Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spełniając obietnice - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 marca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Spełniając obietnice - ebook

Wydawało się, że w swoim politycznym życiu widział już wszystko – do czasu, kiedy władzę przejął Donald Trump.

Poznaj historię człowieka, który dzięki wewnętrznej sile i doświadczeniu stał się nadzieją na zmiany nie tylko dla Amerykanów. Joe Biden opowiada swoją historię pełną emocji, poruszających momentów i trudnych decyzji.

W niezwykle osobistej książce Joe Biden zdradza tajemnice zaciekłych kampanii i politycznej rywalizacji. Nie boi się też pisać o najtrudniejszych osobistych doświadczeniach. Wraca wspomnieniami do traumatycznych momentów swojego życia. Do tragicznego wypadku samochodowego, w którym stracił ukochaną żonę i roczną córeczkę. Opisuje również swoją walkę o życie po zdiagnozowaniu u niego dwóch tętniaków mózgu.

Spełniając obietnice to opowieść o walce wytrawnego gracza w niełatwym świecie polityki, ale i wrażliwego człowieka zmagającego się z losem. Biden przeplata swoje polityczne i osobiste wspomnienia refleksjami na temat Ameryki, ukochanego kraju, który zmieniał się na jego oczach przez prawie siedem dekad.

Poznaj człowieka, który postanowił dać odpór fali populizmu przetaczającej się przez Stany Zjednoczone Ameryki, jednego z najpotężniejszych światowych przywódców, który w ostatnich wyborach prezydenckich pokonał Donalda Trumpa.

Ta książka pozwala zobaczyć Bidena nie tylko jako polityka, ale również jako człowieka, przed którym stoją jedne z najtrudniejszych zadań w historii Stanów Zjednoczonych: walka z pandemią, podziałami w kraju i globalnym kryzysem gospodarczym.

„ Prawdziwy lew amerykańskiej historii”.

– Barack Obama

„Świetna lektura… Biden nie tylko jest mistrzem w opowiadaniu historii, ale i ma niezwykłe historie do opowiedzenia”.

– „Christian Science Monitor”

„Fascynująca osobista historia”.

– „The New York Times”

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8265-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pierwszej zasady polityki, zasady fundamentalnej, nauczyłem się w latach pięćdziesiątych w kuchni mojego dziadka, kiedy miałem dwanaście czy trzynaście lat. Rodzice byli wtedy świeżo po przeprowadzce do Delaware, ale na ogół w piątek wieczorem pakowali mnie, moją siostrę Val, brata Jimmy’ego i małego Frankiego do samochodu i jechaliśmy do Scranton w Pensylwanii, żeby spędzić weekend u dziadka Finnegana. W sobotę mogłem się bawić z kolegami z okolicy – w policjantów i złodziei, grać w baseball i koszykówkę. W przerwach chadzaliśmy do dzielnicy Green Ridge Corners, gdzie w sklepie Handy Dandy kupowaliśmy kapiszony do naszych pistoletów, a w Pappsy’s albo Simmey’s słodycze na sztuki. Tuż obok Simmey’s była witryna agencji ubezpieczeniowej Josepha Walsha, więc mijaliśmy po drodze wystawiony w oknie krucyfiks. Widok krzyża nie był niczym niezwykłym i nie wydawał nam się dziwny. Dużo ludzi, którzy robili zakupy w Green Ridge, było irlandzkimi katolikami, tak jak my. Nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy. Większość dzieciaków w naszej okolicy pochodziła z katolickich rodzin i wszyscy wiedzieliśmy, czego się od nas oczekuje. Jeśli w sobotę, idąc do Simmey’s, zobaczyliśmy na ulicy zakonnicę, uchylaliśmy czapek – „Dzień dobry, siostro” – i zawsze przytrzymywaliśmy jej drzwi. Widywało się też księży i należał im się szacunek. Dziadek mógł narzekać na wielebnego Vaughna, który bez przerwy domagał się pieniędzy, ale nikt w Green Ridge nie mijał księdza bez pozdrowienia go: „Dzień dobry, ojcze”.

Wiele sklepów i firm w Green Ridge pochodziło sprzed pół wieku, kiedy powstały pierwsze linie tramwajów elektrycznych, a wokół nich wyrosły gęsto zabudowane dzielnice, do których ciężko pracujący Irlandczycy przeprowadzali się z rodzinami dla świeżego powietrza i kawałka zielonego trawnika. Moja mama zaglądała do niektórych z tych sklepów w dzieciństwie.

Charlie Roth, Larry Orr, Tommy Bell i ja, kiedy już wydaliśmy część kieszonkowego na cukierki w Simmey’s, szliśmy do kina Roosie na podwójny seans za dwanaście centów – zazwyczaj wyświetlano dwa westerny albo filmy o Tarzanie.

Jeśli po kinie mieliśmy jeszcze trochę czasu, wstępowaliśmy do Thompsona. Pan Thompson trzymał w sklepie żywą małpę, więc nawet jeśli nie było już nas stać na słodycze, uznawaliśmy, że warto tu wpaść. Kręciliśmy się też przed cukiernią Evelyn and E-Paul’s, czekając, aż owionie nas aromat ciastek i lodów domowej roboty. Kiedy jednak zaczynało zachodzić słońce, Charlie, Larry, Tommy i ja ruszaliśmy w drogę do domu, kierując się East Market Street do rzeki Lackawanna. Wzdłuż brzegu po naszej stronie rosły karłowate drzewka, po dwa i pół metra wysokości, więc huśtaliśmy się na gałęziach, odtwarzając sceny z dopiero co obejrzanego filmu o Tarzanie. Poważniejszą przygodą było przebieganie galopem na drugi brzeg po czterdziestocentymetrowych rurach. Wiedzieliśmy, że pewnie nie powinniśmy. Lacky – jak nazywano rzekę – w latach pięćdziesiątych była jednym wielkim ściekiem. Rodzice zawsze nas ostrzegali, żeby się do niej nie zbliżać. Ale jeśli tylko nie wpadniemy do wody, nikt się nie zorientuje. Bieganie po rurze to przecież nie grzech śmiertelny.

Kiedy kończyliśmy zabawę nad rzeką, zwykle była już pora kolacji, więc przyspieszaliśmy kroku i skracaliśmy sobie drogę przez uliczkę na tyłach Richmont Street, gdzie stał szereg parterowych garaży. Biegłem z Tommym po ich dachach, przeskakując z jednego na drugi. „Na dole jest bagno. Jak dotkniesz, umierasz – zjedzą cię aligatory!” Charlie i Larry zazwyczaj ryzykowali spotkanie z aligatorami. Czasami któryś z mieszkańców Richmont Street otwierał okno i wrzeszczał: „Złaźcie z tych garaży, łobuzy!”. W każdym razie, kiedy w sobotni wieczór wracaliśmy z Charliem, Larrym i Tommym do domu, było już prawie ciemno.

Niedziela wyglądała inaczej. Ten dzień był zarezerwowany dla rodziny. Zaczynał się od mszy. Moja obecność na niej nie podlegała dyskusji. Cały klan Finneganów jechał razem do katolickiego kościoła Świętego Pawła, który zawsze wydawał mi się przedłużeniem domu. Znałem już na wylot pytania w katechizmie baltimorskim: Kto nas stworzył? Kim jest Bóg? Co to jest Duch Święty? Co mamy na myśli, kiedy mówimy, że Bóg jest czystym dobrem? I odpowiedzi: Bo słowo Pana jest prawe, a wszystkie jego dzieła niezawodne. On miłuje prawo i sprawiedliwość: ziemia jest pełna łaskawości Pańskiej. Właściwie mogłem wyrecytować cały katechizm. Umiałem na pamięć _Modlitwę Pańską_ i _Wierzę w Boga_. Byłem u pierwszej spowiedzi. Dziadek Finnegan nauczył mnie odmawiać różaniec. I codziennie wieczorem, kiedy szedłem pocałować dziadka na dobranoc, przypominał mi: „Trzy _Zdrowaś, Mario_ za czystość, Joey”. Dopiero znacznie później zrozumiałem, że mówił o wstrzemięźliwości płciowej. Z początku sądziłem, że ma na myśli szlachetność, czystość intencji – idee poruszane w kazaniach, których słuchaliśmy u Świętego Pawła. Chodziło w nich raczej o czynienie dobra niż o bycie grzecznym.

Po mszy Finneganowie z przyjaciółmi zbierali się w domu dziadka przy North Washington Avenue 2446, za pętlą tramwajową. Obiad był już ugotowany i podgrzewał się w piecu, więc kobiety odpoczywały w jadalni przy herbacie, skubiąc koronkowy obrus.

Tymczasem dziadek, jego koledzy z sąsiedztwa, czasem kumpel ze „Scranton Tribune”, a także moi wujowie Jack i Boo-Boo Finneganowie gromadzili się przy kuchennym stole. Siedzieli tak w popołudniowym świetle, rozmawiając o sporcie i polityce. To byli wykształceni ludzie, zorientowani w świecie, różnorodni – i uwielbiali debatować. Dyskutowali o polityce lokalnej, stanowej, wydarzeniach na świecie, o zdymisjonowaniu MacArthura przez Trumana, o działaniach prezydenta wobec hut stali. Popierali Trumana i Partię Demokratyczną, byli mężczyznami z klasy robotniczej albo ich synami, ale musieli przyznać, że Truman posunął się za daleko, próbując przejąć hutę Youngstown Steel. Sąd Najwyższy prawdopodobnie miał rację, kiedy zablokował jego decyzję. Prezydent to prezydent, a nie dyktator. To, co robił, wydawało się nieamerykańskie. No ale przynajmniej występował z otwartą przyłbicą. To właśnie im się podobało w Harrym Trumanie: brak zakulisowych machinacji. Stał na określonym stanowisku i nie bał się powiedzieć tego głośno. Mężczyźni przy stole dziadka nie ufali nowemu przywódcy demokratów Adlaiowi Stevensonowi. Uważali, że jest trochę za miękki. Byli gotowi zaryzykować i poprzeć Eisenhowera, w końcu był bohaterem wojennym. Mój tato, który z rzadka włączał się do rozmowy, ufał Ike’owi, bo ten potrafił wygrać wojnę, pokonując takie przeszkody, jak przeciwstawne interesy narodowe zachodnich aliantów i pokaźne ego Franklina Roosevelta, Winstona Churchilla, Charles’a de Gaulle’a, marszałka polowego Montgomery’ego i generała Pattona. Tato uważał Eisenhowera za człowieka solidnego, za lidera. Finneganowie chcieli jednak dyskutować o polityce Ike’a.

Tempo i siła wymienianych argumentów przyciągały mnie do kuchni dziadka. Chociaż byłem za młody, by uczestniczyć w tych dysputach, mężczyznom nie przeszkadzało, jeśli od czasu do czasu zostawałem, żeby posłuchać. Nawet kiedy dyskusja schodziła na politykę lokalną – wydarzenia w Scranton oraz hrabstwie Lackawanna – i temperatura sporu rosła, nigdy mnie nie przeganiali. Pewnej niedzieli, jak pamiętam, rozprawiano o miejscowym irlandzkim politykierze, niejakim Patricku, zręcznym kombinatorze, który był przyjacielem diecezji, przyjacielem ludzi pracy, przyjacielem swoich sąsiadów i rodziny – może zbyt dobrym przyjacielem. Jak sądzę, wyświadczane przez niego polityczne przysługi, nawet w czasach otwartej protekcji, często przyciągały uwagę lokalnych gazet. Niektórzy z młodszych facetów uważali, że pora, by Patrick odsunął się na bok, a machina Partii Demokratycznej w Scranton zyskała nowocześniejszy sznyt. Zauważyłem jednak, że dziadek broni Patricka, nawet kiedy koledzy go atakowali. Po pewnym czasie zrobił coś, co nigdy wcześniej podczas tych niedzielnych debat się nie zdarzyło. Odwrócił się do mnie i powiedział:

– Joey, zastanawiasz się pewnie, dlaczego dziadek lubi Patricka.

– Nie, nie, dziadku. Nie.

– Lubisz pana Scrantona, prawda, skarbie?

Co miałem powiedzieć? Przy stole dziadka Finnegana się nie kłamało. William Scranton był dla mnie uosobieniem prawego obywatela. Tato szanował takich jak on. Pan Scranton pochodził z rodziny założycieli tego miasta. Podczas wojny służył w lotnictwie, tak jak mój bohaterski wujek. Był wykształconym człowiekiem i obywatelskim liderem.

– No tak. Tak, dziadku. Lubię go.

– Joey, powiem ci, jaka jest różnica między Patrickiem a Billem Scrantonem. Kiedy poproszę Patricka o przysługę, może się zgodzi, a może nie. Może popatrzy na mnie i powie: „Przepraszam cię, Ambrose, ale muszę cię zawieść”. Ja sobie z tym poradzę. Cokolwiek Patrick ma do powiedzenia, powie mi to prosto w oczy. Mogę się z nim nie zgadzać, ale on szanuje mnie na tyle, że powie mi to prosto w twarz. – Dziadek przywołał mnie do siebie, a kiedy podszedłem do jego krzesła, objął mnie w pasie i przyciągnął bliżej. – Wiesz, gdzie mieszka rodzina pana Scrantona, Joey?

Potrafiłem sobie wyobrazić, jaki dom mieliby Scrantonowie – pałacową rezydencję.

– Mógłbym zadzwonić w tej chwili – ciągnął dziadek – i powiedzieć: „Panie Scranton, tu Ambrose Finnegan z »Tribune«. Mam pewien problem. Czy mogę przyjść się z panem zobaczyć?”. A on by odparł: „Oczywiście. Wpadaj, Ambrose”. Pełna kultura. Wszedłbym po tych wielkich schodach i zapukał do drzwi. Otworzyłby mi niezawodny służący Jeeves. Zaprosiłby mnie do środka. Wziąłby ode mnie płaszcz. Zaprowadziłby mnie do biblioteki i zaproponował sherry.

Nie wiedziałem, co to takiego sherry, a dziadek nie wyjaśnił, ale brzmiało jak coś dobrego.

– A potem wszedłby pan Scranton i powiedział: „Ambrose, co mogę dla ciebie zrobić?”. Wyłuszczyłbym mu swój problem. A on by odparł, że chętnie pomoże.

W tym momencie dziadek uniósł rękę i uderzył mnie w plecy między łopatkami. Tak mocno, że się wystraszyłem. Myślałem, że może jest na mnie zły, że w jakiś sposób go rozczarowałem. Poczułem gorąco na policzkach. Ale dziadek mówił dalej.

– „Ambrose, powiedziałby pan Scranton, z chęcią pomogę”. Joey, dopiero kiedy założyłbym płaszcz, zamknął za sobą drzwi i zszedł po schodach, dopiero wtedy poczułbym ściekającą wzdłuż kręgosłupa ciepłą strużkę krwi.

– Wiesz, Joey, jak my, Irlandczycy, to nazywamy? – spytał jeden z wujków. – Mówimy na to: dymanie w jedwabnych pończochach.

Dziadek nawet nie spojrzał na wujka. Patrzył mi w oczy i podjął:

– Joey, pamiętaj: ludzie tacy jak pan Scranton nigdy nie zrobiliby swoim kumplom z country clubu tego, co zrobiliby nam na ulicy. Uważają, że nie będą się zniżać do polityki. Że polityka jest tylko dla Polaków, Irlandczyków, Włochów i Żydów, więc wszystkie chwyty dozwolone.

Wiedziałem, że Ambrose Finnegan jest demokratą, trochę przewrażliwionym, jako Irlandczyk, na punkcie elity Scranton, ale nie widziałem niczego sensownego w kategorycznym odrzucaniu panów Scrantonów tego świata. Tato zawsze mówił, że nie można winić nikogo za to, że jest bogaty. Rozumiałem jednak, że to, co dziadek próbuje mi przekazać, dotyczy czegoś bardziej elementarnego niż klasa społeczna.

Chciał, żebym zrozumiał dwie ważne rzeczy. Po pierwsze, że nikt, żadna grupa, nie stoi ponad innymi. Urzędnicy publiczni są zobowiązani do uczciwości wobec każdego, bez względu na to, czy im się podoba to, co ten ma do powiedzenia. A po drugie, że polityka jest kwestią osobistego honoru. Dane słowo zobowiązuje. Dajesz słowo, to go dotrzymujesz.

Odkąd pamiętam, miałem nieco romantyczne wyobrażenie o tym, czym powinna – i czym może – być polityka. Wierzę, że jeśli uprawia się ją we właściwy sposób, można naprawdę zmienić życie ludzi na lepsze. A prawość i uczciwość to minimalna stawka potrzebna, żeby wejść do gry. Prawie czterdzieści lat po tym, kiedy się w nią zaangażowałem po raz pierwszy, wciąż jestem zafascynowany możliwościami polityki i służby publicznej. W istocie wierzę – i wiem, że wierzył w to mój dziadek – że wybrana przeze mnie profesja jest szlachetnym powołaniem.

Już jako mały chłopiec miałem w głowie obraz tego, jakim człowiekiem chcę zostać, uzupełniany przez moich rodziców, przez nauki katolickich szkół, do których chodziłem, przez opowiadane mi historie o naszym rodzinnym bohaterze, wujku Bosiem, pilocie zestrzelonym podczas drugiej wojny światowej, i przez wiarę w czekającą mnie przyszłość. W młodzieńczych latach, w liceum i na studiach, widziałem, jak różni ludzie – Martin Luther King Jr., John F. Kennedy, Robert Kennedy – zmieniają nasz kraj, i porwały mnie ich elokwencja, ich przekonanie i sam rozmach ich nieprawdopodobnych marzeń. Wiedziałem, że chcę być częścią tej zmiany. Nie wiedziałem jak. Nie miałem planu, ale miałem pewność. I jak się okazało, zaskakujące polityczne możliwości otworzyły się przede mną, kiedy byłem młodym człowiekiem. A gdy nadeszły, nie wahałem się po nie sięgnąć, bo już miałem obraz tego, co muszę zrobić – jak muszę się zachowywać – żeby z nich skorzystać.

Kiedy wracam do swoich pierwszych politycznych przemówień, widzę, że do wkroczenia w życie publiczne zainspirował mnie nie tylko przykład Kinga i Kennedych. Równie ważne było proste, jasne przekonanie mojego dziadka, że dobro naszego kraju zależy od liderów, którzy mówią, jak jest: „Ludzie nie wiedzą, komu i w co wierzyć – a przede wszystkim boją się uwierzyć w polityków” – powiedziałem tłumowi zebranemu w Hotel du Pont w Wilmington w 1972 roku, kiedy ogłosiłem swoją kandydaturę w wyborach do Senatu.

Musimy mieć urzędników publicznych, którzy powiedzą ludziom dokładnie, co myślą . Nasze porażki w ostatnich latach nie polegały na tym, że ludzie nie sprostali postawionym przed nimi wyzwaniom, lecz raczej na tym, że żadna z naszych dwóch wielkich partii politycznych nie postawiła tych wyzwań uczciwie i odważnie przed ludźmi i nie zaufała gotowości ludzi do zrobienia rzeczy naprawdę potrzebnych. Wszyscy wiemy – a przynajmniej ciągle nam się to powtarza – że jesteśmy podzielonym społeczeństwem. I wiemy, że jest w tym trochę prawdy. Zbyt często się godziliśmy, by różnice brały górę. Zbyt często pozwalaliśmy ambitnym osobom rozgrywać te różnice dla politycznych zysków. Zbyt często chowaliśmy się za naszymi różnicami, kiedy nikt tak naprawdę nie próbował wyprowadzić nas poza nie. Ale wszystkie nasze różnice nie mogą się równać ze wspólnymi wartościami, które nas łączą. Startuję w wyborach do Senatu, ponieważ chcę sprawić, by system znowu działał, i jestem przekonany, że tego naprawdę chcą wszyscy Amerykanie.

Wierzyłem w to w 1972 roku i dziś nadal w to wierzę. Założyciele naszego państwa stworzyli system polityczny o nieprzeciętnym geniuszu, a kolejne pokolenia Amerykanów korzystały z niego, by uczynić kraj bardziej sprawiedliwym, bardziej fair, bardziej gościnnym i przyjaznym, bardziej oddanym prawom jednostki. Stany Zjednoczone mają najwspanialszy i najsprawiedliwszy system rządzenia znany światu. Nic się nie zacina w samym systemie, to od każdego z nas zależy, żebyśmy robili swoje, tak by on działał.

Mam zaszczyt służyć temu celowi. Przez ponad połowę swojego życia byłem senatorem Stanów Zjednoczonych z Delaware. Po prawie trzydziestu pięciu latach traktuję tę pracę z jeszcze większą niż dotąd pasją i zaangażowaniem. Codziennie można przeczytać czy usłyszeć o opłakanym stanie naszej krajowej polityki, o głębokich partyjnych podziałach, o pożałowania godnej ordynarności politycznego dyskursu. Nie zaprzeczam temu, ale gdy patrzę od środka, z wnętrza areny, nie wydaje się to nieodwracalne ani fatalne. Zawsze możemy poradzić sobie lepiej. Wierzę w to – inaczej nie byłbym wciąż w polityce. W istocie wyczuwam dziś większe szanse niż w jakimkolwiek innym momencie swojej kariery. Prawdopodobnie dlatego, że po tych wszystkich latach ludzie wreszcie mnie słuchają.

Tylko kilkadziesiąt osób w historii Stanów zasiadało w Senacie dłużej ode mnie. Kiedy zostałem wybrany w 1972 roku na fotel senatora, miałem dwadzieścia dziewięć lat, a więc byłem za młody, żeby mnie zaprzysiężono. W Senacie wciąż trwali wtedy giganci. Może nie byli lepsi ani gorsi od tych, którzy dziś zasiadają w tej izbie, ale wszyscy, od dixiecratów po progresywistów, byli niezwykle dobrze znani: James O. Eastland, Sam Ervin, John Stennis, Barry Goldwater, Warren Magnusson, Stuart Symington, Jacob Javits, Henry „Scoop” Jackson, Abraham Ribicoff, Philip Hart. A dzięki najlepszym z nich – ludziom takim jak Mike Mansfield i Hubert Humphrey – to gremium cieszyło się estymą w oczach amerykańskiego społeczeństwa. Senat wydawał mi się świętym miejscem, kiedy się do niego dostałem, i nigdy nie straciłem tego poczucia. Trzydzieści pięć lat później nadal mam gęsią skórkę, kiedy wychodzę z Union Station i widzę kopułę Kapitolu.

Zaczynałem na samym dole, na szarym końcu pod względem starszeństwa, z biurem tak maleńkim, że pracownicy musieli się podnosić i stawać bokiem, żeby można było otworzyć drzwi. Początkowo nie miałem zamiaru być senatorem dłużej niż pół roku. Przetrwałem jednak na tyle długo, by pełnić funkcje – w różnych kadencjach – przewodniczącego Senackiej Komisji do spraw Sądownictwa i Komisji Spraw Zagranicznych. W ciągu moich sześciu kadencji wiele się zmieniło, na lepsze i na gorsze. Zasiadałem w Senacie razem z ostatnimi z południowych segregacjonistów, ale byłem tam też na zaprzysiężeniu Carol Moseley Braun i Baracka Obamy. W 1973 roku w senackich ławach nie zasiadała żadna kobieta. Dziś jest ich szesnaście, a jedna ma realne szanse na prezydenturę. W salach posiedzeń komisji, salach konferencyjnych, w szatni i na sali obrad byłem świadkiem upadku zwykłej ludzkiej przyzwoitości i eskalującej niechęci kolegów do tego, by starać się spojrzeć na świat oczami innych. Obserwowałem, jak rośnie w siłę partyjniactwo i coraz większego znaczenia nabierają pieniądze, zarówno w kampaniach, jak i w rządzeniu. Widziałem też jednak tysiąc drobnych gestów życzliwości jednej strony wobec drugiej oraz setki aktów osobistej i politycznej odwagi.

Zasady i tradycje Senatu stawiają sprawującym ten mandat wysokie wymagania. Na początku mojej pierwszej kadencji, kiedy sąd nakazał prezydentowi Richardowi Nixonowi wydanie senatorom taśm z nagraniami rozmów w Białym Domu w związku z aferą Watergate, wydawało się, że rząd zmierza w stronę kryzysu konstytucyjnego. Prezydent poprosił senatora Johna Stennisa, żeby przesłuchał taśmy i streścił je kolegom, ale nie udostępniał ich całemu Senatowi. Stennis zaprotestował. Nie będzie załatwiał interesów władzy wykonawczej, taśmy powinny być dostępne dla wszystkich. John Stennis postąpił zgodnie z zasadami, by stać na straży konstytucji. Pamiętam, co powiedział tego dnia na zebraniu senackiego klubu demokratów: „Długo i poważnie zastanawiałem się nad tym, na czym polega mój obowiązek. Zdecydowałem, do czego zobowiązuje mnie honor i uznałem, że jestem człowiekiem Senatu. Nie jestem człowiekiem prezydenta. Dlatego nie przesłucham taśm. Jestem człowiekiem Senatu”. Z dumą oświadczam, że ja też jestem człowiekiem Senatu. Ta praca pozwala mi wykorzystać moje mocne strony i odpowiada moim najgłębszym przekonaniom.

Jako senator służę obywatelom i obywatelkom Delaware, ale także konstytucji i narodowi. George Washington nazywał Senat instytucją „chłodzącą”, która ma w zamyśle działać poza bieżącymi, doraźnymi politycznymi interesami. Dokumenty założycielskie Stanów Zjednoczonych zalecają amerykańskim senatorom dalekowzroczne spojrzenie zarówno na sprawy krajowe, jak i międzynarodowe, rozpatrywanie każdej sprawy z mądrością i inteligencją, jakie wnosimy do obrad zbiorowo i indywidualnie, ochronę mniejszości przed destrukcyjnymi zakusami większości oraz uważne obserwowanie prezydenta lub prezydentki, którzy sięgną poza granice swojej władzy. Senat został pomyślany do roli niezależnego, tonującego organu, a pełnienie funkcji senatora jest solennym obowiązkiem i odpowiedzialnością wykraczającą poza partyjne spory danej chwili czy dekady.

Jako senator Stanów Zjednoczonych przyglądałem się historii (i odegrałem w niej pewną niewielką rolę): wojna w Wietnamie, afera Watergate, kryzys zakładników w Iranie, nominacja Roberta Borka do Sądu Najwyższego, upadek muru berlińskiego, zjednoczenie Niemiec, rozpad Związku Radzieckiego, 11 września, dwie wojny w Iraku, impeachment prezydenta, rezygnacja prezydenta z urzędu i wybory prezydenckie rozstrzygnięte przez Sąd Najwyższy. Byłem w strefach wojny na całym świecie, widziałem z bliska ludobójstwo. Prowadziłem trudne rozmowy twarzą w twarz z Kosyginem, Kadafim, Helmutem Schmidtem, Sadatem, Mubarakiem i Miloševiciem. Obserwowałem, jak Nixon, Ford, Carter, Reagan, Clinton i dwóch Bushów zmagają się z prezydenturą. Sam startowałem na urząd prezydenta i musiałem jakoś się pozbierać po tej katastrofie… A potem omal nie umarłem z powodu tętniaka mózgu. Po tym wszystkim musiałem odbudować swoje zdrowie, reputację i karierę w Senacie. Kolejne lata okazały się najcenniejszymi, najbardziej satysfakcjonującymi w moim życiu. Do najwspanialszych chwil w służbie publicznej zaliczam swoją rolę w położeniu kresu ludobójstwu na Bałkanach oraz w doprowadzeniu do przyjęcia ustawy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. Nawet gdybym nie osiągnął niczego innego (i jeśli już nic więcej nie osiągnę), te dwie rzeczy były dla mnie warte każdej sekundy trudów i zwątpienia w mojej długiej karierze.

Przez te lata wiele się o sobie dowiedziałem, ale myślę, że jeszcze ważniejsze są lekcje, które odebrałem na temat Amerykanów – i ich szczególnej dumy. Tuż po wygraniu pierwszych wyborów do Senatu w 1972 roku twierdziłem, że głęboko wierzę w amerykański naród – i mówiłem to z przekonaniem. Nie tylko powtarzałem to w przemówieniach, ten temat powracał w rozmowach do poduszki z moją żoną. Byłem bardzo dumny z naszej kampanii w 1972 roku: była szczera, prosta i czysta. Naprawdę wierzyłem, że sprostałem oczekiwaniom dziadka i jego napomnieniom. Kampanię „Biden do Senatu” prowadziliśmy pod hasłem ocalenia prawości polityki i czułem, że zostaliśmy docenieni za te starania. Rozmawiałem o tym z Neilią, moją żoną, w naszym nowym, dużym domu: „Naprawdę, Neilia. Głęboko ufam amerykańskiemu narodowi”. Neilia zawsze była bardziej przenikliwa ode mnie. „Joey – odparła – ciekawe, jak byś się czuł, gdybyś przegrał”.

Przyznam się do czegoś: nie mam absolutnego zaufania do rozsądku i mądrości Amerykanów. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, każdego z nas można wprowadzić w błąd. Kiedy przywódcy nie są uczciwi i szczerzy wobec obywateli, nie możemy oczekiwać, że ci będą właściwie oceniać sytuację. W pełni jednak ufam sercu amerykańskiego narodu. Największym zasobem tego kraju są charakter, zdecydowanie, odwaga, ludzka przyzwoitość i uparta duma jego obywatelek i obywateli. Znam tysiące zwykłych Amerykanów, którzy w obliczu przeciwności, jakie niejednego z nas by złamały, codziennie wstają, wykonują jeden krok, potem kolejny, i dają radę. Większość nie domaga się przy tym specjalnych względów ani litości, nawet kiedy ci spośród nas, którzy mieli więcej szczęścia, są gotowi pomóc ich odciążyć. Jestem przekonany o wielkoduszności, determinacji i zdolnościach naszych rodaków. Widziałem te cechy wielokrotnie, ale uświadomiłem je sobie w pełni w pierwszych dramatycznych godzinach po atakach na World Trade Center i Pentagon 11 września 2001 roku.

Samoloty uderzyły w te budynki, kiedy jechałem pociągiem z Wilmington do Waszyngtonu. Gdy wysiadłem na Union Station, zobaczyłem dym bijący znad Pentagonu na drugim brzegu Potomacu. Spokój poranka miał w sobie coś surrealistycznego. Było prawie bezwietrznie. W panującej ciszy słyszałem własny oddech, kiedy szedłem w stronę kopuły Kapitolu. Zdumiały mnie ciepło blasku słońca na mojej twarzy i ostrość kobaltowego błękitu nieba, dziwnie pustego, bez śladu samolotów. Jednak pod fasadą spokoju w Waszyngtonie czuło się wzbierającą panikę. Kapitol już ewakuowano. Senatorowie, członkowie Izby Reprezentantów i pracownicy ich biur kręcili się po parku między Kapitolem a Union Station. Niektórzy rozmawiali przez komórki. Inni już dyskutowali o potrzebie sfinansowania „gwiezdnych wojen” Reagana – systemu obrony rakietowej. Kapitolińska policja nie chciała nikogo wpuszczać z powrotem do gmachu, ale organizowała briefingi dla wybranej grupy kongresmenów na stanowisku dowodzenia na ostatnim, trzecim piętrze budynku na tyłach biur Senatu. Większość senatorów i deputowanych koczowała piętro niżej. Kursowałem między kondygnacjami, usiłując przekonać każdego, kto chciał słuchać, że powinniśmy wznowić posiedzenie i pokazać Amerykanom, że trzymamy rękę na pulsie. Nikt się nie ruszył; liderom w obu partiach mówiono, że powinni być przygotowani na wyjazd z miasta. Kongresmen Bob Brady, który także próbował nakłonić naszych kolegów i koleżanki do wznowienia obrad, w końcu się poddał, zniesmaczony. Uznał, że może będzie mógł coś zdziałać w swoim rodzimym okręgu w Filadelfii, i zaproponował, że podrzuci mnie po drodze do Wilmington. Przepychając się przez tłum reporterów przed budynkiem, wyczuwaliśmy z Bradym wzbierającą wśród nich panikę. Byli pełni zrozumiałego niepokoju i usiłowali zdobyć jakieś wieści o tym, co się dzieje.

– Senatorze Biden – zwróciła się do mnie dziennikarka z telewizji ABC – senatorzy, z którymi rozmawiałam, a także członkowie Izby Reprezentantów mówią, że jesteśmy w stanie wojny. Senator Shelby, wiceprzewodniczący Komisji do spraw Wywiadu, powiedział, że _de facto_ prowadzimy wojnę. Jesteśmy z konieczności na stopie wojennej. A senator Chuck Hagel twierdzi, że musimy zacząć zabezpieczać granice, zamykać lotniska, zrewidować to, jak chronimy nasze instytucje publiczne. Co pan na to?

– Mam nadzieję, że to nieprawda – odparłem, zwracając się do niej i słuchających nas widzów.

Ująłbym to w inny sposób. Powiedziałbym, że stanęliśmy oko w oko z pewnymi realiami. Wiedzieliśmy, że taka ewentualność istnieje, że jest możliwa. W różnym stopniu już się ziściła w innych krajach. Ale jeżeli, aby odpowiedzieć na te realia, musimy w istocie zawiesić nasze wolności obywatelskie, zmienić nasz sposób funkcjonowania, to naprawdę przegraliśmy tę wojnę. Tę wojnę trzeba prowadzić, pokazując, że nasze wolności obywatelskie, prawa obywatelskie, możliwość bycia wolnym, swobodnego chodzenia i przemieszczania się właściwie się fundamentalnie nie zmieniły. Możemy jednak zrobić wiele rzeczy, żeby znacząco ograniczyć ewentualność, by coś takiego się powtórzyło, nie zmieniając naszego narodowego charakteru. Ten naród jest zbyt duży, zbyt silny, zbyt mocno zjednoczony, jest zbyt wielką potęgą pod względem naszej spójności i naszych wartości, abyśmy pozwolili się podzielić. I nie pozwolimy. Nie dojdzie do tego.

Kiedy to mówiłem, przywódcy obu partii w Senacie i Izbie Reprezentantów dali się przekonać, żeby wsiąść do helikopterów i odlecieć do zabezpieczonego ośrodka w zachodniej Wirginii. Wiceprezydenta ewakuowano do tajnej kryjówki. Prezydent był na pokładzie Air Force One, krążącego od jednego bezpiecznego miejsca do drugiego. Przekonano go, że powrót do Waszyngtonu jest zbyt ryzykowny.

Zanim wyruszyliśmy do Wilmington, zawaliły się bliźniacze wieże WTC, a liczbę ofiar śmiertelnych w Nowym Jorku szacowano na pięć, sześć, siedem tysięcy – może więcej. Ale kiedy dotarłem do domu i włączyłem telewizor, zobaczyłem, że amerykańskie serce wciąż mocno bije. Lekarze i pielęgniarki czekali w nowojorskich szpitalach w gotowości, żeby leczyć rannych. Na ulicach i w alejach wiły się długie kolejki nowojorczyków chcących oddać krew, chociaż przekazywano informację, że więcej jej nie potrzeba. Widziałem to na ich twarzach: pragnęli coś zrobić, cokolwiek. Nikt nie mówił o stopie wojennej ani o odwecie. Ci ludzie chcieli po prostu robić swoje, wnieść wkład. Ten dzień przypomniał mi, że nawet w chwili niemal całkowitego milczenia ze strony przywódców w Waszyngtonie Amerykanie stanęli na wysokości zadania. Patrząc na tych ludzi w kolejkach do punktów krwiodawstwa, byłem przekonany, że kraj się podniesie, stawi czoła nowym wyzwaniom i wyjdzie z tej próby jeszcze silniejszy.

Dla mnie jest to pierwsza zasada życia, zasada fundamentalna, i coś, czego nie można się nauczyć od żadnego mędrca: „Wstawaj!”. Sztuka życia polega po prostu na tym, żeby się podnieść, kiedy zwalono nas z nóg. Tę lekcję trzeba odrobić samemu – uczymy się tego na przykładzie i w działaniu. Ja otrzymywałem ją codziennie, dorastając w zwyczajnym, szarym domu na przedmieściach Wilmington w stanie Delaware. Mój tato, Joseph Robinette Biden Sr., był człowiekiem małomównym. Wszystko, czego się od niego nauczyłem, pochodziło z obserwacji. W młodości mocno od życia oberwał, stracił coś, czego nigdy nie miał odzyskać. Nigdy jednak nie przestawał się starać. Codziennie wstawał pierwszy i od wczesnego ranka krzątał się po domu, starannie ogolony, elegancko ubrany, nastawiał kawę i szykował się do wyjścia do salonu samochodowego – pracy, której nigdy szczególnie nie lubił. Mój brat Jim wspominał, że często słyszał, jak tato śpiewa w kuchni. Ojciec miał swoją godność. Nigdy, przenigdy się nie poddawał ani nie narzekał. „Świat nie jest ci nic winien, Joey” – mawiał, ale bez urazy. Nie miał czasu rozczulać się nad sobą. Nie osądzał człowieka po tym, ile razy upadł, tylko po tym, jak szybko się podnosił.

„Wstawaj!” To było jego powiedzenie, którego echo słyszałem przez całe życie. Świat dał ci po głowie, rozłożył na łopatki? Mój tato powiedziałby: Wstawaj! Leżysz w łóżku i użalasz się nad sobą? Wstawaj! Przewrócili cię na boisku, upadłeś na tyłek? Wstawaj! Zły stopień? Wstawaj! Rodzicie dziewczyny nie pozwalają jej chodzić z chłopcem katolikiem? Wstawaj!

Nie chodziło wyłącznie o małe rzeczy, lecz także o te duże – kiedy słyszałem tylko swój własny głos. Po operacji, panie senatorze, może pan stracić zdolność mówienia? Wstawaj! Gazety nazywają cię plagiatorem, Biden? Wstawaj! Twoja żona i córka – tak mi przykro, Joe, nie mogliśmy nic zrobić, żeby je uratować? Wstawaj! Oblałeś zajęcia na prawie? Wstawaj! Dzieciaki się z ciebie śmieją, bo się jąkasz, Bi-bi-bi-bi-bi-biden? Wstawaj!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: