- W empik go
Śpiewnik rozdarty - ebook
Śpiewnik rozdarty - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 339 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce lipcowe wysysało wody Wilii, prażyło jej piaszczysty brzeg i wybujałe nad urwiskiem drzewa ogrodu dworskiego. Dopiekało nawet w altanie, gdzie pochylony nad papierami ślęczał duży chłopak. Godzina była już późna, jak na życie wiejskie, bo zbliżało się południe. Pomimo to Kajtuś Kruszyłło niedaleko musiał postąpić w lekcjach, bo z twarzy jego wyzierała nuda i zniecierpliwienie człowieka, któremu się coś nie udaje. Stan ten podzielał z uczniem niewiele większy od niego, choć o lat dziesięć starszy guwerner, pan Grysikowski. Młodzieńca tego sprowadzono aż z Warszawy, gwoli dobremu akcentowi i edukacji trochę zaniedbanego w naukach przyszłego dziedzica Gaudyszek.
Apatycznie i sennie poprawiał się pan Grysikowski na plecionym stołku, muskał ledwie przebijające wąsiki i rozmyślał o przyjemnościach stołecznych, jakich użyje za wywieziony Z Gaudyszek fundusz rodziców Kajtusia. Sto złotych już był otrzymał, zaś zapewnionych miał jeszcze trzysta, jeśli chłopak zda do klasy trzeciej na jesieni.
Obaj pocili się w cieniu altany. Kajtuś zgarniał włosy z pasją na mokre czoło. Pan Grysikowski wachlował się batystową chusteczką, kupioną od żyda na jarmarku.
– Panie psorze – tak gorąco… zaintonował nie po raz pierwszy uczeń.
– No, już niedługo, uspakajał niemniej znudzony zwierzchnik. Jeszcze tylko z polskiego. Mieliśmy na dziś skończyć deklinacją. Powiedz, Kajtusiu, jaki możesz przytoczyć wyraz obcy na "um"?
Kajtuś z roztargnieniem bębnił palcami po stole. Milczenie jego przerywały śpiewem cudownym, najwyższej zazdrości godnym, wilgi i szczygły. Za altaną w słońcu brzęczał złocisty rój oszalałych z radości much. Przez dziury w sztachetach widział Kajtuś, jak pęcznieją w słońcu surowe jeszcze i cierpkie jabłka na olbrzymiej jabłoni. Łokcie rozparł na stole i wpił się wzrokiem w to wszystko szczęśliwe i wolne, co go czekało za altaną. W sercu czuł rozpacz więźnia. Oto tam, na Wilii, zaczepiiły się ciężko ładowne tratwy… Flisacy złożyli drągi, warzą sobie pod krzakiem obiad. Widział Kajtuś sokołem swem okiem, jak któryś z nich zarzucił wędkę, dostrzegał nieomal lśniący w słońcu włos z haczykiem.
– Nic tam nie złapie, myślał. Woda mała. Gdyby tak zaszedł za olszynę, gdzie Wilija zakręca – pod Adama… Tam by mógł nadziać nawet okunia. Tego, który mnie się onegdaj zerwał z haczyka. Płotka by się nie dała, ale okuń żarłoczny… U stryja Kazimierza karpie jedzą prawie z ręki… Ciekawa rzecz, czy stryj przyjedzie w niedzielę?… I czy przywiezie tę starą strzelbę, którą obiecał dać do naprawy i mnie podarować? Polować o tej porze niebardzo wolno, no, ale od czego wrony?…
Guwerner poruszył się na skrzypiącym stołku. –
– No powiedz, chłopczyku, namyśliłeś się?
– Nad czem, proszę pana psora? zapytał uprzejmie uczeń, w locie z obłoków na ziemię.
– Nad wyrazem obcym na "um". Jakiś ty dziś roztargniony…
Kajtuś ścisnął głowę oburącz i wypacał odpowiedź.
– Um – um – uhum! mówił niby to do siebie, z nienawiścią zezując na starannie oczyszczone kamaszki dręczyciela. Sum – jest taka ryba, myślał, ale to pewno na nic, bo zakrótkie… A zresztą, kto wie, może się pisze przez "o kreskowane"?…
– Rozum – przemówił nagle z godnością i uroczyście.
– Ależ Kajtusiu!… to ma być wyraz obcy – ziewnął z lekka guwerner.
– Obcy, obcy – ach tak – no to sum… Tu u nas sumów niema.
– No tak, ale widzisz, mnie chodzi o wyraz pochodzący z łaciny, a mający użycie w polskim. Naprzykład: stypendyum, gimnazyum…
– Stypendyum, gimnazyum – powtórzył jak echo chłopiec, ściągając brwi.
– Tak, gimnazyum, stypendyum – wtórzył pan Grysikowski, pieszcząc się zwłaszcza tym ostatnim wyrazem. – Żeby tak dostać na lat parę z komisji… myślał. Mógłbym zdobyć wyższy patent, z czasem osiedlić się w Warszawie, założyć rodzinę… Jak już zdobędę to głupie niezależne stanowisko, może i rodzice "jej" dadzą się przekonać… A tak ten pigularz Fatałowski już tam nie omieszkuje korzystać z mojej nieobecności…
I odpędzając przykre myśli, pan Grysikowski otarł perlisty pot z czoła. Wyciągnął nogi wygodnie na drugim stołku i indagował dalej:
– No, Kajtusiu… gimnazyum…
– Progimnazyum! wypalił nagle uczeń. Poczem z dumą i bodaj z pewną pogardą spojrzał, jakie wrażenie uczyni na jego mistrzu tak wspaniały "przykład".
Niestety, twarz guwernera nie zdradzała entuzyazmu dla pomysłowości ucznia. Pan
Grysikowski nerwowo ścignąl nogi z powrotem i rzekł przekornie a zjadliwie:
– Nie, Kajtusiu, jesteś dziś niemożliwy. Przecież gimnazyum, czy progimnazyum to wszystko jedno…
– Jakto? przerwał Kajtuś. Gimnazyum jest w Wilnie, a progimnazyum w Kiejdanach, i ma cztery klasy!…
– Tak, tak, nie przeczę, ale nie o to chodzi…
– Pan psor mię dziś męczy… Doprawdy… tak gorąco…
–-Gorąco ci, bo się kręcisz i nie chcesz myśleć… Moglibyśmy dawno skończyć i pójść się kąpać – rzekł dość oschle guwerner. No, proszę cię, postaraj się coś nareszcie wymyśleć…
Kajtuś rozpostarł się jak mógł najszerzej na stole, mokrą głowę wbił w zeszyty, co u niego znamionowało zawsze najwyższą koncentrację. Przez chwilę słychać było w altanie tylko świergot ptaków i sapanie ucznia. Zdaleka dolatywały głosy flisaków.
Nagle chłopiec podniósł głowę. Twarz jego promieniała natchnieniem, oczy iskrzyły. Godzi! z nich w oblicze nauczyciela pocisk zabójczy, pewny.
– No?… zapytał trochę stropiony guwerner.
– Rrrahat-łukum!… ryknął głośniej znacznie, niż należało, uczeń.
Żadnego wrażenia wyraz ten dziwny nie sprawił.
Kajtuś skoczył na równe nogi i podparł się zuchwale pod boki.
– Nie zna pan tego? pyszne!… przysięgam!
– Nie pleć głupstw, rzekł surowo pan Grysikowski. To wstyd doprawdy, że nic nie możesz w ciągu półgodziny powiedzieć. To takie łatwe przecie: gimnazyum, stypendyum, muzeum…
– Gimnazyum, stypendyum, – omało nie przedrzeźniając, powtórzył uparty chłopak. To nie sztuka. Mój wyraz przecie lepszy, i sam go wymyśliłem…
– Kajtusiu!… przerwał groźnie zgorszony nauczyciel.
– Prawdę mówię, panie psorze. Ja tego rrachat-łukumu w gramatykach żadnych nie wyczytałem. Ale go zato jadłem. Stryj Kazio przywoził zeszłej niedzieli. Mówił, że kupił w Wilnie od jakiegoś Tatara. W Wilnie wszyscy to jedzą… Pan psor pewno nie lubi tego, albo może nie próbował?…
– Dosyć na dziś lekcji – odparł zagniewany pedagog. Ten twój rrachat, czy łukum, to wyraz niedobry. Nie masz się czem chwalić. Widzicie go, tatarszczyznę będzie cytował, zamiast łaciny! My należymy do kultury zachodniej, a nie do pogańskiej…
– Przecie łacina też pogańska – bronił się Kajtuś – bo była przed Chrystusem.
Ale pan Grysikowski uważał dalszą rozmowę za niewłaściwą.
– Idziemy się kąpać – rzekł. Zbierz książki i zeszyty, odnieś i zabierz ze sobą ręczniki. Ja tu poczekam. Dziś lekcja z tobą jest niemożliwa.
Tego Kajtusiowi można było nie powtarzać. Z pośpiechem zgarniał wszystkie materialne atrybuty wiedzy na jeden stos. W jednej chwili się zmienił przy tej czynności. Członki jego nabrały przedziwnej giętkości i wdzięku. Na twarzy zawitał pogodny, dobry uśmiech zdrowego i szczęśliwego chłopca. Na widok tej przemiany, którą zresztą codzień w swym uczniu obserwował, pan Grysikowski nie mógł się powstrzymać od rozrzewnienia. Wyczuwał w tym młodym Kruszylle przyszłą chlubę obywatelstwa i dumny był, że jemu to powierzono poniekąd kształtowanie charakteru takiego zbereźnika od koni, wron i szczupaków. Co do nieznacznych postępów Kajtusia w łacinie i wszelkich gramatykach, wiele się tem nie przejmował, bo w duszy przyznawał uczniowi rację, że są na świecie rzeczy ważniejsze. Serce miał pan Grysikowski, jako prawy koroniarz, czułe i ucznia – litwina kochał po bratersku. Ale to wszystko swoim porządkiem, a rygor, szacunek, postawa – swoim. Tych mostów musiał pilnować od wtargnięcia. Że zaś budowy był guwerner nieco przywątłej, więc tembardziej wobec dorodnego chłopaka należało podkreślać różnicę wieku i powagę przyszłego adepta Akademji Medycznej w Warszawie.
Kajtuś już się zabierał do odlotu, gdy nagle stanął jak wryty przed altaną. Ręką przysłonił twarz od słońca, wytężył wzrok. Musiał dojrzeć coś nadzwyczajnego, bo o te książki i zeszyty wypadły mu z pod pach i rozsypały się w potwornej girlandzie u stóp.
– Panie!… zawołał głosem, w którym drgało przerażenie i zachwyt. Okręt jedzie po Wiliji!…
– Co też ty pleciesz?
– Okręt! prawdziwy okręt – duży! A z nim dwa mniejsze – i jeszcze dwa małe… Może to nowy Kolumb? Panie psorze – ja nie wytrzymam…
I Kajtuś ruszył z kopyta ku rzece, zostawiając pana Grysikowskiego w najwyższej konsternacji.
Pedagog powstał i mrużąc oczy przed nielitościwem słońcem wyjrzał ku rzece. To co Kajtuś mówił, było bezwzględną prawdą.Środkiem Wilii płynął wolno, majestatycznie, jakby ptak olbrzymi, krajom tym nieznany, okręt żaglowy. Na maszcie powiewały różnokolorowe flagi. W tylnej połowie statku widać było duży, baldachimem okryty pawilon, w którym siedział starszy mężczyzna w białem płóciennemi ubraniu. Z brzegu statku obracało się miarowo duże koło. Guwerner Kajtusia, choć się niewiele znał na żegludze, poznał, że nie był to statek parowy w rodzaju tych, jakie widywał na Wiśle, a które przychodziły z Gdańska. Była to raczej duża "łajba", przerobiona na wygodną łódź osobową. Inny, pomniejszy statek, towarzyszący głównemu z tyłu, mógł być wzięty na pozór za coś poruszanego przez siły sztuczne. Posiadał bowiem wysoki komin i lśnił blachą pieców. Ale pan Grysikowski nie miał czasu na zastanawianie się dalsze nad tą kwestią.
Przez chwilę namyślał się, co ma robić. Iść do dworu i dać znać o tajemniczej flotylli – zerwać wszystkich na nogi? Tak by nakazywała przezorność, bo trudno było w pierwszej chwili zgadnąć, jakie zamiary żywi kapitan okrętu. W tych czasach, gdy ludzie odbywali podróże jedynie końmi i w koczach, gdy o budujących się kolejach zaledwie głuche i nieprawdopodobne dochodziły nad Wiliję wieści, zjawienie się tak dziwnych podróżnych mogło się wydać trochę podejrzanem. Ale ciekawość młodzieńcza, a poczęści także troska o Kajtusia, który go opuścił, wzięły górę nad lojalnością guwernera, i pan Grysikowski, nie myśląc już o powadze swego zawodu, truchtem podążył na brzeg. Tam stanął obok osłupiałego z podziwu ucznia. Obaj w milczeniu przyglądali się płynącym okrętom.
Tymczasem już i flisacy ochłonęli z wrażenia i, widząc nadciągających przybyszów wodnych, poczęli zbijać tratwy do kupy, by dać im drogę. Rozległy się gorączkowe wołania:
– Staubuj, łatruj! ulaż!*
Dalej już Wilija rozlewała się na zakręcie w szerszą wstęgę, podmywając wysoki brzeg, na którym stał przyszły dziedzic Gaudyszek ze swym przełożonym. Zaledwie jednak oczyszczono dla flotylli drogę, gdy nieruchomo dotychczas stojący Kajtuś nagle zamachał rękami i zaczął wołać:
– Stójcie!… zatrzymajcie się!… Adam!… Guwerner w jednej chwili zrozumiał, o co chłopcu chodziło. W odległości kilkunastu sążni od płynących łodzi znajdował się kamień podwodny, Adamem zdawna przezwany. O rafę tę niebezpieczną rozbijało się rok rocznie mnóstwo tratw, ponosząc straty dotkliwe. Przyłączył się więc natychmiast do dzielnego chłopca i obaj, dobywszy chustek, krzyczeć poczęli co siły.
– Kamień!… niebezpieczeństwo rozbicia – stójcie!…
– A może oni nie rozumieją po polsku? – zapytał nagle, nie przestając krzyczeć i wymachiwać, Kajtuś pedagoga. Możeby po łacinie?
–-
* Przybijaj do brzegu, manewruj drągiem na wszystkie strony, weź na siłę!
– E, co tam, chyba umieją – odparł, niedość wszakże pewny siebie pan Grysikowski.
– Stójcie!… wołał Kajtuś. Panie psorze, jak będzie po łacinie "nieznany"?
– Ignotus, ignota, ignotum – brzmiała niechętna odpowiedź.
– A kamień "petra" – to pamiętam. Stójcie! petra ignota – sub aqua!… na zakręcie!… wołał przeraźliwie uczeń.
– Staubuj! na stos, na stos!…* odezwały się glosy z przeciwległego brzegu. To flisacy zdążyli się już za Kajtusiem zorjentować i krzykiem donośnym wstrzymywali wolno nadpływające okręty.
Na pokładzie zakotłowali się ludzie. Dwóch skoczyło na łódkę, uczepioną na linie, i ruszyło do brzegu. Tu wylądowawszy, poczęli ściągać okręt i resztę pomniejszych łodzi pod piaszczyste urwisko ogrodów dworskich. Czas był już najwyższy, bo tuż zaraz dalej, przed zakrętem, nurt, znacznie pogłębiony i szybkim prądem gnany, wpędziłby niechybnie całą flotyllę na groźną rafę i spowodował pewną katastrofę.
Z pokładu rozległ się glos donośny:
– A co tam? znowu rafa?
– Bogu wiedzieć, jaśnie panie – odparł jeden z majtków. Musi, że tak. Adam to pewno będzie. On i jest.
–-
* Na prawo!
Ktoś krzyknął: "Z samoj na biereh!" Dwóch ludzi wyskoczyło na brzeg z dużą liną. Statki przybiły do brzegu.
Starszy pan bez pomocy ludzi, którzy go honorowali "jasnym", wyszedł z namiotu po pomoście na brzeg. Spojrzał do góry, gdzie stał Kajtuś ze swym guwernerem i zapytawszy o coś jednego z załogi, uchylił kapelusza w kierunku młodego gospodarza.
– Ukłoń się Kajetanie, szepnął pan Grysikowski do wciąż jeszcze zacietrzewionego chłopca.
Kajtuś szurgnął nogą po piasku, ale starszy pan już im zniknął z oczu pod stromym brzegiem. Natomiast po zboczu trawiastem wdrapał się na górę jeden z żeglarzy. Po chwili stanął przed młodzieńcami i zdjął czapkę. Przemówił śpiewnie:
– Pan hrabia Tyszkiewicz posławszy mię spytać się, czy panowie nie byliby łaskawi zejść na dół. Mój pan, będąc nieco starszy, bardzo przeprasza, ale jemu trudno samemu pod górę, a brzeg tu ot jaki – nieciekawy…
Kajtuś spojrzał na przełożonego. W oczach jego wyczytał zgodę.
– Chodźmy, rzekł z bijącem sercem…
– Możeby dać znać jednak? ociągał się guwerner.
– Co tam, chodźmy, oni może zaraz odjadą – zaniepokoił się chłopak. Panie psorze –
w domu nikogo jeszcze niema. Przecie rodzice mieli wrócić z miasteczka dopiero po południu…
Poczęli się zsuwać w towarzystwie owego majtka.
Mężczyzna pięćdziesięcioletni, wzrostu średniego i budowy, o twarzy szlachetnej i ujmującej dobrocią, postąpił parę kroków na ich powitanie. Zdjął na tę chwilę ciemne okulary, któremi usiłował bronić zmęczone oczy od blasku słońca; prażyło ono bowiem ze zdwojoną siłą z nieba i ze spokojnej tafli wód. Kajtuś mimowoli wysunął się pierwszy i śmiało przystąpił do hrabiego.
– Jestem Konstanty Tyszkiewicz z Łohojska – przemówił wolno, wyraźnie, trochę z profesorska, przybyły mąż. Mile witam panów, jako gość tych brzegów. Staremu fatygę darować upraszam. Nawzajem rad był bym się dowiedzieć, komu mianowicie zaszczyt mam dziękować za ostrzeżenie o tej zaiste niebezpiecznej rafie? Wiedział o niej sternik nasz, pan Sapieżka, płynąc, lecz pomimo to, skutkiem zwrócenia uwagi w inną stronę, był by może jej nie ominął…
Tak mówiąc, podawał dłoń Kajtusiowi.
Chłopiec wysłuchał uważnie przemówienia hrabiego, który mu się odrazu bardzo spodobał. "Łohojsk" – przemknęło mu w myśli, zaszeleściło w pokładach wiedzy geograficznej, jaką posiadał, lecz nie wywołało żadnego wspomnienia. – Pewno gdzie dalej, niż Połock, pomyślał. – Nazwisko Tyszkiewiczów było mu dobrze znane, bo je słyszał często przy stole. Ale najwięcej go zajął ustęp, w którym hrabia dziękował za ocalenie go od niemiłej przygody, bo to już było jego, Kajtusia zasługą.
Dlatego też ukłonił się ze czcią winną, ale i z godnością przyszłego obywatela:
– Tu mieszkają moi rodzice, Kruszyłłowie, proszę pana – odparł. Majątek nasz nazywa się Gaudyszki. Ja mam na imię Kajetan. Mój nauczyciel – pan Grysikowski.
Hrabia, zadowolony z odpowiedzi, podał z kolei dłoń guwernerowi, który ją skwapliwie i może zbyt kornie uściskał.
– Witam kawalerów i obu serdecznie dziękuję. Wyrządziliście kawa… – tu hrabia chrząknął, zerknął na pana Grysikowskiego, potem na Kajtusia, i dalej ciągnął – wyrządziliście panowie wielką przysługę nietylko mnie, nieznajomemu, a przecie niezupełnie obcemu współobywatelowi, i ludziom moim, których by naraziło na dużo ciężkiej pracy to rozbicie, a choćby tylko uszkodzenie naszych statków, ale i nauce polskiej, dla której wyprawę tę przedsięwziąłem. Nie dla wczasów przyjemnych bowiem płynę tą rzeką Wiliją, naszą piękną i kochaną, Neryssą litwinów zdradziecką, strumieni naszych rodzicą – lecz gwoli zbogaceniu skarbnicy wiedzy. Jako historiograf tych wód, mierzę je we wszelkich kierunkach, spisuję po drodze dzieje tej rzeki, zbieram nadbrzeżne ludu obyczaje, podania i pieśni gminne. Który to opis, jak panowie widzicie, sporządzam w podróży – tu wskazał na starannie ułożone pod baldachimem księgi i zeszyty, – aby nic nie pozostało dla pokoleń przyszłych w ciemni z tego, co się do kraju naszego, przez który Wilija przepływa, odnosi. Zechciejcie panowie do chaty mej skromnej wstąpić, a jeśli łaska, ciekawości ich, słusznej w ich wieku, zadośćuczynię. Snadniej nam też będzie tam dyskurs prowadzić, ile że tu słońce okrutnie nam dopieka…
Kajtuś nie posiadał się z radości, i już miał wstąpić na pomost, gdy nagle przypomniały mu się reguły gościnności.
– Proszę pana, to niemożliwe – rzekł, patrząc hrabiemu prosząco w oczy. – Ledwie pan wylądował, a już ma siadać z powrotem… Rodzice moi nie darowali by mi tego. Gościem naszym pan jest, panie hrabio, od chwili gdy na nasz brzeg wstąpił. Prosimy wpierw do nas.
– Tak, jaśnie pan hrabia nie odmówi państwu Kruszyłłom – poparł prośbę ucznia pan Grysikowski.
Pan Tyszkiewicz zakłopotał się na chwilę. Potem odparł:
– Z serca dziękuję waszmościom i przyjaciołom za gościnę, ale przyjąć jej pomimo szczerej ochoty nie mogę. Nie należymy do siebie, ani ja, ani moi pomocnicy. Podjęliśmy pracę, o której waszmościom mówiłem, i wykonać ją muszę bez zwłok dobrowolnych, zwłaszcza że i nieprzewidzianych jest sporo. Według rozkładu czasu, jaki z góry wycieczce tej przeznaczyłem, zatrzymać się nam wolno dziś co najwyżej godzinę summariter. Dlatego z wdzięcznem sercem gościnność rodziców pańskich czcigodnych w pamięci swej karbując, prosić muszę o wybaczenie, że ja to waszmościom czas i fatygę dla swej sprawy zabieram. Zanim ludzie moi zbadają sposoby ominięcia Adama, proszę, wstąpcie waszmościowie do mej łodzi.
Kajtuś już się nie wahał i miał spełnić życzenie hrabiego, gdy z za krzaków poblizkich rozległ się plusk ciała spadającego do wody. Zawtórował mu głos stłumiony.
– Kab ciebie wołki…
Obecni odwrócili głowy i ujrzeli gramolącego się na brzeg pastucha, którego drugi wyciągał z wody. Zdemaskowani i zawstydzeni gapiowie usiłowali się ukryć, lecz w tejże chwili hrabia żywo przemówił do jednego ze swych przybocznych.
– Panie jeometro, idź pan do nich i sprowadź ze wsi co więcej bab.
Młody człowiek ruszył do pastuchów, którzy jak małpy skoczyli w gąszcz.
– Oni tu dzicy, proszę jaśnie pana, – odezwał się już ośmielony pan Grysikowski. –
Pozwoli pan hrabia, że ja się zajmę sprowadzeniem chłopstwa? Takie to nieokrzesane! ot, zwyczajne – chamstwo…
Tyszkiewicz surowo i jakoś uważniej popatrzy} na guwernera.
– Bardzo będę panu obowiązany, rzekł powoli i dobitnie, jeśli pan zaprosi okolicznych włościan, a przedewszystkiem kobiety i dziewczęta, umiejące śpiewać, oznajmiając im w moim imieniu, że czeka je tu poczęstunek i różne drobne prezenta…
Guwerner ruszył niezwłocznie śladem jeometry, który dopędzał pastuchów. Do wsi Gaudyszek była nie cała wiorsta. Pan Grysikowski, pomimo miesięcznego zaledwie pobytu, miał w owej wsi już dość rozlegle stosunki, zwłaszcza wśród piękniejszej połowy jej ludności.
Hrabia z Kajtusiem usiedli tymczasem w pawilonie łodzi, którą już przystaubowano. Gospodarz statku nietylko pozwalał chłopcu brać do ręki wszelkie instrumenta geometryczne, lecz także objaśniał, krótko a popularnie, przeznaczenie i sposób użycia każdego z nich. Kajtuś słuchał z podziwem wykładu o barometrze, o kole mierniczem, które co 50 przebytych sążni dzwoniło, o sondach. Nie będąc z natury nieśmiałym, czuł się w towarzystwie starszego pana zupełnie swobodnie. Zasypywał go pytaniami, z których każde świadczyło o bystrości sądów i o wielkim, a znikąd niezaspokojonym głodzie myśli.
– Będziesz chłopcze z czasem dobrym inżynierem, – mówił hrabia. – A kimkolwiek być ci sądzono, na pożytek kraju i ziemi, która ci życie dala, pracuj według sił swoich. Daj że ci Boże obowiązek ten najsłodszy i najbardziej ludzki spełnić…
Do duszy Kajtusia słowa starszego pana zapadały głęboko, przesycając ją jakiemś nabożnem, dotąd chłopcu nieznanem wzruszeniem. Ani ojciec rodzony, szlachcic starego autoramentu, wiecznie zatopiony w interesach, powództwach, polityce powiatowej i wszelkich kłopotach majątkowych, ani matka, wierna towarzyszka trosk ojca, a poprzestająca na wszczepianiu w syna zasad religijnych i dość ciasnego patryotyzmu, ani guwerner, który nigdy nie uważał za potrzebne traktować pupila swego na serjo, nie rozmawiali z nim tak poważnie, jak ten hrabia z nieznanego Łohojska. Z rozmowy z nim miarkował, jak wielką jest praca i zasługa podróżników. Fakta wymowne, jak naprzykład to, że hrabia z przybocznymi swymi rysownikiem i jeometrą kończą swą pracę za zwyczaj o północy, a wstają o 3-ej rano, by ani chwili słońca nie stracić – imponowały Kajtusiowi więcej, aniżeli wzniosłe słowa, do których już go pan Grysikowski znarowił. Widział na żywe oczy przykład jakiegoś za – parcia się wszelkich własnych wygód, aż do snu włącznie, przez człowieka, którego nikt do takich poświęceń nie zmuszał, a jak to Kajtuś wykalkulował, napewno też nikt nic mu za to nie płacił. Bo co hrabiemu po pieniądzach?
– Proszę pana, pytał Kajtuś, wskazując na duży komin innej łajby – a do czego służy ten parowiec? Czy flota polska składa się z okrętów żaglowych i parowych?
Hrabia uśmiechnął się.
– Nie, Kajtusiu, to wszystko są łodzie rzeczne, których nie nazywamy flotą. Łajba, na której umocowano komin – to nasza kuchnia podróżna.
– Ale czasu nie marnujmy. Rafę musimy obejrzeć. Chodź, młody przyjacielu, zaznajomisz mię z Adamem. Oszkalowałeś go strasznie – to teraz ja was będę godzić.
Na rozkaz kapitana paru ludzi odwiązało małe czółenko, w którem hrabia z Kajtusiem, rysownikiem i jeometrą zajęli miejsca. Jeden z załogi wsiadł z nimi i drągiem spychał czółno wprost na groźnie sterczący łeb Adama. Drugi człowiek pozostał na brzegu i popuszczał linkę, na której czółno mu się wysuwało z rąk, pomykając z prądem. W ten sposób łódka zatrzymała się przed samym kamieniem. W czasie gdy jeometrą robił pomiary i zapuszczał sondę, a rysownik szkicował całokształt znakomitego uroczyska, na obu brzegach Wiliji zbierały się gromady ludzi.
Widać wieść o przybyciu dziwnych gości poszła już w głąb wiosek.
Konstanty Tyszkiewicz położył rękę na ramieniu chłopca i mówił półgłosem, jak by nie chcąc innym przeszkadzać, lub myśli swej zdradzać.
– O ten kamień straszny, jeden z wielu na Wiliji, odkąd Polska i Litwa istnieją, rozbijały się setki statków, zbożem, czy solą ładownych. Niezaradność i ciemnota ludzka to sprawia, że kamienie takie postrachem są groźnym żegludze. Bo i czemu nikt się dotychczas nie poważył rafy tej pobić nawzajem środkami, jakimi człowiek – władca świata, rozporządza? Jeden funt prochu i trochę pracy kamieniarskiej w wykuciu w nim dziury zwalczyłoby tego niegodziwego rabusia, co czyha na mienie ludzkie, albo i na życie mniej ostrożnych… Zważ to, dziecię, jak leniwem stworzeniem jest człowiek, a u nas bardziej niż gdziekolwiek. Są na świecie kraje, są rzeki, jak Dunaj, Tamiza, Sekwana, Ren, Elba i wiele innych, zdawna poczciwą pracą inżynierów pooczyszczane z zawad wszelkich; ich dno i koryto znane jest lepiej tym co o dobro owych krajów dbają, aniżeli obywatelowi tutejszemu jego własny sad owocowy…
Kajtuś słuchał i rozważał słowa, i milczał, karbując je sobie w pamięci.
Po pewnym czasie łódź cofnięto z powrotem. Rysownik i jeometra przenieśli się do pawilonu hrabiowskiego na głównym statku, i tam w dalszym ciągu pracowali nad uporządkowaniem swych pomiarów. Hrabia w kilku słowach dał im jakieś wskazówki, poczem ruszył z Kajtusiem ku zebranej na brzegu gromadzie wiejskiej. Właśnie też i pan Grysikowski powracał zadowolony ze spełnionej pomyślnie misyi. Istotnie sprowadził prawie wszystkie baby i dziewuchy ze wsi, w znacznej części młode i ładne. Trzymały się one zwartą ławą, nieufnie, gotowe w każdej chwili do ucieczki. Juści że nietyle namowy pana Grysikowskiego przywiodły je na brzeg, ile łatwo zrozumiała ciekawość, co to za państwo dziwne przybyło zdala, i co za interes może mieć do nich.
– Niech będze pochwalony Jezus Chrystus – przemówił głośno Tyszkiewicz.
– Na wieki wieków – odparły zgodnym chórem kobiety.
Sympatyczna postać hrabiego, a zapewne i obecność Kajtusia sprzyjały topnieniu pierwszych lodów. Kajtuś z odległości kilkunastu kroków podziwiał cudotwórczą potęgę hrabiego, z jaką ów przełamywał zabobonny upór, lub dzikość wieśniaczek. Po krótkich certowaniach dwie śmielsze dziewuchy zaintonowały piosnkę, a wówczas hrabia dobył notes i począł skrzętnie i wprawnie spisywać słowa:
Kukowala ziaziulka za oknem,
Zapłakała dziewczyna za stołem –
Zapłakała dziewczyna we drodze –
Kukowała ziaziulka we brzozie
Kukowała ziaziulka na dubie
Płakała dziewczyna przy szlubie…
Po śpiewach nastąpił traktament. Ody wszakże hrabia własnoręcznie ofiarował pierwszej z brzegu dziewczynie kieliszek słodkiej wódki, ta wzbraniała się przyjąć. Podobne ceremonie czyniły inne. Hrabia, śmiejąc się z ich nieufności, której motywy zdążył był już poznać we wsiach innych, gdzie go brano za czarownika, polecił służącemu przynieść ze statku skrzynkę z drobiazgami, jak paciorki, wstążki, chusteczki, krzyżyki, szkaplerze i jął rozdawać w tłumie, który go zwartą ławą otoczył. Nastąpiło rozdawnictwo wszelkich medykamentów, za którymi przepadały kobiety.
W trakcie tego zaklekotała od strony dworu głośna kołatka, którą wzywano domowników i czeladź na obiad.
Kajtuś ocknął się z jakiejś błogiej zadumy. Od dłuższego czasu stał na boku pogrążony o marzeniach o tem, jak to on kiedyś taką samą flotę zbuduje i pojedzie w świat. Co mu tam pomiary i pieśni! Wyobraźnia jego sięgała bez porównania dalej, aniżeli pan Tyszkiewicz zdołał jej horyzonty roztoczyć. Śmiała mu się wyprawa na morze dalekie i nieznane.
– Żeby tylko stryjek przywiózł tę strzelbę – martwił się w duszy okrutnie.
Hrabia popatrzył na zegarek, potem jakby z pewnem zafrasowaniem, że lądował dłużej, niż mu było wolno, rzekł do gromady:
– No, bywajcie zdrowi! Dziękuję wam – a nie zapominajcie tych piosnek. I co wykopiecie, lub znajdziecie w polu, garnki, czy pierścienie, a choćby i skorupy, chowajcie dla mnie. Proboszczowi odnoście i mówcie, że tu jeszcze przyjadę. Bywajcie!
– Boże prowadź! dziakujemy – odpowiedziały uszczęśliwione baby.
Hrabia zwrócił się do starego sternika:
– Panie Sapieżko – gotowe?
– Ominiemy kamień, panie hrabio! Czysto! – odparł stary.
Hrabia spojrzał na przeraźliwie lśniącą w słońcu wodę, włożył ciemne okulary.
– Do widzenia, mój miły i zacny chłopcze – rzekł do Kajtusia. Mam nadzieję, że się w życiu spotkamy, daj Boże nieraz. A spróbował byś w górę jechać Wiliją, to proszę do siebie – do Łohojska.
– Jak to daleko? – zapytał natychmiast Kajtuś.
Zaśmiał się Tyszkiewicz dobrodusznie z tej gotowości.
– No, będzie to rzeką z 80 mil. Ale jeśli nie podołasz, to i w Wilnie będąc, dowiaduj się. Pogawędzimy, czasu mając więcej. A i pan może pozwoli – rzekł trochę chłodniej, lecz uprzejmie do pana Grysikowskiego, podając mu rękę z kolei.
Pan Grysikowski wybąkał parę frazesów, z których się można było domyśleć, że był w siódmem niebie.
Tymczasem hrabia wszedł do statku. Łodzie wnet odbiły i cała ta kawalkada pływająca sunąć poczęła ostrożnie pod samym brzegiem, gęsiego, by Adama ominąć. Gdy już szczęśliwie przepłynęli obok zwodniczej rafy, a prąd szybki poniósł flotylę na wielki łuk zakrętu – z piersi pozostałych wyrwał się zgodny okrzyk żalu, przyjaźni i zachwytu. Słońce lipcowe igrało na białych żaglach dużego statku, na kolorowych wstęgach masztu, na barwnych chustkach dziewczyn, co biegły czas jakiś z łodziami na wyścigi. Czerwieniły się piaski urwistego brzegu i modliły do nieba o trochę dżdżu spieczone olchy nadbrzeżne. Upojony nieznanym widokiem i świeżemi wrażeniami wizyty hrabiowskiej, tłum wieśniaczy w milczeniu postępował wązką ścieżką zatrzymując się garstkami na wzgórzach. Zdawało się tym ludziom z zapadłej wioski litewskiej, że sen to jakiś widzieli wspólny za sprawą Ducha Świętego. Może właśnie dlatego, aby sen ów w czystości zachować i mocy niebieskiej nie kusić, nie ruszyła cała gromada za łodziami hrabiego, co nie byłoby trudnem, gdyż płynęły wolno. I tylko dzieci biegły, śpiewając hrabiemu piosnki już odważnie i z niezwykłym zapałem… Ale Tyszkiewicz już zagłębił się w pracy. Księgi rozwarte, ocienione baldachimem, leżały przed nim – pochylał się i kreślił w nich znaki czarnoksięzkie.
Kajtuś stał nieporuszony, aż do chwili, gdy gwar daleki umilkł, a pan Grysikowski położył mu rękę na ramieniu. Już też i pora była bardzo spóźniona, a gruba Józka, Popychadło dworskie, przyleciała wystraszona i stanęła nad urwiskiem z szerzej niż zwykle rozdziawioną gębą. Dziwiła się, że nikt tego dnia nie głodny i że we dworze pusto.
– Chodźmy, Kajetanie, – przemówił guwerner jakoś cieplej, niż zwykle. – Był rozmarzony znajomością i wyróżnieniem, jakie go spotkało w jego pojęciu ze strony hrabiego.
Kajtuś ocknął się z jakichś dalekich, dalekich myśli – i spojrzał, jakby niepoznając, na nauczyciela. Była cisza słonecznego popołudnia. Połyskująca tafla rzeki wydala mu się chytrą i nieprzyjemną. Wzrok utkwił chłopak w złowrogo wynurzającym z wody swój ostry łeb Adamie. Zmarszczył brwi i odwrócił się.
– Czy powiemy w domu, proszę pana? – spytał nagle idąc ścieżką obok pana Grysikowskiego.
– Naturalnie!… cóżeś ty myślał? i dla czego mielibyśmy nie mówić?
– Nie, nic.
Szli dalej, milcząc.
Dopiero koło domu zapytał Kajtuś jakoś niezwykle poważnie:
– Proszę pana, czy funt prochu to dużo?
– Trochę mniej niż funt pierza, – zakpił guwerner.
– Ale ja się pytam – odparł niezbity z tropu i trochę zdenerwowany chłopak – czy funt prochu zajmuje dużo miejsca?
– A, na objętość? nie, nie sądzę. Pomów ze stryjem Kaziem, Kajetanie… A nie zapominaj, że przed wieczorem mieliśmy przerobić te zadania, które się rano nie udały…