- W empik go
Śpiewanie mnie nie męczy - ebook
Śpiewanie mnie nie męczy - ebook
Krzysztof Cugowski, legendarny wokalista Budki Suflera w długiej i niezwykłej rozmowie z najbardziej rozpoznawalnym dziennikarzem muzycznym w Polsce – Markiem Sierockim.
Wywiad rzeka zdradzi nieznane fakty z biografii rockmana: dzieciństwie w Lublinie, narodzinach pasji i pierwszych krokach w świecie bigbitu, a także o zainteresowaniach sportowych – boksie i kulturystyce. Wspomnienia i anegdoty dotyczące występów Budki Suflera w kraju i za granicą, opowieści o największych gwiazdach polskiej sceny muzycznej ostatniego półwiecza. A wszystko to z pierwszej ręki, bez cenzury i fałszywej skromności.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-424-7 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krzysztof Cugowski to jedna z najważniejszych i najbardziej charyzmatycznych postaci rodzimego show-biznesu. Muzyk, kompozytor, wybitny wokalista – od pięćdziesięciu pięciu lat czynny zawodowo i artystycznie. Współautor tak istotnych płyt w historii polskiego rocka, jak _Cień wielkiej góry_ czy _Przechodniem byłem między wami_. Współtwórca przebojów, które weszły do kanonu największych sukcesów komercyjnych w historii polskiej muzyki rozrywkowej – _Takiego tanga_ i _Balu wszystkich Świętych_.
Nasza znajomość zaczęła się wiele lat temu. Początkowo byłem jednym z licznych fanów Budki Suflera, po jakimś czasie dostępując zaszczytu współpracy z Krzysztofem przy koncertach i podczas festiwali muzycznych, by w końcu zacząć się również pojawiać w zawsze otwartym i gościnnym domu Państwa Cugowskich czysto prywatnie.
Ta książka jest efektem naszych wspólnych wielogodzinnych rozmów, swobodnych i szczerych, podczas których wspominaliśmy i wciąż na nowo odkrywaliśmy najważniejsze i najbardziej niezwykłe momenty wspaniałej kariery jednego z najlepszych wokalistów w historii polskiej muzyki.
Marek SierockiWYWIAD
Za Tobą pięćdziesiąt pięć lat fantastycznej kariery. Nie możemy zacząć inaczej, jak od Twoich najmłodszych lat. Jak wspominasz dzieciństwo i kiedy zaczęła się Twoja przygoda z muzyką?
Dzieciństwo mam sobie przypominać? Tak dawne czasy! Chyba żądasz ode mnie zbyt wiele.
Uwierz mi, że Twoi fani chcą wiedzieć takie rzeczy.
Dobrze. Zresztą jeśli mam być szczery, tak się jakoś dziwnie porobiło, że lepiej pamiętam dzieciństwo niż na przykład coś sprzed tygodnia.
Dorastałeś w niełatwych czasach.
Moi rodzice byli repatriantami ze Wschodu. Przyjechali do Polski w 1948 roku. Ponieważ mieli wszystkie konieczne papiery repatrianckie, ojciec z tymi dokumentami najpierw pojechał na tak zwane Ziemie Odzyskane. W Bierutowicach dostał przydział na dom po Niemcach, bo tak to wtedy wyglądało. Miejsce było podobno bardzo piękne, a willa niezwykle elegancka, z ciosanych wielkich kamieni. Do dziś zresztą stoją tam te poniemieckie domy, w takich szarych tonacjach. W środku było pełne wyposażenie, łącznie z fortepianem, który stał w holu. Ojciec dostał ten poniemiecki przydział ze względu na fakt, że razem z mamą musieli zostawić na Wschodzie dom. Obejrzał dokładnie zaoferowane lokum, wrócił do Lublina, gdzie chwilowo mieszkali u stryja, i mówi do matki:
– Pakuj się, jedziemy.
A ona na to:
– Dokąd niby? Na zachód?! Przecież tam zaraz wrócą Niemcy! Co ty sobie wyobrażasz, oszalałeś?! Nigdzie nie jedziemy!
I nie pojechali.
Pamiętam, że widziałem w naszym rodzinnym domu te wszystkie dokumenty repatriacyjne. I dużo zdjęć, bo ojciec przydzieloną nam willę dokładnie obfotografował. Musiał żałować tej decyzji, bo po wielu latach, a właściwie to nawet do końca swojego życia w przypływie złości wciąż wypominał sprawę matce, mówiąc: „Zobacz, tyle lat siedzisz w takiej norze. A tam…”.
Mały Krzysztof z mamą, Eleonorą Cugowską, 1951.
Krzysztof z tatą, Piotrem Cugowskim, 1951.
Czyli Twoje losy mogły się potoczyć zupełnie inaczej?
Mało brakowało. Ale wszyscy mogą powiedzieć coś takiego o swoim życiu. Jedno jest pewne – gdybyśmy tam zostali, grałbym we wrocławskich zespołach bigbitowych.
W Bierutowicach stał fortepian, więc pewnie prędzej czy później zacząłbyś na nim brzdąkać.
Czy ja wiem… To nie jest takie znowu oczywiste, bo z muzyką nie miałem jakoś specjalnie po drodze i trafiłem do niej raczej przypadkiem. Mieszkaliśmy w budynku, który nazywano Pałacykiem. Przed wojną mieściło się w nim mieszkanie właściciela fabryki gwoździ. Po drugiej stronie ulicy Łęczyńskiej kiedyś była gwoździarnia, a po drugiej wojnie światowej powstała tam Lubelska Fabryka Wag. I warto dodać, że pochodzące z niej wagi były w każdym sklepie w powojennej Polsce, dosłownie wszędzie. Produkowali je właśnie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko naszego domu.
W Pałacyku mieszkało chyba ze dwadzieścia rodzin. Moi rodzice też dostali tam pokój. Miał trzydzieści parę metrów, czyli jak na tamte czasy był ogromny. Stał w nim piec. Sracz znajdował się na podwórku – taka sławojka. Przed wojną dom był skanalizowany i podłączony do wodociągów, natomiast po wojnie trochę się niestety pozmieniało i nie było nic. Bieżącej wody też, tylko studnia na podwórku. Zresztą teraz, jak robili mi _Kulisy sławy_, wybraliśmy się z ekipą na to podwórko. Spotkaliśmy parę osób, więc spytałem, czy mieszka tutaj jeszcze ktoś pamiętający tamte dawne czasy. I usłyszałem: „Tak, tak. Wnuczka pani Strusiowej”. Przyszła. Taka kobitka około trzydziestki. Wnuczka. Patrzę na nią i myślę: _To ile ja mam lat?!_ Wtedy sobie uświadomiłem, że czas leci nieubłaganie.Gdy miałem zacząć swoją przygodę z edukacją, matka poszła sprawdzić, jak wygląda szkoła, do której będę chodzić. To była tak zwana rejonówka, przy ulicy Bronowickiej. Gdy wróciła, miała tak nietęgą minę, że do dzisiaj nie wiem, co w tej placówce zobaczyła. Powiedziała tylko do ojca: „Wiesz, Piotruś, jak on ma do tej szkoły chodzić, to może lepiej, żeby jednak nie chodził”. Takie wrażenie zrobiła na matce tamtejsza żulia. Ulica Łęczyńska znajdowała się w okolicach cukrowni i w tamtych czasach razem ze Starym Miastem miała sławę najgorszych rewirów Lublina.
A z muzyką, jak wspomniałem, to był przypadek. Nagle się okazało, że córka naszej sąsiadki uczy w szkole muzycznej. Rozmawiała któregoś dnia z moją matką i zaproponowała, żeby mnie przyprowadziła i sprawdzą, czy się do czegoś nadaję. Pojechaliśmy razem na Krakowskie Przedmieście 55, coś mi tam kazali zaśpiewać, więc zaśpiewałem. Wtedy jeszcze nie było _Przyjedź, mamo, na przysięgę_, więc to musiał być jakiś inny kawałek.
_Wlazł kotek na płotek._
Na przykład, _Cichą wodę_ czy coś takiego. W każdym razie powiedzieli po tym moim śpiewaniu, że się nadaję, no i zacząłem tam jeździć. Ode mnie z Łęczyńskiej na Krakowskie Przedmieście to była wyprawa. Nie tak jak teraz, że siedem minut i jesteś. Jechało się pół godziny. Autobus zerówka. To wyglądało tak, że on był wypełniony po brzegi, niemiłosiernie, ludzie stali nawet na zderzaku, trzymali się i jakoś jechali. Nikt się nie przejmował.
W taki właśnie sposób trafiłem do muzyki. Nie miałem o niej zielonego pojęcia, żadnych tradycji w domu.
A pierwszy instrument?
Gdy poszedłem do tej szkoły muzycznej, nauczyciele bez przerwy powtarzali: „Teraz mu kupcie pianino, musi grać na pianinie!”. I z pianinem jest naprawdę zabawna historia. Rok 1957. Kupić wtedy pianino, to jakbyś teraz chciał sprawić sobie haubicę albo statek kosmiczny – nierealna zupełnie sprawa. Na dodatek moja matka nie pracowała, ojciec był urzędnikiem średniego szczebla, ponieważ w 1920 roku zgłosił się na ochotnika do walki z bolszewikami, co w oczach nowej władzy nie wyglądało dobrze, i ze względów politycznych mógł zapomnieć o jakimkolwiek awansie. A miał maturę przedwojenną, moja mama zresztą też. Nie muszę dodawać, że matura przed wojną była czymś innym niż obecnie. Ojciec zaczął nawet studiować ekonomię w Warszawie. Nie wychylał się politycznie, ale z jego przeszłością nie miało to znaczenia. Co innego, gdyby brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej z poboru – to może by mu wybaczyli – ale że zgłosił się na ochotnika w 1920 roku, żeby walczyć przeciwko władzy sowieckiej i rewolucji? Tego mu nie wybaczyli nigdy.
Na tamte czasy słabe referencje.
Wróg ludu całkowity, stuprocentowy – i koniec. W domu było więc bardzo skromnie. Nie mogę powiedzieć, że panowała bieda, ale na pewno się nie przelewało. Ojciec zarabiał niewiele, matka wcale. I nagle trzeba kupić pianino… Były z tym niezłe jaja. Zostało kupione od Włodzimierza Szwendrowskiego, wówczas najlepszego żużlowca w Polsce. To był zawodnik, który wygrywał z angielskimi mistrzami świata. Największa gwiazda żużla w kraju, a my od niego kupujemy pianino!
Pamiętam to nazwisko, od ojca słyszałem.
Wszyscy o nim wtedy słyszeli. Pianino od pana Szwendrowskiego pojawiło się w naszym domu. Co ciekawe, z panem Włodzimierzem spotykałem się przez kolejne lata, może nieczęsto, ale regularnie. Tak było aż do jego śmierci w 2013 roku, a przecież już gdy go poznawałem, był to dość wiekowy człowiek. Chyba można powiedzieć, że zamiłowanie do żużla pojawiło się w moim życiu wraz z tym pianinem. Chodziliśmy z ojcem na mecze, zwłaszcza że stadion był niedaleko naszego domu. Tak się zaczęły moje związki z żużlem i z muzyką.
Ośmioletni Krzysztof przy pianinie zakupionym od wybitnego polskiego żużlowca, Włodzimierza Szwendrowskiego, Lublin, 1958.
Jak Ci szła nauka?
Nie miałem talentu ani weny do ćwiczeń. Każdy instrument, nieważne czy to będzie fortepian czy coś innego – no może z wyjątkiem skrzypiec, bo z nimi to już jest prawdziwe szaleństwo – bardzo wiele wymaga od adepta muzyki. Trzeba ćwiczyć. Ja natomiast grałem, bo tak wyszło, że znalazłem się w szkole muzycznej, a skoro tak, trzeba było grać i tyle. Robiłem to bez miłości. Skończyłem podstawówkę, poszedłem do liceum. Tam dostałem jeszcze dodatkowy instrument, klarnet. Grałem na klarnecie półtora roku.
Można się zastanawiać, skąd nagle ten klarnet. Z braku laku. Mnie od początku strasznie podobał się saksofon. W szkole muzycznej czasów komunistycznych nie można było sobie jednak wybrać saksofonu, bo był wynalazkiem diabła, wymysłem imperialistów – to był jazzowy instrument. A jazz był amerykański i miał zły wpływ na polską młodzież, więc gdzie tam w komunistycznej szkole saksofon! Klarnet wydawał mi się jednak trochę podobny, bo choćby w kwestii palcowania jest rzeczywiście zbliżony. Pomyślałem więc, że gdy nauczę się grać na klarnecie, to do saksofonu będę miał już blisko.
Wracając jednak do ćwiczeń, to dzisiaj mogę się już przyznać naprawdę do wszystkiego, bo na wielu sprawach mi nie zależy. I oto moje wyznanie: całe życie byłem niewyobrażalnym leniem, a praca przychodziła mi z ogromnym trudem.
Aby coś osiągnąć w muzyce, trzeba mieć talent, ale też ciężko pracować.
To fakt, a u mnie ta praca szła z wielkimi oporami. Pamiętam, że dwa razy do roku był egzamin z instrumentu – na półrocze i na koniec. I jakoś się tak składało, że mi zawsze szło nieźle. Najlepiej grało mi się fugi Bacha, bo pan Jan Sebastian nie miał technicznych kompozycji.To było w miarę łatwe?
Nie było znowu takie łatwe, bo trzeba było jednak zgrabnie i sprawnie zagrać, ale przynajmniej niesamowita technika nie była do tego niezbędna. Na każdym egzaminie trzeba było grać tak zwany utwór dodatkowy, na który ja zawsze wybierałem sobie tego Bacha, ale ponadto trzeba też było odbębnić rzeczy obowiązkowe, takie typowo techniczne, na przykład etiudy. Aby je dobrze grać, należało te gamy i pasaże rżnąć w kółko od rana do wieczora. A ponieważ ja – jak już wspomniałem – ćwiczyć nie lubiłem, to gdy te gamy i pasaże, a już w szczególności etiudę zjebałem do imentu, to zawsze jakoś tym Bachem dla odmiany nadrobiłem na tyle, żeby w efekcie tę trójczynę dostać. I tak to jakoś szło. Jeśli coś przychodziło mi łatwo albo jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności po prostu naturalnie potrafiłem, było bardzo ładnie i przyjemnie, ale gdy do czegoś trzeba było mocno przysiąść, aby się wykuć na blachę, wtedy szło słabo. Przez lenistwo. To miało niestety swoje fatalne strony, ponieważ jeden z takich moich problemów – a nawet zastanawiam się, czy w jakimś sensie nie jest to mój największy kompleks, bo chyba w pewnym sensie tak – to fakt, że nigdy porządnie nie nauczyłem się angielskiego.
Żałujesz?
Bardzo. Gdy patrzę wstecz, to jest jedyna rzecz, której naprawdę żałuję. Więcej nawet, gdy tylko sobie tę sprawę przypomnę i po raz kolejny uświadomię, natychmiast jestem wkurzony, bo to po prostu trzeba było zrobić.
W tamtych czasach w Polsce niewiele osób mówiło dobrze po angielsku.
Tak nawiasem mówiąc, z tym angielskim to przedziwna sprawa. Komuniści mieli zdecydowaną awersję do długich włosów, ale przede wszystkim do języka Szekspira. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w radiu można było usłyszeć muzykę włoską, francuską, niemiecką, nie wspominając o krajach zaprzyjaźnionych oczywiście, ale angielskiej nie było wcale – zero! A jednak można się było tego języka nauczyć. Miałem kolegę, który później został wybitnym anglistą – naukowcem, profesorem. Czyli mimo niesprzyjających okoliczności można się było tego angielskiego nauczyć, ale moje wrodzone lenistwo zadziałało także w tym przypadku. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że znajomość języka może być niezbędna, nie miałem pojęcia, do czego mogłaby mi się przydać. Myślałem sobie: _Na co mi ten angielski? Zostanę z nim potem, jak w tej anegdocie Himilsbacha. Odpuszczę sobie_. Potem się okazało, że to był błąd – poważny i mający duże konsekwencje. Tego żałuję najbardziej. A ponadto jeszcze jednej sprawy, która też dość często nie daje mi spokoju: że wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych nie wyjechałem z kraju i nie spróbowałem zrobić czegoś za granicą. Jaki byłby tego efekt? Może żaden, ale…
Tego nie wiemy.
No właśnie, nie wiemy i już się nie dowiemy. W każdym razie to są dwie sprawy, których rzeczywiście żałuję, że nie spróbowałem. Gdybym podjął wyzwanie i nic by z tego nie wyszło, mógłbym sobie przynajmniej powiedzieć, że zrobiłem dużo, a może nawet wszystko, żeby się przekonać. I miałbym czyste sumienie.
Zawsze mógłbyś po paru latach wrócić.
Chociażby. W każdym razie nie rzuciłem się wtedy na głęboką wodę, a gdy mogliśmy już swobodnie wyjeżdżać z Polski, miałem czterdzieści lat.
No tak, czyli na wyjazd trochę za późno.
Pamiętam, jak wyśmienity klawiszowiec i muzyk sesyjny, Greg Phillinganes, który był producentem naszych dwóch piosenek, kiedy pojechaliśmy do Stanów Zjednoczonych, siedząc naprzeciwko mnie w studiu w Santa Monica, spytał:
– Chris, dlaczego ty nie przyjechałeś tutaj dwadzieścia pięć lat temu?
Był moim fanem. Kombinował, żeby mi z kimś zorganizować duet wokalny. Padł nawet pomysł, abym zaśpiewał z Bobbym Kimballem z Toto, ale Greg tak siedzi i mówi:
– Nie, nie… Kimball jest na ciebie za cienki.
To ja na to:
– A może David Clayton-Thomas z Blood, Sweat & Tears?
I byliśmy naprawdę o krok od tego.Rany, Wasze dwa głosy razem…
To mogło być coś niesamowitego. Na sto procent. Greg powiedział:
– Jeśli David jest na miejscu, to przyjdzie. Dzwonię do niego!
Okazało się jednak, że trzy dni wcześniej Clayton-Thomas gdzieś wyjechał. Pojawił się natomiast Bobby Colomby, perkusista i producent Blood, Sweat & Tears, bo mając polskie korzenie, chciał przyjść zobaczyć i posłuchać swoich rodaków.
Nagrania w Stanach dały mi pełną świadomość tego, jak wielka przepaść mentalna dzieli tamten świat od naszego. To nie jest hasło na wyrost – mentalna przepaść! W naszym grajdole, na tej autentycznej prowincji świata, jaką jest Polska, wyobrażenie o swoich możliwościach jest szokujące i zupełnie oderwane od rzeczywistości. Zero pokory! Każdy zadziera nosa i nic sobie nie da powiedzieć. Tymczasem tam gwiazdy światowego formatu uważnie słuchały wszystkiego, co mówił do nich koleś w studiu. Wtedy zobaczyłem, na czym naprawdę polega funkcja producenta muzycznego, a Greg Phillinganes był takim z prawdziwego zdarzenia. Współpracował chociażby z Lionelem Richiem przy jego najlepszych płytach, był też klawiszowcem Michaela Jacksona. Gdy przychodzili do jego studia Steve Lukather z Toto czy genialny basista Marcus Miller, to pytali otwartym tekstem, co mają dokładnie robić, jak grać. A on im mówił: „Słuchaj, w tym miejscu zrobisz tak i tak”. A tamci, wielcy i słynni muzycy siedzieli, potakiwali głowami i nie dyskutowali. Żaden nie wypalił: „Co ty mi tu pierdolisz?! Chyba ja wiem lepiej, nie!”.
Żadnych takich. Producent był jak bóg. Gdyby powiedział muzykowi, że ma w tym momencie stanąć na rękach i postarać się jajcami trącać struny gitary, to tamten na pewno by spróbował. Początkowo nie byłem w stanie tego zrozumieć. No bo jak to tak?! Przychodzi gwiazda, a on jej mówi, jak ma się zachowywać i co robić, na dodatek w najdrobniejszych szczegółach?! Wtedy dopiero zobaczyłem, o co w tym biznesie tak naprawdę chodzi, a przede wszystkim zrozumiałem, dlaczego w Stanach branża radzi sobie dobrze, a u nas tak słabo.
My chyba nie potrafimy słuchać innych.
Nie. Po pierwsze – nie! Po drugie – jesteśmy niesamowicie zadufani w sobie, wręcz do jakiegoś szaleństwa. Tyle że powód tego jest mi zupełnie nieznany.
Może to stąd, że jesteśmy „Chrystusem narodów”?
Tak, jasne. Na przykład Anglicy – wiadomo, mocarstwo, kolonialiści na całego. W ich przypadku można zrozumieć, że mają nosy zadarte, a łby dumnie podniesione, ale u nas… zawsze psy dupami szczekały.
Poza Grunwaldem i powstaniem wielkopolskim wszystko przegraliśmy.
To po pierwsze. Ostatnie dwieście pięćdziesiąt czy prawie trzysta lat naszej historii to same porażki. Na tym tle wojna 1920 roku czy powstanie wielkopolskie to rzeczywiście fenomeny w historii naszego kraju.
Bo wtedy się słuchali jednego faceta, a ten facet miał przebłyski geniuszu.
Pamiętajmy, że to się działo po prawie stu trzydziestu latach zaborów. Wtedy wszystkie te indywidualne szaleństwa, które na co dzień nie pozwalają nam się dogadać, schowano do kieszeni. Ale tylko na chwilę, niestety. Już po trzech latach było po herbacie. Znowu chwycili się za łby i każdy lazł w swoją stronę. Wszyscy! Pięćset partii było. I tak jest do tej pory. Przecież u nas wszyscy chcą być szefami, ale robić to już nie ma komu. Nikt nie chce być pracownikiem. Wszyscy chcą być dyrektorami, prezydentami, królami. Wszyscy!
Wróćmy do czasów szkoły średniej i Twojej muzycznej drogi. Romuald Lipko – Romka poznałeś w szkole średniej?
Nie. Poznaliśmy się już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Uczyliśmy się razem przez całą podstawówkę i kawałek liceum, po czym w dziewiątej klasie najpierw ja przeniosłem się do liceum ogólnokształcącego, a rok później zrobił to również Romek. Byliśmy w tym samym ogólniaku, tyle że w różnych klasach.
Czy to prawda, że wyrzucił go ojciec Krzesimira Dębskiego, Wasz dyrektor?
Między innymi tak. Zgadza się.
Kiedy zacząłeś swoje pierwsze próby z muzyką bigbitową, rockową?
Mniej więcej po roku mojej przygody ze szkołą muzyczną przyszedłem do matki i zacząłem się żalić: „Mamo, sprzedajmy to pianino, ja już nie mogę na nie patrzeć”. Byłem tak zniesmaczony tym, że wciąż zmuszali mnie do ćwiczeń, że chciałem się od tego odciąć. Całkowicie i na amen. Efekt tej szkółki był taki, że przez cztery lata ogólniaka nie miałem nic wspólnego z muzyką. Zero! Owszem, jako główny deklamator nieszczęsnych wierszy patriotycznych na akademiach recytowałem te wszystkie _Jeżeli nie lękasz się pieśni_ i tak dalej, natomiast z muzyką nic, trzymałem się od niej jak najdalej. Zmieniło się to po maturze, a konkretnie w momencie, gdy nie dostałem się na studia. Miałem znajomego, który reperował sprzęt grający – magnetofony, gramofony i tak dalej. Jasio Wilk, kolega w moim wieku. Kiedyś przyniosłem mu do naprawy magnetofon. I wtedy spotkałem u niego dwóch takich jegomości, którzy przytargali mu gitarę elektryczną i spytali, czy by im nie zrobił do niej przystawki. To była – potem się okazało – gitara Samba, czyli instrument polski ze sklepu uspołecznionego. Cechą bardzo charakterystyczną gitary Samba było to, że nie nadawała się absolutnie do niczego. Gryf się odkształcał, nie dało się jej nastroić, bo w środku nie było tego pręta do napinania i usztywniania konstrukcji – no, dramat. Elektrycznie była na poziomie dziewiętnastego wieku. Przypominała gitarę tylko kształtem, ale tak naprawdę pod każdym względem najbardziej nadawała się na podpałkę do pieca. Co zrobić, skoro Krzysio Brozi, który okazał się być jednym ze wspomnianych jegomości, po prostu nie miał nic innego. Ale Polak potrafi! Był taki lek do ssania na gardło, nazywał się Akron. I ktoś zauważył, że pudełko po tym leku ma wymiary, które idealnie pasują na przystawkę do gitary.
Plastikowe pudełko, pamiętam. Takie ciemnożółte, pomarańczowe.
Takie brudnożółte. W tych pudełkach po Akronie Jasio Wilk wiercił sześć dziur na przystawkowe magnesiki, a następnie nawijał elektromagnesy, wszystko to oczywiście robiąc własnoręcznie. Efekt? Jego chałupnicze produkty były sto razy lepsze od tych ze sklepu! Tamtego dnia, gdy Krzysiu przyniósł tę Sambę, był z Januszem Pędziszem, który grał na basie. I zaczęli się nam żalić: „Gramy sobie trochę w domu, ale mamy straszne kłopoty, bo sąsiedzi walą w ściany i się wściekają, że podobno jest za głośno”. Jak się miałem wkrótce przekonać, dysponowali wtedy sprzętem, który był dosłownie śmieszny, ale należy pamiętać, że w tamtych czasach niczego innego po prostu nie było. Dla sąsiadów zresztą okazał się jednak wystarczający, by bez przerwy wszczynali awantury, że jest za głośno i w ogóle wszystko nie tak. Wysłuchałem ich, po czym zaproponowałem: „Słuchajcie, przyjdźcie do mnie. U mnie sąsiedzi zostali spacyfikowani już dawno, bo po pierwsze, gram od lat, a po drugie, wyprawiałem już takie brewerie, że przestali zwracać na cokolwiek uwagę”. Zaczęli więc do mnie przychodzić, a ja miałem okazję zobaczyć ten osławiony sprzęt. Okazało się, że mają taką niewielką kolumienkę w kształcie trumienki – naprawdę wyglądała jak mała trumna – z dwoma eliptycznymi głośnikami o mocy pięciu watów. Nie mam pojęcia, skąd to wytrzasnęli.Zapewne wyciągnęli z jakiegoś starego radia – tak się wtedy robiło.
Bardzo prawdopodobne. Przede wszystkim jednak Krzysio i Janusz byli posiadaczami wzmacniacza Luna, który mógł mieć moc jakichś całych piętnastu watów! I to właśnie było owe monstrum, które tak dawało w kość sąsiadom. Istna komedia.
Dzisiaj byle jaki wzmacniacz ma pięćdziesiąt watów.
Nie da się porównać tamtych czasów z tym, co mamy teraz. Jest to po prostu niemożliwe, a co więcej, bezsensowne.
W tamtych starych sprzętach było dużo środkowych częstotliwości i one sprawiały wrażenie, że całość gra głośno.
Tak się wydawało, ale to coś nigdy nie grało głośno, bo nie mogło! Cud, że w ogóle grało. Jasio Wilk wpadł na pomysł, żeby do tej gitary podłączyć magnetofon Tonette, nazywany Tonettką. Wykombinował, że trzeba wetknąć kabel gitary w wejście mikrofonowe, przesterować i połączyć Tonettkę z tą ich Luną, a wtedy magnetofon zadziała jak efekt _fuzz_. Charczało to obrzydliwie, ale jakie piękne było jednocześnie! W drugie wejście Janusz wpinał swoją basową Jolanę.
Czeski instrument. Proszę pana, to już wyższa klasa!
W porównaniu z tą Sambą to Stradivarius…
To był dobry instrument, wbrew pozorom. Naprawdę.
Trzeba otwarcie przyznać, że do takich amatorskich przedsięwzięć był bardzo dobry. Na tym chłopcy wtedy grali – na Sambie i Jolanie. Przyszedł w końcu moment, że wypadało coś zaśpiewać. Oni nie chcieli, więc z konieczności padło na mnie. Rodzice mi kupili magnetofon Sony, chyba w 1969 roku, bodajże w komisie na Nowym Świecie. Był na takie małe szpulki. Ewidentny przykład japońskiej tandety z tamtego czasu, bo ten magnetofonik zrobiono tylko i wyłącznie z plastiku. Wszystko w nim było plastikowe – kółka, zębatki, każdy element. Był to szajs, choć nazywał się Sony. Nagrywaliśmy w ten sposób, że wieszaliśmy mikrofon od mojego magnetofonu na żyrandolu, po czym oni grali na tej trumience i na wspomnianej Lunie, a ja tam coś mamrotałem, zbliżając się, to znowu oddalając od mikrofonu i próbując tym samym miksować wokal z muzyką. Tak to się zaczęło.
Jakiej muzyki wtedy słuchałeś?
Dostęp do nagrań i płyt miałem dość dobry i nawet regularny. Słuchałem Hendrixa, Creamów, Free, Black Sabbath. Tego typu rzeczy. A czego miałem słuchać?
Beatlesów, Stonesów?
Owszem, chłopaków też słuchałem, ale nie miałem świra na ich punkcie.
Czyli od początku pociągały Cię mocniejsze, rockowe brzmienia?
Oj, tak. Gdy patrzę z perspektywy czasu na to wszystko, mogę powiedzieć, że byłem dość wymagającym słuchaczem, a jak na tamte warunki, także zbieraczem płyt. Chodziłem też na koncerty. Pod koniec 1965 roku albo już w 1966 byłem na koncercie Artwoods w warszawskiej Hali Gwardii. Tam na klawiszach grał Jon Lord, który później występował w Deep Purple, a na bębnach Keef Hartley. Wtedy pierwszy raz w życiu usłyszałem na żywo zespół grający rhythm and bluesa. A dodam tylko, że miało to miejsce w polskim kontekście muzycznym Czerwonych Gitar czy Czerwono-Czarnych.
Zupełnie inaczej brzmiało?
To było po prostu niesamowite! Doznałem wtedy autentycznego szoku mentalnego. Polska muzyka rozrywkowa w tamtych czasach nie miała nic wspólnego z rockiem. Były wyjątki, na przykład Czesław Niemen z Akwarelami czy Polanie, ale oni pozostawali pod wpływem The Animals. Byłem zresztą na koncercie w Sali Kongresowej, chyba w 1965 roku, gdy Polanie grali _support_ przed Animalsami. Dopiero wyjazd Breakoutów do Holandii i to, co zaczęli robić po powrocie, sprawiło, że w Polsce nareszcie zaistniał pierwszy zespół rockowy z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej oni też grali rzeczy typu _Słuchaj Anno_, czyli takie sranie po ścianie. Po wyjeździe holenderskim Tadziowi Nalepie wszystko się jednak odkręciło i poszedł we właściwym kierunku. A dla mnie ten koncert Artwoodsów to był prawdziwy szok.Objawienie?
Coś w tym stylu. Gdy wyszedłem po koncercie z hali, pomyślałem: _Ja pierdolę, to tak wygląda muzyka?!_ Potem poczułem coś podobnego na Animalsach. Na Stonesach też byłem w 1967, ale na tym pierwszym koncercie.
Bo były dwa.
No tak, i ja byłem na pierwszym. Mało tego – okazało się wtedy, że kupiliśmy fałszywe bilety. Już w tamtych czasach mieliśmy w Polsce fachowców.
Od podrabiania?
Tak, oczywiście. Rano przyjechaliśmy z kolegą. Wiedzieliśmy, że jeśli mamy coś załatwić, to trzeba próbować wcześnie. Przed Kongresową już oczywiście stały jakieś grupki i ktoś zaproponował nam wejściówki. Kupiliśmy trzy bilety, bo jeszcze jeden kolega, sporo od nas starszy, miał dojechać po pracy. Kupiliśmy więc trzy bilety po trzysta złotych.
To był wtedy majątek!
Nominalnie kosztowały dziewięćdziesiąt siedem złotych za sztukę, a my je kupiliśmy w cenie trzystu złotych za jeden, ale i tak byliśmy szczęśliwi. Ważne jednak, co było dalej, bo wyniknęły z tego niezłe jaja. Czekaliśmy na Marka, który miał dojechać po pracy. Pamiętajmy, że wtedy nie było telefonów. A nawet gdyby były, to jak i skąd mielibyśmy niby zadzwonić do Lublina? Wtedy się zamawiało rozmowy międzymiastowe, nie to co teraz. Punktem zbiórki miał być Fotoplastikon Warszawski w kamienicy Hoserów w Alejach Jerozolimskich. Szara brama, na niej coś nabazgrane kredą – tak wyglądało wtedy wejście do Fotoplastikonu. Ten gość, na którego czekaliśmy, czyli Marek, jeszcze dodatkowo handlował płytami. Wiedział, że zdobędziemy dla niego bilet, i miał dotrzeć na miejsce o siedemnastej. Nie wiem, co się stało, ale z jakiegoś powodu nie dojechał. Poczekaliśmy na niego jeszcze trochę, po czym ruszyliśmy w kierunku Kongresowej. Na miejscu był już prawdziwy tłum, więc bez najmniejszych problemów odsprzedaliśmy bilet Marka. I to za tysiąc złotych! Potrójne przebicie, bo to było chwilę przed koncertem. Baba chodziła, pytając wszystkich o bilet. W pewnym momencie mówi do syna:
– Wybieraj: albo jeansy w Rembertowie, które kosztują dziewięćset złotych, albo bilet na Stonesów?
A on na to bez wahania:
– Bilet na Stonesów!
Sprzedaliśmy jej ten podrobiony, jak się okazało.
Czyli zwróciły się Wam koszty.
Tak, wejście wyszło za darmo, ale trzeba też uczciwie przyznać, że kolega, z którym byłem, miał wielki talent do targowania. Ważne jednak, co było dalej. Wejście wyglądało tak, że jeszcze przed schodami, na dole, stał pierwszy kordon milicji, zaraz za schodami drugi i dopiero w samym wejściu bileterzy. Przeszliśmy. Bileter nas wpuścił, ale przy rozwidleniu do poszczególnych sektorów była kolejna kontrola biletów i tym razem babeczka, która wzięła bilety, dobrze się im przypatrzyła, a potem spojrzała na nas. Mieliśmy po siedemnaście lat, takie gnoje.
– Panowie, te bilety są fałszywe.
Zamarliśmy. Ona jednak, gdy zobaczyła nasze miny, powiedziała tak:
– Dobrze, wchodzicie. Tylko musicie uważać i pamiętajcie, że gdy przyjdą ludzie na te miejsca, to bez awantur macie ustąpić i tyle.
I tak się stało. Ci z oryginalnymi biletami przyszli na swoje miejsca, więc my wtedy stanęliśmy sobie z boku. Przy piętnastym rzędzie są takie ściany z oknami i tam właśnie staliśmy przez cały koncert.
Ciekawe, bo ja tam stałem na Waszym koncercie przed Rorym Gallagherem.
Czyli we wrześniu 1976 roku.
Tak. Biletów nie można już było kupić, ale mój sąsiad, starszy ode mnie blisko o pięć lat – ja wtedy dla odmiany miałem siedemnaście – odpracowywał wojsko jako strażak w Sali Kongresowej i wprowadził mnie wraz z kumplem jakimś tylnym wejściem. Daliście mi wtedy autografy. Ten znajomy zaprowadził mnie przed garderobę. Miałem ze sobą Wasz pierwszy album, który nigdy nie był grany. Wtedy sprzedawali po dwie płyty. Kupiłem dwie, jedną odłożyłem na półkę i tak sobie wtedy pomyślałem: _Poczekam do momentu, aż będę mieć lepszy gramofon_. Potem, gdy miałem już Fonomastera, nadal oszczędzałem tę drugą płytę, myśląc: _Nie, jeszcze będę słuchał tej starej_.
Po wielu, wielu latach przyjechaliście do Warszawy na jakiś koncert i Romek mnie odwiedził. W trakcie rozmowy zadałem mu pytanie:
– Słuchaj, czy ty masz swój pierwszy album winylowy?
– Nie.
– To teraz uważaj, ja mam dwa. Jeden nigdy niegrany. Co więcej, nawet z waszymi autografami!
Były tam autografy: Twój, Tomka, Andrzeja i Romka. Dałem mu tę płytę i zobaczyłem, że w jego oczach pojawiły się łzy wzruszenia.
Ja też nie miałem naszej pierwszej płyty i ciekawą historią jest to, w jaki sposób wszedłem w jej posiadanie.
Jeszcze mam jedną w razie czego. Trochę trzeszczy, bo była grana na Stereo Hicie, czyli Fonice WG-402, z krystaliczną wkładką.
Już ją mam, na szczęście. Od Arkadiusza Superczyńskiego, który był potem komendantem miejskim w Warszawie. Miał _Cień wielkiej góry_ i też była niegrana. Pamiętam, że zagadałem do niego mniej więcej tak: „Arku, po co ci ta płyta? Dam ci za nią _Please, please me_ Beatlesów, w porządku?”. Zgodził się i doszło do wymiany.
Opowiedziałeś już, jak wyglądały pierwsze próby i o zabawnych przygodach ze śmiesznym sprzętem. A jak doszło do powstania Budki Suflera?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki