- promocja
- W empik go
Spełnienia marzeń - ebook
Spełnienia marzeń - ebook
Wystarczy uwierzyć, a marzenia się spełnią!
Osiemnastoletnia Klaudia rozpoczyna nowe życie. W starym, zaniedbanym, ale własnym domku w warszawskiej Białołęce, bez pieniędzy, za to z wielkimi marzeniami i jeszcze większym sekretem.
Chociaż taka młoda, ale już wiele wycierpiała… Dziewczyna ma jednak nadzieję, że uda się jej uciec przed demonami z przeszłości i odnaleźć spokój. A może los podaruje jej o wiele więcej?...
Gdy postanawia odpowiedzieć na lokalne ogłoszenie o pracy, nie spodziewa się, że właśnie w tym momencie rozpocznie się zupełnie nowy rozdział jej życia. Kamil, jej niewidomy podopieczny, jest utalentowany , przystojny, dumny i także doświadczony przez los. Między młodymi ludźmi zaczyna się rodzić uczucie, choć nie wszyscy są z tego zadowoleni, a dramatyczna przeszłość upomina się o Klaudię...
Czy Klaudii i Kamilowi uda się spełnić marzenia na przekór wszystkim przeszkodom?
Wzruszająca, zaskakująca opowieść, od której jak zwykle nie będzie można się oderwać aż do samego końca!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-4907-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziś kończę osiemnaście lat. Już nigdy mnie nie dotkniesz. Już nigdy nie uderzysz.
I nie zobaczysz nigdy więcej.
Stanęła przed furtką ze zmurszałych, pokrytych zielonym nalotem sztachet i… już miała nacisnąć klamkę, równie starą jak ogrodzenie — klucz ledwie dał się przekręcić w zamku — gdy nagle zabrakło jej odwagi.
Wiedziała, że gdy dziś nie wróci do domu czy raczej miejsca, które przez osiemnaście lat kazano jej nazywać domem, nie będzie miała dokąd pójść. Zapowiedziano jej to wyraźnie.
Wyszła z domu, niosąc skromny dobytek, ot parę ciuchów, kilka ukochanych książek i najpotrzebniejsze rzeczy na pierwszych kilka dni, w jednej torbie podróżnej. Skromnie jak na osiemnastoletnie życie. Lecz jak na pierwszy dzień całej reszty, całkiem, całkiem. Ta myśl podniosła ją na duchu. Dodała odwagi.
Poradzi sobie.
Chociaż ma tylko osiemnaście lat. Dziś — gdyby miała normalną rodzinę — obchodzono by hucznie jej wejście w dorosłość, na odświętnie nakrytym stole pojawiłby się tort, a może nawet i szampan. Ale wiedziała, że zamiast tortu i szampana na stole w drzwiach jej pokoju stanie pewnie już podpity On i jak zawsze… się zacznie.
Nigdy więcej!
Z nagłym zdecydowaniem, niemal determinacją, nacisnęła klamkę i przekroczyła magiczną linię dzielącą jej dwa życia — to przeszłe, o którym najchętniej by zapomniała raz na zawsze, i to przyszłe, skrywające mnóstwo niespodzianek. Radosnych niespodzianek, tak musi od dziś myśleć.
— Jesteś wolna — szepnęła do siebie, zamykając za sobą furtkę na klucz. — Jesteś wolna! — powtórzyła z niedowierzaniem i zaśmiała się cicho, by nie spłoszyć spokoju tego miejsca.
Odwróciła się powoli i wreszcie spojrzała na dom, który od dzisiaj będzie jej domem. Naprawdę, prawdziwie jej. Tak było w testamencie kobiety, której Klaudia nie znała. Ale zanim przyjechała tutaj, dostała do podpisu dokument, w którym przyjmuje spadek. Z całym jego dobrodziejstwem, choć mówiąc to, notariusz miał nieco skonsternowaną minę.
— To nawet nie dom, proszę sobie za wiele nie wyobrażać. To chałupka z czerwonej cegły, pewnie doszczętnie zrujnowana, bez bieżącej wody, bez łazienki, bez ogrzewania… Jedynie działka jest coś warta, bo te rejony Białołęki stają się popularne. Na twoim miejscu, dziecko, sprzedałbym ją czym prędzej i kupił sobie parę modnych ciuszków.
Ale Klaudia nie potrzebowała modnych ciuszków. Potrzebowała domu. Natychmiast!
I oto… miała go przed sobą…
Notariusz niewiele się mylił.
Chałupka była maciupeńka, dwa okienka spoglądały na nową właścicielkę jak obudzony ze snu staruszek: zamglone od wieloletniego brudu, ale… zaciekawione. Do parapetów sięgały nad podziw wybujałe pokrzywy. Czerwoną cegłę, z której zbudowany był domek, gdzieniegdzie otulał mech. Dach pokryty papą wyglądał jak kapelusz wędrowca, stary, połatany, lecz nadal solidny — ochroni głowę przed deszczem.
By dostać się do środka, trzeba było obejść cały domek ścieżką wśród zielska, obok studni, skąd Klaudia będzie dźwigać wodę do mycia i gotowania, potem przejść przez dobudowaną do części mieszkalnej stajnię i wreszcie… dziewczyna stanęła na progu swojego nowego domu. Własnego domu.
Składał się z trzech pomieszczeń, właściwie z dwóch i pół, bo maleńkiej sionki nie dało się nawet przy ogromie dobrych chęci zaliczyć do pomieszczeń. Klaudia, w ciemnościach rozjaśnianych odrobiną światła spod następnych drzwi, sięgnęła do włącznika i sionkę zalał nagle potok światła z nagiej żarówki. Zaśmiała się. Jest prąd! Co za szczęście! I natychmiast w oszołomieniu poczuła zdumienie, jak taki drobiazg, zupełnie zwyczajny, może cieszyć.
Wstrzymując oddech, nacisnęła klamkę i weszła do kuchni. Była niewiele większa od sionki, ale mieściły się w niej piecyk gazowy ze stojącą obok butlą, szafka z miską, w której pewnie będzie myć naczynia, i lodówka. Pomieszczenie było ciemne, bo niewielkie okienko zabito deskami. Dziewczyna poczuła chłodny powiew z tej strony.
Pewnie szyba jest wybita — pomyślała i odruchowo, w pierwotnym, obronnym geście objęła się ramionami. Wybite okno… wybita szyba w drzwiach, wielka, męska, owłosiona łapa sięgająca do zamka, na który były zamknięte, i otwierająca je… Klaudia zacisnęła powieki. Usta zadrżały. Przygryzła je, żeby się nie rozpłakać. Zebrała całą odwagę, z jaką tu przyszła, wyprostowała ramiona i szepnęła dwa słowa, które od dzisiaj będą jej mantrą:
— Nigdy więcej.
Szybkę wstawi, gdy tylko na nią zapracuje. A Tamten nigdy tu nie trafi. Zatarła za sobą wszystkie ślady…
Przeszła przez niewielką kuchnię, domyślając się, że za następnymi drzwiami jest pokoik, którego okna ujrzała na samym początku, gdy tylko przekroczyła furtkę. Znów położyła rękę na klamce, wstrzymała oddech i czując, jak serce łomoce jej w piersi, weszła do środka…
Przez dwa okna wpadały promienie październikowego słońca. Podłogę z prostych sosnowych desek przykrywał przetarty pośrodku dywan. Biurko, krzesło, szafa, wersalka. Tylko tyle i aż tyle.
— O Boże… — szepnęła Klaudia, mając taką burzę uczuć w sercu, że nawet nie próbowała ich nazwać. Po prostu usiadła na starej wersalce i… rozpłakała się ze szczęścia.
Była bezpieczna. W tym jasnym, chociaż zaniedbanym i zimnym pokoiku była bezpieczna…
Odetchnęła głęboko, nie zważając na drobiny kurzu, unoszące się w powietrzu, zamknęła oczy i poddała się uczuciu, którego nie zaznała nigdy dotąd.
Wolność i bezpieczeństwo.
Jak do nich tęskniła przez wszystkie te lata…
W tym momencie, jakby na przekór temu, w kuchni rozległ się jakiś szmer. Klaudia wyprostowała się gwałtownie. Wstrzymała oddech. Serce ponownie załomotało, tym razem ze strachu. Poczucie bezpieczeństwa prysnęło, równie złudne jak bańka mydlana. Ale nim zdążyła przestraszyć się na serio, przez otwarte drzwi wsunął się do pokoju… pies. Spory, czarno podpalany, podobny do owczarka niemieckiego kundel. Tak przeraźliwie chudy, że Klaudii, jeszcze przed chwilą wystraszonej, serce ścisnęło się ze współczucia.
Sięgnęła do plecaka i wyciągnęła kanapkę zrobioną rano, jak gdyby nigdy nic, do szkoły. Szkoły, którą — tak jak całe poprzednie życie — opuściła raz na zawsze.
— Chodź, piesuniu — powiedziała łagodnie, wyciągając do kundla kanapkę.
Ten, czy raczej ta, bo to była suka, nie pies, szorując brzuchem po podłodze, podpełzła do Klaudii, porwała dwie kromki chleba przełożone wędliną i połknęła w sekundę.
— Będzie więcej — obiecała Klaudia, patrząc w brązowe psie oczy.
Suka zamerdała końcem ogona wciśniętego pod brzuch. Gdy dziewczyna uniosła dłoń, by pogłaskać ją po głowie, skuliła się, oczekując uderzenia.
— Jesteś taka jak ja… — Klaudii łzy stanęły w oczach po raz nie wiadomo który tego dnia. — Nie bój się. Tutaj nikt nas już nie skrzywdzi.
Zwierzęta wyczuwają dobrego człowieka. Ten pies, choć musiał przejść przez piekło zgotowane właśnie przez człowieka, wiedział od pierwszej chwili, że tej drobnej istocie, która nakarmiła go kanapką, może zaufać. Czując dłoń gładzącą go łagodnie po głowie, aż przymknął oczy, jednocześnie spragniony tej pieszczoty i przerażony, że dłoń, która go głaszcze, za chwilę zmieni się w pięść, która bije. Ale Klaudia nigdy nie uderzyła zwierzęcia. Człowieka owszem. Jeden jedyny raz. Wczoraj.
— Będziesz mnie pilnowała? — szepnęła do bezimiennej suki. — Zostaniesz ze mną?
Pies liznął ją po dłoni. Ogon, choć nadal przyklejony do brzucha, zamerdał jeszcze szybciej. Zostanie.
— Musimy zrobić podstawowe zakupy i zdobyć pracę — Klaudia mówiła do znajdy, która sama ją znalazła, ciesząc się, że kogoś ma.
Może był to tylko wychudzony kundel, ale jednak żywa istota, którą można pokochać i która chętnie pokocha ją, Klaudię, widać to było w brązowych oczach zwierzęcia.
— Chodź, psiaku. Rozejrzymy się po najbliższej okolicy. Przy sklepie zawsze jest tablica z ogłoszeniami…
Wstała. Suka odskoczyła, przestraszona, ale zaraz podreptała za dziewczyną.
— Kiedyś, gdy będzie mnie na to stać, dostaniesz porządną, skórzaną obrożę. Obiecuję. — Dziewczyna obejrzała się na psa i wyszła z pokoju, przez kuchnię, sionkę, stajnię — jej też trzeba się przyjrzeć — na zewnątrz.
Za kawałkiem ogrodu otaczającym domek ciągnął się aż pod las padok dla koni. Całkiem porządnie ogrodzony. Może i dom był od dawna niezamieszkany, ale stajnię i padok używano jeszcze rok, może dwa lata temu.
To poddało Klaudii myśl: w stajni widziała trzy zapuszczone boksy. Gdyby tak je wysprzątać na błysk, wymościć słomą, umyć okienka… Może ktoś powierzyłby jej konie pod opiekę? Zarobi w ten sposób na jedzenie dla siebie i bezimiennej na razie suczki, na prąd, opłaty… Może uda się dzięki temu skończyć jakąś szkołę, zdać maturę?…
To, że rzuciła liceum z dnia na dzień, nie znaczy, że zakończyła edukację. Klaudia uwielbiała się uczyć! Była głodna wiedzy! Chłonęła książki, zatracając się w wykreowanych przez kogoś światach, by nie wracać do własnego. Byłaby świetną uczennicą, gdyby mogła poświęcić nauce więcej czasu, ale…
Zapomnieć o tym, co było.
Patrzeć w przyszłość.
Znaleźć sklep, kupić coś do jedzenia dla siebie i dla psa. Popytać ludzi o jakiekolwiek zajęcie. To są cele na najbliższe popołudnie. Dalej w przyszłość lepiej nie wybiegać.
Szła ulicą przez ni to wieś, ni to miasto. Białołęka jest jedną z dzielnic Warszawy, ale tutaj wydaje się, że czas stanął w miejscu dobre kilkadziesiąt lat temu. Domki po obu stronach ulicy Czereśniowej są podobne do jej chałupki. Równie niewielkie, równie stare, ale nieco bardziej zadbane. Tylko sklep mieści się na terenie okazałej posiadłości.
Klaudia, z psem drepczącym za nią krok w krok, skierowała się nie do drzwi wejściowych, choć głód coraz silniej dawał się jej we znaki, ale do tablicy z ogłoszeniami. Kartki w większości były pożółkłe i podarte. Tylko jedna wyglądała, jakby powieszono ją tu niedawno.
„Poszukuję opieki do niepełnosprawnego” — brzmiało ogłoszenie.
Klaudia już sięgała po karteluszek z numerem telefonu i adresem, gdy zawahała się. Pracy potrzebuje rozpaczliwie. Jakiejkolwiek. Może harować nawet przy kopaniu rowów. Może myć toalety na dworcu. Może opiekować się tabunem dzieci, ale… to ogłoszenie dotyczyło opieki nad niepełnosprawnym. Mężczyzną. A ona, Klaudia, boi się mężczyzn. Chociaż temu, skoro jest niepełnosprawny, zdoła w razie czego umknąć?… Innego ogłoszenia o pracy nie było.
Zdecydowanie oderwała karteczkę z adresem.
I równie zdecydowanie weszła do sklepu.
Dwie ekspedientki, zajęte wykładaniem towaru, obrzuciły dziewczynę znudzonym spojrzeniem i obojętnie odpowiedziały na jej „Dzień dobry”.
Klaudia zajrzała do portfela, choć doprawdy nie musiała tego czynić. Znała swoje zasoby finansowe. Dzisiaj może sobie pozwolić na chleb, słoik taniego dżemu, najtańszą margarynę i karmę dla psa. Jutro może będzie lepiej. Jeśli nie jutro, to za tydzień czy miesiąc na pewno.
Ma dom, własny bezpieczny dom. A to już więcej niż mogła sobie wymarzyć na osiemnaste urodziny, prawda?
Uniosła głowę, wyprostowała przygarbione na chwilę ramiona i wyszukała na półkach to, co było jej potrzebne.
— Aza, wynocha stąd! — warknęła nagle jedna z ekspedientek.
Suka, która wemknęła się za Klaudią do sklepu, skoczyła w tył, odbiła się od zamkniętych drzwi i zaskomlała żałośnie.
— Aza? Ona jest czyjaś? — zapytała Klaudia.
— Przybłęda. Wołamy na nią „Aza” — odrzekła krótko kobieta. — Jeśli to twój pies…
— Owszem, to od dzisiaj mój pies…
— …zostawiaj go na zewnątrz.
Dziewczyna skinęła głową, wcale nieurażona odpychającym tonem sprzedawczyni. Przeciwnie, znała już imię swojej suni i wiedziała, że jest bezpańska. Była, bo od dziś Aza ma swoją panią, a Klaudia swojego psa.
Zapłaciła za skromne zakupy i wyszła z psem niemal przyklejonym do uda.
— No, Azunia, zakupy zostawimy w domu, a potem ruszymy na poszukiwanie pracy. Pierwszy punkt zaczepienia mamy — mówiła do czworonożnej towarzyszki, która wyraźnie nabrała do swojej nowej pani zaufania: szła już nie krok za, gotowa do ucieczki, lecz obok, rozglądając się czujnie na boki, gotowa bronić pani, a szczególnie worka ze smakowicie pachnącą karmą, przed każdym, kto mógłby im zagrozić. Ulica była jednak pusta. Domki po obu stronach stały senne, grzejąc mury z czerwonej cegły w jesiennym słońcu.
W jednym z nich mieszkał ogłoszeniodawca. Właśnie tutaj.
Klaudia zwolniła kroku i najpierw obejrzała sobie dom z zewnątrz, licząc, że coś powie o właścicielu. Chatka raczej, bo nie dom, przypominała jej własną, ale była znacznie bardziej zadbana. Niedawno pomalowano ją na biało, dookoła rosły iglaki, a nie pokrzywy, okna lśniły czystością… Jednym słowem dom sprawiał porządne wrażenie i zachęcał do wejścia. Dziewczyna, z nieodłączną Azą u nogi, nacisnęła dzwonek przy furtce i czekała.
Firanka uchyliła się na moment. Parę chwil później otworzyły się drzwi i stanęła w nich starsza kobieta. Klaudia uniosła brwi, zaskoczona, bo spodziewała się kogo innego, ale natychmiast ukryła to zaskoczenie pod nieśmiałym uśmiechem.
— Dzień dobry, ja w sprawie ogłoszenia — odezwała się do kobiety, pokazując karteluszek z telefonem i adresem.
— Och, proszę bardzo! Zapraszam do środka! — Kobieta ruszyła niemal biegiem do furtki i otworzyła ją na całą szerokość.
Klaudia już miała wejść, gdy zatrzymała się w pół kroku.
— Mam psa — wskazała na stojącą obok niej Azę.
— Tak, widzę, że Azunia znów próbuje się do kogoś przytulić. — Kobieta wyciągnęła do suni rękę, ta liznęła ją, jakby przepraszająco, i schowała się za Klaudię. — My nie mogliśmy jej przygarnąć. Zaczęłam ją dokarmiać, od kiedy tu przyjeżdżam, ale nic więcej…
— Rozumiem — przerwała jej cicho Klaudia.
Tłumaczenie się kobiety sprawiało, że czuła się niezręcznie. Ona sama do wczoraj też nie mogłaby przygarnąć bezpańskiego psa. Gdzie tam psa! Nie wolno jej było mieć nawet chomika! A przecież mieszkała w dużym domu…
— Jestem Matylda.
— Ja Klaudia. Proszę mi mówić po imieniu.
Ramię w ramię ruszyły ścieżką ku domowi.
— W ogłoszeniu była mowa o opiece nad niepełnosprawnym… — Klaudia zwolniła kroku. — Muszę… chcę… to znaczy chciałabym wiedzieć…
— Kamil jest niewidomy — powiedziała Matylda prosto z mostu. — Niedawno musiał się tu przenieść i nie bardzo sobie sam radzi, a ja… Jak z tą bezpańską psiną… Niewiele mogę mu pomóc. Przyjeżdżam w weekendy i w każde popołudnie, gdy mogę wcześniej wyjść z pracy, ale na co dzień jest zdany sam na siebie i ostatnio…
Zatrzymała się z ręką na klamce. Spojrzała poważnie w brązowe oczy dziewczyny.
— Miał wypadek. Poparzył się wrzątkiem. Wtedy postanowiłam dać ogłoszenie, ale on o tym nie wie. Czy mogłabym przedstawić cię jako sąsiadkę?
Klaudia skinęła głową.
— Rzeczywiście jesteśmy sąsiadami. Mieszkam przy tej ulicy, parę domów dalej.
— Naprawdę?! — Matylda klasnęła w ręce, uradowana. — Nigdy cię nie widziałam, ale rzadko tu bywam…
— Mieszkam tu od niedawna — wpadła jej w słowo Klaudia, znów czując się niezręcznie.
Ta kobieta wydawała się jednym wielkim poczuciem winy, takim „przepraszam, że żyję”, z czego należy się ciągle tłumaczyć, ale równocześnie wyglądała na silną i dzielną, i ta właśnie sprzeczność wprawiała dziewczynę w konsternację.
— Prawdę mówiąc, wprowadziłam się pod numer dwadzieścia cztery dzisiaj. Godzinę temu.
— Ach! — Kobieta wyraźnie odetchnęła z ulgą. — To nic dziwnego, że cię do tej pory nie spotkałam! Cieszę się, że Kamil będzie miał tak uroczą sąsiadkę. Nawet jeśli nie dogadamy się co do pracy, to przecież możecie się odwiedzać… Wejdź, wejdź, moja kochana, do środka. I błagam, nie wygadaj się, że dałam ogłoszenie… — Matylda ściszyła głos. — On jest… bardzo dumny. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Czyli nie wyniosły, tylko… no właśnie, dumny. Trudno mu przyznać nawet przede mną, że sobie nie radzi.
— Postaram się nie wygadać — obiecała Klaudia, choć nie lubiła takich konspiracji i tajemnic.
Weszły do środka. Do niewielkiej sieni, z której prowadziły do dalszych pomieszczeń otwarte na całą szerokość drzwi.
— Kamiś, mamy gościa! — krzyknęła Matylda. — Pod dwudziestkę czwórkę wprowadziła się dzisiaj Klaudia i wpadła w odwiedziny! Może wejść?
Dziewczyna stała pośrodku sieni, wstrzymując oddech. Pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Jeśli ten mężczyzna zrobi albo powie coś, co Klaudię przerazi, od razu ucieknie. I z pracy nici…
— Kamil, możemy wejść do środka? — W głosie Matyldy zabrzmiało zniecierpliwienie. — To dzikus jeden — szepnęła do Klaudii, a dziewczyna poczuła, że już ma z tym mężczyzną coś wspólnego. Ona sama także nie lubiła niespodziewanych gości i wolała towarzystwo książek od ludzi…
Za chwilę przekona się, że łączy ich dużo więcej.
W kuchni po prawej stronie wejścia rozległ się nagle łomot. Obie drgnęły. Ciche przekleństwo i niski, nabrzmiały gniewem głos:
— Znowu to krzesło…
— On jest niewidomy — powtórzyła szeptem Matylda i pospieszyła w tamtym kierunku.
Klaudia za nią.
I zatrzymała się na progu, oniemiała ze zdumienia. To nie był starzec, wiekiem przygięty do ziemi, jakiego sobie wyobrażała, na wózku inwalidzkim. To był chłopak najwyżej dwudziestoletni, o urodzie tak niesamowitej, że dziewczynie zaparło dech w piersiach. Miał czarne półdługie włosy i szlachetne, męskie rysy twarzy. Usta zacisnął w wąską kreskę, tkwiąc nad przewróconym krzesłem. Klaudia wiedziała, że wściekły jest w tej chwili na swoje kalectwo, czy może na niezapowiedzianą wizytę, ale… zupełnie nie zaprzątała sobie tym głowy, zapatrzona w jego oczy. Duże, czarne, okolone długimi rzęsami, o spojrzeniu tak przenikliwym…
Spojrzeniu? Kobieta szepnęła przed chwilą, że on jest niewidomy! A jednak Klaudia czuła, jak wzrok chłopaka przewierca ją na wylot. Patrzył wprost na nią… przez nią… Tak. Teraz dopiero ujrzała to, czego być może nie chciała dopuścić w pierwszej chwili do świadomości: ten piękny, młody mężczyzna patrzył na nią, ale na pewno jej nie widział.
— Dzień dobry — odezwała się, przerywając ciszę.
Drgnął, słysząc jej głos. Wzrok wyostrzył się na jej twarzy i znów miała wrażenie, że on jednak widzi, ale Kamil próbował w całkowitych ciemnościach, jakimi był spowity jego świat, zlokalizować ten głos i wyobrazić sobie osobę, która odezwała się tym miękkim, ciepłym, miło brzmiącym „Dzień dobry”. Zrobił odruchowo krok w przód i znów potknął się o krzesło.
— Cholera — rzucił z wściekłością, ledwo zachowując równowagę.
Matylda skoczyła ku niemu, chwyciła go pod łokieć, ale wyrwał rękę.
— Poradzę sobie. Gdybyś nie stawiała tego cholerstwa na środku kuchni…
— Kamiś, krzesło stoi przy stole, a nie na środku — zaczęła tym swoim przepraszającym tonem.
Młody mężczyzna zacisnął zęby. Czuł się poniżony tym, że we własnym domu, w obecności nieznajomej, potyka się o krzesła.
— Ciociu, tylko nie „Kamiś”, tyle razy prosiłem… A panią zapraszam na herbatę — rzucił do Klaudii z ironią, mającą ukryć to poniżenie. — O ile zaparzy ją sobie pani sama.
— Kamil, błagam, zachowuj się! — jęknęła Matylda. — Zrazisz do siebie jedyną… — Ugryzła się w język.
— Kandydatkę do opieki nad ślepcem? To chciałaś powiedzieć? — dokończył za nią odpychającym tonem. Matylda już otworzyła usta, by zaprzeczyć, ale on mówił dalej: — Ciociu, chyba nie uważasz, że jestem tak głupi, czy raczej tak głuchy, by nie usłyszeć waszej rozmowy pod drzwiami…
— Rzeczywiście słuch masz dobry — prychnęła Klaudia, nagle zirytowana. I zapragnęła palnąć się w usta. Obraziła go! Obraziła swoją jedyną jak dotąd nadzieję na zarobek! — Przepraszam — natychmiast szepnęła potulnie. Nie tak wyobrażała sobie pierwsze spotkanie z potencjalnym pracodawcą, oj, nie tak…
Znów zapanowało napięte milczenie. Zmartwiona Matylda spoglądała to na dziewczynę, to na chłopaka, Klaudia nie wiedziała, czy ma stać tak w progu kuchni, czy zmyć się po cichu, on zaś… On schylił się, postawił powoli — jakby ważyło tonę — krzesło przy stole i, wyciągnąwszy przed siebie rękę, ruszył ku dziewczynie.
Jeden krok, drugi, trzeci…
Nie miała ochoty na czyjkolwiek dotyk, ale jego dłoń wyglądała tak bezradnie, a on tak bezbronnie… Uniosła swoją, dotknęła wyciągniętych palców. Zatrzymał się. Stali teraz naprzeciw siebie, stykając się samymi opuszkami.
On pierwszy opuścił dłoń.
Klaudia zaczerpnęła powietrza, nie zdając sobie sprawy z tego, że dotychczas wstrzymywała oddech.
— Jestem Kamil, jak już wiesz — odezwał się zupełnie innym tonem, niż przed chwilą. — Rok temu straciłem wzrok i… trudno mi się z tym pogodzić. Bywam… nieznośny. Przepraszam.
— Chciałabym powiedzieć, że rozumiem, ale chyba nie potrafię wyobrazić sobie tego, co czujesz — odparła cicho.
Nie, wolała nawet nie myśleć, jak to jest stracić z oczu cały świat. Byłaby wtedy zdana na łaskę i niełaskę Tamtego… Skuliła odruchowo ramiona. Do oczu napłynęły niespodziewanie łzy. Czy Kamil wyczuł je szóstym zmysłem, czy po prostu usłyszał jej drżący nagle oddech, tego Klaudia nie wiedziała — uniósł dłoń ponownie i delikatnie starł łzę z policzka dziewczyny.
Matylda uniosła brwi w niemym zdumieniu. Najchętniej zniknęłaby teraz, zostawiając samych tych dwoje młodych ludzi, którzy najwyraźniej rozumieli się lepiej, niż mogła to sobie wymarzyć, ale przecież nie wypadało… Trwała więc w bezruchu.
Kamil i tym razem cofnął się pierwszy.
Kiedyś postąpiłby inaczej, nie odpuściłby ot tak sobie żadnej dziewczyny. Próbowałby Klaudię uwodzić — choćby dla sportu — pewny siebie, swojej urody, swego czaru… To wszystko prysło w jednej chwili. Pozostała jedynie uroda — to na zewnątrz — i wrażliwość, która ukryta była głęboko w duszy młodego mężczyzny. To ona kazała mu cofnąć dłoń, choć pragnął ująć twarz dziewczyny w ręce, poczuć gładkość jej skóry, dotknąć powiek, ust, policzków, zanurzyć ręce we włosy i chociaż tak ją „zobaczyć”. Wyobrazić sobie, jak wygląda właścicielka cichego, łagodnego głosu, której przed chwilą starł z policzka łzę. Chyba nie płakała z litości nad nim?!
— Nie potrzebuję pomocy — odezwał się zimnym, odpychającym tonem.
— Ale ja potrzebuję pracy — odcięła się, nim pomyślała. I znów jęknęła żałośnie w duchu… Boże, idiotko, nie zjednasz go sobie w ten sposób…!
— Nie jestem ci w stanie zapłacić. Renta ledwo…
— Ja zapłacę — wtrąciła się Matylda, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli.
Tych dwoje, którzy jeszcze przed chwilą wydawali się sobą zauroczeni od pierwszego wejrzenia, czy raczej dotyku, teraz gotowych było skoczyć sobie do oczu.
— Niewiele, ale zapłacę. Klaudio, jeśli zgodziłabyś się na… — Matylda się zacięła.
Sama na państwowej pensji z trudem wiązała koniec z końcem. Renta Kamila wystarczała na utrzymanie tego domku, skromne życie i leki. Trzy kandydatki, które przed Klaudią odpowiedziały na ogłoszenie, po usłyszeniu, ile Matylda skłonna jest zaproponować, po prostu się rozłączyły. Od tamtej pory nie zadzwonił nikt. Ta dziewczyna była ostatnią nadzieją. I Matyldy, i Kamila.
— Przyjmę każde pieniądze — odezwała się cicho, jakby czytając kobiecie w myślach. — Jestem bezrobotna, odziedziczyłam domek, który prawie się rozpada. Mam tylko… siedemdziesiąt dwa złote — przyznała z trudem. Tyle jej zostało po dzisiejszych zakupach. — I to musi mi wystarczyć… nie wiem do kiedy… — Głos się jej załamał. Ona sama była bliska załamania. Dopiero chyba w tej chwili dotarło do niej, na co się ważyła. Jak była głupia i naiwna, myśląc, że się jej uda. Siedemdziesiąt dwa złote… Na jak długo wystarczą jej te pieniądze? Kiedy, zziębnięta i głodna, wróci pokornie do Tamtego?
— Nie mogę wrócić do domu. Po prostu nie mogę! — Teraz w jej głosie brzmiało przerażenie. Matylda aż drgnęła, widząc panikę na twarzy dziewczyny. I czując, jak w niej samej narasta strach. W co chciała wplątać siebie i swojego podopiecznego? Jaka przeszłość kryje się za słodką buzią i niewinnymi oczami tej dziewczyny?!
— Uciekłaś z domu? — zapytała powoli.
Klaudia kiwnęła głową.
— Jesteś pełnoletnia?
— Dzisiaj skończyłam osiemnaście lat.
Matylda odetchnęła z ulgą. Dobre chociaż i to. Ale dlaczego…
— Nie jestem w stanie zapłacić ci za pomoc w domu — odezwał się nagle Kamil. — Ale jedzenia wystarczy dla mnie i dla ciebie. Przynajmniej nie będziesz chodzić głodna, dopóki nie znajdziesz sobie pracy.
Klaudia zamiast wdzięczności za tę propozycję poczuła gniew.
— Dzięki. Dam sobie radę. Nie potrzebuję litości…
— To tak jak ja — uciął. — Nie zamierzam się nad tobą litować, pod warunkiem że ty nie będziesz się litowała nade mną. Odbija mi w tym domu z samotności, całymi dniami nie mam się do kogo odezwać. Jeżeli za śniadanie, obiad i kolację zechcesz mi towarzyszyć, będę ci wdzięczny. Tak po ludzku wdzięczny. Dla twojego psa też się coś znajdzie — dorzucił, jakby tym chciał dziewczynę ostatecznie przekonać.
Matylda, jeszcze przed chwilą pewna, że sam Bóg zesłał im tę dziewczynę, teraz nieufna i zaniepokojona, mierzyła ją wzrokiem.
Powiedz coś. Wytłumacz, dlaczego uciekłaś z domu. Nastolatka nie ucieka ot tak sobie! Ćpasz? Pijesz? Puszczasz się? Może wyglądasz jak anioł, ale w rzeczywistości jesteś podłą, rozwydrzoną gówniarą, z którą nie da się wytrzymać?
Klaudia zniosła to spojrzenie bez słowa. Wiedziała, że jeśli chce dostać chociaż to „śniadanie, obiad i kolację”, musi zjednać sobie Matyldę od nowa, ale… nie zamierza się tłumaczyć.
Nigdy więcej!
— Ja już pójdę — odezwała się nagle. — Wstąpię kiedyś po sąsiedzku — dodała, przenosząc wzrok z Matyldy na Kamila.
Zrobiła krok w kierunku drzwi.
Kiwnął głową. Ramiona nagle mu opadły. Zwiesił głowę.
Klaudia poczuła jego żal i beznadzieję, jak swoje własne. Zupełnie jakby to przed nią zatrzaskiwały się drzwi do przyszłości. Ale ona przynajmniej widzi. Wyjdzie z pociemniałej nagle kuchni na zewnątrz, na słońce. On zostanie tutaj. Uwięziony w czterech ścianach i swoim kalectwie. Czy ona, Klaudia, będzie mogła spać spokojnie w swoim domku, wiedząc że ten młody chłopak potyka się o krzesła i wylewa sobie na rękę wrzątek? Tak, tak, widziała ślady poparzeń na drugiej dłoni, którą cały czas trzymał odwiedzioną, niczym ptak złamane skrzydło.
— Przyjdę… wieczorem — powiedziała wbrew sobie. — Może wcześniej, gdy tylko ogarnę się w nowym miejscu. Jeśli twoja ciocia… nie ma nic przeciwko temu.
Matylda, zamiast gorąco zaprzeczyć, milczała.
Dlaczego uciekłaś z domu? — pytały oskarżycielsko łagodne do tej pory oczy kobiety.
— Ja nie mam nic przeciwko temu — odpowiedział Kamil. — A jestem dorosły i mogę o sobie decydować.
Matylda przeniosła wzrok na niego, zaciskając usta.
Klaudia pożegnała się cicho i wymknęła razem z nieodłączną Azą przy nodze.ROZDZIAŁ II
Gdy zamknęła za sobą drzwi, oparła się o białą ścianę, odetchnęła głęboko, czując, jak gardło zaciska się boleśnie. Takie rozmowy będzie przeprowadzać jeszcze nieraz. Ma osiemnaście lat. Powinna chodzić do liceum, a nie włóczyć się w poszukiwaniu pracy. Musi wymyślić jakąś legendę, może o sierocie wypuszczonej właśnie z domu dziecka, która zaczyna życie na własny rachunek? To wzbudzi współczucie, a nie podejrzliwość. Nie będzie musiała się z niczego tłumaczyć i nie będzie słuchała tego, co podniesionym głosem mówi właśnie do Kamila Matylda:
— Nic o niej nie wiemy! Może to narkomanka? Okradnie cię, wyniesie po cichu wszystko, co masz, i sprzeda za grosze, a ty nawet nie zauważysz…
— Daj spokój, ciociu…
— Nie będę spała spokojnie, wiedząc, że ta dziewczyna…
— To ty ją przyprowadziłaś.
— Sama przyszła!
— A ty zaprosiłaś ją do środka, szczęśliwa, że trafił się ktoś, kogo zatrudnisz do opieki nade mną. Tak było? Tak. Nie zapytałaś przedtem, czy ja sobie tego życzę, czy się zgadzam. Nie zapytałaś o nic. Po prostu załatwiłaś mi opiekunkę. I gdy ta się pojawia, nagle nabierasz podejrzeń? Bo co? Bo powiedziała prawdę, zamiast wcisnąć nam jakiś kit? „Jestem sierotą, odziedziczyłam dom po babce…” — to by ci się spodobało?
Klaudia wstrzymała oddech. Skąd wiedział, że właśnie to kłamstwo przyszło jej do głowy?! Bliska łez słuchała kalumni rzucanych na nią przez obcą kobietę, która wydawała się na początku całkiem miła; nie było jej łatwo — teraz jeszcze się przeraziła. Jeżeli niewidomy chłopak wpadł na taki pomysł, jej kłamstwo będzie miało bardzo krótkie nogi. Wcześniej czy później ktoś zacznie pytać: w którym domu dziecka się wychowała? Jak tam było? A ona będzie musiała motać się w łgarstwach coraz bardziej.
Nie chciała tego!
Pragnęła jedynie czuć się bezpieczna, pracować na siebie i dom! Czy to za wiele…?
Zdusiła szloch.
Zatkała usta dłonią, by tych dwoje w domu tego nie słyszało, i uciekła. Po prostu uciekła, przyrzekając sobie, że więcej tu nie wróci.
Biegła pustą ulicą, zaślepiona łzami. Pies wiernie jej towarzyszył.
Dopadła furtki, przekręciła klucz w opornym zamku. W parę chwil była w środku, kuliła się na wersalce, objąwszy kolana ramionami, i łkała bezradnie, żałośnie…
Sunia lizała ją po rękach, po opuszczonej głowie, próbując w ten sposób pocieszyć swoją panią. Wreszcie Klaudia objęła ją za szyję i płakała dalej, wtulona w brudne kudły zwierzęcia. Jedynej istoty, która nie odwróci się od niej nigdy. Nigdy nie zapyta ostro, bezceremonialnie: „Dlaczego uciekłaś z domu?”. Nigdy nie zmusi Klaudii do odpowiedzi. Będzie ją kochała taką, jaka jest. Bez żadnych „ale”.
Płakała dotąd, aż zabrakło jej łez. Ale nawet wtedy nieznośny ciężar w piersi, z jakim wybiegła stamtąd, nie zelżał.
Nagle poczuła, jak suka, obejmowana z całych sił, sztywnieje. Jak z jej gardła wydobywa się warknięcie. Za chwilę usłyszała pukanie do drzwi.
Poderwała głowę, przestraszona. Nie zamknęła za sobą furtki! To mógł być każdy! Każdy! Również Tamten! Ale Aza wysunęła się z objęć dziewczyny i podbiegła do drzwi, machając ogonem. Klaudia musiała zaufać zwierzęciu.
— Proszę — wydusiła drżącym głosem.
Drzwi uchyliły się i stanął w nich… Kamil.
Odetchnęła głęboko. Z ulgą.
Stał na progu, trzymając się framugi. Niewidzące oczy błądziły po pokoju.
Klaudia skoczyła ku niemu. Nie potrafiła spokojnie patrzeć na bezradność chłopaka. Po prostu łamało jej to serce.
— Jak… jak tu dotarłeś? — zapytała, dotykając jego ramienia. Nie wiedziała, czy ma go wziąć za rękę i wprowadzić do środka. Czy w ogóle on sobie tego życzy, czy nie.
Odszukał jej dłoń. Zamknął w swojej.
— Ciotka mnie tu doprowadziła — odparł krótko. — Mam nadzieję, że ty mnie odprowadzisz, bo sam do siebie nie trafię, a z nią się przed chwilą dość chłodno pożegnałem. Nie mam chyba co liczyć na obiady przez parę dni…
— Ugotuję ci obiad, jeśli będę miała z czego — zapewniła Klaudia. — Naprawdę nie musiałeś kłócić się z ciocią o mnie. Poradzę sobie…
— Ale ja sobie nie poradzę. To chyba jasne.
— Nie boisz się, że… wyniosę ci coś z domu…
— Nie — uciął ostro. — Prawdę mówiąc, po tym, co spotkało mnie rok temu, niczego się już nie boję. A ciebie najmniej. Nie obchodzi mnie, dlaczego musiałaś uciekać z domu. Przez kogo musiałaś — poprawił się z naciskiem. — Nie jesteś narkomanką ani nastoletnią pijaczką, jak to bezmyślnie chlapnęła ciotka…
— Skąd wiesz? — zapytała zaczepnym tonem.
— Za ładnie pachniesz. Niedawno pranym w dobrym proszku ubraniem i pomarańczowym płynem do kąpieli — odparł bez namysłu, a Klaudia zmieszała się, jakby przyłapał ją w tej kąpieli nagą. — No i przygarnęłaś bezpańskiego psa, dla którego worek karmy zostawiłaś pod moim domem. Omal się o niego nie zabiłem — dodał oskarżycielsko, a dziewczyna parsknęła śmiechem przez łzy. — Jako dobry sąsiad postanowiłem ci odnieść twoje zakupy, skromne zresztą… — Sięgnął za siebie, próbował odnaleźć reklamówkę, którą zostawił pod drzwiami, nim zapukał, ale dłoń natrafiła na próżnię. — Kaleka… — prychnął, znów wściekły na siebie i swoją niepełnosprawność.
— Boże, dziękuję i przepraszam… — Klaudia pospieszyła mu z pomocą. — Zaprosiłabym cię na herbatę, ale… zapomniałam ją kupić. Poza tym tu jest tak nieznośnie zimno…
— Na herbatę to ja zapraszam ciebie. Wypadałoby po tak kiepskim początku. Ale poczekam, aż rozpalisz w piecu. Gdy wrócisz, akurat się nagrzeje…