Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Śpiewnik rozdarty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śpiewnik rozdarty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 339 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ADAM

Słoń­ce lip­co­we wy­sy­sa­ło wody Wi­lii, pra­ży­ło jej piasz­czy­sty brzeg i wy­bu­ja­łe nad urwi­skiem drze­wa ogro­du dwor­skie­go. Do­pie­ka­ło na­wet w al­ta­nie, gdzie po­chy­lo­ny nad pa­pie­ra­mi ślę­czał duży chło­pak. Go­dzi­na była już póź­na, jak na ży­cie wiej­skie, bo zbli­ża­ło się po­łu­dnie. Po­mi­mo to Kaj­tuś Kru­szył­ło nie­da­le­ko mu­siał po­stą­pić w lek­cjach, bo z twa­rzy jego wy­zie­ra­ła nuda i znie­cier­pli­wie­nie czło­wie­ka, któ­re­mu się coś nie uda­je. Stan ten po­dzie­lał z uczniem nie­wie­le więk­szy od nie­go, choć o lat dzie­sięć star­szy gu­wer­ner, pan Gry­si­kow­ski. Mło­dzień­ca tego spro­wa­dzo­no aż z War­sza­wy, gwo­li do­bre­mu ak­cen­to­wi i edu­ka­cji tro­chę za­nie­dba­ne­go w na­ukach przy­szłe­go dzie­dzi­ca Gau­dy­szek.

Apa­tycz­nie i sen­nie po­pra­wiał się pan Gry­si­kow­ski na ple­cio­nym stoł­ku, mu­skał le­d­wie prze­bi­ja­ją­ce wą­si­ki i roz­my­ślał o przy­jem­no­ściach sto­łecz­nych, ja­kich uży­je za wy­wie­zio­ny Z Gau­dy­szek fun­dusz ro­dzi­ców Kaj­tu­sia. Sto zło­tych już był otrzy­mał, zaś za­pew­nio­nych miał jesz­cze trzy­sta, je­śli chło­pak zda do kla­sy trze­ciej na je­sie­ni.

Obaj po­ci­li się w cie­niu al­ta­ny. Kaj­tuś zgar­niał wło­sy z pa­sją na mo­kre czo­ło. Pan Gry­si­kow­ski wa­chlo­wał się ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­ką, ku­pio­ną od żyda na jar­mar­ku.

– Pa­nie pso­rze – tak go­rą­co… za­in­to­no­wał nie po raz pierw­szy uczeń.

– No, już nie­dłu­go, uspa­ka­jał nie­mniej znu­dzo­ny zwierzch­nik. Jesz­cze tyl­ko z pol­skie­go. Mie­li­śmy na dziś skoń­czyć de­kli­na­cją. Po­wiedz, Kaj­tu­siu, jaki mo­żesz przy­to­czyć wy­raz obcy na "um"?

Kaj­tuś z roz­tar­gnie­niem bęb­nił pal­ca­mi po sto­le. Mil­cze­nie jego prze­ry­wa­ły śpie­wem cu­dow­nym, naj­wyż­szej za­zdro­ści god­nym, wil­gi i szczy­gły. Za al­ta­ną w słoń­cu brzę­czał zło­ci­sty rój osza­la­łych z ra­do­ści much. Przez dziu­ry w szta­che­tach wi­dział Kaj­tuś, jak pęcz­nie­ją w słoń­cu su­ro­we jesz­cze i cierp­kie jabł­ka na ol­brzy­miej ja­bło­ni. Łok­cie roz­parł na sto­le i wpił się wzro­kiem w to wszyst­ko szczę­śli­we i wol­ne, co go cze­ka­ło za al­ta­ną. W ser­cu czuł roz­pacz więź­nia. Oto tam, na Wi­lii, za­cze­pii­ły się cięż­ko ła­dow­ne tra­twy… Fli­sa­cy zło­ży­li drą­gi, wa­rzą so­bie pod krza­kiem obiad. Wi­dział Kaj­tuś so­ko­łem swem okiem, jak któ­ryś z nich za­rzu­cił węd­kę, do­strze­gał nie­omal lśnią­cy w słoń­cu włos z ha­czy­kiem.

– Nic tam nie zła­pie, my­ślał. Woda mała. Gdy­by tak za­szedł za ol­szy­nę, gdzie Wi­li­ja za­krę­ca – pod Ada­ma… Tam by mógł na­dziać na­wet oku­nia. Tego, któ­ry mnie się oneg­daj ze­rwał z ha­czy­ka. Płot­ka by się nie dała, ale okuń żar­łocz­ny… U stry­ja Ka­zi­mie­rza kar­pie je­dzą pra­wie z ręki… Cie­ka­wa rzecz, czy stryj przy­je­dzie w nie­dzie­lę?… I czy przy­wie­zie tę sta­rą strzel­bę, któ­rą obie­cał dać do na­pra­wy i mnie po­da­ro­wać? Po­lo­wać o tej po­rze nie­bar­dzo wol­no, no, ale od cze­go wro­ny?…

Gu­wer­ner po­ru­szył się na skrzy­pią­cym stoł­ku. –

– No po­wiedz, chłop­czy­ku, na­my­śli­łeś się?

– Nad czem, pro­szę pana pso­ra? za­py­tał uprzej­mie uczeń, w lo­cie z ob­ło­ków na zie­mię.

– Nad wy­ra­zem ob­cym na "um". Ja­kiś ty dziś roz­tar­gnio­ny…

Kaj­tuś ści­snął gło­wę obu­rącz i wy­pa­cał od­po­wiedź.

– Um – um – uhum! mó­wił niby to do sie­bie, z nie­na­wi­ścią ze­zu­jąc na sta­ran­nie oczysz­czo­ne ka­masz­ki drę­czy­cie­la. Sum – jest taka ryba, my­ślał, ale to pew­no na nic, bo za­krót­kie… A zresz­tą, kto wie, może się pi­sze przez "o kre­sko­wa­ne"?…

– Ro­zum – prze­mó­wił na­gle z god­no­ścią i uro­czy­ście.

– Ależ Kaj­tu­siu!… to ma być wy­raz obcy – ziew­nął z lek­ka gu­wer­ner.

– Obcy, obcy – ach tak – no to sum… Tu u nas su­mów nie­ma.

– No tak, ale wi­dzisz, mnie cho­dzi o wy­raz po­cho­dzą­cy z ła­ci­ny, a ma­ją­cy uży­cie w pol­skim. Na­przy­kład: sty­pen­dy­um, gim­na­zy­um…

– Sty­pen­dy­um, gim­na­zy­um – po­wtó­rzył jak echo chło­piec, ścią­ga­jąc brwi.

– Tak, gim­na­zy­um, sty­pen­dy­um – wtó­rzył pan Gry­si­kow­ski, piesz­cząc się zwłasz­cza tym ostat­nim wy­ra­zem. – Żeby tak do­stać na lat parę z ko­mi­sji… my­ślał. Mógł­bym zdo­być wyż­szy pa­tent, z cza­sem osie­dlić się w War­sza­wie, za­ło­żyć ro­dzi­nę… Jak już zdo­bę­dę to głu­pie nie­za­leż­ne sta­no­wi­sko, może i ro­dzi­ce "jej" da­dzą się prze­ko­nać… A tak ten pi­gu­larz Fa­ta­łow­ski już tam nie omiesz­ku­je ko­rzy­stać z mo­jej nie­obec­no­ści…

I od­pę­dza­jąc przy­kre my­śli, pan Gry­si­kow­ski otarł per­li­sty pot z czo­ła. Wy­cią­gnął nogi wy­god­nie na dru­gim stoł­ku i in­da­go­wał da­lej:

– No, Kaj­tu­siu… gim­na­zy­um…

– Pro­gim­na­zy­um! wy­pa­lił na­gle uczeń. Po­czem z dumą i bo­daj z pew­ną po­gar­dą spoj­rzał, ja­kie wra­że­nie uczy­ni na jego mi­strzu tak wspa­nia­ły "przy­kład".

Nie­ste­ty, twarz gu­wer­ne­ra nie zdra­dza­ła en­tu­zy­azmu dla po­my­sło­wo­ści ucznia. Pan

Gry­si­kow­ski ner­wo­wo ści­gnąl nogi z po­wro­tem i rzekł prze­kor­nie a zja­dli­wie:

– Nie, Kaj­tu­siu, je­steś dziś nie­moż­li­wy. Prze­cież gim­na­zy­um, czy pro­gim­na­zy­um to wszyst­ko jed­no…

– Jak­to? prze­rwał Kaj­tuś. Gim­na­zy­um jest w Wil­nie, a pro­gim­na­zy­um w Kiej­da­nach, i ma czte­ry kla­sy!…

– Tak, tak, nie prze­czę, ale nie o to cho­dzi…

– Pan psor mię dziś mę­czy… Do­praw­dy… tak go­rą­co…

–-Go­rą­co ci, bo się krę­cisz i nie chcesz my­śleć… Mo­gli­by­śmy daw­no skoń­czyć i pójść się ką­pać – rzekł dość oschle gu­wer­ner. No, pro­szę cię, po­sta­raj się coś na­resz­cie wy­my­śleć…

Kaj­tuś roz­po­starł się jak mógł naj­sze­rzej na sto­le, mo­krą gło­wę wbił w ze­szy­ty, co u nie­go zna­mio­no­wa­ło za­wsze naj­wyż­szą kon­cen­tra­cję. Przez chwi­lę sły­chać było w al­ta­nie tyl­ko świer­got pta­ków i sa­pa­nie ucznia. Zda­le­ka do­la­ty­wa­ły gło­sy fli­sa­ków.

Na­gle chło­piec pod­niósł gło­wę. Twarz jego pro­mie­nia­ła na­tchnie­niem, oczy iskrzy­ły. Go­dzi! z nich w ob­li­cze na­uczy­cie­la po­cisk za­bój­czy, pew­ny.

– No?… za­py­tał tro­chę stro­pio­ny gu­wer­ner.

– Rrra­hat-łu­kum!… ryk­nął gło­śniej znacz­nie, niż na­le­ża­ło, uczeń.

Żad­ne­go wra­że­nia wy­raz ten dziw­ny nie spra­wił.

Kaj­tuś sko­czył na rów­ne nogi i pod­parł się zu­chwa­le pod boki.

– Nie zna pan tego? pysz­ne!… przy­się­gam!

– Nie pleć głupstw, rzekł su­ro­wo pan Gry­si­kow­ski. To wstyd do­praw­dy, że nic nie mo­żesz w cią­gu pół­go­dzi­ny po­wie­dzieć. To ta­kie ła­twe prze­cie: gim­na­zy­um, sty­pen­dy­um, mu­zeum…

– Gim­na­zy­um, sty­pen­dy­um, – oma­ło nie prze­drzeź­nia­jąc, po­wtó­rzył upar­ty chło­pak. To nie sztu­ka. Mój wy­raz prze­cie lep­szy, i sam go wy­my­śli­łem…

– Kaj­tu­siu!… prze­rwał groź­nie zgor­szo­ny na­uczy­ciel.

– Praw­dę mó­wię, pa­nie pso­rze. Ja tego rra­chat-łu­ku­mu w gra­ma­ty­kach żad­nych nie wy­czy­ta­łem. Ale go zato ja­dłem. Stryj Ka­zio przy­wo­ził ze­szłej nie­dzie­li. Mó­wił, że ku­pił w Wil­nie od ja­kie­goś Ta­ta­ra. W Wil­nie wszy­scy to je­dzą… Pan psor pew­no nie lubi tego, albo może nie pró­bo­wał?…

– Do­syć na dziś lek­cji – od­parł za­gnie­wa­ny pe­da­gog. Ten twój rra­chat, czy łu­kum, to wy­raz nie­do­bry. Nie masz się czem chwa­lić. Wi­dzi­cie go, ta­tarsz­czy­znę bę­dzie cy­to­wał, za­miast ła­ci­ny! My na­le­ży­my do kul­tu­ry za­chod­niej, a nie do po­gań­skiej…

– Prze­cie ła­ci­na też po­gań­ska – bro­nił się Kaj­tuś – bo była przed Chry­stu­sem.

Ale pan Gry­si­kow­ski uwa­żał dal­szą roz­mo­wę za nie­wła­ści­wą.

– Idzie­my się ką­pać – rzekł. Zbierz książ­ki i ze­szy­ty, od­nieś i za­bierz ze sobą ręcz­ni­ki. Ja tu po­cze­kam. Dziś lek­cja z tobą jest nie­moż­li­wa.

Tego Kaj­tu­sio­wi moż­na było nie po­wta­rzać. Z po­śpie­chem zgar­niał wszyst­kie ma­te­rial­ne atry­bu­ty wie­dzy na je­den stos. W jed­nej chwi­li się zmie­nił przy tej czyn­no­ści. Człon­ki jego na­bra­ły prze­dziw­nej gięt­ko­ści i wdzię­ku. Na twa­rzy za­wi­tał po­god­ny, do­bry uśmiech zdro­we­go i szczę­śli­we­go chłop­ca. Na wi­dok tej prze­mia­ny, któ­rą zresz­tą co­dzień w swym uczniu ob­ser­wo­wał, pan Gry­si­kow­ski nie mógł się po­wstrzy­mać od roz­rzew­nie­nia. Wy­czu­wał w tym mło­dym Kru­szyl­le przy­szłą chlu­bę oby­wa­tel­stwa i dum­ny był, że jemu to po­wie­rzo­no po­nie­kąd kształ­to­wa­nie cha­rak­te­ru ta­kie­go zbe­reź­ni­ka od koni, wron i szczu­pa­ków. Co do nie­znacz­nych po­stę­pów Kaj­tu­sia w ła­ci­nie i wszel­kich gra­ma­ty­kach, wie­le się tem nie przej­mo­wał, bo w du­szy przy­zna­wał ucznio­wi ra­cję, że są na świe­cie rze­czy waż­niej­sze. Ser­ce miał pan Gry­si­kow­ski, jako pra­wy ko­ro­niarz, czu­łe i ucznia – li­twi­na ko­chał po bra­ter­sku. Ale to wszyst­ko swo­im po­rząd­kiem, a ry­gor, sza­cu­nek, po­sta­wa – swo­im. Tych mo­stów mu­siał pil­no­wać od wtar­gnię­cia. Że zaś bu­do­wy był gu­wer­ner nie­co przy­wą­tłej, więc tem­bar­dziej wo­bec do­rod­ne­go chło­pa­ka na­le­ża­ło pod­kre­ślać róż­ni­cę wie­ku i po­wa­gę przy­szłe­go adep­ta Aka­dem­ji Me­dycz­nej w War­sza­wie.

Kaj­tuś już się za­bie­rał do od­lo­tu, gdy na­gle sta­nął jak wry­ty przed al­ta­ną. Ręką przy­sło­nił twarz od słoń­ca, wy­tę­żył wzrok. Mu­siał doj­rzeć coś nad­zwy­czaj­ne­go, bo o te książ­ki i ze­szy­ty wy­pa­dły mu z pod pach i roz­sy­pa­ły się w po­twor­nej gir­lan­dzie u stóp.

– Pa­nie!… za­wo­łał gło­sem, w któ­rym drga­ło prze­ra­że­nie i za­chwyt. Okręt je­dzie po Wi­li­ji!…

– Co też ty ple­ciesz?

– Okręt! praw­dzi­wy okręt – duży! A z nim dwa mniej­sze – i jesz­cze dwa małe… Może to nowy Ko­lumb? Pa­nie pso­rze – ja nie wy­trzy­mam…

I Kaj­tuś ru­szył z ko­py­ta ku rze­ce, zo­sta­wia­jąc pana Gry­si­kow­skie­go w naj­wyż­szej kon­ster­na­cji.

Pe­da­gog po­wstał i mru­żąc oczy przed nie­li­to­ści­wem słoń­cem wyj­rzał ku rze­ce. To co Kaj­tuś mó­wił, było bez­względ­ną praw­dą.Środ­kiem Wi­lii pły­nął wol­no, ma­je­sta­tycz­nie, jak­by ptak ol­brzy­mi, kra­jom tym nie­zna­ny, okręt ża­glo­wy. Na masz­cie po­wie­wa­ły róż­no­ko­lo­ro­we fla­gi. W tyl­nej po­ło­wie stat­ku wi­dać było duży, bal­da­chi­mem okry­ty pa­wi­lon, w któ­rym sie­dział star­szy męż­czy­zna w bia­łem płó­cien­ne­mi ubra­niu. Z brze­gu stat­ku ob­ra­ca­ło się mia­ro­wo duże koło. Gu­wer­ner Kaj­tu­sia, choć się nie­wie­le znał na że­glu­dze, po­znał, że nie był to sta­tek pa­ro­wy w ro­dza­ju tych, ja­kie wi­dy­wał na Wi­śle, a któ­re przy­cho­dzi­ły z Gdań­ska. Była to ra­czej duża "łaj­ba", prze­ro­bio­na na wy­god­ną łódź oso­bo­wą. Inny, po­mniej­szy sta­tek, to­wa­rzy­szą­cy głów­ne­mu z tyłu, mógł być wzię­ty na po­zór za coś po­ru­sza­ne­go przez siły sztucz­ne. Po­sia­dał bo­wiem wy­so­ki ko­min i lśnił bla­chą pie­ców. Ale pan Gry­si­kow­ski nie miał cza­su na za­sta­na­wia­nie się dal­sze nad tą kwe­stią.

Przez chwi­lę na­my­ślał się, co ma ro­bić. Iść do dwo­ru i dać znać o ta­jem­ni­czej flo­tyl­li – ze­rwać wszyst­kich na nogi? Tak by na­ka­zy­wa­ła prze­zor­ność, bo trud­no było w pierw­szej chwi­li zgad­nąć, ja­kie za­mia­ry żywi ka­pi­tan okrę­tu. W tych cza­sach, gdy lu­dzie od­by­wa­li po­dró­że je­dy­nie koń­mi i w ko­czach, gdy o bu­du­ją­cych się ko­le­jach za­le­d­wie głu­che i nie­praw­do­po­dob­ne do­cho­dzi­ły nad Wi­li­ję wie­ści, zja­wie­nie się tak dziw­nych po­dróż­nych mo­gło się wy­dać tro­chę po­dej­rza­nem. Ale cie­ka­wość mło­dzień­cza, a po­czę­ści tak­że tro­ska o Kaj­tu­sia, któ­ry go opu­ścił, wzię­ły górę nad lo­jal­no­ścią gu­wer­ne­ra, i pan Gry­si­kow­ski, nie my­śląc już o po­wa­dze swe­go za­wo­du, truch­tem po­dą­żył na brzeg. Tam sta­nął obok osłu­pia­łe­go z po­dzi­wu ucznia. Obaj w mil­cze­niu przy­glą­da­li się pły­ną­cym okrę­tom.

Tym­cza­sem już i fli­sa­cy ochło­nę­li z wra­że­nia i, wi­dząc nad­cią­ga­ją­cych przy­by­szów wod­nych, po­czę­li zbi­jać tra­twy do kupy, by dać im dro­gę. Roz­le­gły się go­rącz­ko­we wo­ła­nia:

– Stau­buj, ła­truj! ulaż!*

Da­lej już Wi­li­ja roz­le­wa­ła się na za­krę­cie w szer­szą wstę­gę, pod­my­wa­jąc wy­so­ki brzeg, na któ­rym stał przy­szły dzie­dzic Gau­dy­szek ze swym prze­ło­żo­nym. Za­le­d­wie jed­nak oczysz­czo­no dla flo­tyl­li dro­gę, gdy nie­ru­cho­mo do­tych­czas sto­ją­cy Kaj­tuś na­gle za­ma­chał rę­ka­mi i za­czął wo­łać:

– Stój­cie!… za­trzy­maj­cie się!… Adam!… Gu­wer­ner w jed­nej chwi­li zro­zu­miał, o co chłop­cu cho­dzi­ło. W od­le­gło­ści kil­ku­na­stu sąż­ni od pły­ną­cych ło­dzi znaj­do­wał się ka­mień pod­wod­ny, Ada­mem zdaw­na prze­zwa­ny. O rafę tę nie­bez­piecz­ną roz­bi­ja­ło się rok rocz­nie mnó­stwo tratw, po­no­sząc stra­ty do­tkli­we. Przy­łą­czył się więc na­tych­miast do dziel­ne­go chłop­ca i obaj, do­byw­szy chu­s­tek, krzy­czeć po­czę­li co siły.

– Ka­mień!… nie­bez­pie­czeń­stwo roz­bi­cia – stój­cie!…

– A może oni nie ro­zu­mie­ją po pol­sku? – za­py­tał na­gle, nie prze­sta­jąc krzy­czeć i wy­ma­chi­wać, Kaj­tuś pe­da­go­ga. Mo­że­by po ła­ci­nie?

–-

* Przy­bi­jaj do brze­gu, ma­new­ruj drą­giem na wszyst­kie stro­ny, weź na siłę!

– E, co tam, chy­ba umie­ją – od­parł, nie­dość wszak­że pew­ny sie­bie pan Gry­si­kow­ski.

– Stój­cie!… wo­łał Kaj­tuś. Pa­nie pso­rze, jak bę­dzie po ła­ci­nie "nie­zna­ny"?

– Igno­tus, igno­ta, igno­tum – brzmia­ła nie­chęt­na od­po­wiedź.

– A ka­mień "pe­tra" – to pa­mię­tam. Stój­cie! pe­tra igno­ta – sub aqua!… na za­krę­cie!… wo­łał prze­raź­li­wie uczeń.

– Stau­buj! na stos, na stos!…* ode­zwa­ły się glo­sy z prze­ciw­le­głe­go brze­gu. To fli­sa­cy zdą­ży­li się już za Kaj­tu­siem zor­jen­to­wać i krzy­kiem do­no­śnym wstrzy­my­wa­li wol­no nad­pły­wa­ją­ce okrę­ty.

Na po­kła­dzie za­ko­tło­wa­li się lu­dzie. Dwóch sko­czy­ło na łód­kę, ucze­pio­ną na li­nie, i ru­szy­ło do brze­gu. Tu wy­lą­do­waw­szy, po­czę­li ścią­gać okręt i resz­tę po­mniej­szych ło­dzi pod piasz­czy­ste urwi­sko ogro­dów dwor­skich. Czas był już naj­wyż­szy, bo tuż za­raz da­lej, przed za­krę­tem, nurt, znacz­nie po­głę­bio­ny i szyb­kim prą­dem gna­ny, wpę­dził­by nie­chyb­nie całą flo­tyl­lę na groź­ną rafę i spo­wo­do­wał pew­ną ka­ta­stro­fę.

Z po­kła­du roz­legł się glos do­no­śny:

– A co tam? zno­wu rafa?

– Bogu wie­dzieć, ja­śnie pa­nie – od­parł je­den z majt­ków. Musi, że tak. Adam to pew­no bę­dzie. On i jest.

–-

* Na pra­wo!

Ktoś krzyk­nął: "Z sa­moj na bie­reh!" Dwóch lu­dzi wy­sko­czy­ło na brzeg z dużą liną. Stat­ki przy­bi­ły do brze­gu.

Star­szy pan bez po­mo­cy lu­dzi, któ­rzy go ho­no­ro­wa­li "ja­snym", wy­szedł z na­mio­tu po po­mo­ście na brzeg. Spoj­rzał do góry, gdzie stał Kaj­tuś ze swym gu­wer­ne­rem i za­py­taw­szy o coś jed­ne­go z za­ło­gi, uchy­lił ka­pe­lu­sza w kie­run­ku mło­de­go go­spo­da­rza.

– Ukłoń się Ka­je­ta­nie, szep­nął pan Gry­si­kow­ski do wciąż jesz­cze za­cie­trze­wio­ne­go chłop­ca.

Kaj­tuś szur­gnął nogą po pia­sku, ale star­szy pan już im znik­nął z oczu pod stro­mym brze­giem. Na­to­miast po zbo­czu tra­wia­stem wdra­pał się na górę je­den z że­gla­rzy. Po chwi­li sta­nął przed mło­dzień­ca­mi i zdjął czap­kę. Prze­mó­wił śpiew­nie:

– Pan hra­bia Tysz­kie­wicz po­sław­szy mię spy­tać się, czy pa­no­wie nie by­li­by ła­ska­wi zejść na dół. Mój pan, bę­dąc nie­co star­szy, bar­dzo prze­pra­sza, ale jemu trud­no sa­me­mu pod górę, a brzeg tu ot jaki – nie­cie­ka­wy…

Kaj­tuś spoj­rzał na prze­ło­żo­ne­go. W oczach jego wy­czy­tał zgo­dę.

– Chodź­my, rzekł z bi­ją­cem ser­cem…

– Mo­że­by dać znać jed­nak? ocią­gał się gu­wer­ner.

– Co tam, chodź­my, oni może za­raz od­ja­dą – za­nie­po­ko­ił się chło­pak. Pa­nie pso­rze –

w domu ni­ko­go jesz­cze nie­ma. Prze­cie ro­dzi­ce mie­li wró­cić z mia­stecz­ka do­pie­ro po po­łu­dniu…

Po­czę­li się zsu­wać w to­wa­rzy­stwie owe­go majt­ka.

Męż­czy­zna pięć­dzie­się­cio­let­ni, wzro­stu śred­nie­go i bu­do­wy, o twa­rzy szla­chet­nej i uj­mu­ją­cej do­bro­cią, po­stą­pił parę kro­ków na ich po­wi­ta­nie. Zdjął na tę chwi­lę ciem­ne oku­la­ry, któ­re­mi usi­ło­wał bro­nić zmę­czo­ne oczy od bla­sku słoń­ca; pra­ży­ło ono bo­wiem ze zdwo­jo­ną siłą z nie­ba i ze spo­koj­nej ta­fli wód. Kaj­tuś mi­mo­wo­li wy­su­nął się pierw­szy i śmia­ło przy­stą­pił do hra­bie­go.

– Je­stem Kon­stan­ty Tysz­kie­wicz z Ło­hoj­ska – prze­mó­wił wol­no, wy­raź­nie, tro­chę z pro­fe­sor­ska, przy­by­ły mąż. Mile wi­tam pa­nów, jako gość tych brze­gów. Sta­re­mu fa­ty­gę da­ro­wać upra­szam. Na­wza­jem rad był bym się do­wie­dzieć, komu mia­no­wi­cie za­szczyt mam dzię­ko­wać za ostrze­że­nie o tej za­iste nie­bez­piecz­nej ra­fie? Wie­dział o niej ster­nik nasz, pan Sa­pież­ka, pły­nąc, lecz po­mi­mo to, skut­kiem zwró­ce­nia uwa­gi w inną stro­nę, był by może jej nie omi­nął…

Tak mó­wiąc, po­da­wał dłoń Kaj­tu­sio­wi.

Chło­piec wy­słu­chał uważ­nie prze­mó­wie­nia hra­bie­go, któ­ry mu się od­ra­zu bar­dzo spodo­bał. "Ło­hojsk" – prze­mknę­ło mu w my­śli, za­sze­le­ści­ło w po­kła­dach wie­dzy geo­gra­ficz­nej, jaką po­sia­dał, lecz nie wy­wo­ła­ło żad­ne­go wspo­mnie­nia. – Pew­no gdzie da­lej, niż Po­łock, po­my­ślał. – Na­zwi­sko Tysz­kie­wi­czów było mu do­brze zna­ne, bo je sły­szał czę­sto przy sto­le. Ale naj­wię­cej go za­jął ustęp, w któ­rym hra­bia dzię­ko­wał za oca­le­nie go od nie­mi­łej przy­go­dy, bo to już było jego, Kaj­tu­sia za­słu­gą.

Dla­te­go też ukło­nił się ze czcią win­ną, ale i z god­no­ścią przy­szłe­go oby­wa­te­la:

– Tu miesz­ka­ją moi ro­dzi­ce, Kru­szył­ło­wie, pro­szę pana – od­parł. Ma­ją­tek nasz na­zy­wa się Gau­dysz­ki. Ja mam na imię Ka­je­tan. Mój na­uczy­ciel – pan Gry­si­kow­ski.

Hra­bia, za­do­wo­lo­ny z od­po­wie­dzi, po­dał z ko­lei dłoń gu­wer­ne­ro­wi, któ­ry ją skwa­pli­wie i może zbyt kor­nie uści­skał.

– Wi­tam ka­wa­le­rów i obu ser­decz­nie dzię­ku­ję. Wy­rzą­dzi­li­ście kawa… – tu hra­bia chrząk­nął, zer­k­nął na pana Gry­si­kow­skie­go, po­tem na Kaj­tu­sia, i da­lej cią­gnął – wy­rzą­dzi­li­ście pa­no­wie wiel­ką przy­słu­gę nie­tyl­ko mnie, nie­zna­jo­me­mu, a prze­cie nie­zu­peł­nie ob­ce­mu współ­o­by­wa­te­lo­wi, i lu­dziom moim, któ­rych by na­ra­zi­ło na dużo cięż­kiej pra­cy to roz­bi­cie, a choć­by tyl­ko uszko­dze­nie na­szych stat­ków, ale i na­uce pol­skiej, dla któ­rej wy­pra­wę tę przed­się­wzią­łem. Nie dla wcza­sów przy­jem­nych bo­wiem pły­nę tą rze­ką Wi­li­ją, na­szą pięk­ną i ko­cha­ną, Ne­rys­są li­twi­nów zdra­dziec­ką, stru­mie­ni na­szych ro­dzi­cą – lecz gwo­li zbo­ga­ce­niu skarb­ni­cy wie­dzy. Jako hi­sto­rio­graf tych wód, mie­rzę je we wszel­kich kie­run­kach, spi­su­ję po dro­dze dzie­je tej rze­ki, zbie­ram nad­brzeż­ne ludu oby­cza­je, po­da­nia i pie­śni gmin­ne. Któ­ry to opis, jak pa­no­wie wi­dzi­cie, spo­rzą­dzam w po­dró­ży – tu wska­zał na sta­ran­nie uło­żo­ne pod bal­da­chi­mem księ­gi i ze­szy­ty, – aby nic nie po­zo­sta­ło dla po­ko­leń przy­szłych w ciem­ni z tego, co się do kra­ju na­sze­go, przez któ­ry Wi­li­ja prze­pły­wa, od­no­si. Ze­chciej­cie pa­no­wie do cha­ty mej skrom­nej wstą­pić, a je­śli ła­ska, cie­ka­wo­ści ich, słusz­nej w ich wie­ku, za­dość­uczy­nię. Snad­niej nam też bę­dzie tam dys­kurs pro­wa­dzić, ile że tu słoń­ce okrut­nie nam do­pie­ka…

Kaj­tuś nie po­sia­dał się z ra­do­ści, i już miał wstą­pić na po­most, gdy na­gle przy­po­mnia­ły mu się re­gu­ły go­ścin­no­ści.

– Pro­szę pana, to nie­moż­li­we – rzekł, pa­trząc hra­bie­mu pro­szą­co w oczy. – Le­d­wie pan wy­lą­do­wał, a już ma sia­dać z po­wro­tem… Ro­dzi­ce moi nie da­ro­wa­li by mi tego. Go­ściem na­szym pan jest, pa­nie hra­bio, od chwi­li gdy na nasz brzeg wstą­pił. Pro­si­my wpierw do nas.

– Tak, ja­śnie pan hra­bia nie od­mó­wi pań­stwu Kru­szył­łom – po­parł proś­bę ucznia pan Gry­si­kow­ski.

Pan Tysz­kie­wicz za­kło­po­tał się na chwi­lę. Po­tem od­parł:

– Z ser­ca dzię­ku­ję wasz­mo­ściom i przy­ja­cio­łom za go­ści­nę, ale przy­jąć jej po­mi­mo szcze­rej ocho­ty nie mogę. Nie na­le­ży­my do sie­bie, ani ja, ani moi po­moc­ni­cy. Pod­ję­li­śmy pra­cę, o któ­rej wasz­mo­ściom mó­wi­łem, i wy­ko­nać ją mu­szę bez zwłok do­bro­wol­nych, zwłasz­cza że i nie­prze­wi­dzia­nych jest spo­ro. We­dług roz­kła­du cza­su, jaki z góry wy­ciecz­ce tej prze­zna­czy­łem, za­trzy­mać się nam wol­no dziś co naj­wy­żej go­dzi­nę sum­ma­ri­ter. Dla­te­go z wdzięcz­nem ser­cem go­ścin­ność ro­dzi­ców pań­skich czci­god­nych w pa­mię­ci swej kar­bu­jąc, pro­sić mu­szę o wy­ba­cze­nie, że ja to wasz­mo­ściom czas i fa­ty­gę dla swej spra­wy za­bie­ram. Za­nim lu­dzie moi zba­da­ją spo­so­by omi­nię­cia Ada­ma, pro­szę, wstąp­cie wasz­mo­ścio­wie do mej ło­dzi.

Kaj­tuś już się nie wa­hał i miał speł­nić ży­cze­nie hra­bie­go, gdy z za krza­ków po­bliz­kich roz­legł się plusk cia­ła spa­da­ją­ce­go do wody. Za­wtó­ro­wał mu głos stłu­mio­ny.

– Kab cie­bie woł­ki…

Obec­ni od­wró­ci­li gło­wy i uj­rze­li gra­mo­lą­ce­go się na brzeg pa­stu­cha, któ­re­go dru­gi wy­cią­gał z wody. Zde­ma­sko­wa­ni i za­wsty­dze­ni ga­pio­wie usi­ło­wa­li się ukryć, lecz w tej­że chwi­li hra­bia żywo prze­mó­wił do jed­ne­go ze swych przy­bocz­nych.

– Pa­nie je­ome­tro, idź pan do nich i spro­wadź ze wsi co wię­cej bab.

Mło­dy czło­wiek ru­szył do pa­stu­chów, któ­rzy jak mał­py sko­czy­li w gąszcz.

– Oni tu dzi­cy, pro­szę ja­śnie pana, – ode­zwał się już ośmie­lo­ny pan Gry­si­kow­ski. –

Po­zwo­li pan hra­bia, że ja się zaj­mę spro­wa­dze­niem chłop­stwa? Ta­kie to nie­okrze­sa­ne! ot, zwy­czaj­ne – cham­stwo…

Tysz­kie­wicz su­ro­wo i ja­koś uważ­niej po­pa­trzy} na gu­wer­ne­ra.

– Bar­dzo będę panu obo­wią­za­ny, rzekł po­wo­li i do­bit­nie, je­śli pan za­pro­si oko­licz­nych wło­ścian, a przedew­szyst­kiem ko­bie­ty i dziew­czę­ta, umie­ją­ce śpie­wać, oznaj­mia­jąc im w moim imie­niu, że cze­ka je tu po­czę­stu­nek i róż­ne drob­ne pre­zen­ta…

Gu­wer­ner ru­szył nie­zwłocz­nie śla­dem je­ome­try, któ­ry do­pę­dzał pa­stu­chów. Do wsi Gau­dy­szek była nie cała wior­sta. Pan Gry­si­kow­ski, po­mi­mo mie­sięcz­ne­go za­le­d­wie po­by­tu, miał w owej wsi już dość roz­le­gle sto­sun­ki, zwłasz­cza wśród pięk­niej­szej po­ło­wy jej lud­no­ści.

Hra­bia z Kaj­tu­siem usie­dli tym­cza­sem w pa­wi­lo­nie ło­dzi, któ­rą już przy­stau­bo­wa­no. Go­spo­darz stat­ku nie­tyl­ko po­zwa­lał chłop­cu brać do ręki wszel­kie in­stru­men­ta geo­me­trycz­ne, lecz tak­że ob­ja­śniał, krót­ko a po­pu­lar­nie, prze­zna­cze­nie i spo­sób uży­cia każ­de­go z nich. Kaj­tuś słu­chał z po­dzi­wem wy­kła­du o ba­ro­me­trze, o kole mier­ni­czem, któ­re co 50 prze­by­tych sąż­ni dzwo­ni­ło, o son­dach. Nie bę­dąc z na­tu­ry nie­śmia­łym, czuł się w to­wa­rzy­stwie star­sze­go pana zu­peł­nie swo­bod­nie. Za­sy­py­wał go py­ta­nia­mi, z któ­rych każ­de świad­czy­ło o by­stro­ści są­dów i o wiel­kim, a zni­kąd nie­za­spo­ko­jo­nym gło­dzie my­śli.

– Bę­dziesz chłop­cze z cza­sem do­brym in­ży­nie­rem, – mó­wił hra­bia. – A kim­kol­wiek być ci są­dzo­no, na po­ży­tek kra­ju i zie­mi, któ­ra ci ży­cie dala, pra­cuj we­dług sił swo­ich. Daj że ci Boże obo­wią­zek ten naj­słod­szy i naj­bar­dziej ludz­ki speł­nić…

Do du­szy Kaj­tu­sia sło­wa star­sze­go pana za­pa­da­ły głę­bo­ko, prze­sy­ca­jąc ją ja­kiemś na­boż­nem, do­tąd chłop­cu nie­zna­nem wzru­sze­niem. Ani oj­ciec ro­dzo­ny, szlach­cic sta­re­go au­to­ra­men­tu, wiecz­nie za­to­pio­ny w in­te­re­sach, po­wódz­twach, po­li­ty­ce po­wia­to­wej i wszel­kich kło­po­tach ma­jąt­ko­wych, ani mat­ka, wier­na to­wa­rzysz­ka trosk ojca, a po­prze­sta­ją­ca na wsz­cze­pia­niu w syna za­sad re­li­gij­nych i dość cia­sne­go pa­try­oty­zmu, ani gu­wer­ner, któ­ry nig­dy nie uwa­żał za po­trzeb­ne trak­to­wać pu­pi­la swe­go na ser­jo, nie roz­ma­wia­li z nim tak po­waż­nie, jak ten hra­bia z nie­zna­ne­go Ło­hoj­ska. Z roz­mo­wy z nim miar­ko­wał, jak wiel­ką jest pra­ca i za­słu­ga po­dróż­ni­ków. Fak­ta wy­mow­ne, jak na­przy­kład to, że hra­bia z przy­bocz­ny­mi swy­mi ry­sow­ni­kiem i je­ome­trą koń­czą swą pra­cę za zwy­czaj o pół­no­cy, a wsta­ją o 3-ej rano, by ani chwi­li słoń­ca nie stra­cić – im­po­no­wa­ły Kaj­tu­sio­wi wię­cej, ani­że­li wznio­słe sło­wa, do któ­rych już go pan Gry­si­kow­ski zna­ro­wił. Wi­dział na żywe oczy przy­kład ja­kie­goś za – par­cia się wszel­kich wła­snych wy­gód, aż do snu włącz­nie, przez czło­wie­ka, któ­re­go nikt do ta­kich po­świę­ceń nie zmu­szał, a jak to Kaj­tuś wy­kal­ku­lo­wał, na­pew­no też nikt nic mu za to nie pła­cił. Bo co hra­bie­mu po pie­nią­dzach?

– Pro­szę pana, py­tał Kaj­tuś, wska­zu­jąc na duży ko­min in­nej łaj­by – a do cze­go słu­ży ten pa­ro­wiec? Czy flo­ta pol­ska skła­da się z okrę­tów ża­glo­wych i pa­ro­wych?

Hra­bia uśmiech­nął się.

– Nie, Kaj­tu­siu, to wszyst­ko są ło­dzie rzecz­ne, któ­rych nie na­zy­wa­my flo­tą. Łaj­ba, na któ­rej umo­co­wa­no ko­min – to na­sza kuch­nia po­dróż­na.

– Ale cza­su nie mar­nuj­my. Rafę mu­si­my obej­rzeć. Chodź, mło­dy przy­ja­cie­lu, za­zna­jo­misz mię z Ada­mem. Oszka­lo­wa­łeś go strasz­nie – to te­raz ja was będę go­dzić.

Na roz­kaz ka­pi­ta­na paru lu­dzi od­wią­za­ło małe czó­łen­ko, w któ­rem hra­bia z Kaj­tu­siem, ry­sow­ni­kiem i je­ome­trą za­ję­li miej­sca. Je­den z za­ło­gi wsiadł z nimi i drą­giem spy­chał czół­no wprost na groź­nie ster­czą­cy łeb Ada­ma. Dru­gi czło­wiek po­zo­stał na brze­gu i po­pusz­czał lin­kę, na któ­rej czół­no mu się wy­su­wa­ło z rąk, po­my­ka­jąc z prą­dem. W ten spo­sób łód­ka za­trzy­ma­ła się przed sa­mym ka­mie­niem. W cza­sie gdy je­ome­trą ro­bił po­mia­ry i za­pusz­czał son­dę, a ry­sow­nik szki­co­wał ca­ło­kształt zna­ko­mi­te­go uro­czy­ska, na obu brze­gach Wi­li­ji zbie­ra­ły się gro­ma­dy lu­dzi.

Wi­dać wieść o przy­by­ciu dziw­nych go­ści po­szła już w głąb wio­sek.

Kon­stan­ty Tysz­kie­wicz po­ło­żył rękę na ra­mie­niu chłop­ca i mó­wił pół­gło­sem, jak by nie chcąc in­nym prze­szka­dzać, lub my­śli swej zdra­dzać.

– O ten ka­mień strasz­ny, je­den z wie­lu na Wi­li­ji, od­kąd Pol­ska i Li­twa ist­nie­ją, roz­bi­ja­ły się set­ki stat­ków, zbo­żem, czy solą ła­dow­nych. Nie­za­rad­ność i ciem­no­ta ludz­ka to spra­wia, że ka­mie­nie ta­kie po­stra­chem są groź­nym że­glu­dze. Bo i cze­mu nikt się do­tych­czas nie po­wa­żył rafy tej po­bić na­wza­jem środ­ka­mi, ja­ki­mi czło­wiek – wład­ca świa­ta, roz­po­rzą­dza? Je­den funt pro­chu i tro­chę pra­cy ka­mie­niar­skiej w wy­ku­ciu w nim dziu­ry zwal­czy­ło­by tego nie­go­dzi­we­go ra­bu­sia, co czy­ha na mie­nie ludz­kie, albo i na ży­cie mniej ostroż­nych… Zważ to, dzie­cię, jak le­ni­wem stwo­rze­niem jest czło­wiek, a u nas bar­dziej niż gdzie­kol­wiek. Są na świe­cie kra­je, są rze­ki, jak Du­naj, Ta­mi­za, Se­kwa­na, Ren, Elba i wie­le in­nych, zdaw­na po­czci­wą pra­cą in­ży­nie­rów po­oczysz­cza­ne z za­wad wszel­kich; ich dno i ko­ry­to zna­ne jest le­piej tym co o do­bro owych kra­jów dba­ją, ani­że­li oby­wa­te­lo­wi tu­tej­sze­mu jego wła­sny sad owo­co­wy…

Kaj­tuś słu­chał i roz­wa­żał sło­wa, i mil­czał, kar­bu­jąc je so­bie w pa­mię­ci.

Po pew­nym cza­sie łódź cof­nię­to z po­wro­tem. Ry­sow­nik i je­ome­tra prze­nie­śli się do pa­wi­lo­nu hra­biow­skie­go na głów­nym stat­ku, i tam w dal­szym cią­gu pra­co­wa­li nad upo­rząd­ko­wa­niem swych po­mia­rów. Hra­bia w kil­ku sło­wach dał im ja­kieś wska­zów­ki, po­czem ru­szył z Kaj­tu­siem ku ze­bra­nej na brze­gu gro­ma­dzie wiej­skiej. Wła­śnie też i pan Gry­si­kow­ski po­wra­cał za­do­wo­lo­ny ze speł­nio­nej po­myśl­nie mi­syi. Istot­nie spro­wa­dził pra­wie wszyst­kie baby i dzie­wu­chy ze wsi, w znacz­nej czę­ści mło­de i ład­ne. Trzy­ma­ły się one zwar­tą ławą, nie­uf­nie, go­to­we w każ­dej chwi­li do uciecz­ki. Ju­ści że nie­ty­le na­mo­wy pana Gry­si­kow­skie­go przy­wio­dły je na brzeg, ile ła­two zro­zu­mia­ła cie­ka­wość, co to za pań­stwo dziw­ne przy­by­ło zda­la, i co za in­te­res może mieć do nich.

– Niech bę­dze po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus – prze­mó­wił gło­śno Tysz­kie­wicz.

– Na wie­ki wie­ków – od­par­ły zgod­nym chó­rem ko­bie­ty.

Sym­pa­tycz­na po­stać hra­bie­go, a za­pew­ne i obec­ność Kaj­tu­sia sprzy­ja­ły top­nie­niu pierw­szych lo­dów. Kaj­tuś z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu kro­ków po­dzi­wiał cu­do­twór­czą po­tę­gę hra­bie­go, z jaką ów prze­ła­my­wał za­bo­bon­ny upór, lub dzi­kość wie­śnia­czek. Po krót­kich cer­to­wa­niach dwie śmiel­sze dzie­wu­chy za­in­to­no­wa­ły piosn­kę, a wów­czas hra­bia do­był no­tes i po­czął skrzęt­nie i wpraw­nie spi­sy­wać sło­wa:

Ku­ko­wa­la zia­ziul­ka za oknem,

Za­pła­ka­ła dziew­czy­na za sto­łem –

Za­pła­ka­ła dziew­czy­na we dro­dze –

Ku­ko­wa­ła zia­ziul­ka we brzo­zie

Ku­ko­wa­ła zia­ziul­ka na du­bie

Pła­ka­ła dziew­czy­na przy szlu­bie…

Po śpie­wach na­stą­pił trak­ta­ment. Ody wszak­że hra­bia wła­sno­ręcz­nie ofia­ro­wał pierw­szej z brze­gu dziew­czy­nie kie­li­szek słod­kiej wód­ki, ta wzbra­nia­ła się przy­jąć. Po­dob­ne ce­re­mo­nie czy­ni­ły inne. Hra­bia, śmie­jąc się z ich nie­uf­no­ści, któ­rej mo­ty­wy zdą­żył był już po­znać we wsiach in­nych, gdzie go bra­no za cza­row­ni­ka, po­le­cił słu­żą­ce­mu przy­nieść ze stat­ku skrzyn­kę z dro­bia­zga­mi, jak pa­cior­ki, wstąż­ki, chu­s­tecz­ki, krzy­ży­ki, szka­ple­rze i jął roz­da­wać w tłu­mie, któ­ry go zwar­tą ławą oto­czył. Na­stą­pi­ło roz­daw­nic­two wszel­kich me­dy­ka­men­tów, za któ­ry­mi prze­pa­da­ły ko­bie­ty.

W trak­cie tego za­kle­ko­ta­ła od stro­ny dwo­ru gło­śna ko­łat­ka, któ­rą wzy­wa­no do­mow­ni­ków i cze­ladź na obiad.

Kaj­tuś ock­nął się z ja­kiejś bło­giej za­du­my. Od dłuż­sze­go cza­su stał na boku po­grą­żo­ny o ma­rze­niach o tem, jak to on kie­dyś taką samą flo­tę zbu­du­je i po­je­dzie w świat. Co mu tam po­mia­ry i pie­śni! Wy­obraź­nia jego się­ga­ła bez po­rów­na­nia da­lej, ani­że­li pan Tysz­kie­wicz zdo­łał jej ho­ry­zon­ty roz­to­czyć. Śmia­ła mu się wy­pra­wa na mo­rze da­le­kie i nie­zna­ne.

– Żeby tyl­ko stry­jek przy­wiózł tę strzel­bę – mar­twił się w du­szy okrut­nie.

Hra­bia po­pa­trzył na ze­ga­rek, po­tem jak­by z pew­nem za­fra­so­wa­niem, że lą­do­wał dłu­żej, niż mu było wol­no, rzekł do gro­ma­dy:

– No, by­waj­cie zdro­wi! Dzię­ku­ję wam – a nie za­po­mi­naj­cie tych pio­snek. I co wy­ko­pie­cie, lub znaj­dzie­cie w polu, garn­ki, czy pier­ście­nie, a choć­by i sko­ru­py, cho­waj­cie dla mnie. Pro­bosz­czo­wi od­no­ście i mów­cie, że tu jesz­cze przy­ja­dę. By­waj­cie!

– Boże pro­wadź! dzia­ku­je­my – od­po­wie­dzia­ły uszczę­śli­wio­ne baby.

Hra­bia zwró­cił się do sta­re­go ster­ni­ka:

– Pa­nie Sa­pież­ko – go­to­we?

– Omi­nie­my ka­mień, pa­nie hra­bio! Czy­sto! – od­parł sta­ry.

Hra­bia spoj­rzał na prze­raź­li­wie lśnią­cą w słoń­cu wodę, wło­żył ciem­ne oku­la­ry.

– Do wi­dze­nia, mój miły i za­cny chłop­cze – rzekł do Kaj­tu­sia. Mam na­dzie­ję, że się w ży­ciu spo­tka­my, daj Boże nie­raz. A spró­bo­wał byś w górę je­chać Wi­li­ją, to pro­szę do sie­bie – do Ło­hoj­ska.

– Jak to da­le­ko? – za­py­tał na­tych­miast Kaj­tuś.

Za­śmiał się Tysz­kie­wicz do­bro­dusz­nie z tej go­to­wo­ści.

– No, bę­dzie to rze­ką z 80 mil. Ale je­śli nie po­do­łasz, to i w Wil­nie bę­dąc, do­wia­duj się. Po­ga­wę­dzi­my, cza­su ma­jąc wię­cej. A i pan może po­zwo­li – rzekł tro­chę chłod­niej, lecz uprzej­mie do pana Gry­si­kow­skie­go, po­da­jąc mu rękę z ko­lei.

Pan Gry­si­kow­ski wy­bą­kał parę fra­ze­sów, z któ­rych się moż­na było do­my­śleć, że był w siód­mem nie­bie.

Tym­cza­sem hra­bia wszedł do stat­ku. Ło­dzie wnet od­bi­ły i cała ta ka­wal­ka­da pły­wa­ją­ca su­nąć po­czę­ła ostroż­nie pod sa­mym brze­giem, gę­sie­go, by Ada­ma omi­nąć. Gdy już szczę­śli­wie prze­pły­nę­li obok zwod­ni­czej rafy, a prąd szyb­ki po­niósł flo­ty­lę na wiel­ki łuk za­krę­tu – z pier­si po­zo­sta­łych wy­rwał się zgod­ny okrzyk żalu, przy­jaź­ni i za­chwy­tu. Słoń­ce lip­co­we igra­ło na bia­łych ża­glach du­że­go stat­ku, na ko­lo­ro­wych wstę­gach masz­tu, na barw­nych chust­kach dziew­czyn, co bie­gły czas ja­kiś z ło­dzia­mi na wy­ści­gi. Czer­wie­ni­ły się pia­ski urwi­ste­go brze­gu i mo­dli­ły do nie­ba o tro­chę dżdżu spie­czo­ne ol­chy nad­brzeż­ne. Upo­jo­ny nie­zna­nym wi­do­kiem i świe­że­mi wra­że­nia­mi wi­zy­ty hra­biow­skiej, tłum wie­śnia­czy w mil­cze­niu po­stę­po­wał wąz­ką ścież­ką za­trzy­mu­jąc się garst­ka­mi na wzgó­rzach. Zda­wa­ło się tym lu­dziom z za­pa­dłej wio­ski li­tew­skiej, że sen to ja­kiś wi­dzie­li wspól­ny za spra­wą Du­cha Świę­te­go. Może wła­śnie dla­te­go, aby sen ów w czy­sto­ści za­cho­wać i mocy nie­bie­skiej nie ku­sić, nie ru­szy­ła cała gro­ma­da za ło­dzia­mi hra­bie­go, co nie by­ło­by trud­nem, gdyż pły­nę­ły wol­no. I tyl­ko dzie­ci bie­gły, śpie­wa­jąc hra­bie­mu piosn­ki już od­waż­nie i z nie­zwy­kłym za­pa­łem… Ale Tysz­kie­wicz już za­głę­bił się w pra­cy. Księ­gi roz­war­te, ocie­nio­ne bal­da­chi­mem, le­ża­ły przed nim – po­chy­lał się i kre­ślił w nich zna­ki czar­no­księz­kie.

Kaj­tuś stał nie­po­ru­szo­ny, aż do chwi­li, gdy gwar da­le­ki umilkł, a pan Gry­si­kow­ski po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu. Już też i pora była bar­dzo spóź­nio­na, a gru­ba Józ­ka, Po­py­cha­dło dwor­skie, przy­le­cia­ła wy­stra­szo­na i sta­nę­ła nad urwi­skiem z sze­rzej niż zwy­kle roz­dzia­wio­ną gębą. Dzi­wi­ła się, że nikt tego dnia nie głod­ny i że we dwo­rze pu­sto.

– Chodź­my, Ka­je­ta­nie, – prze­mó­wił gu­wer­ner ja­koś cie­plej, niż zwy­kle. – Był roz­ma­rzo­ny zna­jo­mo­ścią i wy­róż­nie­niem, ja­kie go spo­tka­ło w jego po­ję­ciu ze stro­ny hra­bie­go.

Kaj­tuś ock­nął się z ja­kichś da­le­kich, da­le­kich my­śli – i spoj­rzał, jak­by nie­po­zna­jąc, na na­uczy­cie­la. Była ci­sza sło­necz­ne­go po­po­łu­dnia. Po­ły­sku­ją­ca ta­fla rze­ki wy­da­la mu się chy­trą i nie­przy­jem­ną. Wzrok utkwił chło­pak w zło­wro­go wy­nu­rza­ją­cym z wody swój ostry łeb Ada­mie. Zmarsz­czył brwi i od­wró­cił się.

– Czy po­wie­my w domu, pro­szę pana? – spy­tał na­gle idąc ścież­ką obok pana Gry­si­kow­skie­go.

– Na­tu­ral­nie!… có­żeś ty my­ślał? i dla cze­go mie­li­by­śmy nie mó­wić?

– Nie, nic.

Szli da­lej, mil­cząc.

Do­pie­ro koło domu za­py­tał Kaj­tuś ja­koś nie­zwy­kle po­waż­nie:

– Pro­szę pana, czy funt pro­chu to dużo?

– Tro­chę mniej niż funt pie­rza, – za­kpił gu­wer­ner.

– Ale ja się py­tam – od­parł nie­zbi­ty z tro­pu i tro­chę zde­ner­wo­wa­ny chło­pak – czy funt pro­chu zaj­mu­je dużo miej­sca?

– A, na ob­ję­tość? nie, nie są­dzę. Po­mów ze stry­jem Ka­ziem, Ka­je­ta­nie… A nie za­po­mi­naj, że przed wie­czo­rem mie­li­śmy prze­ro­bić te za­da­nia, któ­re się rano nie uda­ły…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: