Spider-Man: Miles Morales. Skrzydła furii - ebook
Spider-Man: Miles Morales. Skrzydła furii - ebook
Oficjalny prequel gry!
Miles Morales staje przed wieloma wyzwaniami: przeprowadzka do nowego sąsiedztwa, utrata ojca, a przede wszystkim – odkrycie w sobie supermocy. Potęga nowych zdolności jest bardzo kusząca, a sam Miles musi zdecydować, jakim Spider-Manem chce być. Nie ma wiele czasu do namysłu, bo Vulture, razem ze Starling, swą wspólniczką, zaczynają siać w mieście chaos. Jedynym rozwiązaniem wydaje się połączenie sił z Peterem Parkerem i próba zatrzymania skrzydlatego duetu mocą dwóch Spider-Manów - czy jednak Miles odważy się zostać bohaterem?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-049-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Udaję, że pudło z gramofonem i sprzętem audio jest bardzo ciężkie.
Uginając kolana, przyciskam je do siebie obiema rękami i podnoszę, dodając stęknięcie lub dwa dla wzmocnienia efektu, i człapię z nim po schodach. Mama uwierzyła. Kiwa głową z aprobatą, przechodząc obok mnie, by wyjść na chłodne powietrze i wyjąć kolejną pakę z ciężarówki firmy przeprowadzkowej.
– Abuelita1! – wołam w stronę schodów, gdy zauważam, że drzwi oznaczone napisem „Mieszkanie nr 3” znów są zamknięte. – Czy mogłabyś zostawić otwarte drzwi?
Moja babcia zwykle dobrze ogarnia, ale w którymś momencie dzisiejszej przeprowadzki wykształcił się u niej nawyk zamykania drzwi z każdym przyniesionym kartonem, który najwyraźniej trudno jej porzucić.
– Abuelita! – krzyczę znowu. Bez odpowiedzi. Drzwi nadal są zamknięte. Schody skrzypią, gdy wchodzę na ostatnie stopnie. Kusi mnie, by znacznie ułatwić sobie robotę. Gdybym tylko mógł przykleić siecią drzwi do wewnętrznej ściany…
Wzdycham, marząc, by móc teraz być Spider-Manem, i wybieram bezpieczniejszą ścieżkę – ostrożnie kładę pudło na skrzypiącej podłodze i przekręcam gałkę drzwi jak normalny chłopak.
Jak Miles.
Wchodzę do mieszkania, które pachnie niczym świeżo zmielona kawa – puszka Cafe Bustelo stoi na stole – oraz jak meble, które prawdopodobnie są starsze niż ja – i odkładam ostrożnie karton na kuchenny blat. Wkładam dłonie do kieszeni bluzy, bo strasznie tu zimno, większość Nowojorczyków najchętniej włączyłaby ogrzewanie, gdy tylko zawieje pierwszy jesienny wietrzyk, ale moja Abuelita? Kręcę głową. Moja Abuelita nie ma zamiaru włączać ogrzewania przed pierwszym grudnia. „To tak, jakbyśmy dekorowali dom na Boże Narodzenie jeszcze przed Świętem Dziękczynienia. To brak szacunku” – mówi. Rozglądam się. Zakurzone zdjęcia wypełniają niemal każdą ścianę mieszkania – fotka uśmiechniętej mamy w studenckim birecie i todze, fotografia, na której przytula malutkiego mnie.
Zdjęcie jej i taty w dniu ich ślubu.
Uśmiecham się smutno, wbrew ukłuciu bólu, które poczułem w sercu, po czym kiwam głową i szepczę:
– Ona jest teraz tutaj, tato. Jesteśmy we wspaniałych rękach.
– Miles, to ty? – Gdzieś z głębi korytarza odzywa się stary, skrzypiący głos, który przerywa moją zadumę. Słyszę, jak babcia szura kapciami po dywanie. – Dobrze, że już jesteś. Czy to ostatnie pudło? – pyta, podchodząc i mnie obejmując. Schylam się i przyciskam ją do siebie.
– Zostało jeszcze jedno. Przyniesie je mama. – Uśmiecham się. – Oficjalnie się tu wprowadziliśmy.
Ale ledwie kończę mówić, a Abuelita już jest w kuchni i wyrzuca najróżniejsze garnki spod piekarnika.
– Gdzie ja to położyłam…
– Um… Może pomogę? – oferuję.
– Nie, nie – odpowiada babcia. Znad blatu dostrzegam tylko zbywającą mnie dłoń. – Może i mam stare kości, ale tostones nadal potrafię robić tak pyszne jak zawsze. A twoje kości przydałyby się do rozpakowywania tych kartonów. W ten sposób najlepiej pomożesz.
Babcia wyskakuje spod blatu z ogromnym rondlem i spogląda na mnie.
– Dziękuję. – Uśmiecha się ciepło, pomimo nieznośnego zimna, jakie tu panuje. Podnosi rękę, by chwycić mój policzek. – Mój kochany chłopiec.
Uśmiecham się i kładę dłoń na jej ręce.
– Tak bardzo go przypominasz – mówi rozmarzonym i odległym głosem. – Masz jego oczy. – Przesuwa dłoń i dźga mnie delikatnie w tors. – I jego serce.
Kiwam głową, nie wiedząc, co powiedzieć.
Od kiedy zmarł tata, wszyscy mnie do niego porównują.
Wyglądasz dokładnie tak jak on.
Twój głos stał się taki niski, brzmisz zupełnie jak twój tata.
Na pierwszy rzut oka myślałem, że jesteś Jeffem.
Odwracam się, by spojrzeć na ślubną fotografię jego i mamy. Tata ubrany jest w mundur i czapkę. Mimo że ma poważną minę, rozpiera go duma, że stoi przy mamie.
Wyglądają na tak szczęśliwych.
– No dobrze! – woła mama, przechodząc przez drzwi wejściowe i uginając się pod ciężarem kolejnego pudła. Podbiegam, by jej pomóc.
– Możesz puścić, mamo, trzymam – mówię, chwytając karton od spodu i przejmując cały jego ciężar.
– Uff – wzdycha mama, oddaje mi pudło i zamyka drzwi do mieszkania. – To ostatni karton. Kto ma ochotę na pizzę?
– Rio, rozgrzewam już olej na tostones! – woła Abuelita z drugiego pokoju.
– Tostones też możemy zjeść, mamo. Jestem pewna, że Miles zmieści jedno i drugie.
Umieram z głodu. Mój żołądek burczy z tęsknoty na sam dźwięk słowa „pizza”, kiwam więc ochoczo głową i wślizguję się na stołek przy blacie.
– Tostones możemy zjeść na przystawkę, Abuelito. Obiecuję, że zjem jedno i drugie.
– Cóż – mówi babcia i wzdycha, wycierając dłonie o fartuch. – Wiem, że uwielbiasz pizzę, Miles, i pewnie tęsknisz za brooklyńskim jedzeniem. Ale zapewniam, że w Harlemie też są niezłe pizzerie. Jeśli zamawiasz, Rio, koniecznie zadzwoń do Alessandro’s na Trzeciej Ulicy.
Abuelita wyjmuje z miski na blacie przy piekarniku trzy wielkie banany warzywne2 i mały nóż do obierania ze stojaka. Kładzie je na ladzie, przy której siedzę.
Mama kiwa głową.
– Na co macie ochotę?
– Oo! – Uśmiecham się i migiem podaję swoje zamówienie. – Dla mnie pepperoni z oliwkami! – Pizza sprawia, że czuję się jak małe dziecko. Zawsze gdy miałem ciężki dzień w szkole lub gdy tata miał ciężki dzień w pracy, przynosił pudełko pizzy pepperoni z oliwkami z pizzerii Nonna’s na Brooklynie.
A biorąc pod uwagę, że przeprowadzka to ciężka robota, pizza zdecydowanie się nam należy.
Spoglądam na mamę i zastanawiam się, czy pomyślała o tym samym, wybierając numer do pizzerii.
Nagle coś przechodzi mi przez myśl, odwracam się więc do Abuelity, która właśnie obiera pierwszego banana. Odkłada skórkę na bok i pozwala, by nożyk prześlizgiwał się przez miękki miąższ owocu. Małe krążki spadają na talerz.
– Abuelito, gdzie jest Ganke? – pytam. – Nie powinien się tu zjawić godzinę temu?
Babcia ostrożnie owija bekonem bananowe krążki, które zaczynają przypominać kwiaty.
– Na pewno zaraz tu będzie – mówi dokładnie w tej samej chwili, w której rozlega się pukanie do drzwi. Mama nadal stoi przy telefonie, zeskakuję więc ze stołka i zerkam przez wizjer, by zobaczyć Gankego z reklamówką pełną zakupów, który także spogląda na mnie przez wizjer.
– Hasło? – pytam.
– Przyniosłem Mususie! – rozlega się jego rozentuzjazmowany głos. Nie wierzę! Nadstawiam uszu i czym prędzej otwieram drzwi.
– Mususie? – pytam podekscytowany. – Gdzie je znalazłeś poza Brooklynem? I… czy nie jest aby za zimno na musujące napoje?
Ganke wzrusza ramionami.
– Mam znajomości. – Uśmiecha się szeroko i wyciąga butelkę z napojem o smaku kremu pomarańczowego dla mnie i wiśniowym dla babci. – I nigdy nie jest zbyt zimno na Mususie. Mususie są wieczne. – Podaje mi pomarańczowy napój. Obie butelki wprost ociekają skondensowaną parą i nadal mrożą palce.
– Dzięki, stary – mówię. I jestem szczery. Ganke wcale nie musiał pomagać nam się wprowadzić, szczególnie że będziemy mieszkać aż w Harlemie. Nieważne że dotarł tu dopiero, gdy wszystkie pudła były już wniesione.
– Nie ma sprawy. – Ganke wzrusza ramionami, wskakując na drugi stołek przy ladzie. – Skoro przyszedłem tak późno, pomogę ci potem rozpakować część tych pudeł. Masz to, które zabieramy do naszego pokoju?
Ma na myśli nasz pokój w internacie na Brooklynie. Obaj nadal chodzimy do Brooklyn Visions Academy, a skoro ja przeprowadziłem się do Harlemu, będę musiał zamieszkać w internacie. A kto byłby lepszym współlokatorem niż Ganke? Trzyma się na uboczu, zwykle słucha muzyki i czyta komiksy albo bawi się telefonem – tworzy nową apkę czy coś.
Kiwam głową.
– Tak, mam nawet dwa pudła. Są w pokoju mamy.
W kartonie numer jeden jest moja pościel, w tym jeden nowy szary komplet, który według mamy „będzie wspaniale pasował do szkolnego mundurka, segregatorów i ołówków”, przybory toaletowe, pudding do stylizacji włosów i trochę komiksów. W kartonie numer dwa są moje ubrania łącznie ze szkolnym mundurkiem, do którego mama dopasowała pościel.
Kto dopasowuje ubrania do pościeli?
Frajerzy.
Spoglądam na pudło numer dwa. Moje ubrania.
To znaczy ubrania Milesa. Mój pajęczy sprzęt – strój, wyrzutnie sieci i maska – są bezpiecznie schowane w szkolnym plecaku – jedynym miejscu, do którego moja mama nie zajrzy, jeśli jej o to nie poproszę. Oboje doszliśmy do wniosku, że ten plecak jest jak jej torebka. Ja nie grzebię w jej torebce, a ona w moim plecaku.
– No dobrze, pizza powinna dotrzeć za jakieś dwadzieścia minut – mówi mama. – Ganke, dla nas zamówiłam hawajską, ponieważ jesteśmy jedynymi obecnymi tutaj ludźmi kultury, którzy lubią ananasa na pizzy. – Mama zerka na mnie i Abuelitę, podczas gdy my wymieniamy się zgorszonym spojrzeniem. Prędzej zjadłbym pizzę z bananem, a może nawet i z pastą do zębów, niż położyłbym na niej ananasa. – A dla Milesa i mamy pepperoni z oliwkami na pół.
– Dzięki, pani Morales – mówi Ganke swoim śpiewnym tonem, którego używa tylko przy mojej mamie. Przewracam oczami.
– Hej, Miles, mam dla ciebie coś jeszcze – dodaje, sięgając do kieszeni kurtki. – Obczaj, co udało mi się zdobyć z nowej linii mundurków Brooklyn Visions.
– Masz dwie czapki? Skąd?
– Jak mówiłem – Ganke wzrusza ramionami i nakłada jedną z nich na głowę – mam znajomości.
Uśmiecham się do niego znacząco. Ani przez chwilę w to nie wierzę.
– No dobra, użyłem bota, by zamówić je ze szkolnej strony dokładnie w momencie, gdy nowa kolekcja pojawiła się w sieci – mówi.
– Wiedziałem.
– Ale użyłem swoich mocy, by czynić dobro, prawda? Jesteśmy teraz obaj posiadaczami pożądanej przez wszystkich zimowej czapki Brooklyn Visions. Nie musisz dziękować.
– To był dobry pomysł, wygląda na to, że zima przyszła w tym roku wcześniej – mruczy Abuelita, wrzucając jeden, potem drugi i zaraz po nim trzeci plaster banana na rozgrzany olej. Skwierczą, tańcząc na rozżarzonej patelni, a olej powoli barwi ich krawędzie na złotobrązowo. Kropelka oleju wystrzela w moim kierunku, wywołując lekkie łaskotanie na szyi tuż za uchem – mój Pajęczy Zmysł najwyraźniej działa bez zarzutu.
– Pamiętaj – mówi mama – zapisać swoje nazwisko na metce, żebyś jej nie zgubił albo nie pomylił z czapką kogoś innego.
– Dzięki, mamo – odpowiadam, mimo że dobrze wiem, że tego nie zrobię, bo jeśli ktoś miałby „przypadkiem” zamienić nasze czapki, to na pewno nie szukałby mnie, by ją zwrócić, a gdyby ktoś ją „znalazł”, na pewno by jej nie oddał. Poza tym, kto wypisuje swoje nazwisko na metkach ubrań? Frajerzy.
A tak w ogóle to większość ubrań nawet nie ma już metek. Zamiast tego w wewnętrzną stronę kołnierza wszyty jest kawałek materiału, tak by nie drapał w szyję.
– Nie zrobisz tego, prawda? – szepcze Ganke.
– A wyglądam, jakbym był w trzeciej klasie? – Uśmiecham się pod nosem.
W związku z tym nie wypisuję swojego nazwiska na metce. Za to robimy sobie z Gankem selfie w naszych nowych czapkach, bo jaki jest sens w posiadaniu tak pożądanego ubrania, jeśli nigdzie się o tym nie zapostuje?
Jakiś czas później rozlega się dzwonek do drzwi, mama odbiera pizzę i wkrótce wszyscy siedzimy jak komu wygodnie – na sofie, stołku lub opierając się o blat i obżeramy się pizzą i chrupiącymi słodko-słonymi tostones Abuelity.
Gdy już jesteśmy tak objedzeni, że nie możemy się ruszyć, jedyny widok za oknem to ciemny budynek po drugiej stronie ulicy upstrzony jasnymi światłami mieszkań, a cokolwiek oglądaliśmy w telewizji, staje się zbyt nudne, wzdycham głęboko.
To nowe mieszkanie jest świetne, nie ma co ściemniać. Jest tu mnóstwo miejsca, meble są zadbane, miękkie i wygodne – mógłbym zasnąć na nich w jednej chwili – a teraz pachnie jeszcze pikantną pizzą pepperoni i słodkimi tostones. W dodatku będziemy mieszkali z Abuelitą, co oznacza, że nigdy nie będziemy się nudzić. Ani czuć samotnie. A jednak ja nadal tak się czuję. Czuję w moim sercu bolesną wyrwę, gdy rozglądam się i widzę rodzinę, która mi została. Nawet z brzuchem pełnym pizzy z Alessandro’s i po tylu miesiącach nadal czekam, aż tata pojawi się w drzwiach z pudełkiem pizzy z Nonna’s i zapyta, jak minął mi dzień. A przynajmniej tak by było, gdybym był w domu.
To kolejna sprawa.
Całkiem tu w porządku.
Ale to nie jest dom.
Jeszcze nie jest – mama chyba zauważyła, że się zamyśliłem, bo wstaje i zaczyna sprzątać. Abuelita ziewa w swoim fotelu. Ganke podnosi się, by się rozciągnąć, a gdy kończy, naciąga koszulkę na najniższą część brzucha, by ją zakryć.
– A więc – mówi – metro nie czeka na nikogo. Muszę się zmywać, jeśli chcę wrócić do internatu przed dwudziestą drugą. Wtedy zmianę zaczyna drugi portier. Koleś zachowuje się, jakby w życiu nie spotkało go nic dobrego, od kiedy Browns wygrali Super Bowl.
Po długiej, niezręcznej ciszy babcia mówi:
– A Browns nie wygrali Super Bowl od czasów, kiedy pojechałam konno do Memphis.
– Że co? – pyta mama. – Naprawdę?
– Rio, naiwna jesteś chyba po ojcu – śmieje się babcia, a Ganke i ja też się uśmiechamy, gdy tak przewraca oczami.
– Mam wiarę – odpowiada mama. – Zaufanie.
– Oj, nie zaczynaj ze mną tego miszmaszu – śmieje się Abuelita. – A teraz pomóż mi poskładać te pudełka po pizzy.
– Chciałbym zostać i pomóc – mówi Ganke, zakładając plecak i ruszając w stronę drzwi – ale muszę iść. Ej, Miles, wziąć ci jeden karton do internatu?
– Chcesz zabrać cały wypchany karton do metra? – pyta zdziwiona mama. – Czy to aby dobry pomysł? Czy to bezpieczne? A jeśli ktoś cię napadnie?
– Pani Morales – odpowiada Ganke, naśladując brytyjski akcent i będąc pewnym, że brzmi bardzo wyrafinowanie – stawiałem czoła najstraszniejszym demonom podczas najgorszej pogody, niosąc najbardziej ekstrawaganckie pakunki. Dam sobie radę.
– Dobrze, już dobrze, lordzie Jak-Ci-Tam – mówię. – Pójdę po karton z ciuchami.
– To najdziwniejsze podziękowanie, jakie kiedykolwiek usłyszałem, ale przyjmuję je! – Śmieje się Ganke, gdy ja idę korytarzem do pokoju mamy.
Macam ścianę w poszukiwaniu przełącznika światła, a gdy go znajduję, przekręcam gałkę w drzwiach i wchodzę. Natychmiast zaczynam czuć się dziwnie.
Są tu wszystkie meble z sypialni mamy – jej łóżko, stoliki nocne, kredens, nawet część jej ubrań jest już rozpakowana i ułożona na łóżku. Ale to nie jej pokój. Jej pokój miał tajemniczą plamę na ścianie tuż pod oknem i ślady przy kredensie zostawione przez nagrzany kaloryfer, a za oknem powinno być drzewo, którego gałęzie drapią o szybę, bo „miasto nie spieszy się z ich przycinaniem w lecie”.
Wzdycham, bo wiem, że jakkolwiek nie na miejscu się tu czuję, to jest mój nowy dom. Gdy mówię Gankemu, że jadę „do domu” na weekend, mam na myśli to miejsce. Więc muszę się przyzwyczaić.
Może spacer mi pomoże.
Przy kredensie znajduję karton, który jest mi potrzebny, i schylam się, by go podnieść. To lżejszy z pakunków, więc Ganke nie powinien mieć problemu z zaniesieniem go do metra. Nie jest nawet bardzo duży. Zabieram go do salonu, gdzie mój przyjaciel opiera się o drzwi wejściowe, oglądając telewizję.
– Proszę – mówię, kiwając przy tym głową. – Dzięki, stary. Naprawdę mi pomogłeś.
– Nie ma sprawy, Miles – odpowiada, odbierając ode mnie karton. Widzę, że jest mu ciężej, niż daje po sobie poznać, a część mnie chciałaby teraz zatrzymać czas, chwycić pudełko i pobujać się z nim na sieci aż do Brooklynu. Obróciłbym maksymalnie w trzydzieści minut. To nie fair zmuszać go, by niósł to pudło na dół, przez ulicę, potem znów schodami do metra… Jedną ręką będzie musiał przeciągnąć kartę na stacji, a drugą podtrzymywać karton, następnie wtaszczyć go do pociągu, przesiąść się do następnego, wnieść pudło po kolejnych schodach i w końcu przejść w dół ulicy do naszego internatu – ale chyba właśnie to Peter miał na myśli, mówiąc, że „czasem trudno jest zachować naszą sekretną tożsamość w tajemnicy”.
Patrzę więc, jak Ganke potyka się, schodząc po schodach, i rozpoczyna długą drogę do Brooklynu, miejsca, które jeszcze wczoraj nazywałem domem.
Dosłownie.
– Do jutra, stary! – mówię.
– Do jutra! – mruczy w odpowiedzi.
Gdy wchodzę z powrotem do domu, mama opiera się o blat, uśmiechając się do mnie, a Abuelita nadal siedzi w swoim ulubionym fotelu przed telewizorem i również na mnie spogląda. Podnoszę brew. Gdy ostatni raz tak na mnie patrzyły, po śmierci taty, powiedziały: „Uważamy, że przydałaby ci się wizyta u terapeuty”, więc obawiam się, co tym razem chowają w zanadrzu.
Opieram ramię o ścianę, by wyglądać na wyluzowanego, jakby w ogóle nie przeszkadzało mi, że tak się na mnie gapią.
– Co tam? – pytam. – Czemu tak na mnie patrzycie?
– To znaczy jak? – pyta mama, podchodząc i przesuwając dłonią po moim policzku. – Patrzę na ciebie, bo jesteś moim synem i cię kocham. – Całuje mnie mocno w czoło.
Rzucam jej spojrzenie, w którym wyczytuje, że wiem, że to nie wszystko.
– Ja i mama zastanawiałyśmy się – mówi, przewracając oczami, co ma symbolizować przegraną – że może powinieneś dziś wyjść na zewnątrz. No wiesz, poznać nową okolicę. Nie jest jeszcze zbyt późno. Tylko nie oddalaj się za bardzo, miej przy sobie telefon, wróć za godzinę i nie zakładaj kaptura. Aha, i wyjmij ręce z kieszeni. I nie rozmawiaj z nieznajomymi…
– Świetny pomysł, mamo. – Uśmiecham się. Naprawdę tak uważam. Przyda mi się trochę świeżego powietrza. I ruchu po tej pizzy. Wyglądam przez okno w salonie i biorę głęboki wdech, myśląc, jak wspaniale byłoby zeskoczyć z Mostu Brooklińskiego, chwycić się siecią dachu autobusu i rzucić z powrotem w stronę nieba, zanim przelecę przez moje dawne tereny.
Ale dochodzę do wniosku, że tutaj, w Hiszpańskim Harlemie, w miejscu, w którym nikogo nie znam i które odwiedzałem tylko przejazdem, może lepszy będzie spokojny spacer po okolicy. Zdejmuję ze stołka moją szarą bluzę z kapturem i wkładam adidasy, sznurując je jeden po drugim. Po kolejnym całusie w czoło zabieram z blatu klucze, a mama – mam nadzieję, że po raz ostatni – przypomina mi, żebym nie oddalał się zbytnio, miał przy sobie telefon, wrócił za godzinę, nie zakładał kaptura, wyjął ręce z kieszeni i nie rozmawiał z obcymi. W końcu wychodzę na mój nowy teren.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Babcia – przyp. tłum.
2 Znane też jako plantany. Odmiana bananów używana do gotowania w kuchni latynoamerykańskiej (przyp. red.).