprawdę wyborne dania ze zwierzęciem w roli głównej.
We dwoje ruszyli do szarego budynku położonego zaraz przy stacji PKP, gdzie zatrzymywały się jedynie pociągi osobowe, którymi wielu studentów dojeżdżało do szkoły z okolicznych miejscowości. Julek odwrócił się jeszcze, aby upewnić się, że mama nie idzie za nimi, co rozśmieszyło Domi.
– Przecież wiesz, że ona robi to z miłości.
– Raczej z ciekawości i zasranej nadopiekuńczości – burknął. – Pomyśl, że chciałbym się kiedyś ustatkować, a przy takiej matce to wręcz niemożliwe.
Domi zerknęła na niego spode łba.
– Ty ustatkować, dobre sobie.
Znali się już jakiś czas i zupełnie nie widziała Julka w roli męża, a co dopiero ojca. Wiedziała, że dla niego życie jest zabawą, i nawet trochę zazdrościła mu tego rozumowania. W jej słowniku brakowało tego słowa, gdyż zastępowało je inne, wypisane drukowanymi literami. AMBICJA, wyraz, którego wręcz nienawidziła.
– Powinieneś się cieszyć, że masz taką wyluzowaną mamę – wyznała, wchodząc do budynku szkoły.
Chłopak postanowił nie ciągnąć ponownie tematu toksycznych rodziców dziewczyny, którzy najwyraźniej pokładali w jedynaczce swoje niespełnione ambicje. Nie rozumieli jej wyborów, a już zupełnie nie widzieli jej pracującej wśród osób niepełnosprawnych, z którymi przecież świetnie się dogadywała. Powinna być prawnikiem, lekarzem, a nie jakimś tam pedagogiem specjalnym. Tak to postrzegali, a zdanie córki zupełnie się dla nich nie liczyło.
– Wciąż myślisz o doktoracie? – zapytał Julek.
Skinęła lekko głową, jakby nie chciała gadać na ten temat.
– Wiesz, że to nie dla ciebie? Ty jesteś stworzona, by być wśród ludzi.
– I będę – przyznała smutno – tyle że studentów.
Julian przygryzł wargę, nie chcąc powiedzieć nic, co mogłoby zaboleć dziewczynę. Cenił ją i doskonale wiedział, że teraz toczy wewnętrzną walkę sama ze sobą, aby nie wybuchnąć. W zasadzie w tym momencie i on zazdrościł sobie matki, która może i była nadopiekuńcza, ale pozwalała na własne wybory, mimo że też był przecież jedynakiem. Na popełnianie błędów, korzystanie z życia i szukanie właściwej drogi, którą miałby w przyszłości podążać. Nie wszyscy mieli taką możliwość. Domi jej nie miała.
Zatrzymali się pod gabinetem profesora, pytając, czy mężczyzna jest w środku. Jedna ze stojących w pobliżu studentek, trzymająca przed nosem gruby zeszyt, skinęła głową, po czym wróciła do przeglądania notatek.
– Sesja pełną gębą – zaśmiał się Julek.
– Pomyśl, że nasza rozpoczyna się za dwa tygodnie – przypomniała koledze – a raczej widzę marne szansę na zdanie w pierwszym terminie u Polańczykowej. Ponoć zawsze uwala ponad połowę roku.
– Więc patrząc na to, że stoimy tu we dwoje, to wybacz, ale uwalona będzie ta połowa – wskazał na siebie – a ty zaliczysz śpiewająco, zresztą jak wszystko.
Uśmiechnęła się wdzięcznie, słysząc te słowa.
– To co, wchodzimy? – zapytała, jednocześnie pukając do drzwi.
Głośne „proszę” bez wątpienia należało do Kellera. Dominika nacisnęła klamkę, popchnęła masywne drewniane drzwi i nieśmiało wkroczyła do wnętrza małego gabinetu wypełnionego po brzegi książkami.
– Mój gabinet, moja twierdza. – Profesor zaśmiał się, widząc, jak dziewczyna rozgląda się po regałach, które aż uginają się pod ciężarem licznych tytułów.
– Wow, nie sądziłam, że i tutaj profesor ma istną bibliotekę – zauważyła – nic tylko oddać na makulaturę.
Keller pogroził jej żartobliwie palcem.
– Żebym ja was nie oddał! – Wskazał stojące przy stoliku krzesła, aby zajęli na nich miejsca. – Nie mam dużo czasu, zatem przejdę od razu do konkretu i zapytam, czego tym razem ode mnie potrzebujecie?
Julek i Domi spojrzeli na siebie wymownie, zastanawiając się, czy faktycznie zawsze odwiedzają profesora interesownie. Szybko doszli do wniosku, że ich pojawienie się we Włocławku raczej mówiło samo za siebie.Było to pilne i na pewno nie towarzyskie spotkanie.
– Zatem przechodząc do konkretów: potrzebujemy, aby profesor wykonał kilka telefonów. Mamy pewien problem, ale i pomysł, jak go rozwiązać. – Dominika zaczęła szukać w torebce koperty z listem od Karoliny.
Keller zmarszczył czoło, ukazując w ten sposób swoje zaciekawienie.
– Jakie ja mam szczęście, że trafiła mi się taka studentka – wyznał, biorąc od dziewczyny list.
Julek chrząknął kilkakrotnie, chcąc delikatnie o sobie przypomnieć.
– Ty i Turecki też jesteście moimi wygranymi w lotto, jednak panna Kocoń to istna szóstka, a wy takie marne piąteczki.
Studenci starali się nie roześmiać, słysząc to hazardowe porównanie. Cały toruński wydział pedagogiczny od lat huczał od plotek na temat uzależnienia profesora Kellera od gier losowych, w których to ponoć nigdy nic jeszcze nie wygrał. Oni sami podchodzili do tego sceptycznie, wiedząc, że owszem, profesor interesuje się grami liczbowymi, jednak nie ze względu na uzależnienie, lecz za sprawą researchu, jaki robił na potrzeby książki poruszającej ten temat.
– Tak mało nas dzieli od bycia szóstką – zauważył Julek, uśmiechając się szelmowsko.
– Niby mało, jeśli chodzi o liczby, ale istna przepaść, jeśli mowa o nagrodzie.
Dominika parsknęła śmiechem, rumieniąc się.
Keller zaczął czytać list od nastoletniej dziewczyny, który troje studentów wybrało do realizacji swojego tegorocznego projektu. Twarz profesora zdradzała towarzyszące mu emocje, co dziwiło siedzących naprzeciw młodych ludzi. Oni bowiem znali go z innej strony. Tej bardziej surowej, choć bez wątpienia także ludzkiej o czym mogli przekonać się podczas pracy przy spełnianiu marzeń.
– Biedna dziewczyna – wyznał, składając jednocześnie kartkę na pół, aby oddać ją Dominice.
Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Nawet nie śmiał myśleć, co czuje młoda dziewczyna, która napisała ten list. Przypomniał sobie o córce, Natalii, kilka lat starszej od Karoliny. Doskonale pamiętał, jak przebiegały u niej poszczególne etapy dojrzewania. Proces wkraczania w świat kobiet był skomplikowany, pełen utrapień i niejednokrotnie kończył się dla niego migreną.
– Czas chyba, abyś powiedziała, jaki masz plan, Dominiko – zachęcił studentkę, która chyba tylko na to czekała.
Z wypiekami na twarzy opowiadała o statystykach, jakie w ostatnich dniach znalazła w sieci, oraz możliwościach, do których drogę miał otworzyć im właśnie Keller.Podziękowania
Sama nie wiem, kiedy zaczęłam marzyć, jednak wiem, że nigdy nie jest na to za późno. Tak samo nigdy nie jest za późno, by pomóc innym spełniać te marzenia. Takich Karolin, Eryków, Agnieszek, Milen i Remków jest wiele, a każde z ich pragnień jest warte realizacji.
Moim marzeniem podczas pisania każdej książki jest to, aby czytelnik dotrwał do podziękowań. Właśnie do tego miejsca, w którym Ty teraz jesteś. Ja zaczynam od nich tworzenie powieści. To tutaj mogę wylać resztę swoich emocji i pochwalić się światu ludźmi, którzy są przy mnie na dobre i złe.
Pierwszą z tych osób jest mój mąż Wojciech, któremu regularnie powtarzam, że czuję się, jakbyśmy byli z sobą miesiąc, a nie lata. Mój najlepszy przyjaciel, motywator i krytyk, który zabija w zarodku pomysły, które mogłyby się Wam nie spodobać, mówiąc: „I to ma być fajne?”. Wierzę, że wytrwa ze mną jeszcze długie lata, a dziś dziękuję za to, że JEST.
Jak napisałam na początku książki, nikt z nas nie może podjąć decyzji, w jakiej rodzinie przyjdzie mu dorastać. W moim przypadku ktoś u góry czuwał nad tym i przydzielił mi najlepszych rodziców na świecie. Empatyczną i nadopiekuńczą mamę, która jest moją najlepszą przyjaciółką, oraz wymagającego i wspierającego tatę. Nie wiem, kim jesteś, „ten na górze”, ale dziękuję za takich rodziców i wierzę, że każdemu będziesz takich wybierał.
Z przydziału dostałam też starszego brata, Darka. Jejku, pamiętam, jak denerwował mnie fakt, że się mną opiekujesz (przyznam szczerze, że potrafiłam być wredna), jednak dziś doceniam Twój trud i za niego dziękuję. Może wciąż mam uraz z powodu „numeru ze śliną”, ale lista pozytywów jest jednak większa. Chwała, że Aga czuwa, by Zuza nie powielała Twoich pomysłów.
Dzięki książkom poznałam rzeszę wspaniałych osób, które dziś wypełniają moje życie, a ja czasem zastanawiam się, czy byśmy się kiedyś poznały, gdyby nie książki. Daria Skiba, Magdalena Szymczyk, Sandra Jędrowiak, Ewelina Nawara, Hania Smarzewska, Monika Halman, Bartłomiej Bartoszyński – tak bardzo się cieszę, że jesteście.
Również w koleżankach „po piórze” odnalazłam wsparcie i mowa tu bezapelacyjnie o Sylwii Trojanowskiej, z którą spędzam za dużo czasu na pogaduszkach przez telefon, ale w sumie chyba trochę się wtedy motywujemy (ona nazywa mnie szaleńcem, co uznaję za komplement). Dziękuję za każde słowo i wiem, że razem łatwiej, bo w grupie siła.
Serdecznie dziękuję Wydawnictwu Inanna za możliwość ukazania światu najważniejszej dotąd dla mnie historii. Praca z Wami to przyjemność i liczę na to, że ze mną wytrwacie, bo mi z Wami dobrze.
Czym byłyby moje podziękowania, gdybym nie wspomniała o Was, drodzy Czytelnicy. To Wy jesteście głównymi odbiorcami i oceniacie moje powieści według swojej czytelniczej miary. Raz się śmiejecie, raz płaczecie, a raz złościcie na mnie za zakończenie, dlatego tym razem dałam Wam jasno do zrozumienia, że będzie część druga i wierzę, że będziecie na nią czekać.
Buziaki
Małgorzata Falkowska