Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Spiskowcy. Romans z czasów drugiego cesarstwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spiskowcy. Romans z czasów drugiego cesarstwa - ebook

Gilbert Augustin-Thierry (1840-1915) Zadebiutował powieścią historyczną. Jego kolejne prace, zwykle skupiają się na emocjonującychch intrygach i zajmują się siłami nadprzyrodzonymi. Chociaż nie osiągnął mistrzostwa E.T.A. Hoffmanna czy E.A. Poego. Jednak dla miłośników tego gatunku w literaturze utwory tego pisarza będą bez wątpienia interesujące. Z wprowadzenia autora: „Kiedyś słyszałem opowieść pewnego starego prefekta policji cesarskiej: była nią właśnie romantyczna i tajemnicza historia, którą spisuję. Ośmielam się korzystać z jego opowiadania, starannie wszakże zmieniając nazwiska osób, które występowały w tej aż nadto prawdziwej powieści. Książka, którą dziś podaję czytelnikom, jest pierwszą z szeregu studiów historycznych, w jakich pragnąłbym odmalować ludzi i opowiedzieć ich czyny z czasów drugiego cesarstwa. Być może – tego się obawiam – niektórzy spośród moich czytelników, z liczby wiedzących, jak czytać, poznają bohaterkę Savelli, księcia de Carpegna, hrabiego Besnarda, a szczególniej tę postać zagadkową – ministra stanu... Ale zapomnienie, ten prawdziwy i wspólny całun dla nas wszystkich, od tak dawna pamięć ich okrywa! Nie istnieją już ani dla miłości, ani dla nienawiści: śmierć więc, która jest ich władczynią, może, bez żadnej dla nich szkody, oddać ich na chwilę życiu! Zresztą, sądzę, że romans historyczny ma prawo wywoływać z cieniów przeszłości postacie, które na zawsze weszły do krainy dziejów – wywoływać po to, ażeby okazać bolesny obraz drugiego cesarstwa”.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-940-9
Rozmiar pliku: 418 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO CZYTELNIKA.

Książka, którą dziś podaję czytelnikom, jest pierwszą z szeregu studiów historycznych, w jakich pragnąłbym odmalować ludzi i opowiedzieć ich czyny z czasów drugiego cesarstwa. Być może — tego się obawiam — niektórzy spośród moich czytelników, z liczby wiedzących, jak czytać, poznają bohaterkę Savelli, księcia de Carpegna, hrabiego Besnarda, a szczególniej tę postać zagadkową — ministra stanu... Ale zapomnienie, ten prawdziwy i wspólny całun dla nas wszystkich, od tak dawna pamięć ich okrywa! Nie istnieją już ani dla miłości, ani dla nienawiści: śmierć więc, która jest ich władczynią, może, bez żadnej dla nich szkody, oddać ich na chwilę życiu! Zresztą, sądzę, że romans historyczny ma prawo wywoływać z cieniów przeszłości postacie, które na zawsze weszły do krainy dziejów — wywoływać po to, ażeby okazać bolesny obraz drugiego cesarstwa.

Co do mnie, byłem sługą tego cesarstwa; czciłem je, sądząc, że jest sławnem; opłakiwałem jego upadek. Wierny iluzjom młodości, odbyłem pielgrzymkę do cichego Chislehurst, gdzie spoczywa snem wygnańca, zdala od swej ojczyzny, ten, który ją kochał, ale jej nie rozumiał. Zamyślonemi wodziłem oczyma po tym samotnym grobie... Jako francuz, wobec tej przez Francję opuszczonej mogiły, miałem widzenie tego, co naprawić się nigdy nie daje... niestety!

Kartki więc mej opowieści — powyższe słowa są tego rękojmią — nie będąc apologią, nie umiałyby stać się pamfletem, uwłaczającym czasom i ludziom.PROLOG.

Bella.

Zapadający wieczór owijał szatą ciemności Londyn... Wieczór kwietniowy, ciepły był i wilgotny. Tego roku — 1854 — bardzo wcześnie wiosna rozwinęła wszystkie kwiaty wilgocią przesyconej Anglji, i prawie wyzłociła słońcem kraj, w którym, jak opiewa stara piosnka: «tak zielone są łąki, tak jasne włosy, tak niebieskie, słodkie oczy, tak różowe uśmiechy».

Na złoconej wieży Westminsteru wielki zegar wydzwonił siódmą godzinę. Miasto zaczynało się uspokajać. Dokoła świętego Pawła ruchliwa część miasta z niejakim hałasem składała narzędzia pracy do dnia następnego. Bankier z ulicy Fleet Street zamykał swoje biuro, szczęśliwy, że może udać się do sweet home swej willi; na Straudzie jedna po drugiej świecić zaczynały latarnie, a od Hay Market do Oxford Road w płomieniach gazu świeciły się przepyszne wystawy jubilerów. Jeszcze chwila, a trawniki parku Saint-Jameskiego staną się miękiem łożem wszystkich uliczników, sypiających pod otwartem niebem, podścieliskiem dla miłostek kobiet irlandzkich, tych błędnych gwiazd londyńskich nocy... Wieczór zapadał; wieczór kwietniowy, ciepły i wilgotny.

Po lewej stronie ulicy Regent Street, nieco ku cyrkowi, restauracja Arditiego, szynczek włoski, renomowany w kołach, znających się na elegancji i wygodzie, patrzył cały szeregiem oświetlonych okien na szare cienie nocy. Jak zwykle, jego gabinety (private rooms and beds) we wnętrzach swych ukrywały liczne pary miłosne, fast people, «żyjących szybko i gwałtownie», swells albo panny de Pimlico... Wszyscy ci goście świętowali i w rozpuście szukali rozkoszy. Była to jednak rozpusta à l’anglaise: wstydliwa i pozująca na czystość, a więc mniej pocałunków, jak butelek, — British respectability!...

Tego wieczora jednak w domu hulaszczym nie wszystko było ostrym wyrazem pijaństwa, lub słodkim — miłości. Na pierwszem piętrze, w najdyskretniejszym z «private rooms», dwóch ludzi siedziało za stołem. Obydwaj byli zamyśleni i milczący.

Jeden z nich mógł mieć około czterdziestu lat. Wysoki, silny, bardzo mocny jeszcze brunet, o długich włosach i kędzierzawej brodzie; mężczyzna ten, sądząc z jego wyszarzanego odzienia, mógł należeć do licznego szeregu podejrzanych figur, nie mających nigdy zapewnionego dnia następnego: mógł to być tak dobrze jakiś profesor literatury, jak koncertant, którzy zewsząd spadają na ulice Londynu, tego miasta, gdzie schody bliźniego są tak strome, a chleb jego ręką podany kaleczy usta.

W tej chwili mężczyzna ten zjadał, a raczej pożerał: szynkę, roast-beeff — wszystkie łakocie angielskiego pałacu — piwo i wino reńskie wchłaniał w siebie ten milczący człowiek.

Towarzysz jego, bo nie współbiesiadnik, prawie starzec, patrzył na to gwałtowne żywienie się. Sam prawie nic nie jadł. Był to gentleman starannie wygolony, łysy, nadzwyczaj starannie odziany. Przypominał swym czarnym strojem i białym krawatem jednego z tych dziekanów-archidjakonów, świadczącego własną osobą przed zgromadzeniem o dziełach Wszechmocnego. Błyszczące jednak jego płowe oczy, ciemna cera twarzy i żywe ruchy zdradzały go. Nie było to dziecię Anglji, lecz cudzoziemiec.

— Per Bacco! — odezwał się nareszcie mężczyzna o bogato wyposażonej czuprynie... Che pranzo!... Oh! veramente stupenda...

— Przepraszam cię, Marino! — zauważył drugi, przerywając towarzyszowi zdanie, na które zaspokojony w zasadzie głód pozwolił mu się zdobyć; garson, który nam usługuje, jest włochem: rozmawiajmy więc po francuzku i bądźmy ostrożni!

Młodszy skłonił się.

— A więc ma to być rozmowa poważna, Ekscelencjo!

— Bardzo poważna, mój kochany.

— Ebbene!... mówmy więc po francuzku. chociaż jestto «żargon nosowy, napółbarbarzyński i smrodliwy», jak go świetnie określił nasz wielki Alfieri! Mój Boże, jakże tutaj czuję się bezpiecznym!... Kuchnia godna Apicjusza, wina, które opiewałby Horacy i uśmiech życzliwy najwspanialszego z mecenasów!... A nadto — dodał zniżonym nieco głosem — tutaj niema przy najmniej zbirów, szpiegów, żadnych ohyd policji pana Bonapartego... Ah! ten pan Bonaparte!...

Po tym wykrzykniku jeszcze usilniej jął stukać po talerzu; prawdopodobnie żołądek jego składał sobie zapas na dzień jutrzejszy.

— Czy masz pan jakie wiadomości od jegomości z «młodych Włoch»? — zapytał nagle ten, którego Marino nazwał «ekscelencją».

Wyrazy te wymówił tonem, zdradzającym nienawiść i wielką pogardę.

— Żadnej!... Wielkie milczenie, dunque wielki projekt!

— Albo raczej wielka apostazja, naiwny!

— Oh, ekscelencjo!

— Czy wy czytacie kiedy, młodzi ludzie, Przeglądy, wydawane w Szwajcarji, lub w Niemczech? Nie... Dowiedz się, że wasz Mazzini znów chwycił się pióra. Teraz już nie pożycza pieniędzy, ale otwarcie zagrabia cudze myśli: nowa zmiana w jego bandytyzmie! Teraz ten sławny Józef pisze. Oh! liche kazania! Wolność z Chrystusem; podbój przez Ewangelję! Kawałek złego Giobertiego ten pan «prorok idei!» Watykan z pewnością telegrafem prześle mu swoje błogosławieństwo: niech się tak stanie!... powtarzam: ciężkie odstępstwo!

Marino wyprostował się.

— Renegat, on, oswobodziciel Rzymu!... Jego sławny obrońca!

— A ja? — krzyknął nazywany ekscelencją — czy może ja nie byłem przy oblężeniu Rzymu! Członek waszej konstytuanty i żołnierz włoski! Ale ja mów nie wygłaszałem: biłem się! Nieprzyjaciel, francuzi p. Bonapartego, znaleźli mnie na barykadach Portese; byłem blizki śmierci, ranam i okryty!

Ekscelencja rzucił serwetę i wstał z krzesła.

— Oh, ma się rozumieć! — odpowiedział Marino, starając się gniew ekscelencji uspokoić: — Ekscelencja byłeś wspaniały: dusza bohaterów starożytnych, Kokles, bóg Mars, paladyn godzien Kapitolu!

— Mylisz się, mój kochany, skoro dziś wasi mazziniści odpychają mnie. Jestem, widać, do niczego, niezdolny, podły, zdrajca!... Tak, zdrajca! Wyraz ten był rzucony... Wiem o tem... Niewdzięczna ojczyzno!

— Phe!... Wszystkie ojczyzny są niewdzięczne!... Ale, jak śpiewała boska Pasta: Dolce ingrata patria!... Niewdzięczne, a przecież tak słodkie!

Głęboka cisza nastąpiła po cytacie tej szanownej kawatyny, a «paladyn godzien Kapitolu» położył się na kanapie:

— Nakoniec, tak czy nie, — zapytał — otrzymałeś jakie wiadomości?

— A więc, tak — odrzekł Marino, zbliżając się do rozciągniętej na kanapie «duszy wspaniałej»...

Czy przypominasz pan sobie pewnego człowieka, który służył pod pańskiemi rozkazami w legjonie Czerwonych?... Dzielny, waleczny... niejaki Pianori?... Ale, na honor, ja nic, nic nie wiem, nic!

W tej chwili aż do nich doszedł z ulicy przewlekły, nosowy głos roznosiciela gazet: «Evening Papers!» Ważne depesze z Francji!!»

Jednocześnie z Regent Street dochodziły stłumione głosy.

Głos roznosiciela ciągnął dalej: «Okropny zamach na życie cesarza francuzów!»

Dwaj włosi spojrzeli na siebie. Ekscelencja zadzwonił: wszedł garson.

— Prędko!... prędko!... Kupić mi ten dziennik!

Garson wyszedł i po chwili wrócił i podał Ekscelencji «Evening Star».

Wówczas stary włoch, nachylając się nad dziennikiem, przeczytał głośno:

Ostatnie depesze.

Paryż, godz. 5 po poł.

W dniu dzisiejszym na polach Elizejskich niejaki Pianori kilkakrotnie wystrzelił z pistoletu do cesarza francuzów. Napoleona żadna kula nie dosięgła. Morderca, ciężko ranny, prawie rozszarpany przez publiczność, znajduje się w ręku sprawiedliwości.

Żadnych szczegółów; tuż pod depeszą, nadesłaną z Francji, liczne telegramy włoskie.

Ekscelencja czytał dalaj:

«Neapol, godz. 10 rano. Wczoraj, w teatrze San-Carlo miało miejsce pierwsze przedstawienie nowego baletu «Kobiety i kwiaty». Sala widzów okazała i świetna. Przyjęcie entuzjastyczne. Tancerki wywoływano aż siedm razy».

Ekscelencja nie mógł czytać dalej; dziennik z rąk mu wypadł, i dawny członek zgromadzenia rzymskiego padł na krzesło. Schylił głowę, jak gdyby nagle wstyd rozpaczliwy ogarnął go; mówił głosem stłumionym, łzy błyszczały w jego oczach.

— Jeszcze jedna szubienica!... Zawsze nasza krew, zawsze!... W czasie, gdy my cierpimy, te nędzne Włochy śpiewają, tańczą i oddają się miłości: putta!... A więc, narodzie bezwstydny, jeśli takiem jest twoje przeznaczenie — niech się spełni!...

Pięścią w stół uderzył i mówił dalej:

— Co do mnie, mam już dość!... Dość już tego wygnania bez końca, tego tułania się po szerokim święcie, tego życia dzikiego zwierza, które poszukują i prześladują wszystkie policje świata całego! Ah, wasi panowie «młodych Włoch» pogardzają memi siwemi włosami! Dobrze! Odtąd te siwe włosy nigdy się nie skłonią przed nimi! Finita la comedia! Odzyskuję wolność!

— Jaką wolność? — zapytał Marino, wywołując uśmiech na swej twarzy.

— Chcę stać się sobą i mieć jednego tylko pana: siebie samego!

Ekscelencja wstał z krzesła i przechadzał się po pokoju wielkiemi krokami.

— Tak... Niech się stanie! Jutro napiszę do kardynała-sekretarza stanu. Znałem dawniej Antonellego, i...

— Jakto? Pan napiszesz do tego człowieka?!...

— Do niego samego. Będę prosił o łaskę i amnestję mam pewną. Per Dio, chcę stać się do innych podobnym: O Romagnuoli tornati in bastardi!

Zapalił cygaro i znów położył się na kanapie. Zamknął oczy i puszczał kłęby sinawego dymu.

— Nareszcie, ujrzę cię, Rawenno, kraju mój! i ciebie, mój pałacu del la Porta Serrata, od tak dawna opuszczony!... Ah! te szczęśliwe Włochy, które pękają z radości!... A więc, niech żyje rozkosz! Niema już żadnej polityki, żadnych głupstw sentymentalnych, niema już czarnej nędzy! Nie, ale za to zbytek, przyjemności, maskarada bez końca, karnawał bez postu!... Conajwyżej samotność mi cięży: mam chęć skosztować rozkoszy szczęścia małżeńskiego!

— Małżeństwa? — zdziwił się Marino... Ekscelencja zapomina o swych sześćdziesięciu kilku wiosnach.

Starzec podniósł zlekka głowę.

— Sześćdziesiąt i trzy lata, panie artysto: wiem o tem!... Dlatego też pragnę związku, zgodnego z memi marzeniami; małżeństwa według moralnych zasad mej ojczyzny! Poszukam jakiej pięknej primadonny za kulisami San-Carlo, jakiej gwiazdy baletu wśród tancerek la Scala!

— Ekscelencja żartuje.

— Nigdy nie żartuję!

— A cóż na to powiedzą portrety przodków, wielcy condottierowie zmarli zaszczytnie, którzy i w dzień i w nocy patrzeć będą na waszą ekscelencję?!

Starzec wstał nagle, wyprostował się dumnie i skierował kroki ku oknu, które ruchem gwałtownym otworzył: blady był, gniew go dusił. Marino podszedł do niego i oparł się o balkon.

Na ulicy, przed «supping house», zatrzymało się wielu przechodniów. Trupa śpiewaków i muzykantów wędrownych, którzy są jedną z plag Londynu, występowała z koncertem pod gołem niebem, na trotuarze. Dwoje skrzypiec zgrzytało, harfa dźwięczała fałszywie, a po nad tym zbiegiem najokropniejszych dysharmonij, głos kobiecy śpiewał brindisi z «Traviaty», owo «Libiamo ne lieti calici», tak popularne i znane wszędzie.

— Ładny głos! — zauważył Marino — ale ani metody, ani szkoły... Ah, gdybym ją był uczył!

— Eh, piccola! Eh, ptaszku!... — zawołał potomek condottierów — szylling dla ciebie!... Łap!... A teraz chodź do nas i zaśpiewaj nam piosnkę!

Kobieta spojrzała na mówiącego, dokończyła swą «arję brawurową», poczem weszła do domu; w parę chwil potem wchodziła do «dining room».

Była to istota rzeczywiście piękna, młoda, wysokiego wzrostu, o skórze ciemno-bronzowej włoszek. Oczy jej wielkie, koloru habru, włosy krucze, spięte złotą szpilką, nadawały jej twarzy, o klasycznie czystych rysach cudownych transtewerjanek, które na boginie wyrastały pod pędzlem genjalnego Sanzio, te cechy cudownej piękności, jakim oprzeć się trudno. Dziwacznie ubrana, śliczna ta istota, miała na sobie kostium teatralny z jakiejś operetki: spódnicę szkarłatną Fenelli, kilka ozdób, nabytych przy rozprzedaży starej garderoby teatru «Covent-Garden», a na piersiach bukiet sztucznych kwiatów; były to dzikie różyczki.

Diva uliczna zatrzymała się na środku pokoju i śmiało patrzała na dwóch mężczyzn. Uśmiech rozchylił jej usta i ukazała zachwyconym włochom sznur białych, perłowych jej ząbków. Nie badała długo nieznajomych — wzrok jej natychmiast zatrzymał się na osobie czarno przybranej. Divy wiedzą zawsze, do kogo należy się zwracać.

— Oto jestem. Co mam zaśpiewać?... Czy «Santa Lucia»? Ale nie widzę tutaj fortepjanu... Któż będzie mi akompanjował?

Ekscelencja spoglądał na nią okiem znawcy.

— Dobrze... Jakto, mówisz po francuzku?

— Ma się rozumieć! ojciec mój był nauczycielem w Marsylji.

— Urodziłaś się we Francji?

— O nie!... W Rzymie, na Borgo.

— Córka nauczyciela?... Jesteś więc uczoną?

— Tak, umiem wszystko... nawet umiem nie wiedzieć, czego wiedzieć nie należy.

Śmiała się... Studjowała, badała wzrokiem dwóch mężczyzn, którzy się także śmieli.

Ekscelencja wskazał dzikie róże. które ozdabiały ładną dziewczynę.

— A więc nie jesteś tak dziką, jak emblemat twego stroju?

— A nadewszystko nie tak zwiędłą! — odpowiedziała śpiewaczka.

— Daj mi te kwiaty, piękna divo!

— Nigdy!... To talizman!

— Przeciwko urokowi złych oczu?

— Pańskie już nie są niebezpieczne!... Nie, lubię te kwiatki: ojciec je lubił.

— Ładny frazes!... Niech żyje uczucie! Jak się nazywasz?

— Bella.

— Pseudonym!... ale prawdziwe nazwisko, to od Boga dane?

Śpiewaczka wzruszyła ramionami!

— Oh, Bóg!...

— Do djabła!... Papistka i wolnomyślna?... Zbieg dziwny!

Bella wahać się zdawała, ale nagle zupełnie poważnie odpowiedziała:

— Panowie włosi... Widzę to... A więc nazywam się Rozyna Savelli!

Rzuciła im to nazwisko z taką dumą, jak gdyby powiedziała: jestem Falcon lub jestem Malibran. Bezwątpienia spodziewała się, że sprawi «wrażenie».

Rzeczywiście sprawiła je.

— Savelli? Znałem podczas oblężenia Rzymu niejakiego Scipione Savelli; walczył pod moje mi rozkazami i był ranny na bastjonie św. Pankracego. Dzielny człowiek.

— To mój ojciec.

— Ojciec!... Oh, wybacz pani!... Savelli?... Wywołujesz pani okrutne wspomnienia... Nazwisko, zapisane do księgi martyrologicznej świętej wolności!... Savelli, jedna z ofiar, jak mi się zdaje, pana Bonapartego...

Kobieta zbladła, oczy jej rzucały błyskawice: głosem ponurym odrzekła:

— Dwa razy go rozstrzelali!... To był mój ojciec.

— Dwa razy rozstrzelany! Nędznicy!... Ale gdzie i kiedy stała się ta zbrodnia?

— W Prowancji... Po zamachu stanu... W czasie wielkiego powstania na południu...

— Zgaduję, niestety! Wielu wodzów «młodych Włoch» połączyło się z republikanami francuzkimi i padli, jak bohaterowie... Zawsze nasze marzenia bezowocne... Szaleństwo!

— Szaleństwo — może, ale wzniosłe!... Mój ojciec stał na czele garstki powstańców w Varze... Oh, tak panie, ojciec mój był dzielnym, odważnym człowiekiem, zakochanym w wolności; gorące serce gorzało w jego piersiach świętą miłością drogiej ojczyzny!... A jak on nienawidził tego p. Bonapartego, tego burzyciela Rzymu, tego przedsiębiorcy papieża i księdza! Znał go dawniej, gdy był takim samym carbonaro, jak on, gdy obydwaj spiskowali w tej samej legji, w tej samej vente. Renegat! Savelli pragnął walki... Na pierwsze wezwanie porzucił Marsylję, uczniów, przyjaciół i połączył się z innymi. Odważny!... Schwytany na barykadzie, został natychmiast oddany na pastwę żołdactwa!... Ale śmierć go przyjąć nie chciała: nie zabito go... Poprzeszywany kulami, oddany został do ambulansu, gdzie rany jego opatrzono... Przez litość, sądzisz pan może?... Odzież szukać ludzkich uczuć u zwierząt drapieżnych! O nie, nie umiałbyś pan nawet wyobrazić sobie, co to byli za ludzie, członkowie «Komisji mieszanych» i ich prokurator Besnard, ohydny Besnard, «Rzeźnik biały», jak go nazywali! Nikczemnicy, podli!... Z rozkazu tego Besnarda przyniesiono mego umierającego ojca, nie przyprowadzono, ale przyniesiono na zgromadzenie rady wojennej. Stać nie mógł, z ran krew się sączyła... Podli! podli!... Skazano go... i wówczas... wówczas ci rozbójnicy rozstrzelali go po raz drugi!!... Podli!...

Savelli wypowiedziała to wszystko jednym tchem, z uczuciem wściekłości, która ją nagle ogarnęła; zęby jej zgrzytały, pięście, konwulsyjnie zaciśnięte, przecinały powietrze, oko suche pałało straszną nienawiścią. Ekscelencja patrzył na nią w milczeniu.

— Nędzni! — wymówił po chwili... Ale pani, jego córka, cóżeś zrobiła, ażeby się za niego zemścić?

— Ja? — krzyknęła Rozyna. Byłam nauczycielką w Marsylji. Wypędzono mnie, jak psa parszywego... i schyliłam głowę!... Oto wszystko!

— Wszystko?... To niewiele!

— Niestety!

— A teraz, poverine, przebiegasz przedmieścia Londynu.

— Tak, byłam głodną!

Rozyna drżała ze wzruszenia i z gniewu. Zamilkła. Starzec patrzył na nią, badał ją.

— Nieszczęśliwy Savelli!

Nagle Rozyna stanęła przed starcem i wyrzuciła z siebie te wyrazy:

— Słuchaj:... mam dwadzieścia dwa lata, jestem bardzo piękną... Czy chcesz pomścić zmarłego?... Chcesz? Będę twoją własnością, twoją rzeczą... oddam ci ciało, oddam ci moją duszę!

Starzec drgnął.

— Przyjdź więc pani do mnie.

— Kiedy?

— Jutro.

— Ulica?

— Piccadilly, numer 3.

— O kogo mam pytać?

— Książę Guido de Carpegna.CZĘŚĆ PIERWSZA.

I. Sprawiedliwości!

Ten, który wówczas nad Francją panował, nosił imię Napoleona. Nie stojący na wysokości swego zadania, uginający się pod wszystkiemi ciężarami imienia, ale pragnący dobra społecznego, czasem nawet umiejący je robić, cesarz ten, w innych czasach godzien cesarstwa, od ośmnastu lat stoi już przed obliczem historji. A tym czasem historja, która dla wszystkich powinna być sądem bezstronnej, zupełnej równości, wyrokiem odwiecznego sumienia, dla niego dotąd ma tylko dyfamacje i obelgi. Nienawiść nieprzyjaciół powstaje przeciwko jego pamięci; pożarła ją całą, o tyle nieubłagana, o ile kiedyś z obawy drżała... A on, podobny do tych legendowych dusz pokutujących, znieważanych i cierpiących, na każdym kamieniu tego Paryża, który podniósł do stanu świetności, w każdem mieście, zarówno jak we wsi każdej tej Francji, którą pozostawił w stanie kwitnącym, zamożną i przemysłową — wszędzie zdaje się powstawać i wołać o sprawiedliwość!

W tych czasach uważano go za wielkiego. Wyniesiony aż na tron przez publiczne przeniewierstwo, ale rozgrzeszony może z tego przeniewierstwa przez aklamację całego narodu, ten synowiec «Człowieka», mógł się wówczas uważać prawie za równego «Człowiekowi». Grenjusz cesarski był ojcem jego szczęścia i, tak wierzono przynajmniej, jego odwagi...

I, rzeczywiście, pośród tylu królów, w których jeszcze obfitowała Europa, wielu się go obawiało... Napoleon! wiele mówiło to straszne dla nich imię! Czy ten nowy Bonaparte miał stworzyć nową epopeę monstrualną i wywołać szeregi strasznych, olbrzymich bitew, klęski bez honoru, traktaty bezlitośne?

Ale, więcej jeszcze aniżeli stare monarchje, młoda rewolucja uważała go za strasznego, tego człowieka, który od pierwszego kroku chciał ją zgnieść. Zgnieść to zwierzę, tę pożerającą wszystko z 1848 roku!... Oh, jakże oni nienawidzili tego p. Bonapartego, ci wszyscy, dla których luty zjawiał się w promieniach jutrzenki wolności, a których grudzień pogrążył w ciemnościach nocy.

Nie, on nie mógł zapomnieć, że Ludwik-Napoleon razem z nim spiskował, i z nim razem, przystając do tajemnych stowarzyszeń, przysiągł, że «Włochy będą włoskiemi»... I, jako pierwszy wyraz jego władzy, renegat ten napadł na Rzym, na Rzym, wyzwolony z pod władzy papiezkiej, Rzym nawskroś rzymski, — to spełnione marzenie jego braci w przysiędze! Teraz utrzymywał w nim księdza, rozlokowywał garnizon, ośmielił się zgwałcić «miasto nietykalne!» Świętokradztwo!... Zresztą dogmat polityczny wówczas wypełniał całkowicie włoskie umysły i sumienia: Rzeczpospolita potrzebna Francji, ażeby ta ostatnia mogła stać się pożyteczną Włochom. Ah, gdybyż on mógł zniknąć, ten tyran, ten Ludwik-Napoleon, ten Bonaparte!

Niestety! ta rzeczpospolita znów spadła na naszą ziemię, ta rzeczpospolita, tyle przez ciebie upragniona, Italjo! A ty, «narodzie-siostrzyco», cóż dzisiaj powiesz, cóż dziś marzyć możesz?

Ale Francja pieściła się wówczas ze swym Cezarem znalezionym nareszcie, ze swym Napoleonem. Już mu przebaczyła wszystko: zasadzkę z grudnia, rozbój na bulwarze Bonne-Nouvelle, komisje mieszane, ohydne wygnania tysięcy niewinnych, nawet słynne wygnania znakomitych wygnańców! Ona go kochała... tak bała się innych!...

Jak w roku VIII, nowy zapał religijny napełniało serca, katolicy stanowili siłę wielką i wierzyli w tego dziwnego Mesjasza. Ich zdaniem, było to narzędzie, wybrane przez Opatrzność-mścicielkę, istota, do życia powołana, aby dopełnić dzieła gniewu, niszczyciel, natchniony świętem uczuciem bezlitośnej nienawiści do wszystkich wstrętnych nowinek, odnowiciel państwa bożego... Oni wierzyli, a papież zechciał stać się ojcem duchownym syna tego innego Napoleona, biednego dziecięcia cesarskiego o wielkiem niebieskiem oku, tak ciężkiem, zarówno od myśli, jak od łez... Dla tego to Te Deum w kościołach, a w pałacach: «Niech żyje cesarz!...»

Mniej uniesienia, ale nie mniej zdziwienia i przerażenia przepełniało serca kupczącej burżuazji, zwykle sceptycznej i niezadowolonej. Odtąd, mówili ci panowie, niemasz powodu obawiać się socjalizmu, bankructw państwowych, powstań, któreby trzeba było uśmierzać: czerwone widmo zgasło w promieniach światłości cesarskiej... I w pałacach, trzęsących najmożniejszemu bankami, jak w ubogiem schronieniu nędznego kramarza, krzyczano: «Niech żyje cesarz!»...

Co do ludzi warstw najniższych, źle zatarte ślady echa kanonad przeszłości i salw zwycięzkich, ciągle w ich uszach dźwięczały i wzbudzały w nich dwa uczucia: obawy śmiertelnej i niechęci... Ale, ty chłopie, spojrz-no na litografowany obrazek Małego Kaprala, a ty, robotniku, wznieś oczy na kolumnę Vendôme — i: «Niech żyje cesarz!»...

Niech żyje cesarz! Tak, ówcześni ludzie wydali ten okrzyk entuzjastyczny, ten stary okrzyk z pod Austerlitz i z pod Jeny — okrzyk «Wielkiego Narodu». Ludzie ci uważali się za szczęśliwych... Ileż pozorów szczęścia!... W dniach, tak niedalekich jeszcze, a przecie tak odległych, sprawy to prawie dzisiejsze, a przecie okrywa je mgła legendy... Wówczas to armata Inwalidów rzucała światu nazwy Almy, Magenty i Solferino, wówczas to dwa razy armja francuzka przechodziła przez Paryż z gałązkami oliwnemi na bagnetach, wówczas to wszyscy monarchowie świata zjeżdżali do pałacu Elizejskiego, tego hotelu królów, a w całej podziwem przejętej Europie cesarz francuzów nosił tylko nazwę cesarza!... O, dni szczęśliwe, których sława w sercach naszych zastępowała miejsce wolności, czy kiedy jeszcze wrócicie?... Nie: zbyt wiele nienawiści przeszło po zbytku miłości, a nasza święta duma tyle łez wypłakała!... Stało się — powtórzyć się nie może nigdy! Ale czyżby rozpacz, którą wywołał ostatni upadek, miała zniszczyć nawet pamięć, a przepaść Sedanu czyż rzeczywiście miałaby być przepaścią, nawet dla wspomnień o naszych dniach chwały, o naszych bohaterach?... O, Francjo, Francjo, córo starej Galji, narodzie Vae Victis, narodzie bezlitośny dla twych zwyciężonych!...

A ty, boska Sprawiedliwości dla ludzi, której sumienie nieraz znienacka było zachwiane, ale któraś rozgrzeszała królów, gdyż znasz ich narody — ty, Historjo — kiedyż nareszcie zechcesz zmienić swój wyrok?II. Środa cesarska.

Tego wieczora, 24 listopada 1856 roku, pałac Tuileryjski wyglądał wspaniale: we wszystkich oknach snopy światła wypływały nazewnątrz, nadając długiemu budynkowi szatę uroczystą. Na placu Carrousel stały liczne szeregi powozów, które po kolei składały w przedsionku pałacowym wydekoltowane kobiety i mężczyzn w najrozmaitszyeh mundurach.

Był to pierwszy bal dworski w sezonie zimowym.

Pałacu Tuileryjskiego dziś już niema. W pierwszej zaraz godzinie swej konwulsyjnej agonji, Komuna 1871 roku przeznaczyła go na ofiarę zniszczenia, a żaden z jej radośnych płomieni nie rozweselił tak szczerze tej nędznej burzycielki... Głupcy! Dla tego, że niszczyli nieco kamieni, wymownych świadków wielkiej przeszłości, czyż mogli sądzić, że w ten sposób zabijają rzeczywiście tę przeszłość?... Długi czas jeszcze poszczerbione mury i nawpół rozwalone wieżyczki wyciągały swe członki ku niebu, opuszczone i zapomniane, jak gdyby świadczyły przeciwko wojnie domowej... Dziś ruin nawet już niema — etiam periere.

Z placu Carrousel oczy, które zawsze patrzeć umieją, widzą jeszcze w próżni cienie rzeczy zamarłych... Ale jestto wspomnienie tylko, które z każdym dniem zaciera się coraz bardziej... Nadchodzi wiek nowy, obojętny na nasze skargi i żale... Małym dzieciom opowiadać będzie: «Tutaj był niegdyś pałac, w którym mieszkali królowie!» Zapomnienie, tak prędko... zapomnienie, prawdziwy grób człowieka!...

Autor tej opowieści przebiegał dawniej to stare siedlisko monarsze; widział ostatnich jego mieszkańców: niechże mu będzie wolno wywołać ich obraz z krainy zapomnienia i niepamięci.

Na prawo od wejścia wysokie schody kamienne, o dwóch skrzydłach, proste, twarde, podobne do ogromnej drabiny, prowadziły do apartamentów. W czasie balu oświetlały je pochodnie, a na każdym stopniu stała w pancerz błyszczący zakuta ogromna postać członka straży cesarskiej. Na samym szczycie schodów, w pierwszym przedsionku, szambelan w czerwonym stroju przyjmował zaproszonych. Ztąd przechodziło się do galerji Świątecznej, do długiego szeregu białych komnat, suto ozdobionych złotem. Nieco jaskraw a imitacja galerji Wersalskiej. Dzieło to pompatyczne króla Ludwika-Filipa. Tutaj nie było wcale obrazów, z wyjątkiem jednego tylko konnego portretu Napoleona III. Ciekawe to płótno Horacego Verneta, znajdowało się w samym środku galerji.

Wzdłuż ścian podwójny szereg ławek mieścił na sobie kobiety i młode panny, rozpościerające na daleką. odległość swoje «krynoliny». W rogu widać było estradę «małej orkiestry». Inna, większa, którą Strauss dyrygował, znajdowała się w sali Marszałków.

Kryształowe pająki, pochodnie i mniejsze lampy ścienne, rozlewały silne światło na te barwy białe i złote i na ogromne lustra. W świątecznych mundurach, w balowych sukniach, zdobnych drogiemi kamieniami, ogromne to zbiorowisko ludzi przedstawiało święto cesarskie, jakiego później nie widziano nigdy.

Na samym końcu galerji Świątecznej, przez szerokie drzwi, zawieszone ciężką aksamitną draperją karmazynowego koloru, przechodziło się do sali Marszałków. Sala ta, której sława przetrwała aż do dni naszych, przez długi czas uchodziła za arcydzieło architektury. Miała ona postać czworokątnego statku, tak wysokiego, na ile pozwalały wszystkie piętra pałacu. Ogromne karjatydy z białego marmuru, unosiły na swych barkach sklepienie, a portrety naturalnej wielkości marszałków pierwszego cesarstwa ozdabiały jej ściany. Sala ta sprawiała miłe i poważne wrażenie. Na estradzie, pod purpurowym baldachimem, upstrzonym złotemi pszczołami, wznosił się tron. Tutaj to w czasie urzędowych wieczorów zawsze prawie siedział Napoleon III. Zwykle opuszczał swoje apartamenty około godziny dziesiątej; wówczas bal się zaczynał i gości jeszcze nieznanych cesarzowej przedstawiano. Około północy Napoleon przechodził przez galerję Świąteczną i udawał się do pokojów, do których goście wstępu nie mieli.

Tego wieczora — była to urzędowa środa cesarska — tańczono w pałacu Tuileryjskim.

Już znaczna ilość gości, jeśli jeszcze nie wszyscy zaproszeni, napełniali salony cesarskie i bal rozpoczął się na dobre, gdy pan wice-hrabia Marcel Besnard wszedł na salony. Był to młody człowiek, lat około dwudziestu ośmiu liczący, wysoki, brunet, nietylko przystojny, ale nawet piękny, do czego przyczyniały się jego dumne, czarne oczy i wyniosła postać. Młody elegant zbyt pewną siebie miał postać, nietylko pewną, ale wyzywającą, i bardzo długie wąsy, bródka à l’impériale, włosy na środku głowy na dwie równe części przedzielone, tworzyły na skroniach modne wówczas zakręty. Był to, słowem, «gaudin», jak mówiono wówczas. Zgrabny, i w pasie raczej do kobiety podobny, pan wice-hrabia umiał nosić ładny kostium audytora rady stanu: frak niebieski z wyszywanym kołnierzem, szpadę, spodnie białe, kapelusz stosowany z czarnym pióropuszem pod pachą.

Z podniesioną głową, z monoklem w oku, wicehrabia Marcel Besnard wszedł, kołysząc się, a, jako wyraz najwyższej dystynkcji, powłóczył po posadzce trzewikam i ze sprzączkami. Rzucił wzrokiem na zebranych, z pewną niechęcią odwrócił się od nich i śpiesznie skierował swe kroki do sali Marszałków. Na progu jednak musiał się zatrzymać: potrójny szereg panów i dam zastępował mu drogę. W tej chwili cesarz tańczył kontredansa... Zewsząd tłoczono się, ażeby przyjrzeć się «pastoureli» i «panowie solo» jego cesarskiej mości... Marcel Besnard nie usiłował się przecisnąć, cofnął się i usiadł na uboczu.

Przed nim liczne pary suwały się po posadzce przy dźwiękach muzyki. Byli to ludzie, o których na takich uroczystościach mówić się zwykło z przekąsem; ale... są to ludzie małego światka urzędowego. Zwyczaj dworski wymagał, ażeby sala Marszałków była miejscem popisów wysokich dostojników, ambasadorów zagranicznych, ministrów, głośnych jenerałów, senatorów i, co najmniej, radców stanu. Urzędnicy, obsługujący drugie cesarstwo z niemniejszem wcale zaparciem się, ale nie posiadający zbyt bogato wyszywanych kołnierzy, musieli zadawalniać się galerją Świąteczną. Tutaj ocierali się o siebie prefekci i podprefekci, dyrektorowie ministerjalni, niektórzy naczelnicy dywizyjni, inżynierowie, pułkownicy i cały zastęp okazalszych i skromniejszych naramienników; tutaj też urzędnicy cywilni w swych czarnych aksamitnych mundurach i kilku członków instytutu, których fraki, zdobne w zielone palmy, ściągały na siebie uwagę, a potem grenadjerowie i woltyżery gwardji.

Marcel Besnard patrzył na to widowisko oczyma człowieka, przyzwyczajonego do wszystkich świetności śród cesarskich i poprostu nudził się.

— Czołem przed najswawolniejszym ze wszystkich wicehrabiów! — usłyszał Marcel za sobą głos uśmiechającego się jegomościa, którego mundur wskazywał, że jest wtajemniczony do spraw zagranicznych.

— Ah!... Gravenoire!... J ak się pan ma?... Boże, jakiż tu ścisk okropny! — odpowiedział Marcel.

— Przeszło tysiąc zaproszeń!... prawdopodobnie cały aromat cesarstwa!... Jak zdrowie pana hrabiego Besnarda?

— Mego ojca?... Daleko lepiej. Już wrócił i znów czynnie zajął się swemi pracami w radzie państwa.

— Szczęśliwy jestem, że mogę słyszeć tak dobrą wiadomość! Na cóż to ojciec pana cierpiał?

— Był to atak nerwowy... Lekarze pojęcia o tem nie mają. Ale teraz, dzięki Bogu, zdrów zupełnie.

— Pan sam tutaj, panie wicehrabio?

— Sam jeden, w towarzystwie nudy.

— Panna Marja-Anna nie towarzyszy panu?

Marcel wzruszył ramionami.

— Nie, siostra moja zaopiekowała się teraz ojcem. Zresztą, wszak ona nigdy nigdzie nie bywa.

Marcel w stał i obydwaj posunęli się wśród tłumu o parę kroków.

— Gdzież pan przepędził sezon myśliwski? — rzucił pytanie aplikujący dyplomata.

— W Normandji, w małym zameczku Sasseville.

— Gdzież to jest?

— W departamencie Niższej Sekwany, w pobliżu Fécamp. Jestto dziedzictwo po biednej mojej matce.

— Ładna miejscowość?

— Znajduję, że idealna: jest moją własnością... Boże drogi! Co to jest?

To była młoda kobieta, siedząca na fotelu, jak na tronie, pośród licznego koła głośnych wielbicieli.

Była nadzwyczaj, uderzająco piękną: brunetka, o wielkich niebieskich oczach, o cudownych ramionach, o ślicznym, jakby wytoczonym gorsie, musiała przykuć do siebie uwagę każdego śmiertelnika, wrażliwego na piękno. Ciemne jej włosy, zgodnie z wolą ówczesnej mody, spadały w długich lokach, «repentirs», po obu stronach twarzy na śliczne ramiona. W ramach tych owal jej twarzy jeszcze piękniejszym się wydawał. We włosach, jako jedyna ozdoba, girlandka z róż dzikich, osypanych brylantami, na piersiach — mały bukiet tych dzikich kwiatków...

Niedbale wyciągnięta na fotelu, młoda dama sutą suknię z żółtego atłasu, zdobną potrójnym szeregiem czarnych koronek, zarzuciła na kolana swych wielbicieli. W ręku, nieco może, jak na taką piękność, zbyt mocnem, ładna kobieta trzymała cenny wachlarz, który składała i rozkładała bez przestanku... W ten sposób miała możność popisania się przed zachwyconemi nią admiratorami ruchami pełnemi wdzięku, jakkolwiek widocznie na efekt obrachowanemi... Eleganci rozmaitego wieku, piękni starcy i młodzież, otaczali ją dokoła, zasypywali ją pochlebstwami: każdy z nich próbował szczęścia, spodziewając się, że współzawodników zwycięży.

Niewątpliwie śliczna osóbka bawiła się dobrze. Najmniejszy, nieco śmiały i zręczny dowcip wywoływał na jej ustach uśmiech zadowolenia. Wówczas wachlarz rozwijała i po za jego piórami ukrywała twarz do połowy... Po nad wachlarzem wielkie jej oczy uśmiechały się radośnie. Było to zaniedbanie wyrachowane, była i wstydliwość, obliczona zgóry na wrażenie, jakie sprawić powinna... Przechylając się w tył, śliczna istota pozwalała zachwycać się nóżką swoją, nawet pewną częścią pończoszki... Wówczas szmer podziwu zniewalał ją do zsunięcia fałdów niedyskretnej sukni.

— Cóż to za jedna, ta «cocodetta»? — zapytał Marcel swego przyjaciela.

Gravenoire ze zdziwieniem spojrzał na niego.

— Nie znasz jej pan?... To Rozyna!

— Jaka Rozyna?

— Wprawiasz mnie pan w najwyższy podziw! Czy zostałeś pan pustelnikiem?... Piękność, dziś w modzie! Rozyna... księżna de Carpegna!

Marcel Besnard rozśmiał się.

— Nie wiedziałem... Oryginalne nazwisko!... Pargamin z kwartału Breda, prawdopodobnie?

— O, nie!... Najautentyczniejsza księżna!... Ci Carpegna są nadzwyczaj słynną familją w Romanji. Dante cały im wiersz w «Czyścu» poświęcił. Ona sama, jeśli mamy dać temu wiarę, jest hrabianką d’A Prata, inna znów szlachecka rodzina z Ravenny; co do tego ostatniego punktu — twierdzić nic nie mogę. Byłem jej prezentowany zeszłego roku W Wenecji. Zajmowała cały pałac na Canale Grande, bywało u niej wyborowe towarzystwo i wogóle prowadziła dom otwarty.

Marcel tymczasem zdaleka studjował młodą kobietę.

— Bardzo ładna, rzeczywiście!... Ale jakaś dziwna toaleta!... garnitur różowych kwiatów przy sukni żółtej!... Cudzoziemka, to zaraz w oczy się rzuca.

— A pomimo to, paryżanką jest ta piękna Rozyna!... Tak, paryżanką, która obiecuje wszystkim, nie obdarza nikogo...

— Ba!... Cóż to afektacja, ażeby ubierać się w kolory austrjackie?

— Może być, że na cześć jej szlachetnego małżonka, starego spiskowca, dziś pokutującego za grzechy i przywróconego do łaski tyranów.

— A więc mąż istnieje?

— O, tyle co nie!... Nigdy go nie widać. Utrzymują nawet, że małżonkowie się nienawidzą i nie żyją ze sobą.

— W takim razie, przedstaw mnie pan.

— Lowelasie!

Obydwaj podeszli do księżnej de Carpegna.

— Panie de Gravenoire! — zawołała księżna, zauważywszy młodego dyplomatę... Od pewnego czasu stajesz się pan rzadkością!

Gravenoire usprawiedliwił się kilku banalnemi frazesami.

— Teraz już nastałe osiedliłam się w Passy — mówiła piękna dama... W małym klasztorze moim przy ulicy Ogrodowej, i...

— Czy można ubiegać się o posadę przeora w pani klasztorze, księżno?

— Nawet o zakrystjana posadzie nikomu marzyć niewolno!... Ale z przyjemnością przyjmuję u siebie tych przyjaciół, którzy odważą się na tak daleką pielgrzymkę.

— Pani pozwoli przedstawić sobie — odezwał się wówczas Gravenoire — jednego z moich dobrych kolegów, wice-hrabiego Marcela Besnarda.

Ruch gwałtowny wstrząsnął ręką księżnej, która bawiła się wachlarzem i chwilowy rumieniec okrył bladą twarz włoszki.

— Pan Marcel Besnard? — zapytała, jak gdyby w chęci upewnienia się, że dobrze słyszała i zupełnie poważnie dorzuciła:

— Czy nie z rodziny hrabiego Brutusa Besnarda?

— Jestto mój ojciec.

— Ah!... Dawny prokurator jeneralny?

— Tak, pani.

— To ojciec pański?

Wielkie niebieskie oczy zatrzymały się dość długo na twarzy młodego audytora, poczem młoda kobieta, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, wyciągnęła do niego rękę.

— Przyjaciel jednego z moich przyjaciół — odtąd jesteś pan moim przyjacielem. Zajmij pan miejsce. Będzie nas więcej...

Księżna mówiła po francuzku zupełnie poprawnie, harmonijnie, z akcentem, właściwym mieszkańcom z tamtej strony gór granicznych. Głos jej szeptał pieszczotliwie, usta jej się uśmiechały, ukazując prześliczne białe zęby. Rozmowa na chwilę przerwana, znów się potoczyła. Wkrótce kółko znajomych, otaczające piękną damę, zaczęło bawić się przerzucaniem komplementów nieco szczerych, grzecznych zdań otwartych zbytnio, drobnostek czasem źle dźwięczących, bagatelek dwuznacznych. Stary baron La Chesnaye, «szambelan-deputowany», sześćdziesięcioletni modniś, łysy i dumny ze swej czaszki à la Moray, z pod poczernionych wąsów wyrzucał całe sznury bardzo cynicznych, chociaż pozornie grzecznych, sądów i zdań.

Młoda kobieta słuchała, odpowiadała, bawiła się i bawiła innych.

Orkiestra tymczasem zaczęła grać preludjum wiedeńskiego walca Jana Straussa: «Morgenblatter».

— Czy księżna raczyłaby ofiarować mi tur walca? — zapytał audytor radcy stanu.

Księżna natychmiast odpowiedziała:

— Niebardzo lubię taniec, ale niczego nie mogę odmówić synowi hrabiego Besnarda.

— Miej się pani na baczności! Będzie się domagał wszystkiego! — odezwał się stary La Chesnaye.

— Czy nie jest w wieku, który usprawiedliwia wszelką odwagę? — odpowiedziała wesoło.

Wesoły śmiech otoczenia był najlepszym dowodem, jakie wrażenie odpowiedź ta sprawiła.

Księżna de Carpegna przyjęła podane ramię i wsparła się na niem, a jednocześnie tak blizko przycisnęła się do boku swego tancerza, że uczucie dziwnej błogości ogarnęło go całego... Marcel, zmieszany, pod wpływem błogiego uczucia nie tyle idealnej, ile raczej bardzo ziemskiej natury, nie mógł mówić, chociaż bawić ją wypadało... Przesunęli się w ten sposób przez liczne szeregi patrzących. Zdawało się, że Marcel nie chce przemówić, ażeby urok, który nim zawładnął, nie pierzchnął nagle...

— A więc — po raz drugi zapytała księżna — jesteś pan synem hrabiego Brutusa Besnarda, dawnego prokuratora jeneralnego?

— Obecnie radcy stanu. Tak, księżno... Pani znasz mego ojca?

— Osobiście go nie znam, ale nie obce mi jego nazwisko... jedna z chwał waszej cesarskiej Francji!...

Niechcący niby, starając się nadać głosowi swemu wyraz szczerości, któregoby nikt nie miał prawa podejrzewać, dodała:

— Nazwisko, którego noszenie musi być wielkim ciężarem!

Marcel skłonił się... Nareszcie znaleźli się w kole tańczących. Marcel ujął silną dłonią śliczną kibić kobiety i porwał ją w wirze tańca.

Księżna drżała z zadowolenia. Z zamkniętemi oczyma, przyciśnięta do tancerza, twarzą prawie do twarzy jego dotykająca, piękna dama w tej chwili całkowicie oddawała się przyjemności.

Nagle musieli się zatrzymać: muzyka ucichła.

Kapelmistrz trzykrotnie uderzył po pulpicie i w tej chwili wszystkie instrumenty zagrały «hymn» urzędowy «królowej Hortensji». Wysoka postać wielkiego szambelana, księcia de Bassano, ukazała się na progu galerji, a głos jego wygłosił sakramentalną formułę:

— «Cesarz!»

— Co to jest? — zapytała zdziwiona księżna de Carpegna.

— Cesarz się ukazał! — odpowiedział Marcel. Obchodzi sale przed udaniem się do swoich apartamentów.

Prawie gwałtownym ruchem młoda kobieta wyrwała się z rąk, które ją jeszcze otaczały. Zmieniła się w jednej chwili do niepoznania prawie. Nikt nie mógłby, patrząc na nią teraz, przypuścić nawet, że kobieta ta umie czasem zapomnieć o sobie i całkowicie oddawać się przyjemności wrażenia. Oczy jej pałały, a lekkie drżenia po ślicznej twarzy przebiegały, jak wietrzyk, który nagle marszczy spokojną wodę czystego jeziora.

— Cesarz! — zawołała... Prędzej, oh, prędzej... Podejdźmy!

Tańczące pary utworzyły już szpaler wzdłuż całej galerji: każdy chciał stać w pierwszym rzędzie, ażeby módz lepiej się przypatrzeć.

Marcel wszelkich wpływów i usiłowań użył, ażeby księżnę umieścić w pierwszym szeregu ciekawych. Orkiestra umilkła: szmer cichy zawisł nad głowami zebranych. Cesarz ze świtą zbliżał się zwolna.

Na czele oficerowie służby cesarskiej w swych pancerzach błyszczących i w stalowych kaskach, ozdobionych białemi grzywami; za nimi adjutanci w niebieskich frakach ze srebrnemi ozdobami, mistrzowie ceremonji w barwach fioletowych, kawalerowie dworu w barwach Bonapartych, złotej z zielonem; wielki szambelan w swym mundurze i — cesarz.

Napoleon III miał na sobie mundur jenerała dywizji i wielką wstęgę legji honorowej. Cesarz szedł powoli, kołysząc się; znudzony był, zdenerwowany, a jego oczy, zamglone obojętnie, patrzyły na tłumy ciekawych. Co chwila machinalnym ruchem podnosił prawą rękę do twarzy i muskał swoje wąsy. Czasami, jeżeli wzrok jego spoczął na znanym jakim dostojniku, twarz jego na chwile się uśmiechała; zbliżał się, rzucał słówko grzeczne, którem umiał zachwycać. W tej chwili właśnie zbliżał się do miejsca, na którem stała księżna de Carpegna... Powodowana ciekawością, młoda kobieta wyciągnęła szyję, a w ruchu tym upuściła wachlarz. To spowodowało jej przestrach, którego wyrazem był lekki okrzyk...

Napoleon zatrzymał się: nachylił się i podniósł wachlarz. Wówczas młoda dama wystąpiła z szeregu i wyciągnęła rękę do cesarza. Była to odwaga, która wzbudziła podziw. Przez kilka sekund Napoleon i piękna włoszka patrzyli sobie w oczy. Kobieta badała twarz cesarza, a w jej spojrzeniu mieściły się sprzeczne uczucia zdziwienia i obawy, pewności siebie i chęci podobania się, zwrócenia na siebie uwagi.

Cesarz złożył jej ukłon i kroczył dalej.

Teraz Już uśmiechał się, a palce jego energiczniej muskały długie, śpiczasto zakończone wąsy. O parę kroków dalej stał La Chesnaye. Cesarz poznał go i dał mu ruch ręką, ażeby się zbliżył; szambelan schylił się z uszanowaniem, a władcą szepnął mu do ucha parę wyrazów.

Po upływie pół godziny, Napoleon III opuszczał salę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: