- W empik go
Spełniło się: Powieść historyczna z czasów powstania kościuszkowskiego dla młodzieży - ebook
Spełniło się: Powieść historyczna z czasów powstania kościuszkowskiego dla młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 294 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanisław August siedział wówczas na tronie, król dobry, lecz słaby; w kraju źle się działo, gorzej niż źle: kłótnie domowe, prywata, życie nad stan, ucisk klas niższych wewnątrz, na zewnątrz chciwi sąsiedzi kopali zwolna grób Polsce… Już pierwszy rozbiór naszego kraju dokonanym został; dowodząc, iż Polska jest za obszerna i z tego powodu król porządku w niej utrzymać nie może, udając życzliwych, sąsiedzi uszczuplili ją na swoją korzyść, oderwali trzy kawały ziemi i sobie je zabrali…..
Patryoci, ludzie zacni, rozumnie i gorąco kraj miłujący, chcieli ratować ginącą ojczyznę; zwołali sejm i postanowili na nim zaprowadzić w rządzie, szkołach i wzajemnym stosunku klas społeczeństwa do siebie różne zmiany korzystne, utworzyli całkiem nową konstytucyę, którą ogłosili narodowi dnia trzeciego Maja 1791 r. Ustawa ta, nazwana konstytucyą 3. Maja, była bardzo rozumną, gdyż zapewniała krajowi porządek, sprawiedliwość wszystkim stanom, młodzieży oświatę, a królowi władzę.
Wszyscy zacni ludzie przyjęli ją z radością, lecz egoiści i nikczemni, bardziej siebie, niż ojczyznę miłujący, którym nieład i nadużycia, oraz dawna swawola panów dogadzały, nie byli z niej zadowoleni, bo brała ich w karby porządku i zmuszała do szanowania praw kmiotków i uboższej szlachty. Pod pretekstem, że konstytucya Trzeciego Maja, to zamach na wolność, będącą chlubą i podstawą Rzeczypospolitej polskiej, wezwali pomocy carowej rosyjskiej, Katarzyny, zawiązali w mieście Targowicy konfederacyę i wypowiedzieli wojnę nowej ustawie rządowej.
Nie zlękli się ich jednak zacni Polacy, ujęli również za broń, na czele ich stanął jenerał Tadeusz Kościuszko i bratanek króla, książę Józef Poniatowski. Stanisław Poniatowski obiecywał, że lada dzień z partyą patryotów się połączy i wojna zawrzała w kraju. Obrońcy konstytucji dokazywali cudów waleczności, nikt nie wątpił, że zwyciężą… Ale jakże to często mylą ludzi ich rachuby! niestety, król zdradził patryotów; uległy zawsze carowej Katarzynie, na jej rozkaz połączył się z Targowiczanami!
Gdy wieść o tem dobiegła do obozu głównego wodza, Kościuszko złożył broń, a za jego przykładem książę Józef toż samo uczynił.
– Z własnym królem walczyć nie możemy – rzekli wojsku i wojna przerwaną została, natomiast zwołano sejm do Grodna, by radzić, co czynić dalej…..
Ze wszystkich stron Polski, Litwy i Rusi ściągali panowie na ów sejm, pojechali też i posłowie obcych mocarstw; każdy był ciekaw, co ów zjazd przyniesie narodowi. Pusto było i głucho po wsiach i miastach, w każdym domu niemal pozostały tylko kobiety, starce i dzieci, ludzie dojrzali, mężczyźni, na sejm pospieszyli. Jednych pociągnął tam obowiązek i miłość ojczyzny, chodziły bowiem pogłoski, iż sąsiednie mocarstwa zamierzają na tym sejmie przeprowadzić drugi rozbiór kraju, więc patryoci dążyli z myślą niedopuszczenia tego nieszczęścia powtórnego. Obojętni na sprawy publiczne jechali po to, by się zabawić, nie wątpili, iż radzić na sejmie ciągle nie będą, lecz wieczory poświęcą rozrywce; inni, a mianowicie kupcy, liczyli na to, że przy takiem zebraniu ludzi interes jaki korzystny załatwią, a byli i tacy, o czem bez rumieńca na twarzy wspomnieć trudno, iż otrzymawszy hojny podarek od posła rosyjskiego, przyrzekli mu głosować zatem, co on będzie chciał, służyć jednem słowem carowej. Różni ludzie, w różnych zamiarach pospieszyli do Grodna, wielu po prostu ciekawość tylko tam zagnała.
Rojno, ludno, gwarno na ulicach miasta Grodna, a po wsiach głucho i smutno, bo w każdym niemal domu kogoś brak. Głucho też było we wsi Garbinie, jednej z piękniejszej włości ziemi lubelskiej, już szósty miesiąc bowiem dobiega, jak dziedzic Garbina pan Jan Garbiński pojechał na sejm, a żadnych wieści o nim nie ma; tęskno żonie za mężem, a dzieciom za ojcem. Pani Garbińska nikomu się nie przyznaje, lecz serce jej pełne niepokoju.
– Kto wie, co się z nim stało – mówi sobie w duszy – może zachorował, a może poseł imperatorowej gwałtu się dopuścił; pojechał Rzewuski, pojechali Załuski i Sołtyk w głąb Rosyi za to, iż na sejmie koronacyjnym opór woli carowej stawiali, mógł i on pojechać.
Pani Garbińska zna męża, pokornym barankiem on nie jest, jeśli poseł rosyjski mięszać się zechce w sprawy krajowe, podniesie głos śmiało i opór stawi.
Słońce poczynało chylić się ku zachodowi, lecz jeszcze dzień jasny na ziemi panował, mimo to w jednym z pokojów niewieścich starego, modrzewiowego dworu widać na długiej kanapce, krytej dreliszkiem, młodą dziewczynę uśpioną; dwa złote warkocze spadają jej na ramiona, sukienka na niej skromna, fartuszek biały; podłożyła obie ręce pod głowę i śpi smacznie, jak gdyby noc była na ziemi, a uśmiech łagodny, jaki okrąża jej usta, świadczy, że śni przyjemnie. Z drugiego pokoju dochodzi przyciszony gwar, ktoś półgłosem prowadzi tam rozmowę, zapewne, by nie obudzić śpiącej…
Zajrzyjmy tam; pod oknem na krześle, którego poduszkę pokrywa czarna włosiennica, siedzi średnich lat kobieta w ciemnej sukni, ze smutkiem w oczach, z poważną myślą na czole, coś szyje pilnie i duma o czemś głęboko, u nóg jej stoi niski, drewniany stołek, odsunięty nieco, zdaje się czekać na kogoś, lub ktoś go dopiero co opuścił, a dalej nieco na drewnianej ławce pod ścianą widać dwie dziewczynki, lat koło dziesięciu liczyć mogące. I one coś szyją pilnie z grubego płótna, zdaje się koszulki dziecinne, lecz szyjąc, szepczą ze sobą; na ich twarzyczkach smutku niema, one jeszcze nie wiedzą co to troska. Cicho w pokoju, tylko szept dziewczynek słychać i świegot ptactwa, który dolatuje z ogrodu; wtem kroki męskie zmąciły tę ciszę, rozwarły się drzwi i do pokoju wszedł chłopiec, siedmnastoletni wyrostek, o twarzy czerstwej, rozumnem spojrzeniu.
– Będzie wieczerza, dwa zające ubiłem – rzekł wesoło.
– Ciszej, Tomaszu – odezwała się szyjąca pod oknem kobieta. – Ewunia śpi.
– Śpi? – powtórzył zdziwionym tonem chłopiec – czy słaba?
– Tylko zmęczona – odparła pani Garbińska.
– Już nie śpi i odpoczęła dostatecznie – odezwał się od progu drzwi dźwięczny glos i z temi słowy na ustach weszła młoda dziewczyna, ta sama.
która przed chwilą leżała na kanapie dreliszkiem krytej. Była to Ewa Garbińska, najstarsza córka dziedzica Garbina. Zmęczyła się bieganiem po wsi, więc matka namówiła ją, by się położyła.
– Kiedyś odpoczęła, to siądź teraz przy mnie i opowiedz gdzie byłaś – rzekła do niej pani Garbińska.
Ewa spełniła natychmiast życzenie matki, a Tomasz przysiadł się na ławce obok młodszych sióstr.
– Byłam matuchno najprzód u starej Jakóbowej – poczęła opowiadać Ewa – lepiej jej znacznie po tych ziołach, jakie wczoraj zaniosłyśmy, boleści ustały i gorączka mniejsza, wstać nawet miała ochotę, lecz namówiłam ją, by jeszcze dzisiaj w łóżku pozostała i prosiłam, aby prócz mleka z herbatą, nic więcej nie brała przez cały dzień do ust.
– A cóż porabia stary Jędrzej? – zapytał Tomasz.
– Goi mu się rana na nodze – odparła Ewa.
– Czy i u Walentowej byłaś? – odezwała się znowu pani Garbińska.
– Byłam matuchno – rzekła z uśmiechem dziewczynka – tam dobre wieści; w zeszłym tygodniu dal jej Bóg syna, śliczny chłopiec, tłusty, różowy, tylko krzykacz okropny, lecz nie dziw, biedak nawet koszuli niema na sobie.
– Hania i Józia kończą swoją robotę – rzekła pani Garbińska – zaniesiemy mu jutro cala wyprawę.
– Dziś jeszcze zaniesiemy – odezwały się jednocześnie obie dziewczynki – skończymy je najdalej za kwadrans.
– Spieszcie się, by zmrok nie zapadł – rzuciła radę starsza siostra.
– Ja małemu Walentowej poniosę ser, jaki wczoraj sama zrobiłam – rzekła Handzia.
– A ja piernik, który mi babcia przysłała – dodała Józia.
– Schowajcie te przysmaki na później, gdy maleńkiemu ząbki urosną – odezwała się z uśmiechem pani Garbińska – dziś koszulki mu zaniesiecie, to wystarczy.
– Cóż dziwnego, iż nasi chłopi inaczej mówią, niż u sąsiadów – odezwał się milczący dotychczas Tomasz.
Pani Garbińska podniosła na niego wzrok pytający.
– Przypomniałem sobie wczorajszą moją rozmowę z Porajskim – wytłomaczył jej słowa swoje Tomasz – dowodził on, że każdy chłop, to wróg swego pana, że każdy nienawidzi dziedzica, że kraj rodzinny mu obojętny, dba tylko o chleb, o nic więcej… Śmiał się ze mnie, gdym powiedział, iż w każdym kmieciu uznaję sąsiada i jak życzliwego sąsiada traktuję… i, że gdybym na sejmach zasiadał, głosowałbym, żeby i oni mieli prawo przysyłać na zebrania swoich przedstawicieli.
– Może z czasem przyjdzie do tego – odezwała się pani Garbińska – konstytucya Trzeciego Maja nadała to prawo mieszczanom; kto wie, co uczynią panowie dla kmieci, jeśli stronnictwo patryotyczne odniesie zwycięstwo w Grodnie.
Po tych słowach cisza na chwilę pokój zaległa.
– Gdybyście wiedzieli, jaki miałam piękny sen przed chwilą – przerwała pierwsza tę ciszę Ewa. – Śniło mi się, żeśmy poszły na spotkanie ojca, wtem patrzymy, gościńcem jadą jacyś rycerze, ale nie w zbrojach, tylko w siermięgach, a zamiast szabli u boku, kosy mają w ręku; przed nimi na przedzie jechał nasz kochany Tadeusz Kościuszko tak samo ubrany, jak i oni; gdy nas ujrzeli, podrzucili w górę czapki i zaśpiewali:
"Dalej chłopcy dalej żywo,
"Otwiera się dla nas żniwo… "
Smutne oczy pani Garbińskiej ożywiły się.
– Oby sen twój był proroczym! – rzekła. – Rozmawialiśmy dzisiaj rano o Kościuszce i przyśnił ci się – odezwał się Tomasz.
– Masz słuszność Tomku, stary Franciszek dopomógł mi do tego snu – odparła Ewa. – Poszłam dziś rano z Tomkiem do stajni i siadłszy tam, poczęliśmy rozmawiać o obecnem położeniu kraju i o jenerale; Franciszek w pobliżu nas czyścił konia, lecz chociaż był mocno zajęty, słuchał widocznie, bo naraz zbliżył się ku nam i rzekł: – Ach pani, jak ja kocham pana Tadeusza, toż to zacny człowiek, on chłopem nie gardzi, dla niego chłop równy szlachcicowi, do każdego zagada, jak do równego. Panicz był jeszcze w kolebce, gdy jenerał przyjechał raz do Garbina, cały miesiąc bawił we dworze, bo to podobno jakiś krewniak daleki naszej pani… Było to latem, więc przychodził na pole i gawędził ze żniwiarzami, jeszcze wówczas stangretem nie byłem, ino parobkiem; oj jak on gawędził, toż to w sercu i ciepło i pięknie się robiło słuchając go, i goręcej człek kochał braci swoich i swoją ziemię, gdy go słuchał… On nam pierwszy powiedział, że ojczyzna nasza, to nie tylko ten kawałek gruntu, na którym chata nasza stoi, ale cala ziemia, na której ludzie mówią po polsku, że gdy ojczyzna szczęśliwa, to i jej dzieci szczęśliwe, że starając się o dobro naszej ziemi, o własne się staramy. Dobry i mądry to człowiek ten jenerał Kościuszko, a taką ma moc, że gdy mówi, to ludzie mu wierzą jak księdzu, gdyby krzyknął na nas: "Za mną dzieci!" poszliby wszyscy za nim nawet do pieklą. Pamiętam, raz przyszedłszy do nas na pole, zapytał:
– Gdybym kiedy stanął między wami i rzekł: "Chłopcy, bierzcie kosy, pójdziem bić wrogów naszej ziemi", czy poszlibyście ze mną?
A my wszyscy razem krzyknęliśmy w odpowiedzi:
– Poszlibyśmy jenerale!
– Tak więc sen mój był odbiciem tej rozmowy – dodała Ewa, zwróciwszy spojrzenie na matkę.
– A może przeczuciem przyszłości – odparła pani Garbińska.
– Koszule skończone! – odezwały się jednocześnie Józia i Hania – czy pójdziemy mamo do Walentowej.
– Pójdziemy – odparła pani Garbińska i podniósłszy się zwolna, poczęła składać robotę; dzieci klasnęły w dłonie na znak radości i pobiegły po resztę koszul, Ewa do piwnicy po mleko i wino.
Niebawem wszyscy razem dążyli drogą usłaną śniegami, bo listopad dobiegał już do końca, wijącą się od dworu ku wsi. Hania i Józia więcej ciekawe przybysza, biegły przodem, pani Garbińska z synem i córką podążali zwolna za niemi i rozmawiali o Kościuszce…, Sława jego zwycięstw nad Targowiczanami, kiedy król nie połączył się jeszcze z tem stronnictwem, stała im świeżo w pamięci. Pani Garbińska opowiadała o bitwie pod Zieleńcami i Dubieńką, o której nieraz od męża słyszała.
Krwawa kula słońca spuszczała się na zachodzie coraz niżej, szaro robiło się na ziemi, śnieg skrzypiał im pod nogami, lecz zimna nie czuli, gdyż szli bardzo szybko i rozmową byli zajęci. Chata Walentowej stała na końcu wsi, Hania i Józia weszły pierwsze, a otwierały drzwi ostrożnie, by małego nie zbudzić, lecz próżne były ich obawy, dziecko ssało pierś matki, nawet się nie obejrzało, chociaż drzwi nieco stuknęły. "Panny ciekawskie", jak je często Tomasz nazywał, przysunęły się do Walentowej, a złożywszy na jej łóżku koszulki, prosiły, by im syna pokazała. Chcąc dogodzić panienkom, Walentowa odwróciła twarz dziecka do nich, lecz malec się rozgniewał i wrzaskiem izbę napełnił; musiała matka przytulić go napowrót do siebie i dopiero wówczas dziecko ucichło.
– Jaki on niedobry mamuniu – rzekła Hania, zwróciwszy się do pani Garbińskiej – myśmy mu koszulki przyniosły, a on nawet patrzeć na nas nie chce.
– Ot zaraz chcesz, by ci wdzięcznością płacił – odparła pani Garbińska z uśmiechem pobłażliwym – czyż dlatego tylko czynimy dobrze drugim, aby nam to zaraz wynagradzali?
Hania zawstydziła się i schowała za Ewcię, pani Garbińska, siadłszy tymczasem obok Walentowej, gawędzić z nią zaczęła; obiecała, iż będzie trzymać jej syna do chrztu, dała jej kilka złotych na główniejsze potrzeby dziecka, dopytywała troskliwie, czego brak w chacie. Hania i Józia rozglądały się po izdebce ubogiej, ale mimo to bardzo czystej. Walentowa była żona jednego z kmieci Garbina; pobrali się dwa lata temu, oboje pracowici i uczciwi, lubieni byli we dworze, pani Garbińska interesowała się ich dolą calem sercem i w trudniejszych chwilach pomagała im zawsze. Tomasz, który miał nadzieję, iż Walentego w domu zastanie i dlatego wybrał się do chaty w odwiedziny, by z nim porozmawiać, zawiedziony w oczekiwaniu, siadłszy z Ewą na jaskrawo pomalowanej skrzyni, pod oknem stojącej, rozmawiał z nią dalej o Kościuszce.
Już zmrok zapadał na dobre, gdy pani Garbińska wyszła z chaty: wracała ożywiona do domu, smutku nie było teraz w jej oczach; zacna ta kobieta zawsze czuła się zadowoloną, gdy spełniła dobry uczynek, więc i teraz tego uczucia doznawała. Wesołość jej udzieliła się i dzieciom; śmiali się i żartowali, idąc szeroką ulicą wsi. Tomasz robił kule ze śniegu i ciskał niemi za młodszemi siostrami, te uciekając, chwytały po drodze garści śniegu i oddawały mu wet za wet; Ewa, która prowadziła matkę pod ramię, podbudzała młodsze rodzeństwo do walki… Już minęli ulicę wsi i na wązką ścieżynę polami się wijącą weszli, by prędzej do dworu się dostać, gdy naraz ujrzeli na zakręcie gościńca sanki w cztery konie zaprzężone.
– Tato! Tato! – krzyknęły Hania i Józia i biedz do dworu poczęły.
Pani Garbińska z Ewą i Tomaszem przyspieszyli kroku. Sanki sunęły po śniegu z szybkością strzały; zanim Hania i Józia dobiegły do domu, już pan Garbiński nie tylko wysiadł z nich, lecz nawet znikł w sieni. Tutaj zrzucił szubę z ramion na ręce chłopca do posługi, który posłyszawszy dzwonki, wybiegł naprzeciw, poczem wszedł do swego pokoju i drzwi zamknął za sobą. Dziewczynki stanęły smutne, miały nadzieję, iż pierwsze ojca uścisną, wołały na niego, a on ani się zatrzymał, ani spojrzał na nie. Zamkniętych drzwi otworzyć nie śmiały, patrzały więc na siebie zdziwione, zmięszane, wzrokiem siebie pytając:
– Co mu się stało?
Nadciągnęła tymczasem pani Garbińska.
– Gdzież ojciec? – spytała.
– U siebie – odpowiedziała Hania.
– Nawet nas nie pocałował – dodała Józia ze skargą w głosie.
W oczach pani Garbińskiej odmalował się niepokój; skinąwszy na Tomasza, weszła z nim razem do pokoju męża, a dziewczęta oddaliły się smutne do jadalni, przeczuwając nieszczęście.
W wielkiem krześle, przed staroświeckiem biurkiem, nad którem portret Kościuszki wisiał, siedział pan Jan posępnie zamyślony i oparty łokciem o blat biurka, głowę położył na… dłoni i pełnym smutku wzrokiem wpatrywał się w dzielnego wodza; czoło jego było poorane głębokiemi bruzdami, twarz blada, powieki czerwone. Skrzypnięcie drzwi nie zbudziło go z posępnej zadumy, nie ruszył się z miejsca, nawet głowy nie odwrócił. Tomasz zatrzymał się nieśmiało przy drzwiach, pani Garbińska przysunęła się cicho do męża.
– I cóżeście uradzili Janku? – zapytała, dłoń swoją kładąc na jego ramieniu.
On drgnął, z piersi jego nie płacz, lecz ryk się wydobył, twarz ukrył w dłoniach.
– Podpisaliśmy drugi rozbiór Polski – jęknął.
Bladość śmiertelna pokryła lica kobiety, Tomasz zaczerwienił się i oczy spuścił, jak gdyby wstyd na nim zaciężył i było głucho czas jakiś w pokoju, a potem znowu rozległo się szlochanie, z którem cichy, pełen żalu płacz niewieści się połączył.
I długo tak płakali, pierwsza otarła łzy pani Garbińska.
– Bóg tak chciał, wola Jego święta – rzekła i pochyliła się do męża z pocałunkiem, ujęła dłoń jego. – Nowa kara może występnych z grzechu wybawi – dodała – i na drogę właściwą wejdą. Bóg jest miłosierny, gdy ujrzy skruchę w naszych sercach, przebaczy występnym, jak nieraz ludowi izraelskiemu przebaczał!
– A lud ten za to wracał ustawicznie do występków i w końcu zginał – szepnął pan Jan, ciężko wzdychając.
– Ufajmy, że z nami tak nie będzie, są występni, lecz są i zacni między nami.
– O ! są – przytwierdził z mocą pan Jan – niestety jednak tym razem znowu występni zwyciężyli.
Tu otarł łzy, skinął na syna, spojrzał na żonę i rzekł:
– Siądźcie, opowiem, jak było.
Spełnili jego wolę, on zaś tak opowiadać począł.
– Od Maja, jak wiecie, poczęliśmy się zjeżdżać do Grodna, nareszcie nikogo nie brakło, postanowiliśmy zatem przystąpić do obrad… Marszałkiem sejmu ogłoszonym został Stanisław Bieliński, zasiedliśmy w izbie, a z nami Siewers i Buchholz, posłowie mocarstw sąsiednich, którzy zaraz na wstępie oznajmili nam, iż dwory ościenne postanowiły dokonać nowego podziału Polski. Szmer niezadowolenia przebiegł izbę, powstało kilku posłów: Skarzyński, Mikorski oraz Szydłowski i gorącemi słowy poczęli przemawiać do braci, by się nie zgodzili na drugi rozbiór, by wszelkich usiłowań dołożyli, aby nowego nieszczęścia nie dopuścić. Nie szczędzili słów obelżywych dla służalców moskiewskich i ciężkich zarzutów dla carowej. Obrażony Siewers porwał się z krzesła i począł im grozić, że jeżeli natychmiast nie umilkną, kara ich spotka, zanim noc zapadnie. Dzielni ci ludzie nie ulękli się jednak i śmiało odparli, że wolą zginąć zaszczytnie, niż podle postąpić.
"Poślijcie nas na Sybir, a stepy i mrozy przypominać nam będą, iż spełniliśmy swój obowiązek", temi słowami zakończył swą przemowę Szydłowski. Dzień burzliwie upłynął, następnie nie inaczej opieraliśmy się ciągle uporczywie podziałowi, a zawsze najwymowniej występowali w tej sprawie posłowie, których nazwiska wam wymieniłem. Siewers wciąż groził, nakoniec groźbę wykonał: wywiózł energiczniejszych z Grodna pod strażą; nocą napaść kazał śpiących i usunąć ich z miasta. Gdyśmy się dowiedzieli o tym gwałcie, postanowiliśmy nie wymówić ani jednego słowa na obradach, dopóki poseł moskiewski uwięzionych nie powróci. I dnie odtąd schodziły nam na niczem: rankiem zbieraliśmy się zawsze w sali sejmowej, zapytywaliśmy najprzód, czy nikogo z posłów nie braknie, a gdy marszałek dał przeczącą odpowiedź, wówczas zasiadaliśmy napowrót ławy i zamykaliśmy usta. Siedzieliśmy nieruchomi, jak posągi; napróżno marszałek kilka razy na dzień do obrad wzywał, napróżno posłowie zagraniczni namawiali do zakończenia sejmu i uległości dla carowej, na wszystkie wezwania i pytania odpowiadaliśmy milczeniem. Tak mijały dnie, tygodnie, miesiące, zbliżył się wreszcie wrzesień.
Było to dnia 23. Przychodzimy do gmachu, w którym obradowaliśmy codziennie, patrzymy, a gmach obcym żołnierzem jest otoczony; krew w niejednym zakipiała, mimo to weszliśmy do sali i zwykle miejsca zajęliśmy, a gdy na codzienne pytanie: czy wszyscy posłowie są zebrani, marszałek dal przeczącą odpowiedź, zamknęliśmy znowu usta z zamiarem niewypowiedzenia już ani jednego wyrazu. Wtem drzwi sali obrad się otwierają i wchodzi do sali jenerał rosyjski Reutenfeld, za nim kilku żołnierzy moskiewskich z karabinami w ręku; żołnierze przy drzwiach miejsca zajęli, jenerał nieproszony siadł na jednem z próżnych krzeseł w kole obradujących. Wówczas porwał się z miejsca poseł sandomierski, niejaki Gosławski, oburzenie sprawiło, iż zapomniał o naszem postanowieniu.
"Niech ten żołnierz, który izbę otacza, życie mi odbierze, oświadczam raz jeszcze, że stojąc przy nietykalności posła, na zagajenie sesyi nie pozwalam, póki aresztowanych posłów nie zobaczę", rzekł głosem wzruszonym. Cała izba potwierdziła jego postanowienie; Siewersa nie było w sali, więc wysłaliśmy dwóch z pomiędzy siebie do niego, żądając, by dał solenną obietnicę, że wywiezionych powróci. Nie wiem ile godzin czekaliśmy na ich powrót, ale godziny te wiekiem mi się być zdawały. Zmrok izbę zalegać począł i mimo to, że po zachodzie słońca nie było wolno obradować, nie ruszyliśmy się z miejsca; król kazał przynieść świeczniki gorejące i czekaliśmy dalej… Z uderzeniem godziny dziewiątej na wielkim zegarze gmachu obrad, rozległy się kroki powracających posłów; weszli nareszcie do sali, a z twarzy ich wyczytaliśmy odrazu odpowiedź, jaką nam przynoszą. Siewers odmówił wypuszczenia więźni. Słowa jego powtórzyli głośno posłowie zebranym w sali, a gdy marszałek sejmu zwrócił się do nas ponownie z zapytaniem, czy obrady rozpoczniem, milczeniem mu odpowiedzieliśmy…
Król powtórne wysłał poselstwo do Siewersa, powróciło ono koło północy z tą samą zupełnie odpowiedzią… Mieliśmy właśnie zamiar powstać i rozejść się, gdy znowu zabrał głos marszałek i zapytał, czy zgadzamy się na rozbiór Polski; zgromiliśmy go spojrzeniem, lecz słowa nikt nie wyrzekł. Wówczas powstał jenerał Reutenfeld i oświadczył, iż jeżeli dłużej opór stawiać będziemy, każe wszystkich posłów sejmu zaaresztować, lecz i tę groźbę pominęliśmy milczeniem.
Reutenfeld nie przestawał straszyć, marszałek namawiać do uległości, jednemu i drugiemu milczeniem odpowiadaliśmy. Tak noc upłynęła i dzień począł świtać, nie skusili nas, nikt słowa nie wyrzekł i nadzieja poczęła wstępować do serc naszych; ja przynajmniej łudziłem się, że patryoci odniosą zwycięstwo. Wtem w izbie rozległy się znowu słowa marszałka:
– Raz jeszcze pytam zebranych, czy zgadzacie się panowie na rozbiór kraju?
Nikt mu nie odpowiedział, cisza uroczysta panowała w izbie… Naraz ktoś się odezwał głosem, który na mnie wrażenie głosu puszczyka uczynił.
– Milczenie potwierdza wniosek! Reutenfeld podsunął królowi akt rozbioru, ujął jego rękę, mdlejącą ze znużenia i pomógł mu podpis położyć…
Ostatnie słowa pan Jan z łkaniem wymówił, ukrył twarz w dłoniach i szlochaniem na nowo wybuchnął, pani Garbińska siedząc obok niego, oparta na ramieniu syna, płakała z nim razem.
Nie mogła dłużej usiedzieć w sąsiednim pokoju Ewa; płacz, który ją dobiegał, mówił jej, iż nowe nieszczęście kraj dotknęło, ujęła siostry za ręce i nie pytając o pozwolenie, weszła do pokoju ojca, a spostrzegłszy na pół omdlałą matkę, opartą… o ramię Tomasza, przybiegła do ojca i padłszy przed nim na kolana, ze łkaniem zawołała:
– A więc podpisali! dlaczego? kto to uczynił: – I zalaną Izami twarz na jego kolanach ukryła.
Józia i Hania do matki się cisnęły. Los ojczyzny zarówno starszych, jak dzieci tutaj obchodził, zrozumiały słowa Ewy i zapłakały także nad drugim rozbiorem Polski!
Naraz po za oknami głośny tętent się rozległ, posłyszał go pierwszy Tomasz.
– Ktoś jedzie do nas – rzekł.
– Idź i zastąp mnie – odezwał się pan Jan – nie jestem w stanie widzieć w tej chwili nikogo obcego.
Tomasz pospieszył spełnić rozkaz ojca, Ewa zapanowawszy nad wzruszeniem, za nim podążyła, domyślała się, iż rad będzie, gdy mu pomoże w rozmowie z niespodzianym gościem.
Zdala od drogi, ku wsi wiodącej, widać było pędzącego gońca z pochodnią w ręku; biegło przed nim krwawe światło, lecz nie oświecało go dostatecznie, by mógł być poznanym. Pod świeżem wrażeniem tego, co ojciec opowiadał, Tomasz był pewien, że to goniec od króla, lub panów z jaką ważną wieścią…
– Może po ojca wyjeździe coś się zmieniło w Grodnie, – pomyślał – może panowie podarli akt rozbioru, może większość zaniosła protest do tronu, – nadzieja wstąpiła mu w serce…
Goniec tymczasem nadjechał, lecz jakież było zdziwienie Tomasza, gdy zamiast poważnego posła Rzeczypospolitej, ujrzał przed sobą arlekina, który zdjąwszy z głowy czapkę, obwieszoną dzwonkami, pokłonił się nią z konia i rzekł:
– Pan mój, Kazimierz Porajski, śle wam pokorny ukłon i prosi, abyście strój stosowny przybrawszy, razem z siostrami i braćmi podążyli natychmiast do Sobotówki, gdzie zbiera się dziś sąsiedztwo; ino patrzeć, jak kasztelanie zajedzie tutaj, by prośbę moją powtórzyć.
Smutek wystąpił na twarz Tomasza.
– Pan twój nie wie widocznie, że sejm, w Grodnie zebrany, potwierdził drugi rozbiór Polski – rzekł poważnie – wracaj do niego i powiedz mu o tem, a pewno dalej nie pojedzie.
Przebrany za arlekina hajduk kasztelana Porajskiego, sąsiada Garbina, skłonił się powtórnie, czapkę nałożył na głowę i zwrócił konia ku drodze, którą przyjechał, a od której dźwięki dzwonków leciały.
– Jak to dobrze, że ojciec mnie wysłał naprzeciw gości, – odezwał się Tomasz do siostry – podrażniłby się jeszcze bardziej.
– Cóż powiemy, gdy nas zapyta, kto przyjechał? – odparła Ewa.