Spirit Animals. Tom III. Więzy krwi - ebook
Spirit Animals. Tom III. Więzy krwi - ebook
Erdas to kraina harmonii. Połączenie między światami ludzi i zwierząt dokonuje się za sprawą więzi człowieka ze zwierzoduchem. Taką więź są w stanie wytworzyć tylko nieliczni. Conor, Abeke, Meilin i Rollan są wybrańcami – mają ten rzadki dar, ale łączy się z nim wielka odpowiedzialność. Zdobywcy starają się tę równowagę zakłócić. W swym dążeniu do przejęcia władzy nad światem, podbijają miasta i państwa. Kiedy rodzinne Zhong Meilin zostaje opanowane przez wroga, dziewczyna wraz ze swą pandą Jhi nie może dłużej znieść czekania
i wyrusza walczyć za ojczyznę. Jej kompani podążają tuż za nią... ale nie tylko oni. Nieprzyjaciele są wszędzie.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-1718-4 |
Rozmiar pliku: | 782 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łodygi bambusa były niesłychanie wysokie i rosły tak gęsto, że nie przepuszczały nawet jednej smugi promieni słonecznych i rzucały głęboki cień na dwie wąskie, przecinające się ścieżki. Meilin zatrzymała się przed kolejnym już rozstajem, znowu zmuszona wybrać, w którą stronę iść. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że kilka kilometrów wcześniej skręciła w złym kierunku i beznadziejnie się zgubiła.
Pomysł, żeby przedostać się do Zhong przez Bambusowy Labirynt, początkowo wydawał jej się doskonały. Ten niezwykły las posadzono specjalnie po to, żeby chronił granice państwa na odcinku, gdzie nie osłaniał ich Mur. Jedynie niektórzy posłańcy i urzędnicy wyższej rangi znali drogę przez gąszcz co najmniej piętnastometrowych łodyg, który ciągnął się kilometrami. Do wtajemniczonych należał również ojciec Meilin, generał Teng, który dawno temu jej objaśnił, jak odnaleźć drogę do domu w plątaninie ścieżek rozchodzących się od północnego wejścia do lasu.
– Na pierwszych dziesięciu skrzyżowaniach trzeba skręcić w lewo – powtarzała szeptem Meilin. – Potem dziesięć razy w prawo, dalej w lewo, w prawo, cztery razy w lewo i trzy razy w prawo.
Jednak choć postępowała ściśle według wskazówek, które otrzymała od ojca, nie udało jej się wydostać z labiryntu. Co gorsza, założyła, że pokona go w jeden dzień – tyle przecież powinna zająć droga przez las bambusów – i zachowała na ten ostatni etap wędrówki tylko skromny zapas jedzenia: wodę, którą zaczerpnęła do skórzanego bukłaka ze strumienia przy północnym wejściu, oraz dwa wafle ryżowe. Tymczasem nadszedł ranek trzeciego dnia. Bukłak był pusty, a po waflach ryżowych pozostało jedynie odległe wspomnienie.
Jej podróż przez Eurę trwała tydzień. Meilin odbyła ją najpierw na pokładzie statku, a później – z kupiecką karawaną. Sporą część drogi spędziła w ukryciu, w ładowni pełnej szczurów, a potem pośród zakurzonych skrzyń, które wieźli handlarze.
Teraz, kiedy cel wyprawy wydawał się już tak bliski, frustracja Meilin stała się równie silna, co dręczące ją głód i pragnienie. Przed poddaniem się powstrzymywał dziewczynę jedynie cień nadziei, że jej ojciec nadal żyje i że jeśli ona sama będzie wystarczająco sprytna i wytrwała, jej również uda się przeżyć i doczekać spotkania z generałem.
Gniewnie uderzyła kijem w najbliższy bambus. Cios był na tyle silny, że gruba na dziesięć centymetrów łodyga pękła i zwaliła się na ziemię. Las tworzył jednak taką gęstwinę, że ubytek jednej rośliny był niezauważalny. Wokół siebie Meilin widziała jedynie dwie ściany nieprawdopodobnie wysokich łodyg, wąską ścieżkę w dole oraz słońce, stojące wysoko na nieboskłonie.
Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że nie znajdzie wyjścia z lasu. Córka generała Tenga miałaby umrzeć z pragnienia w Bambusowym Labiryncie! Ta myśl była nie do zniesienia.
Z ponurych rozważań wyrwało ją coraz silniejsze mrowienie przedramienia. Podwinęła rękaw, żeby spojrzeć na widniejący na skórze tatuaż przedstawiający śpiącą pandę. Podczas drogi przez labirynt utrzymywała Jhi w uśpieniu, ponieważ się obawiała, że ociężała panda będzie ją opóźniać w marszu. Teraz jednak ten problem znalazł się na samym końcu długiej listy zmartwień Meilin.
– No dobrze, wypuszczę cię! – powiedziała z rezygnacją. – Wyłaź i przydaj się do czegoś. Może uda ci się zjeść dość bambusów, żeby utorować mi drogę!
Pojawił się jaskrawy błysk i zaraz potem masywne ciało Jhi zaczęło napierać na bok dziewczyny, przyciskając ją do najbliższej kępy łodyg i wprawiając rośliny w drżenie.
– Hej, uważaj, co robisz! – fuknęła Meilin z irytacją.
Nagle zdała sobie sprawę, że coś dotyka jej twarzy. Przypuszczała, że to jakiś owad, więc machnęła ręką, żeby go odpędzić. W tej samej chwili poczuła jedwabiste muśnięcie na ramieniu. Odchyliła głowę w górę i zobaczyła obłok delikatnych, białych kwiatów, sypiących się ze szczytów łodyg. Gdyby nie to, że nie były zimne, można by je było wziąć za płatki śniegu.
Były to kwiaty bambusa.
Meilin nigdy wcześniej nie widziała kwiatów bambusa. Kiedyś się uczyła, że rośliny kwitły raz na pięćdziesiąt lat, a czasem raz na stulecie, a potem szybko więdły. Wszystkie jednocześnie.
– Labirynt umiera – szepnęła, wpatrzona w szczyty wysokich łodyg.
Wszędzie widać było białe kwiaty, co oznaczało, że w ciągu najwyżej dwóch tygodni las bambusowy zginie, bo rośliny uschną, popękają i runą na ziemię. Wcześniej jednak gleba pokryje się warstwą białych płatków, co przyciągnie hordy szczurów i innych zwierząt obietnicą uczty zdarzającej się raz na sto lat.
Kiedy labirynt umrze, spora część Zhong będzie całkowicie odsłonięta przed wrogiem. Zdobywcy najechali państwo, pokonując Mur, teraz zaś otworzy się przed nimi również droga, której dotąd bronił ten niezwykły las. Być może to sam Pożeracz wywołał w jakiś sposób nagłe kwitnienie bambusów.
Jhi usiadła ciężko na ziemi i wielką łapą pociągnęła Meilin na ścieżkę obok siebie.
– Nie mogę teraz bezczynnie siedzieć! – zaprotestowała dziewczyna. – Muszę znaleźć stąd wyjście!
Odepchnęła łapę zwierzoducha i zrobiła kilka kroków dróżką biegnącą w lewo. Zaraz jednak się zawahała, zawróciła i ruszyła w prawo.
Jhi sapnęła cicho.
– Czy ty się ze mnie śmiejesz?! – zapytała oburzona Meilin. – To poważna sprawa! Zgubiłam się, nie mam ani jedzenia, ani wody. Mogę tu umrzeć!
W odpowiedzi panda poklepała łapą miejsce na ziemi po swojej prawej stronie. Ten gest był bardzo ludzki. Przypomniał dziewczynie o ojcu, który robił tak samo, gdy chciał, żeby siadła przy nim i uczyła się, korzystając z jego mądrości. Meilin oddałaby wszystko, żeby go teraz zobaczyć.
– Nie możemy się zatrzymywać na odpoczynek – warknęła ze złością. – Musimy iść!
Doszła do wniosku, że tak naprawdę wybór ścieżki nie ma znaczenia. Całkiem się zgubiła i teraz liczył się już tylko czas. Musiała się wydostać z labiryntu, zanim umrze z głodu i pragnienia.
Ruszyła przed siebie truchtem. Była pewna, że tym razem uda jej się odnaleźć drogę, która wyprowadzi ją z gąszczu bambusów, że wydostanie się na otwartą przestrzeń Zhong.
Jhi sapnęła ponownie, lecz Meilin ją zignorowała. Po raz kolejny panda okazała się bezużyteczna jako zwierzoduch. Gdyby tylko dziewczyna miała ze sobą Essix! Sokolica mogłaby z góry wypatrzyć wyjście z labiryntu.
– Można by się spodziewać, że gdzie jak gdzie, ale w lesie bambusowym panda mogłaby się na coś przydać! – mruknęła z rozdrażnieniem Meilin.
Przebiegła kolejne pięćdziesiąt metrów i dotarła do następnego skrzyżowania ścieżek. Dalej mogła iść w prawo, w lewo albo na wprost. Wszystkie odnogi wyglądały identycznie: były zaledwie wąziutkimi przesmykami pośród zielonej gęstwiny.
Meilin zatrzymała się i obejrzała za siebie. Jhi powoli, ale uparcie podążała za nią. Na oczach dziewczyny sięgnęła po łodygę bambusa, po czym bez wysiłku ją zgięła i złamała. Czubek łodygi uderzył o ziemię tuż za Meilin, znowu zasypując wszystko deszczem białych kwiatów, a panda zabrała się nieśpiesznie do jedzenia: najspokojniej w świecie wpychała do pyska wielkie garście bambusowych pędów, liści i kwiatów.
Meilin poczuła głód, który dawał o sobie znać trudnym do ignorowania bólem brzucha. Najpewniej pociekłaby jej ślinka, gdyby nie to, że całkiem zaschło jej w ustach. Drugiego dnia marszu przez labirynt spróbowała bambusa, ale wywołała tym jedynie skurcze żołądka i jeszcze silniejsze uczucie głodu. Rośliny były zbyt wyschnięte, żeby człowiek mógł się nimi pożywić, a nigdzie nie było widać młodych, miękkich pędów, łatwiejszych do strawienia.
– Musi być stąd jakieś wyjście – wychrypiała z rozpaczą Meilin.
Dzikim wzrokiem wpatrywała się w rozwidlenie ścieżek, które niczym się od siebie nie różniły. Ostatnim razem skręciła w prawo, dlatego teraz postanowiła pójść w lewo. „W lewo, a na następnym rozdrożu znów w prawo – postanowiła w myślach. – Pójdę zygzakiem. Uda się. Gdzieś przecież muszę w ten sposób dotrzeć”.
– Chodź – powiedziała do Jhi.
Tym razem nie ruszyła przed siebie biegiem – brakowało jej sił. Szła jednak szybko, nie zwracając uwagi na skurcze pustego żołądka, na drapanie wyschniętego gardła, na żar lejący się z nieba i lepką wilgoć w powietrzu.
– Znajdę drogę – szeptała. – Dostanę się do Zhong i będę walczyć. Z Pożeraczem i ze wszystkimi wrogami.
Jednak do jej głowy uparcie jak echo powracała beznadziejna myśl: „Umrę tu. Umrę tu. Umrę…”.2 List zza morza
Conor siedział przygarbiony w forpiku Dumy Telluna, najszybszego statku we flocie Zielonych Płaszczy. Był przemoczony do suchej nitki, bo co chwila zalewała go woda z fal rozbryzgujących się o burtę, ale przynajmniej przebywał tu sam i mógł się pogrążyć w swoich ponurych rozmyślaniach. Miał świadomość, że zasłużył na karę, więc marznięcie w zupełnie mokrym ubraniu było swego rodzaju pokutą za to, co zrobił. Przecież oddał wrogom Żelaznego Dzika, talizman Rumfussa. I choć nadal uważał, że nie miał innego wyjścia, bo tylko w ten sposób mógł uratować swoją rodzinę, dręczyły go wstyd i poczucie beznadziei.
Nie po raz pierwszy się zastanawiał, czy przypadkiem nie doszło do jakiegoś straszliwego nieporozumienia. Wydawało się przecież oczywiste, że jego przeznaczeniem było życie pasterza. Jego zwierzoduchem nie powinna była zostać jedna z poległych Wielkich Bestii, a on sam nigdy nie powinien był przystać do Zielonych Płaszczy. Czuł, że po prostu nie nadaje się na bohatera, a przecież Erdas potrzebni byli teraz prawdziwi bohaterowie, tacy, którzy zdołają odszukać talizmany Wielkich Bestii i pokonać Pożeracza.
Nagle poczuł na szyi znajomy, delikatny dotyk ostrych zębów. To Briggan złapał go za kołnierz i próbował wyciągnąć z kryjówki, jakby chłopak był zagubionym szczenięciem.
– Już idę, idę – powiedział z westchnieniem Conor.
Wilk puścił go i się cofnął.
– Co się stało?
Briggan odwrócił się i skrobiąc pazurami po deskach, zbiegł po schodni wiodącej z forkasztelu na główny pokład. Zanim poszedł dalej, obejrzał się i wlepił w Conora przeszywające spojrzenie błękitnych oczu.
Ponad wilczym łbem chłopak dostrzegł, że Tarik, Rollan i Abeke zebrali się pod głównym masztem. Stali w luźnym półkolu. W ich ustawieniu widać było wyraźnie dwie luki. Pierwszą z nich pozostawiono z myślą o nim – właśnie tam prowadził go Briggan. Drugie wolne miejsce powinna zajmować Meilin. I byłaby teraz z nimi, gdyby Conor nie ugiął się pod groźbami earla Trunswicku, niwecząc tym samym wszystkie wcześniejsze wysiłki drużyny. W tej sytuacji Meilin podjęła decyzję, że samotnie wyruszy do Zhong…
Conor przyglądał się trojgu swoim towarzyszom przez dłuższą chwilę. Bohaterskiemu Tarikowi, ich mentorowi i przewodnikowi, wieloletniemu i zasłużonemu wojownikowi Zielonych Płaszczy. Wyszczekanemu ulicznikowi Rollanowi, który jak zwykle uśmiechał się krzywo i nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego tym, co dowódca miał do powiedzenia. Abeke, która stanowiła przeciwieństwo Rollana, bo lubiła robić wszystko jak należy, więc była bardzo skupiona na słowach nauczyciela.
Po tym jak Conor zawiódł drużynę, to właśnie Abeke traktowała go najlepiej. Być może wewnętrzny spokój, którym się odznaczała, wynikał z tego, że była doświadczoną łowczynią. Okazała się równie cierpliwa wobec ludzi, co wobec zwierząt.
– Conorze, chodź do nas! – zawołał Tarik. – Będziemy próbowali wejść na maszt z pomocą talizmanu Araxa. Możesz być pierwszy.
– Myślałem, że tym razem jako pierwsza miała wchodzić Abeke – powiedział Rollan, rzucając koledze spojrzenie pełne słabo skrywanej niechęci.
Conor się wzdrygnął. Jeszcze niedawno uważał Rollana za przyjaciela, ale odkąd Meilin odeszła, ich relacje bardzo się popsuły.
– Tak, teraz kolej Abeke – potwierdził Conor. – Poza tym żaden z nas nie jest tak zwinny jak ona.
– I właśnie dlatego ćwiczymy – tłumaczył cierpliwie Tarik. – Nie wiecie, jakie umiejętności mogą wam się przydać podczas poszukiwań kolejnego talizmanu.
– Czyli którego? – zapytała dziewczyna. – Przecież nie wiadomo, gdzie są pozostałe.
– A nawet jeśli uda nam się jakieś zdobyć, Conor pewnie i tak odda je Zdobywcom – wtrącił zgryźliwie Rollan.
– Dość! – przerwał dyskusję Tarik. – Nie mam wątpliwości, że w Zielonej Przystani czekają na nas wieści o pozostałych Wielkich Bestiach. Z pewnością Lenori ustaliła już coś na ich temat.
– Naprawdę mi przykro… Przecież wiecie, że mówię prawdę – powiedział Conor, który nie mógł znieść tego, że Rollan ciągle unikał jego wzroku. – Ale… moi najbliżsi…
– Wy i wasi bliscy – burknął pod nosem Rollan. – W takich chwilach naprawdę się cieszę, że moja rodzina dawno temu mnie porzuciła.
– Ludzie, których kochamy, dają nam siłę – stwierdziła Abeke – ale są też dla nas źródłem słabości. A kiedy ich życie jest zagrożone, trudno jest odróżnić dobro od zła.
Rollan wyglądał na równie zaskoczonego jej słowami, co Conor.
– Tak po prostu mu odpuściłaś…? – spytał z niedowierzaniem.
– Mówię tylko, że powinniśmy się postarać zrozumieć Conora. – Abeke obrzuciła obydwu kolegów twardym spojrzeniem. – Dopóki Zdobywcy nie zostaną pokonani, nikt nie będzie bezpieczny. Nikt. Dotyczy to także mojej rodziny.
W jej głosie słychać było naganę. Conor miał świadomość, że na nią zasłużył. Przygryzł wargę i sięgnął ręką do boku, gdzie zazwyczaj stał Briggan. Chciał zmierzwić palcami kędziory na jego karku. To zawsze przywracało mu spokój. Jednak jego dłoń natrafiła na pustkę. Wilk gdzieś zniknął. Być może tylko się schował przed kolejną, wyjątkowo wysoką falą, jednak Conor miał wrażenie, że nieobecność Briggana oznacza, że nawet jego zwierzoduch nie chciał mieć z nim zbyt wiele wspólnego.
– Abeke ma rację – odezwał się Tarik. Mówił jak zwykle spokojnie, ale z naciskiem. – Dlatego właśnie trening jest tak ważny. Abeke, oto talizman. Zobaczmy, jak szybko uda ci się wejść na top masztu.
– Z pomocą Urazy? – spytała dziewczyna.
Podczas rejsu jej lamparcica pozostawała w uśpieniu. Najwyraźniej nie przepadała za podróżami morskimi.
Tarik pokręcił przecząco głową.
– Nie tym razem – odpowiedział. – Przekonajmy się, jak wysoko uda ci się dostać samej, tylko z talizmanem.
Abeke skinęła głową, a zatroskany Conor spojrzał w górę. Prawie na samym szczycie masztu, który mierzył ponad dwadzieścia pięć metrów, znajdowała się niewielka platforma. Można było na nią wejść po wyblinkach – wąskich drabinkach linowych. Jednak nie na tym polegało ich dzisiejsze zadanie. Grupa miała ćwiczyć skoki z pokładu na reję. Reja, czyli poziome drzewce przytwierdzone do masztu, do którego mocowano żagiel, znajdowała się na wysokości dziesięciu metrów nad pokładem. Skok dodatkowo utrudniało kołysanie statku na falach.
Conor miał nadzieję, że w razie niepowodzenia Abeke będzie się starała wpaść do morza. Mokre lądowanie było na pewno lepsze niż upadek na twarde deski pokładu. Lepsze – pod warunkiem że za burtą dziewczyna nie uderzyłaby w kamienny grzbiet któregoś z wielorybów ciągnących statek.
– Skup się, Abeke – podpowiadał jej Tarik. – Skoncentruj uwagę na talizmanie. Wybierz jakieś miejsce na rei, celuj w nie, a gdy już tam dolecisz, spróbuj się czegoś mocno chwycić.
Dziewczyna zaczęła rozciągać mięśnie ramion i łydek.
Conor nie miał pojęcia, jak Abeke poradzi sobie bez lamparcicy, która była niezwykle zwinna i potrafiła zmienić kierunek w pół skoku.
– Teraz! – krzyknął Tarik, kiedy statek pokonał falę, a kolejny bałwan morski był jeszcze daleko.
Abeke skoczyła. Moc Granitowego Barana nadała jej niebywałe przyśpieszenie – mknęła w górę niczym strzała wypuszczona z łuku.
Conor zdał sobie sprawę, że koleżanka leci za szybko, że skoczyła zbyt wysoko, że nie trafi w reję. Przeleci ponad topem masztu, minie wyblinki, reje i drzewce i wyląduje za burtą po przeciwnej stronie statku!
Wstrzymał oddech, obserwując, jak zrozpaczona Abeke podciągnęła kolana i zrobiła salto w locie, żeby wytracić prędkość. Gdy przeleciała nad topem masztu, wyprężyła się, wyrzuciła ręce w górę i złapała się fału – cienkiej linki, za pomocą której wciągano na maszt banderę Zielonych Płaszczy, strażników Erdas. Przez sekundę Conorowi się wydawało, że fał pęknie, a koleżanka zginie na jego oczach wskutek straszliwego upadku z wysokości. Linka jednak utrzymała jej ciężar. Abeke zatoczyła krąg wokół masztu i uderzyła goleniami o reję. Zaskoczona, wypuściła fał z rąk. Osunęła się o metr, ale udało jej się w porę chwycić linkę jeszcze raz. Jak wahadło wychyliła się w przeciwnym kierunku, gdzie o włos uniknęła ponownego uderzenia o nieszczęsną reję, tym razem głową. Odepchnęła się stopami od drzewca i wykonała mało eleganckie, ale skuteczne salto w tył. W końcu uspokoiła kołysanie liny na tyle, żeby złapać się masztu i wejść do bocianiego gniazda. Dopiero stamtąd spojrzała na pokład, znajdujący się ponad dwadzieścia metrów niżej, i pomachała swoim kolegom. Conor z ulgą odwzajemnił ten gest.
– Ale ten talizman ma moc! – wykrzyknął Rollan.
– Tak, jest potężny, a w dodatku wzmacnia wrodzone zdolności Abeke – zgodził się z nim Tarik, kiwając głową z aprobatą.
– Na to wygląda – przyznał Rollan. – Za to trudno sobie wyobrazić, do czego tam, w górze mógłby się przydać wilk. Mam rację, Conor? – zwrócił się do kolegi.
Zanim Conor zdecydował, czy uznać te słowa za żart, spojrzał w górę, bo Essix, siedząca dotąd nieruchomo na jednym ze sztagów głównego masztu, wzbiła się nagle do lotu, wydając przy tym przeciągły krzyk.
– Zobaczyła coś? – spytał Conor.
– Tam! – Rollan wskazał mały punkt za bakburtą, ponad niebiesko-białym morzem. – To chyba jakiś ptak.
Tarik patrzył przez chwilę w tamtym kierunku, przesłaniając oczy dłonią.
– Nic nie widzę – stwierdził.
– To mały ptak, czarno-biały. Leci nisko – ciągnął Rollan. – Jakby przeskakiwał nad falami. Frunie prosto na nas. Mam nadzieję, że Essix nie zdążyła jeszcze zgłodnieć. Karmiłem ją dziś rano…
– To nawałnik – powiedział Tarik. – Jest ptakiem pocztowym, tak jak gołębie w Eurze. Pewnie przynosi wiadomość od Olvana albo Lenori.
Nagle wszyscy trzej się odwrócili, bo tuż za nimi rozległo się głośne łupnięcie. To Abeke wylądowała na pokładzie, przykucając i podpierając się jedną tylko ręką.
– Zeszłam po maszcie i zeskoczyłam z najniższej rei! – wykrzyknęła, podekscytowana. – Wiedziałam, że mi się uda. Dzięki talizmanowi Araxa opadałam wolniej, czułam się jak piórko na wietrze. Kto będzie następny?
– Chyba zrobimy sobie przerwę – odparł Tarik. – Bo czekamy na wieści.
– Słyszałem kiedyś piosenkę o nawałnikach – powiedział z rezerwą Rollan. – Było w niej o tym, że ściągają burze. A może, że przynoszą pecha…
Conor wytężał wzrok od dłuższego czasu i wreszcie udało mu się dostrzec ptaszka, który leciał tak, jakby odbijał się od fal. Po chwili był już na statku – przysiadł na relingu, a następnie w paru skokach znalazł się przy ręce Tarika. Essix sfrunęła z góry na ramię Rollana i wlepiła w intruza groźne spojrzenie bursztynowych oczu.
Tarik odwiązał bardzo ostrożnie od nóżki nawałnika maleńką kapsułę z brązu, a potem uniósł ptaka na dłoni. Skrzydlaty posłaniec zaćwierkał wesoło i odfrunął nad otwarte morze.
– List mieści się w tym pojemniczku? – zdziwił się Conor. – Nie wygląda na długi.
Mężczyzna skinął potakująco głową, po czym jednym ruchem rozkręcił kapsułkę na dwie połówki. Wewnątrz znajdował się zwitek papieru, nie większy od paznokcia małego palca. Tarik wyjął list i go rozłożył. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że kartka z wiadomością jest wcale sporych rozmiarów.
– To papier satynowy. Bardzo cienki i mocny zarazem – wyjaśnił podopiecznym Tarik.
– Jest może coś o Meilin? – zapytał Conor ze szczerą nadzieją, że dziewczynie nic się nie stało.
Członkowie drużyny już od tygodnia odbywali szkolenie, podczas którego mieli się nauczyć podstaw żeglarstwa, przede wszystkim zaś przestać wciąż myśleć o ucieczce Meilin. Jak dotąd żadnego z tych dwóch założeń nie udało się zrealizować.
„Niech wieści o Meilin będą dobre – pomyślał żarliwie Conor. – Niech się okaże, że jest bezpieczna w Zhong wśród Zielonych Płaszczy albo nawet że już do nas wraca…”.
– Jest wzmianka na jej temat – odpowiedział Tarik. – Wiadomość napisał Olvan: „Brak informacji o Meilin. Miejsce pobytu Dinesha potwierdzone. Nowe rozkazy: udajcie się do Kho Kensit i nawiążcie kontakt z wysłannikiem Zielonych Płaszczy w gospodzie Pod Jasnym Księżycem przed wschodnią bramą Xin Kao Dai. Uwaga: miasto opanowane przez wroga. Powodzenia”.
– Że jak?! Dlaczego? – Rollan nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. – Myślałem, że wracamy do Zielonej Przystani! Albo płyniemy gdzieś, gdzie jest ciepło!
– Kho Kensit to prowincja, która leży na peryferiach Zhong – zaczął tłumaczyć Tarik.
Jego zwierzoduch, wydra Lumeo, zmarszczył pyszczek, naśladując zamyślony wyraz twarzy mężczyzny.
– Najbliżej położonym portem jest Xin Kao Dai – ciągnął dalej Tarik.
– Nie możemy tak po prostu wpłynąć na wody kontrolowane przez zwolenników Pożeracza! – zaprotestował Conor. – Do tego byłaby potrzebna cała flota!
– To ruchliwy port, codziennie przewijają się przez niego setki podróżnych ze wszystkich stron świata – odparł Tarik. – Będziemy w przebraniach, przybijemy do przystani w jednej z szalup…
– O, przebrania to moja specjalność – ucieszył się Rollan. – W kajucie pierwszego oficera jest kufer z ubraniami. Na pewno znajdziemy tam coś dla nas, choćby płaszcze. Byle nie zielone. Hej, mam pomysł! Moglibyśmy się przebrać za minstreli! Ich wszędzie wpuszczają.
– Ale przecież nie mamy instrumentów – stwierdził Tarik. – A nawet gdybyśmy mieli, nikt z nas nie potrafi na żadnym grać.
– To może teatr cieni? – zaproponował Conor. – Kiedyś taki teatr zawitał do Trunswicku. Musimy się tylko postarać o wielką płachtę białego materiału; żagiel by się nadał. Potem trzeba by jeszcze zrobić z czegoś kukiełki i wziąć skądś dużą latarnię. Tamta trupa lalkarzy pokazała w Trunswicku widowisko o różnych odmianach owiec. No wiecie: o amayańskich czarnobrzuszkach, eurańskich długowłosych…
– Kukiełkowe owce?! – Ton Rollana wyraźnie wskazywał na to, że chłopak w życiu nie słyszał o czymś równie niedorzecznym.
– Na pewno coś wymyślimy, mamy trochę czasu – załagodził sytuację Tarik. – Nawet jeśli wieloryby będą płynąć z maksymalną prędkością, mamy przed sobą dzień żeglugi. Poinformuję kapitana o zmianie kursu i zapytam go o radę. Być może on wpadnie na pomysł, jaki nam nie przyszedłby do głowy.
W międzyczasie Abeke ponownie przeczytała wiadomość od Olvana.
– Dinesh to słoń, prawda? – zapytała, wskazując na kartkę. – Nie jakiś tam słoń, tylko ten słoń. Jedna z Wielkich Bestii.
– Właśnie tak – potwierdził jej domysły Tarik. – Dinesh jest powiernikiem talizmanu Łupkowego Słonia, który będziemy musieli zdobyć.
Abeke zerknęła na Conora.
– Ale tym razem zatrzymamy amulet, tak? – upewnił się Rollan.
Conor tylko pokiwał głową z rezygnacją.
– Oczywiście, że go nie oddamy – odparł Tarik. – Teraz jednak, póki morze jest w miarę spokojne, powinniście jeszcze poćwiczyć. Czyja kolej?
– Ty idź – burknął do Rollana Conor. – Mam… Mnie chyba dopadła choroba morska. Muszę się położyć.
Odwrócił się i odszedł niepewnym krokiem w stronę rufowej zejściówki prowadzącej pod pokład, potykając się po drodze o Briggana. Nie upadł jedynie dlatego, że w ostatniej chwili złapał się relingu. Jego cierpliwy zwierzoduch poczłapał nieśpiesznie za nim.
Conor oczywiście zmyślił bajeczkę o chorobie morskiej. Nie dręczyły go mdłości, tylko wstyd. Jak miał jak gdyby nigdy nic trenować z kolegami, skoro było jasne, że Rollan mu nie ufa? Widział, że Tarik i Abeke próbują mu wybaczyć, ale Rollan nawet się nie starał. Każde słowo wypowiadane przez Conora stawało się dla Rollana pretekstem do nowych docinków. Przy byle sposobności niedawny przyjaciel dawał mu odczuć, że nie jest mile widziany. Jak więc miał pomóc drużynie zdobyć następny talizman Wielkich Bestii, skoro kolega nawet na sekundę nie pozwalał mu zapomnieć, jak fatalnie zakończyła się ich przygoda z Żelaznym Dzikiem?
Przygnębienie Conora było tym większe, że ich nowy plan wydawał mu się bardzo ryzykowny. Mieli niezauważenie dostać się na terytorium wroga, a tam we czworo stawić czoła potędze Zdobywców. Conor nie był tchórzem, ale nawet nie chciał myśleć o tym, co mogło ich czekać w razie schwytania. Martwił się nie tylko o siebie, lecz także o Briggana oraz o pozostałych członków drużyny, których nadal uważał za swoich przyjaciół. Wiedział, że będą musieli współpracować. I że tym razem nie będzie miejsca na błędy.
Siadł na koi i wczepił palce w sierść Briggana.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy – szepnął wilkowi do ucha. – Dowiodę im, że zasługuję na Zielony Płaszcz!