- promocja
Spinalonga. Wyspa trędowatych - ebook
Spinalonga. Wyspa trędowatych - ebook
Napiętnowani na całe życie
Kreta to ulubiony wakacyjny kierunek turystów z wielu stron świata. Jednym z najpiękniejszych jej zakątków jest zatoka Mirabello, największa na greckich wodach. To tu są najdroższe hotele na Krecie. Stałym punktem na trasie wycieczkowców kursujących po zjawiskowej zatoce jest Spinalonga, skalista wysepka zamieniona w obronny fort jeszcze przez Wenecjan. Jednak to nie resztki umocnień przyciągają turystów. Spinalongę otacza mit "wyspy trędowatych", miejsca, gdzie chorzy na trąd stworzyli sobie namiastkę życia takiego, jakie znali sprzed czasów choroby. Tyle że przewodnicy nie mówią całej prawdy. Ze Spinalongi nie było ucieczki, ludzie tu umieszczeni znikali z rejestrów i dokumentów, skazani na powolną śmierć fizyczną, wcześniej doświadczali śmierci cywilnej. Dzieci zabierano im po kilku dniach od narodzin. Społeczeństwo i własne rodziny odrzuciły ich na zawsze, mimo że wynaleziono już skuteczny lek. Po istniejącym w pierwszej połowie XX wieku leprozorium na Spinalondze nie zostały niemal żadne dokumenty ani zdjęcia, trędowatych z wyspy do dziś otacza zmowa milczenia. Idąc za strzępami informacji, Małgorzata Gołota przeczesuje archiwa, odnajduje ostatnich świadków i ludzi, którzy poświęcili życie sprawie trędowatych. Tej lektury nie zapomnicie.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3720-3 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BIBLIA PAULISTÓW, KSIĘGA KAPŁAŃSKA 13, 45–46
WSTĘP
Kreta, Neapoli, lato 2018
Starzec wpatruje się we mnie uparcie. Ma jasne, bladoniebieskie oczy i siwe, kręcone włosy. Ten człowiek może pomóc mi dotrzeć do ludzi, z którymi chcę się spotkać – tak powiedziano mi w departamencie turystyki regionu Lasiti, kiedy zapytałam o trędowatych ze Spinalongi. Na tej małej wyspie, na północno-wschodnich rubieżach Krety, od 1903 aż do 1957 roku działała jedna z ostatnich w Europie zamkniętych kolonii dla chorych na trąd.
Mężczyzna, który siedzi przede mną, to Maurice Born, szwajcarski etnolog zajmujący się tematem Spinalongi od 1968 roku. Maurice zna jej mieszkańców, a ja szukam możliwości, by się z nimi spotkać, odkąd w 2017 roku po raz pierwszy trafiłam na Spinalongę przy okazji urlopu spędzanego na Krecie. Organizator tamtego wakacyjnego wyjazdu na każdy dzień zaplanował wycieczki po okolicy, ale pojechałam tylko na tę jedną, na Spinalongę. Nie dlatego, że przepadam za oglądaniem poweneckich fortec. Pojechałam raczej ze względu na trzygodzinną w sumie podróż promem – na Spinalongę i z powrotem – po słynącej z pięknych widoków zatoce Mirabello, na której leży wyspa z pozostałościami po dawnym leprozorium. To największa zatoka Grecji i piąta pod względem wielkości na całym Morzu Śródziemnym. Kilka lat temu zatoka wydawała mi się o wiele bardziej interesująca niż opuszczone leprozorium czy pozostałości po niegdysiejszych fortecach. Sama Spinalonga była raczej „przy okazji”.
* * *
– Trędowaci ze Spinalongi w leprozorium wiedli normalne życie. Działały tu kawiarnie nazywane przez Kreteńczyków kafenionami, salon fryzjerski, odbywały się śluby i rodziły się dzieci, które później chodziły na wyspie do szkoły – opowiada przewodniczka turystyczna, kiedy z wycieczką odwiedzam wyspę. Tak mało w tej opowieści tragizmu, że trudno w nią uwierzyć. Kobieta mówi dalej: – Mieszkańcy wyspy obchodzili święta, uczestniczyli w życiu lokalnego kościoła. Ludzie chorzy na trąd odtworzyli tu życie społeczne i towarzyskie, jakie znali sprzed czasów zamknięcia na Spinalondze. W izolacji pacjenci leprozorium pozostawali aż do 1957 roku, kiedy kolonię zlikwidowano. Można to było zrobić dzięki wynalezieniu skutecznego lekarstwa na trąd – był to lek znany jako diasone. Efektem ubocznym stosowania tego leku była długowieczność. Wyobraźcie sobie państwo, że do dziś żyje osiem osób, które pamiętają życie w kolonii dla trędowatych na Spinalondze.
Po powrocie do hotelu szukam w internecie informacji o byłych mieszkańcach leprozorium, ale nie znajduję na temat Spinalongi żadnego solidnego reportażu. Większość wyników to zdawkowe informacje rodem z katalogów turystycznych. Efekt wyszukiwania po grecku jest niewiele lepszy. Na greckiej Wikipedii pod hasłem „Spinalonga” też widnieją tylko zwięzłe notki:
Spinalonga to mała wyspa, która zamyka od północy Zatokę Eloundy w prowincji Mirabello w prefekturze Lasiti na Krecie. Została doskonale ufortyfikowana przez Wenecjan – zarówno pod względem konstrukcyjnym i architektonicznym, jak i pod względem estetyki całego krajobrazu, który wciąż zachowuje swoje piękno. (...)
Trąd
30 maja 1903 roku podjęto decyzję o przekształceniu Spinalongi w wyspę trędowatych, a pierwszych pacjentów przeniesiono tu w 1904 roku (...). Leprozorium ostatecznie zamknięto w 1957 roku, po wynalezieniu skutecznego leku na trąd.
Na temat wyspy powstało kilka artykułów po grecku, romantyczna powieść Wyspa brytyjskiej pisarki Victorii Hislop, której akcja dzieje się na Spinalondze – do kupienia online w kilku językach, w tym po polsku – a także krótki, ciekawy tekst na stronie BBC. Elizabeth Warkentin pobieżnie opisuje w nim otaczającą wyspę tajemnicę związaną z kolonią dla trędowatych, a w rozmowie z autorką jako ekspert wypowiada się Maurice Born. Do dziennikarki kieruje słowa: – Widzi pani, historia Spinalongi to historia ogromnego kłamstwa. Po zamknięciu kolonii rząd grecki, pragnąc zatrzeć wszelkie ślady istnienia leprozorium, spalił wszelkie dotyczące go akta. Wszystko miało wyglądać tak, jakby Spinalonga w ogóle nie istniała.
Brama prowadząca do stacji dla trędowatych w ateńskim szpitalu Agia Varvara, gdzie nakręcono film dokumentalny L’Ordre, lata 70. XX wieku.
Epaminondas Remoundakis – jeden z niewielu mieszkańców leprozorium na Spinalondze, których imię i nazwisko jest dzisiaj znane.
KADRY Z FILMU JEANA-DANIELA POLLETA L’ORDRE
W tekście Warkentin nie zostaje wyjaśnione, dlaczego grecki rząd miałby zacierać ślady i udawać, że cała historia nie miała miejsca. Nie ma też wypowiedzi żadnego z byłych mieszkańców leprozorium.
Na nazwisko Borna trafiam jeszcze kilkakrotnie w kolejnych materiałach. To właśnie on – razem z Marianne Gabriel – jest tłumaczem i autorem wstępu do wspomnień niejakiego Epaminondasa Remoundakisa Vies et morts d’un Crétois lépreux przełożonych z greckiego i wydanych po francusku nakładem wydawnictwa Anacharsis w 2015 roku. Born jest też scenarzystą wyreżyserowanego przez Jeana-Daniela Polleta filmu L’Ordre – krótkometrażowego dokumentu z 1973 roku wciąż dostępnego na YouTube.
„L’Ordre” znaczy po francusku porządek, coś, co jest z góry narzucone, ustalone, niezmienne. Reguły, których trzeba przestrzegać.
* * *
O zachodzie słońca wyspa wygląda pięknie. Zachody są tu naprawdę wspaniałe. To właśnie ujęcia nakręcone o tej porze składają się na pierwsze kadry L’Ordre.
Kolejne też działają na emocje. Najsilniej chyba ten przeraźliwy dźwięk towarzyszący podnoszeniu szlabanu. Szlaban ustawiony jest zaraz za bramą, nad którą widać drut kolczasty. To brama wejściowa do stacji dla trędowatych w ateńskim szpitalu Agia Varvara. Tu przysłano chorych ze Spinalongi, kiedy w 1957 roku zamknięto leprozorium na wyspie. A to on, Epaminondas Remoundakis. Patrzy przed siebie oczami, które niczego już nie widzą. Poprawia włosy dłońmi pozbawionymi palców. Bierze głęboki wdech i zaczyna mówić.
– Minęło już trzydzieści sześć lat, odkąd trafiłem do więzienia, choć nie popełniłem żadnego przestępstwa. Przez wszystkie te lata rozmawiało ze mną, z nami wielu ludzi. Niektórzy z nich robili nam zdjęcia, inni chcieli o nas pisać, jeszcze inni kręcili filmy. Wszyscy ci ludzie składali nam obietnice, których potem nie dotrzymywali. Zdradzili nas. Żadna z tych osób nie przekazała światu tego, na czym nam zależało. Nie powiedziała prawdy. Nie chcemy być znienawidzeni. Wszystko, czego potrzebowaliśmy kiedyś i czego dziś potrzebujemy, to miłość. Chcielibyśmy być kochani i akceptowani jako ludzie, którym przytrafiło się nieszczęście. Nie chcemy być zjawiskiem, innym gatunkiem człowieka. Mamy te same sny co wy. Dlatego nie zaliczajcie nas do innego, osobnego świata. Czy wy, jako cudzoziemcy, będziecie inni? Czy powiecie prawdę, czy udekorujecie swoje nagrania kłamstwami?
Na filmie Remoundakis ma niespełna sześćdziesiąt lat. Choć jest już bardzo wyniszczony przez chorobę, mówi jasno, logicznie, donośnym głosem. Niewidzące oczy spoglądają prosto w kamerę.
Otwarty grób. To znów wyspa. To cmentarz, który zniszczyli turyści. Nie ma trumny, widać niekompletny szkielet. Na kościach stóp zostały zniszczone buty. Epaminondas, a potem ta kobieta. Niewidoma, dłonią próbuje coś przed sobą znaleźć. Ma na sobie tylko koszulę nocną i włosy w nieładzie. Trędowata.
Zmiana kadru. Spogląda na mnie mężczyzna w ciemnych okularach, o delikatnie naznaczonej przez chorobę twarzy. Budynki. Wyspa. I znów Remoundakis: – Na Spinalondze duch stworzenia nie istniał. Każdy, kto kiedykolwiek wszedł na wyspę, wchodził tam z perspektywą śmierci, bez nadziei. Dlatego mieliśmy dusze z lodu. Łzy i rozłąka zdarzały się w naszym życiu codziennie.
Na trawie leżą ampułki. Stosy pustych ampułek rozrzuconych w nieładzie na wyspie dawno temu. Dowody na istnienie choroby, która stała się przyczyną izolacji mieszkańców wyspy od reszty świata. Znów mówi Remoundakis: – Abyście dziś mogli poczuć dokładnie to, co my czuliśmy kiedyś i co wtedy się działo na wyspie, powiem wam tak: na Spinalondze wzniesiono przeciwko nam ogromną ścianę oszczerstw. Wszystko po to, by inni, zdrowi, postrzegali nas jako inne od siebie istoty, za dziwne stworzenia. Do tego stopnia, że gdy w 1938 roku biznesmen Papastratos zaoferował nam telefon, administracja wyspy zrobiła wszystko, aby nie zainstalować go na Spinalondze. Telefon uwolniłby nasz zamknięty na wyspie głos, pełen irytacji wobec wszystkich niesprawiedliwości, jakich się wobec nas dopuszczano. To życie było cierpieniem, a jednak ja sam mówię dziś: lepiej było żyć na Spinalondze niż mieszkać tu i widzieć, jak to godne pożałowania państwo okłamuje ludzi, których kochamy.
– Zatrzymajcie się, póki czas – zaklina Remoundakis. – Zatrzymajcie się, bo zmierzacie prosto do katastrofy. Przepraszam. Mówię wam to szczerze, jako przedstawicielom waszej społeczności, waszego świata. Wasza dekadencja, obojętność i bezczelność doprowadzi was w końcu do katastrofy.
L’Ordre to przeszło pół wieku historii leprozorium zamknięte w 44 minutach.
* * *
Jaki on był? Jaki był Remoundakis?
– Był dla mnie jak ojciec – Maurice Born długo zastanawia się nad odpowiedzią. – Był nie tylko oczytany i inteligentny, był też mądry. Był przebiegły, gdy sytuacja tego wymagała. Lubił się śmiać, nawet wtedy, gdy stał się już mocno zależny od swojej żony Tassii, gdy stan jego zdrowia nie był najlepszy. Miał w sobie wolę życia. Był właśnie taką osobą, na którą czekali chorzy na Spinalondze, kiedy modlili się o nadzieję i ratunek. Właśnie tak się czuli, kiedy pojawił się w kolonii w 1936 roku. Powiedzieli mi o tym, kiedy się poznaliśmy.
* * *
Wtedy, w 1936 roku, wokół Spinalongi unosi się nieznośny odór. Przybysze z dalekich stron nie zawsze wiedzą dlaczego, ale miejscowi nie mają wątpliwości: to gniją ludzie. Tak śmierdzą ciała trędowatych, którzy jeszcze nie umarli.
Epaminondas Remoundakis, który stoi na przystani w rybackiej osadzie Plaka, położonej naprzeciwko Spinalongi, kilkaset metrów od jej brzegów, również wie, skąd dobiega smród, zdaje sobie sprawę z tego, co znajduje się na wyspie. Wysoki, szczupły młody człowiek głęboko wdycha fetor. Do niedawna cieszył się ogromnym zainteresowaniem młodych panien. Jak na studenta przystało, ubiera się elegancko, zwykle pod krawatem. Bystry, uważany za niezwykle atrakcyjnego, potrafił latami kryć swoją słabość pod przykrywką pewności siebie. Zdarzały się nawet dni, w których zapominał o tym, że trąd dawno wydał na niego wyrok śmierci. Pieczęć losu. Tak o tym myślał wtedy, kiedy zapomnieć nie mógł.
Teraz stoi na pomoście i oddycha głęboko, chcąc oswoić się z wonią zgnilizny, nim stanie przed bramą prowadzącą do znajdującej się na wyspie osady, w której spędzi resztę życia. W 1936 roku ma zaledwie dwadzieścia jeden lat. Jeszcze kilka tygodni temu snuł marzenia o czekającej go po studiach na ateńskim uniwersytecie karierze prawniczej, choć przecież od wielu lat żył ze świadomością swojej choroby. I doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później zaprowadzi go ona właśnie tutaj. Nadzieję na to, że nigdy się to nie wydarzy, mógłby mieć tylko głupiec. On jednak ją miał i może właśnie dzięki niej przeżył ostatnie lata, pozbawiony matki, z dala od ojca i rodzinnego domu. Miał tylko Marię, starszą siostrę, a i ją niedawno mu zabrano. Teraz on sam, tak jak Maria kilkanaście miesięcy wcześniej, czeka na Aleksandra, który zniszczoną drewnianą łodzią zawiezie go na wyspę. Maria, tak jak Epaminondas, ma trąd.
Oboje przez lata ukrywali się w Atenach, wysłani tam przez najbliższych z kreteńskiej wsi Agia Triada. Było im ciężko z daleka od wszystkiego, co znali, ale mieli siebie nawzajem. Epaminondas, zwany zdrobniale przez rodzinę i przyjaciół Nondasem, mógł chodzić do szkoły – na jego ciele nie było widocznych śladów trądu. Maria nie miała tyle szczęścia. Jej ciało gniło, a twarz, wyraźnie zmienioną przez trąd, trzeba było ukrywać przed światem. Kiedy jednak ktoś przypadkiem ją zobaczył, oboje, Nondas i Maria, mówili, że rysy dziewczyny zniekształciły poparzenia, jakich doznała w pożarze. Gdyby ktoś doniósł na policję, że ona i on są chorzy, trafiliby do leprozorium, możliwe, że na Spinalondze – oboje przecież pochodzili z Krety. A Spinalonga jest gorsza niż śmierć. Maria przebywała więc głównie w domu, czytała, szyła, gotowała, sprzątała, czekała, aż Nondas wróci ze szkoły, potem z uniwersytetu, i opowie jej, co robił w ciągu dnia, z kim się spotkał, z kim rozmawiał. Starali się żyć normalnie.
Według oficjalnych szacunków przez istniejące w latach 1903–1957 leprozorium na Spinalondze przewinęło się prawie 1500 pacjentów. Nieoficjalne źródła mówią, że mogło ich być nawet dwa razy więcej.
Bali się, to oczywiste, ale strach nie przyćmił ich czujności. Najpierw ojciec, potem już sam Nondas za każdym razem wybierał dla nich lokum położone trochę na uboczu. Tylko takie domy lub mieszkania wynajmowali. Wszystko po to, żeby uniknąć bliskich relacji z sąsiadami, chociaż ci przecież byli zawsze, nawet jeśli dom Marii i Nondasa od tego sąsiedzkiego znajdował się stosunkowo daleko.
To dlatego często zmieniali miejsce zamieszkania, a przeprowadzki organizowali z najwyższą ostrożnością, jak w 1931 roku, gdy wprowadzali się do domu przy ulicy Liossion. Z rzeczami załadowanymi na ciężarówkę zrobili kilkanaście objazdów po mieście, by upewnić się, że nikt ich nie śledzi, chociaż i to nie gwarantowało pełnego bezpieczeństwa. W domu przy Liossion faktycznie nie mieszkali długo. Musieli się wyprowadzić, gdy ktoś doniósł na nich zarządcy nieruchomości.
Ze wspomnień Remoundakisa:
Dwa miesiące przed zakończeniem umowy najmu odwiedzili mnie dwaj mężczyźni: zarządca naszej nieruchomości w towarzystwie kierownika hotelu znajdującego się tuż przed starą kliniką mojego brata. Kierownik usłyszał od jakiejś dobrej duszy, że moja siostra jest chora. Obaj panowie przyszli, żeby poinformować mnie, że córka zarządcy niebawem bierze ślub, a dom, w którym mieszkamy, ma otrzymać w posagu. Powiedziałem mu, że nasza dzierżawa wygaśnie dopiero za dwa miesiące, a ja już zapłaciłem za ten okres czynsz. Na co on odpowiada: „Jeśli nie posprzątasz domu w ciągu trzech dni, zgłoszę cię na policję za... no cóż, wiesz dlaczego!”. Potem odwrócili się na pięcie i odeszli, pozostawiając nas sparaliżowanych w sytuacji tego nieoczekiwanego zagrożenia.
Mimo wszystko Remoundakisowie będą się skutecznie ukrywali w Atenach aż do września 1935 roku, gdy donos w sprawie trędowatej Marii zostanie złożony w ateńskiej policji.
Na ciele Nondasa przez wiele lat nie było nic, co mogłoby wzbudzić choć cień podejrzenia u zdrowych ludzi. Kiedy jednak stracił Marię, kiedy i jego samego kilka miesięcy później uwięziono, wystarczyło zaledwie kilka godzin, jedna noc w komisariacie i zmienił się nie do poznania. Trąd tak wyraźnie zaznaczył swoją obecność na jego twarzy, że nie mógłby dłużej unikać zesłania.
Ze względu na ukształtowanie terenu większość zabudowań mieściła się w zachodniej części wyspy. Na wschodzie znajdowały się tylko stary turecki cmentarz, poweneckie cysterny i jeden z kościołów.
Tamtej nocy – w 1936 roku, niedługo po tym, jak po raz pierwszy postawił stopę na pomoście Spinalongi – zanotował w dzienniku: „Kilkaset metrów od brzegu, na łodzi, którą prowadził Aleksander, mój Charon, odzyskałem przytłumione rozpaczą zmysły. Wpatrywałem się w ogromną fortecę, była tuż przede mną. To ona miała mnie strzec i ustalać granice ziemi, na której będę żył. Wyniosła, masywna i niedostępna”.
* * *
Wyspa jest niemal pozbawiona plaży. W całości zabudowana, tylko gdzieniegdzie poprzetykana zielenią drzew. Sucha i skalista. Nie pasuje do rajskich widoków zatoki Mirabello. Spinalonga sprawia wrażenie rzuconej tu trochę przypadkiem.
Kilkunastu starców spogląda na Remoundakisa. Nie wiedzą jeszcze, co o nim myśleć. Wygląda inaczej niż każdy inny mieszkaniec kolonii. Ma na sobie schludny strój, tak różny od łachmanów, w których chodzą oni. Ma też krótko przystrzyżone, uczesane włosy. Siedzi na tarasie przed nimi, spoglądając na morze. Wiedzą, że jest mądry, potrafi pisać i ładnie mówi. Oni sami nigdy do szkoły nie chodzili, w wiejskich domach panowała bieda. Nie potrafią się nawet podpisać.
Jeden po drugim podchodzą do tego młodego człowieka, żeby się przedstawić. I mówią: – Powiedzieli nam, że weźmiesz nas pod opiekę. Chcemy ci przyrzec, że zrobimy wszystko, cokolwiek postanowisz.
Mówią o tym, co ich trapi, już od pierwszych dni traktują go jak wyrocznię. Na wyspie jest wtedy trzysta trzydzieści osób, z których trzydzieści to pozostawieni samym sobie obłożnie chorzy. Wioska jest brudna, wokół domów zalegają śmieci. Wszędzie pałętają się kury. Obok wielu kwater stoją proste szafki z przewierconym blatem, które zastępują toaletę. Do nich chorzy się wypróżniają. Odkąd prawie czterdzieści lat temu wyjechali tureccy osadnicy, domów nikt nie pobielał.
W aptece brakuje leków, dostępne są tylko aspiryna, jod, kwas borowy, laudanum – nalewka z opium. Czasem na półkach pojawia się olej czaulmugrowy (chaulmoogra), czasem można dostać wyciąg z krzyżownicy (polygali) lub pokrzyku wilczej jagody (belladonny). To nie zmieni się aż do końca drugiej wojny światowej.
Brakuje też bandaży. Chorzy sami opatrują sobie rany, używając do tego fragmentów tkanin z własnej starej bielizny. Próbują dbać o rany. Robią okłady z mydła i cukru albo z nasączonych oliwą z oliwek liści diktamosu (lebiodki kreteńskiej), rośliny uważanej na Krecie za lek dobry na wszelkie dolegliwości. „Bandaże” zmienia się codziennie, by potem odłożyć je w dużych koszach. Niemal natychmiast obsiadają je muchy. Na wyspie jest w tamtym okresie dziesięć praczek, żon chorych pacjentów. Za każdym razem, gdy przychodzą po kosze z brudnymi „bandażami”, mocno nimi potrząsają, a potem czekają, aż wypadną z nich wszystkie robaki.
Nondas musi działać szybko. Prędzej czy później trąd dopadnie i jego, to wie na pewno. W ciągu kilku kolejnych lat przekona się, że choroba uczyni go bardziej zależnym od innych, niż w tej chwili przypuszcza.
Potrzebuje tylko czasu, by chorzy mu zaufali. Niebawem zaczną między sobą szeptać: „Remoundakis jest naszym zbawicielem”. Nie wszyscy i nie do końca rozumieją, co ma na myśli, gdy po raz pierwszy zbiera ich na głównym placu osady i mówi o prawach człowieka. Wiedzieli, że mają jakieś prawa. Aż do teraz nie mieli pojęcia, co z tą wiedzą zrobić.
„Widziałem świat skrzywdzonej niewinności. Wszystko to byli zwyczajni wieśniacy. Wydawało mi się, że tęsknią za tym, aby jakaś wykształcona osoba została wysłana na wyspę właśnie po to, by bronić ich praw. Zaprowadziło mnie tutaj przeznaczenie” – pisze w dzienniku Nondas.
Remoundakis jest charyzmatyczny i potrafi to wykorzystać. Po trosze to umiejętność wrodzona, po trosze udoskonalona podczas studiów prawniczych. Wiele zawdzięcza profesorom od prawa konstytucyjnego i administracyjnego. Svolos i Maridakis byli naprawdę doskonałymi mówcami. Pierwszego studenci często porównywali do Platona. Znał się na rzeczy i był niezwykle dowcipny. Drugi zwracał uwagę słuchaczy niezwykle donośnym głosem. W pamięci Nondasa zapisze się jako człowiek zdolny do wypowiadania stu trzydziestu słów na minutę. Nondas miał więc dobrych nauczycieli. To dzięki nim teraz bez większego trudu przekonuje chorych, że trzeba działać. Wierzy w to także on sam, nie wie przecież, jak długo choroba pozwoli mu żyć.
Trąd nie będzie dla niego łaskawy – pozbawi go obu dłoni, nosa i – na dwadzieścia sześć ostatnich lat życia – wzroku. Zanim jednak do tego dojdzie, Epaminondas Remoundakis zdoła na stałe zapisać się na kartach kreteńskiej historii jako buntownik ze Spinalongi.
* * *
Nazwa wyspy po grecku znaczy tyle co „długi cierń”. Z nielicznych artykułów o Spinalondze wynika, że wyspa powstała na skutek trzęsienia ziemi. Zdaniem weneckiego kartografa Vincenzo Coronellego było inaczej: Spinalonga nie zawsze była wyspą, a w pierwotnym kształcie była naturalnie połączona z pobliskim półwyspem Kolokytha. To Wenecjanie w 1526 roku mieli zniszczyć część półwyspu i stworzyć wyspę, żeby z twardego kamienia wapiennego i miękkiego piaskowca zbudować na niej solidne fortyfikacje. W strategicznych miejscach umieścili przypominające monumentalne półksiężyce mezzaluny Michel i Moceniga, zwaną też Barbariga. Archeolożka Georgia Moschovi, członkini Stowarzyszenia Studiów Historii Krety, kilka wieków później określi je mianem wspaniałej architektury fortyfikacyjnej.
Spinalonga w swoim najwyższym punkcie ma 53 metry nad poziomem morza i jest stosunkowo mała – nieco ponad 34 hektary powierzchni. Umiarkowanym tempem można obejść ją dookoła w trochę ponad godzinę. Nie, z pewnością nie jest duża. Jednak z racji położenia idealnie nadaje się na punkt obronny, a Wenecjanie chcieli zapewnić sobie bezpieczeństwo. Jeśli kiedykolwiek w okolice Krety zbliżyłaby się armia Imperium Osmańskiego – najpoważniejsze zagrożenie tamtych czasów – nadciągnęłaby najprawdopodobniej z północnego wschodu, a od tej strony Krety strzegły majestatyczne fortyfikacje Spinalongi uzbrojone w trzydzieści pięć armat.
Weneckie garnizony trzymały się tu do 1715 roku, potem Spinalonga stała się osadą osmańską i prężnie się rozwijała dzięki bezpieczeństwu, jakie gwarantowały jej weneckie fortyfikacje. W domach zbudowanych na fundamentach poweneckich budynków w 1834 roku mieszkało osiemdziesiąt rodzin kreteńskich Turków, w 1881 roku – już 227. Niewiele różniło ich od Kreteńczyków, mówili tym samym językiem, ale wielu spośród kreteńskich Turków było muzułmanami. To właśnie religia stała się jedną z najważniejszych przyczyn powstań Kreteńczyków przeciw Turkom. Najbardziej dramatyczne z nich okazało się to trwające od 1866 do 1869 roku. Symbolem tamtych wydarzeń jest dzisiaj klasztor Arkadi położony na pięćsetmetrowym wzniesieniu, około 25 kilometrów od Rethymnonu. W listopadzie 1866 roku przed Turkami schroniło się tutaj kilkuset powstańców wraz z kobietami i dziećmi z okolicy – w sumie około tysiąca osób. 15 tysięcy żołnierzy osmańskiej armii uzbrojonych w trzydzieści dział otoczyło jednak budynek i po niespełna dwóch dniach dostało się do środka. W obliczu wtargnięcia Turków do budynku powstańcy wysadzili go w powietrze. Większość Kreteńczyków zginęła na miejscu.
Także różnice wyznań doprowadziły do prześladowań Turków, które przybrały na sile podczas kolejnej wojny grecko-tureckiej w 1897 roku. Część z nich opuściła wtedy Kretę. Pojechali do Turcji, by osiedlać się wzdłuż tureckich wybrzeży mórz Egejskiego i Śródziemnego albo dalej, w Syrii – Damaszku, Aleppo i al-Hamidiji; w Trypolisie w Libanie, palestyńskiej Hajfie i w końcu w egipskiej Aleksandrii. Tych, którzy nie opuścili Spinalongi dobrowolnie, wkrótce zmusiła do tego władza. Na początku XX wieku, gdy powstał plan założenia na wyspie kolonii dla trędowatych, rząd Krety, wówczas już autonomicznej republiki pod protektoratem Imperium Osmańskiego, zaproponował Turkom finansową rekompensatę w zamian za opuszczenie Spinalongi. Ślady toczących się w tej sprawie pisemnych negocjacji dziś znajdują się w ateńskim Generalnym Archiwum Państwowym. Brązowa teczka zawiera zaledwie kilka dokumentów z pierwszych dziesięcioleci XX stulecia, z których wynika, że deklaracje urzędników na temat rekompensat nie zawsze kończyły się ich wypłatą – często zwyczajnie nie starczało na to pieniędzy. Cel został jednak osiągnięty – Turcy się wyprowadzili, a na Spinalondze mogli osiedlać się trędowaci.
Historia zachowała nazwiska tylko nielicznych mieszkańców leprozorium, pozostali stali się bezimienni. To właśnie tych ludzi dzisiaj szukam.
* * *
W świecie XXI wieku, który zmaga się z pandemią COVID-19, narzuca się myśl, że mieszkańcy Spinalongi mogliby być dla nas źródłem inspiracji. W czasie koronawirusowej izolacji jest nam ciężko, choć zamknięci jesteśmy we własnych domach, z własnymi rodzinami, z nieograniczonym dostępem do bieżącej wody i prądu. Mamy co jeść, jest nam ciepło i mamy internet, a dzięki niemu dostęp do informacji i kontakt z przyjaciółmi. Ludzie osadzeni na Spinalondze żyli w zamknięciu znacznie dłużej, czasem przez całe dziesięciolecia, skazani wzajemnie tylko na siebie i pozbawieni wszelkich wygód. A mierzyli się przecież z chorobą, o której wówczas mało kto wiedział coś konkretnego.
Do dziś zresztą, mimo wieloletnich badań laboratoryjnych i naukowych, nie znaleziono odpowiedzi na najważniejsze pytanie: jak rozprzestrzenia się trąd? Nawet w 2021 roku WHO podaje dość ogólnie, że bakteria Mycobacterium leprae powodująca trąd przenosi się drogą kropelkową podczas długich i częstych kontaktów z jej nieleczonym nosicielem. Z drugiej strony to samo WHO informuje, że 95 procent światowej populacji dorosłych ma naturalną odporność na tę bakterię.
Rybacką wioskę Plaka od brzegów kolonii dla trędowatych dzieliło zaledwie kilkaset metrów. To głównie mieszkańcy Plaki zaopatrywali pacjentów leprozorium w żywność i ubrania, sprzedając je chorym w sklepie na terenie kolonii.
Pytania pozostawione bez odpowiedzi nie idą w parze z racjonalnym myśleniem. Nieodkryte tajemnice sprzyjają narastaniu mitów nawet dziś, w XXI wieku. A trąd był bardzo tajemniczy przez długie stulecia. Jeżeli przyjąć perspektywę autorów Biblii, ta choroba to kara boska za grzechy, kłamstwo, cudzołóstwo. Miriam stała się trędowata po tym, jak podważała misję Mojżesza, Ozjasz – bo złamał zasady kultu, a Gechazi dlatego, że okłamał Elizeusza. Tak mówią mędrcy, tak mówią kapłani. W buddyzmie trąd to kara za grzechy popełnione w poprzednim wcieleniu. Podobne przekonanie panowało w starożytnej Persji – trąd był rodzajem kary, jaką musi ponieść człowiek, który zgrzeszył przeciwko słońcu. To zresztą Persowie już sześćset lat przed naszą erą ustanowili prawo, wedle którego chorych należało wypędzać z miasta. Słońce było dla Persów ważniejsze niż pojedyncze istoty ludzkie. Katoliccy biskupi myśleli podobnie – izolację jako sposób na trąd polecili światu w 583 roku. Synod prowincjonalny zwołany wtedy w Lyonie miejsca, do których mieli być wysyłani trędowaci, nazwał domami lepry.
W sprawie trądu przez wiele stuleci literatura, często przecież będąca narzędziem edukacji, specjalnie nie pomagała. Pominąwszy już święte księgi, nawet wybitny literacko poemat o Tristanie i Izoldzie demonizował trędowatych, opisując ich rzekomo niepohamowany popęd seksualny.
Norweski lekarz Gerhard Armauer Hansen w 1873 roku, a więc jeszcze przed założeniem leprozorium na Spinalondze, stwierdził, że to wszystko nie może być prawdą. Odkrył, że trąd rozwija się w ciele człowieka na skutek zarażenia się bakterią Mycobacterium leprae, atakującą przede wszystkim skórę, nerwy obwodowe, powierzchnię błony śluzowej górnych dróg oddechowych i oczu. Jednak zwykłym ludziom trudno było z dnia na dzień przyjąć do wiadomości, że uznawany za karę boską trąd – jak wiele innych chorób – powoduje zwykła bakteria i że niewiele ma on wspólnego z przekleństwem zsyłanym przez opatrzność. Dlatego samych chorych i ich rodziny w XIX i XX wieku wciąż piętnowano.
Odkrycie doktora Hansena dało jednak medycynie nadzieję na to, że kiedyś uda się wynaleźć skuteczne lekarstwo na tę chorobę. I tak się stało. Dziś, w XXI wieku, trąd jest całkowicie uleczalny, a leczenie podjęte odpowiednio wcześnie może zatrzymać rozwój choroby i zapobiec występującym w jej następstwie deformacjom ciała prowadzącym do niepełnosprawności. Choroba występuje zarówno u dzieci, jak i u dorosłych, a nieleczona wywołuje zmiany skórne połączone często z miejscową i częściową utratą czucia, plamy, guzki lub grudki, a nawet utratę słuchu. Objawy mogą wystąpić po kilkunastu miesiącach lub kilkunastu latach od zarażenia. Leczenie opiera się na terapii wielolekowej (MDT) z użyciem leków takich jak: ryfampicyna, klofazymina i dapson.
Doktor Hansen, pochylając się cierpliwie nad mikroskopem w bergeńskim szpitalu Lungegård, zmienił więc bieg dziejów i szybko stał się najważniejszym w Norwegii specjalistą od trądu. Na jego cześć trądowi nadano alternatywną nazwę – choroba Hansena. Przyjdzie taki czas, gdy jedynie to określenie trądu będzie uznawane za właściwe i tylko ono będzie legalne. Grecja XXI wieku wszelkich innych wyrażeń zabroni, uznając je za zniesławiające. Trąd stanie się wtedy oficjalnie chorobą Hansena, a trędowaci – hansenami. Wtedy już będzie wiadomo, że trąd jest zakaźną, uleczalną chorobą przewlekłą. Tylko tyle i aż tyle. Jednak samego doktora Hansena z każdym rokiem coraz trudniej uznawać za wyłącznie pozytywnego bohatera.
W 2019 roku Grete Eilertsen z bergeńskiego Muzeum Trądu mówi mi wprost: – W dzisiejszej Norwegii mało kto uważa Armauera Hansena za naukowca o nieskazitelnej moralności i z etycznym podejściem do pacjenta. Oczywiście, gdyby nie jego odkrycie, moglibyśmy nigdy nie poznać lekarstwa na trąd. Jednak obecnie głośno mówi się o tym, że doktor Hansen w pracach badawczych nad trądem całkowicie się zatracił, gubiąc po drodze człowieczeństwo. Gdyby tak nie było, czy eksperymentowałby na ludziach i zwierzętach? Czy upierałby się, że pacjentów zdiagnozowanych jako trędowaci należy całkowicie i przymusowo izolować od reszty społeczeństwa?
Być może Grete Eilertsen ma rację, ale są dowody na to, że i tę przymusową izolację trędowatych można było zorganizować humanitarnie. Tak jak zrobiono to w powstałym mniej więcej w tym samym czasie co Spinalonga leprozorium na wyspie Culion na Filipinach. Już w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku Culion zyskało sławę wzorcowej kolonii dla chorych na trąd. Założeniem idei tworzenia leprozoriów od początku była przecież nie tylko ochrona zdrowych przed rozprzestrzenianiem się choroby, ale też uczynienie życia trędowatych znośniejszym niż to, które wiedli dotychczas.
* * *
Gerhard Armauer Hansen miał powody, by współczuć trędowatym. Mało brakowało, a tak jak oni byłby wyrzutkiem społeczeństwa. Miał syfilis – jedną z najczęściej diagnozowanych chorób w ówczesnej Norwegii, najszerzej rozpowszechnioną chorobę weneryczną, chorobę królewską, jak mawiają ci, którzy lubią czarny humor. Nazw jest tyle, że trudno wszystkie zapamiętać: franca, choroba dworska, przydomek dworski, choroba sekretna, choroba hiszpańska, przymiot, pudendagra, pani franca, świerzba, dziki świerzb, syf, weneria, katar kanalicowy, ospa miłosna, niemoc kurewników i cudzołożników. W Rosji syfilis nazywało się chorobą polską, we Francji – angielską, a w Polsce – niemiecką.
Syfilisem Gerhard zaraził się od Astri, krawcowej, z którą romansował podczas studiów w Christianii. Tak wiele lat później stwierdził biograf doktora Thomas Martin Vogelsang. Hansen dopiero co przekroczył wtedy dwudziestkę. I tak miał dużo szczęścia, że syfilis udało mu się ukryć przed światem. Gdyby wieść o jego chorobie dotarła do profesorów, radesyken, niegodziwa choroba, jak nazywano ją w ówczesnej Norwegii, mogła stać się powodem usunięcia go z Królewskiego Uniwersytetu Fryderyka w Christianii. Norwescy lekarze byli zobowiązani do zgłaszania wykrytych przypadków chorób zakaźnych, a taką był syfilis. Po zgłoszeniu policja przewoziła potencjalnych zarażonych najpierw do aresztu, a potem na zamknięty oddział szpitalny. Taki oddział otoczony był zwykle płotem z drutu kolczastego. W Norwegii aż do 1969 roku wykrycie u jednego z przyszłych małżonków syfilisu stanowiło jedną z bezwzględnych przesłanek do niezawierania małżeństwa. Jeśli diagnoza została przemilczana i ujawniona dopiero po ślubie – tak jak w przypadku trądu – stawała się podstawą do jego unieważnienia. Jednak Gerhard swojej żony Fanny nie okłamał, wyszła za niego świadoma jego choroby.
Syfilis znaczy brudny, trędowaty znaczy nieczysty. Czyż to nie to samo? Te dwie choroby w oczach Gerharda różniły się tylko tym, że jedną łatwo ukryć, drugiej ukryć nie sposób. W pamiętnikach zanotował później, że w czasie poprzedzającym wyodrębnienie Mycobacterium leprae przyświecała mu jedna myśl i płynąca z niej nadzieja: jeśli udowodni, że trąd nie jest chorobą dziedziczną, lecz zakaźną, to być może przyczyni się do zmniejszenia cierpienia trędowatych wynikającego z ich społecznego odrzucenia. Taką decyzję podjął z potrzeby serca. Gerhard nie był złym człowiekiem, dobro ludzkie stanowiło dla niego wartość nadrzędną. Rodzina i przyjaciele zwykle mówili o nim, że to wielki optymista, z natury miły i towarzyski. Od dziecka był wulkanem energii.
Z problemem syfilisu Norwegia borykała się od wieków, tak samo jak z problemem trądu. W XVII wieku największe skupiska trędowatych w całej Europie Zachodniej były właśnie w Norwegii oraz na Islandii. Żyli oni w równie opłakanych warunkach, co w każdym innym kraju aż do XIX wieku. Dopiero w 1816 roku głośno skrytykował to Johan Ernst Welhaven, proboszcz kościoła pod wezwaniem Świętego Jerzego działającego przy szpitalu tego samego patrona w Bergen. Welhaven jako pierwszy tę jedną z najstarszych placówek szpitalnych w całej Skandynawii nazwał „cmentarzem dla żywych”. Żywa, choć umarła, była na przykład Johanne Tollefsdatter, hospitalizowana od 1780 roku i przebywająca w bergeńskim szpitalu aż do śmierci. Albo Anna Svensdatter, ta, której spuchnięte i wypełnione szarą, śliską substancją oczy poruszyły Welhavena na tyle, że opisał je w swoim raporcie. Napisał w nim też, że w bergeńskim szpitalu brakuje personelu, opieki i pieniędzy na jedzenie dla pacjentów. Przeszło sto lat później to samo zgłaszać będą pacjenci Spinalongi.
Wejście do kościoła pod wezwaniem Świętego Jerzego w Bergen. Obok tego kościoła od XV aż do połowy XX wieku funkcjonował Szpital Świętego Jerzego – jeden z norweskich azylów dla trędowatych.
Do czasów Hansena sytuacja trędowatych w Norwegii poprawiła się tylko nieznacznie. Pod koniec lat trzydziestych XIX wieku norweski parlament postanowił urządzić nowe szpitale specjalnie dla trędowatych, co zaowocowało między innymi otwarciem 1 października 1849 roku szpitala w Lungegård, gdzie kilkadziesiąt lat później swojego odkrycia dokonał doktor Gerhard Armauer Hansen. W samym Bergen od połowy XIX wieku istniały aż trzy instytucje zajmujące się trądem, dlatego to w tym mieście znajdowało się największe skupisko osób dotkniętych trądem w Europie. Były to Szpital Świętego Jerzego, Dom dla Trędowatych numer 1 oraz szpital w Lungegård. Gdy w sierpniu 1868 roku doktor Hansen objął stanowisko lekarza asystenta w tej ostatniej placówce, odnotował, że nigdy wcześniej nie widział tak wielu ludzkich nieszczęść zebranych w jednym miejscu. Rok później – w 1869 roku – lekarz opublikował swój pierwszy artykuł na temat trądu w czasopiśmie naukowym „Nordiskt Medicinskt Arkiv” i odtąd większość życia spędził na badaniu przyczyn i objawów tej choroby. Walnie przyczynił się dzięki temu do zmian w sposobie traktowania chorych na trąd w kolejnych państwach na mapie świata. W gronie tych państw znalazły się także Republika Krety i Grecja.
PRZYPISY
Hasło Σπιναλόγκα, Wikipedia.org, bit.ly/3mFEnVz (dostęp: 10 maja 2021). Jeżeli nie oznaczono inaczej, wszystkie przytoczone fragmenty ze źródeł innych niż polskie – w tłumaczeniu autorki.
E. Warkentin, The abandoned Greek Island shrouded in mystery, BBC.com, 22 września 2017, bbc.in/3g0Ga6x (dostęp: 12 kwietnia 2021).
E. Remoundakis, Vies et morts d’un Crétois lépreux, przeł. M. Born i M. Gabriel, Anacharsis, Tuluza 2015, s. 140.
Tamże, s. 217.
Roślina występująca tylko na Krecie, gdzie porasta strome zbocza i wąwozy. Przez tysiące lat, od czasów minojskich, stosowana przez mieszkańców Krety jako uzdrawiające zioło. Ma działanie przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze.
E. Remoundakis, Vies et morts d’un Crétois lépreux, dz. cyt., s. 227.
Grecka nazwa: Εταιρίας Κρητικών Ιστορικών Μελετών (ΕΚΙΜ).
H.G. Wunderlich, Tajemnica Krety. Dokąd byk porwał Europę, czyli o korzeniach kultury europejskiej, przeł. I. Kania, Universitas, Kraków 2003, s. 4.
Dane cyt. za: G. Moschovi, Οχυρή νησίδα Σπιναλόγκα (Twierdza Spinalonga), www.odysseus.culture.gr, bit.ly/3tkrhzA (dostęp: 14 kwietnia 2021).
Takie dane podaje CDC, agenda amerykańskiego departamentu zdrowia; World Leprosy Day: Bust the Myths, Learn the Facts, www.cdc.gov, bit.ly/3sg5yHV (dostęp: 13 kwietnia 2021).
Mowa jest o tym w rozdziale ósmym Skok z kaplicy; J. Bédier, Dzieje Tristana i Izoldy: odtworzone wedle dawnych legend i poematów, przeł. T. Żeleński-Boy, Drukarnia Współczesna, Warszawa 1930, s. 89–90.
Uczelnia funkcjonuje dziś jako Uniwersytet w Oslo i jest jedną z największych takich instytucji w Norwegii, a jednocześnie najstarszą.
Dziś kościół ten wchodzi w skład Muzeum Trądu w Bergen.