- W empik go
Spod ciemnej gwiazdy - ebook
Spod ciemnej gwiazdy - ebook
‘Spod ciemnej gwiazdy’ – tytuł zbioru nowel Karola Irzykowskiego. W nowelach tych Irzykowski koncentrował się na psychologicznej analizie zjawisk irracjonalnych. Znaleźć tu można wiele nowel o charakterze fantastycznym. Jedna z nich, zatytułowana ‘Wagon astralny’, stanowi pastisz opowiadań Stefana Grabińskiego, którego Irzykowski był wielkim orędownikiem. Nowelą, do której krytyk przykładał największą wagę, jest ‘Pyriphlegeton’, czyli ‘Niepokalane poczęcie’ (‘Prolog do dramatu’). Irzykowski zamieścił w niej wiele odniesień autobiograficznych dotyczących śmierci pierworodnej córki, Basi.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-873-0 |
Rozmiar pliku: | 408 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Długa, długa była noc i sny w niej okropne. Zbudził się wreszcie z radosnym okrzykiem. Ale ręce jego były jeszcze skrępowane, a ciało nagie. Spojrzał naokoło.
Pod palmą siedział szejk, pan jego, fajkę paląc, i gładził ręką złote włosy swojej córki, która mu Księgę Świętą czytała.
— Zulimo — mówił — zapominam o myślach mędrca-poety, patrząc na ciebie, ale wierzę prawie, że mi je twój widok znowu powraca.
Opodal pasły się konie szejka, a w powietrzu krążył orzeł.
Człowiek, leżący na ziemi, usiłował powstać, lecz uczuł powróz na szyi. Był przywiązany do pnia jednej z palm, która nań cień rzucała.
Usłyszał szmer strumyka. Odwrócił głowę i ujrzał go tuż przy sobie. Chciał weń ręce włożyć, ale ręce były skrępowane. Chciał głowę zgiąć i napić się wody, wtem go coś szarpnęło. Szyderczy śmiech szejka obił mu się o uszy, a Zulima rzuciła nań kamieniem.
Raptem przypomniał coś sobie. Chwycił powróz w zęby i rozerwał go, naprężył muskuły i pękły sznury na rękach.
Zdziwiony szejk zawołał na niego surowo. On tedy powstał i wyprostował się, nagi, groźny i silny. Pięści zacisnął, były jeszcze owinięte sznurami, których poszarpane końce zwisały.
Widząc to, szejk rzucił się na niewolnika. Obaj upadli na ziemię, szamotając się z sobą. Córka pobiegła do jednego z koni, aby wydostać skryty w drogocennej oprawie siodła jatagan. Prędzej jednak niż błyskawica, pokonał niewolnik szejka, zarzucił mu swój powróz na szyi i dusił go.
Gdy jeszcze szejk charczał konając, chciała Zulima cicho jak wąż zbliżywszy się, ugodzić w plecy zwycięzcę. Ale sztylet, słabą ręką skierowany, zwinął się po twardej skórze niewolnika, czerwoną smugę krwi za sobą ciągnąc, napadnięty zaś chwycił rękę Zulimy i ścisnął tak gwałtownie, że broń brzęcząc na ziemię upadła.
Tak stał, jej podniesioną rękę w swojej dłoni trzymając. I spostrzegł jej włosy złote, bujne, a nie mogąc pojąć, dlaczego to tak świeci, chciał bliżej zobaczyć. Zapytać o coś chciał, ale Zulima odwróciła głowę ze wstrętem, a po chwili napluła mu w oczy.
Niewolnik otarł ślinę jej włosami, a naciskając dłonią, zgiął jej ciało, póki nie upadła głową na pierś ojca. Rzucił się na nią, by ją również udusić, objął ją ramionami, tłocząc całem ciałem. Pierś jej falowała, nie mogąc chwycić tchu pod przygniatającym ciężarem, oczy zawróciły się aż po białka w śmiertelnej trwodze. Naraz uczuł morderca, jak z ciała dziewicy przechodzi w niego całego jakaś rozkosz i słodycz. Wydając z siebie krzyk bezdźwięczny a przeciągły, oplatał dotykające go ciało, gwałtownie je miażdżąc, jakby je chciał w sobie pogrążyć, a sam drżał z upojenia. Głowa Zulimy opadła martwa, lecz morderca jej nie wiedział, że to śmierć. Zamknął oczy, jego uścisk wolniał, ustępując miejsca chwilowemu oszołomieniu.
W tem załopotało coś nad nim skrzydłami. Był to orzeł. Kilka sępów siedziało zdala, bojąc się jeszcze przystąpić. Morderca zerwał się i spojrzał znowu naokoło. Zobaczył strumyk i nachylił się nad nim. Jakiś człowiek był tam na spodzie. Nachylił się tedy zupełnie, a gdy ustami dotknął wody, miły chłód musnął mu wargi. Zaczął pić chciwie wodę i pił długo.
Kiedy się podniósł, ujrzał jakiegoś konia. Koń także pił wodę, a potem rżał radośnie. Był objuczony; więc człowiek zdjął z niego juki i patrzył, co zawierają. W jednej sakwie znalazł trochę chleba i ryżu, któremi głód zaspokoił, w drugiej złote i srebrne monety, które uważał za kamyczki. Postanowił wziąć je z sobą i już chciał juki przyczepić do siodła, gdy wtem trącił stopami o trupa Zulimy. Ujrzał znowu te dziwne, złote włosy, które tak błyszczały, i podjąwszy z ziemi jatagan, jednem cięciem oddzielił głowę od kadłuba i wrzucił ją do próżnej sakwy. Wtem kadłub zsunął się z piersi szejka, więc wyzwolony, zgrzytając zębami, ułożył go znowu na dawne miejsce i wbijając jatagan w piersi obu trupów, spoił je na zawsze razem. Naokoło była kałuża krwi. Wyzwolony maczał w niej ręce i rozmazywał krew po całem swojem ciele. Cieszyła go ta czerwoność. Podjął księgę, usiadł i przewracał karty, nie zważając na to, że na każdej zostawia krwawy ślad. Wnet jednak odrzucił precz książkę, bo nie wiedział, co to jest, wsiadł na konia, zdjąwszy zeń siodło, którego przeznaczenia nie rozumiał i puścił się galopem, nie oglądając się za miejscem, gdzie orły i sępy ścierwem się dzieliły.
Długo tak jechał, aż przybył na jakąś rozległą równinę. Tu dał spocząć koniowi i sam zrywał dla niego liście palmowe. Wtem usłyszał tętent kopyt końskich. Nadjechał jakiś jeździec, pochylony nad koniem, i nie patrząc na niego, galopował dalej. Wkrótce nadjechał nowy jeździec, za nim trzeci, czwarty, piąty i wnet znikli mu z oczu.
Ciekaw, kim są ci jeźdźcy, siadł na koń i popędził za nimi. Po drodze jednak spotkał kilku z nich wracających z okrzykami najwyższej trwogi i rozpaczy. Pomimo tego jechał dalej, nikogo już nie spotykając, aż przyjechał nad brzeg jakiejś ogromnej przepaści. Koń jego wzdrygnął się i stanął dębem.
Na spodzie przepaści, który zaledwie dojrzeć można było, czerniały trupy końskie i ludzkie. Konie wbite na iglice skał, turbany wszędzie porzucane, na ścianach przepaści aż biało od rozbryzganych mózgów ludzkich.
Człowiek patrzący wgłąb zadrżał i chciał się cofnąć. Wtem daleko, na przeciwnym brzegu, ujrzał coś cudownego. Był to kwiat tylko, ale podobny do gwiazdy, dumny swą niedostępnością.
Człowiek wzniósł dziki okrzyk, nabrał rozpędu, dał znak koniowi, a ten odgadując myśl swego pana, leciał jak wiatr i nie zatrzymując się, zarżał i skoczył na drugą stronę.
Tu zerwał człowiek ów kwiat dziwny i jechał dalej.
Słońce już zeszło z południa i palmy rzucały długi, zapraszający cień na trawniki. Dał tedy koniowi spoczynek, a sam posilał się daktylami, które wiatr obficie strząsał. Szukając ich jednak, zobaczył jakiegoś człowieka, który stał pod palmami. Był to starzec z długą, siwą brodą, on to, a nie wiatr, strząsał daktyle z drzew.
Człowiek schwytał starca, a widząc, że jest słaby i wynędzniały, podał mu garść daktyli. Ale starzec uśmiechnął się i rzekł:
— Nie, tego nie wezmę. Ale daj mi ten kwiat gwiaździsty, który masz w ręku.
Człowiek spojrzał zdziwiony. Ale starzec ukląkł i wołał błagalnie:
— Daj mi ten kwiat, daj mi ten kwiat. Jestem nieśmiertelnym, życie jest mi ciężarem. To jest kwiat mojej śmierci. Daj mi go i pozwól mi umrzeć za ciebie.
Na pół dobrowolnie, na pół przymuszony oddał człowiek kwiat, który w ręku starca dziwne kształty przybierał, wydłużał się, rósł, wystrzelił w mnóstwo łodyg, a te jak węże wyprężając się, owijały ciało starca, na każdej łodydze zakwitał nowy kwiat, który otwartym kielichem bił raz po raz o jego ciało, roztaczając wyziew zatruty. Po kilku chwilach skonał starzec z uśmiechem na ustach, ostatnim ruchem ręki wskazując jeźdźcowi na zachód.
Jeździec poszedł w tym kierunku i napotkał na grób, oddawna już przygotowany. Tu złożył ciało i zgarnął na nie rękami ziemię, wysypaną na brzegach grobu. Uczyniwszy to, powstał natychmiast z niecierpliwością, której nie pojmował.
I jego koń grzebał nogą niecierpliwie, kładąc głowę na ramieniu pana.
Nagi jeździec wskoczył na rumaka i pognał z wiatrem w zawody. Oddalając się od grobu, czuł, że rośnie i że w ciało napływa mu moc nieprzeparta. Tak chciał pędzić, choćby na koniec świata. Było w nim coś ze strumienia górskiego, który na łeb ku wodospadowi leci, zębami drogę sobie wygryza, a nie cofa się nigdy. Myśl u niego była siłą, a siła była myślą. Czuł, że może, co zechce. A koń pod nim był jakby częścią jego, byli obaj prawie jednem ciałem, jedną wolą, jedną myślą i jedną siłą.
Wjechał w las jakiś, gdzie były dzikie zwierzęta. Lwy, tygrysy wypadły z gąszczów, chcąc rozszarpać tego, co się wdarł w ich państwo. Ale zobaczywszy go — drżąc i skomląc uciekają daleko.
Przybył znowu na jakąś równinę, gdzie dwa wojska ze sobą walczyły. Jeden z rycerzy zamierzył się nań mieczem, ale jeździec skoczył na rycerza swoim koniem i roztratował go na ścierwo. Zabitemu wyrwał miecz z dłoni i rąbiąc naokoło, wydobył się z zamętu bitwy. Drugie wojsko przywitało go okrzykami radości, a jeden z wojowników podał mu wieniec z liści dębowych, lecz jeździec spojrzał na niego osłupiałym wzrokiem i dalej popędził.
Na polu spotkał pasterzy, którzy rozpalili ognisko i opowiadali sobie powiastki. Zdziwił się jeździec, płomień ujrzawszy. Odpędził pasterzy i chwycił głownię palącą się i jechał dalej, wywijając nią naokoło, ciesząc się buchającym płomieniem i obłokami dymu, w których iskry jak gwiazdy powłóczystym welonem za nim się ciągnęły, mieszając się z iskrami, które jego rumak z pod kopyt, uderzając o krzemienie, ciskał.
Wtem ujrzał wielkie miasto przed sobą, rzesza ludzi wyszła naprzeciw niego z muzyką i tańcami, wołając: Cześć zwycięzcy! cześć oswobodzicielowi!... Wjechał przez otwartą bramę, a rzesza ludu szła za nim. Widział wielkie budynki, pałace, ogrody, i przepych ten olśniewał go i gniewał. Palącą głownię rzucił na jeden z domów, a wicher, jakby jego sprzymierzeniec, poniósł ogień dalej i wkrótce całe miasto stanęło w płomieniach. Chaos, wrzawa i zniszczenie. Ludzie ratowali swój majątek z płonących domów. Jakaś matka wyciągała ręce za dziecięciem. On widząc to, wskoczył tam, gdzie niebezpieczeństwo było największe, i chociaż płomieniste języki węgliły mu ciało, wyniósł na rękach śpiące, ciche niemowlę i oddał je matce. Innym pomagał sprzęty ratować, a potem jakiegoś chorego starca porwał na barki i wyniósł za miasto w bezpieczne miejsce.
Zgliszcza tylko dymiły. Na łące ludzie biegali między sprzętami, płacząc i lamentując. Jeździec stał zdziwiony, ani jedna łza nie spłynęła mu po twarzy. Wielu z ludzi otaczających go liczyło pieniądze uratowane, a gdy brakowało, włosy sobie wyrywali. Wtedy przypomniał coś sobie, pobiegł do swego konia, zdjął jedną sakwę i zaczął pełnemi garściami rozrzucać złote i srebrne monety. Ludzie cisnęli się zewsząd, depcząc się wzajemnie, popychając, bijąc i wydzierając. On nie pojmował ich chciwości, a widząc, że wiele monet potoczyło się w trawę, sam je podnosił i szukającym podawał.
Siadł znowu na koń i jechał stępo. Minąwszy wrzawę ludzi ujrzał zgraję psów, użerających się nad ścierwem jakiegoś człowieka. I zdjęła go znowu litość, wydobył z sakwy głowę Zulimy, rzucił ją psom i jechał dalej, nie oglądając się.
Jechał wolno i smutek go ogarniał. Naraz podniósł głowę i powiódł wzrokiem po niebie.
W długiej, ciemnej nocy latami pogrążony, nie widział nigdy słońca i nie wiedział, co to jest, ta kula złocista, która się ku zachodowi toczyła, zapadając poza horyzont, okolona wielkiemi promieniami. I na równinę słał się blask łagodny, od słońca ku niemu, migotając po wszystkich kwiatach i ziołach. Nic takiego jeszcze w życiu nie widział, zapomniał tedy o wszystkiem. Ten zachód przedstawiał mu się bramą ogromną, wiodącą do niezmierzonych obszarów światła i blasku. Tam, tam był jego cel, on musiał tą bramą przejechać, musiał wstąpić w słońce!
Wyciągnął ręce i wołał, wołał z pełnej piersi. Wołał głośniej niż szum rzek, przez które przesadzał, niż głos dzwonów w miastach, które mijał, niż ryk burz, które nad nim przelatywały. A koń pod nim rwał się, ledwie ziemi dotykając i pędził ku słońcu!
Olbrzymie ich cienie niepokoiły ziemię, pola i lasy, a ludzie, patrząc na nich, przystawali i mówili:
— Co to za jeździec zuchwały i co to pod nim za zwierzę? Dokąd szaleje? dokąd pędzi? Do nieba, czy do piekła? Oko jego wpatrzone wciąż w jeden punkt, a na ziemi niema nic, coby go wstrzymało!
Naraz przed jeźdzcem ukazała się masa wód niezmierzona, której topiel potworną bezsilnie prześwietlało gasnące słońce.
— Gdzie jedzie? — mówił jeden rumak do drugiego — toż tam ocean bezkresny! Jeździec i rumak utoną!..
Ale on pędził ku bramie na krańcu nieba i ziemi.
W chwili, gdy słońce ostatni swój promień w wody zanurzyło, on nad brzegiem już był, potężny jak wielka czarna rzeka, wlewająca się do wnętrza mórz, i spiął konia. I wtedy stało się, że gdy w powietrzu zawiśli, rumakowi skrzydła wyrosły, i w górę lecieli, jak chmura ogromna, a gwiazdy na nocnem niebie zdawały się tylko iskrami, które niedościgniony rumak z pod kopyt ciskał.
W r. 1894.Pogrzeb
Przygotowywał się do śmierci. Pokój obił czarnym kirem, postawił na stole lampę, bo stało się całkiem ciemno. Nie wiedział, czy ciemno dlatego, że noc nadeszła, czy że pokój kirem obity — lub może już tak bardzo ciemniało mu w oczach? Zadzwonił, zaprosił do pokoju rodzinę i sąsiadów i oświadczył im, że chce już umierać.
Leżał nieruchomo na niskiem łóżku. Kołdra sięgała mu pod brodę i wydawała mu się czarna, choć była czerwoną. Na głowie czuł bryłę lodu. Położyli ją tam krewni, aby uśmierzyć jego gorączkę. Ale bryła lodu zamiast roztapiać się, zaczęła się zwiększać i lód osnuł go całkowicie. Twarze krewnych i przyjaciół cofały się za tę zasłonę i zacierały. Lód się rozszerzał — już cały pokój był nim wypełniony. On leżał pod nim, jakby przywarty do lodowej skorupy jakiegoś jeziora, na którem się jego towarzysze ślizgali.
Kiedy się obudził, było już południe. W pokoju było całkiem pusto. Wtem usłyszał trzask z bicza za ścianą na ulicy. Domyślił się, że to o niego chodzi. Prędko ubrał się i wyszedł z domu.
Ulica była świątecznie przybrana. Na oknach w doniczkach stały czarne kwiaty, z balkonów zwieszały się czarne dywany. Ulica wiła się do góry i ginęła w oddali, zamieniając się w obłok.
Tłum ludu go oczekiwał. Wszyscy ściskali sobie dłonie i cieszyli się, rozmawiając o kimś żywo ze sobą. Wśród nich stał wielki powóz, zaprzężony w cztery ogromne kare konie, którym ślepia krwawo błyszczały. Na koźle siedział karzeł dziwnie przybrany i niby grzecznym lecz tajemniczo szyderczym ruchem ręki, zaprosił nadchodzącego do wsiadania.
On bez namysłu wsiadł do powozu, a karzeł znowu trzasnął z bicza i pojechał powoli. Tłum ludzi śpiewał coś przygłuszonym głosem, niósł chorągwie, a dzwony odezwały się zdaleka.
Siedział w powozie dumnie, nie śmiejąc się ruszyć. Nie patrzył na nikogo, odnosząc te wszystkie hołdy, śpiewy i dźwięki do swojej osoby.
Długo trwała ta jazda, nogi w kolanach mu ścierpły, lecz nie ruszał się wcale, oczekując końca podróży. Patrzył w niebo.
Minęli miasto, śpiewy i dzwony już umilkły, a tłum zaczął się rozchodzić. Jedni rozmawiali o przygodnych rzeczach, inni zrywali kwiaty, inni znowu szli na boczne ścieżki i znikali w gaikach, których pełno było na równinie za miastem. Sam został.
Powóz jechał dalej. Podróżny patrzył w plecy karła, który siedział na wysokim koźle i nie odwracał głowy. Konie parskały nozdrzami, a ślepie ich krwawiły się. Jechali teraz galopem, a naokoło był obłok.
Kiedy już słońce zachodziło, przyjechali na miejsce. Ziemia była świeżo poruszona, nad nią stali dwaj ludzie, oparci na łopatach, nie patrzyli jednak na przyjeżdżających, lecz na słońce, przysłaniając sobie dłońmi czoła, aby lepiej widzieć jego ostatnie, pełne mocy i tęsknoty blaski.
Karzeł trzasnął jeszcze raz z bicza i wjechali w ziemię, a podwoje żelazne zawarły się za nimi. Przepadli w głębi.
Byłże to tunel, czy lawa gęsta? Kamień zdawał się rozsuwalnym jak powietrze.
Było to państwo nocy, państwo nieruchomości, a jednak nieruchomość jakby się za nimi wdał posuwała.
W tej chwili karzeł odwrócił głowę, otworzył usta, a podróżny usłyszał w głębi swej duszy głos ogromny, odbity echem skał tysiąca:
— Ja jestem Bogiem!..Wróg i nieprzyjaciel
— Przysięgnijcie, obrońcy ojczyzny — mówił wódz do żołnierzy — że będziecie walczyć jak lwy; zdaleka broń palna, zbliska sieczna, umierający niech kąsa zębami. Oni nam zabrali nasze żony, pomordowali nasze dzieci, shańbili nasze kościoły... zemsta, zemsta najeźdźcom po wieczne czasy!
— Przysięgamy!
A z drugiej strony pola bitwy zagrzmiał głos drugiego wodza:
— Ejże, pohulaliśmy po ich miastach, ejże, obłowiliśmy się ich skarbami, zakosztowaliśmy ich kobiet — czyż nie zapłacimy za to sławną odwagą naszą? Nie możemy się spodziewać pardonu, ale jakąż przewagę będzie miała nasza spokojna pewność siebie nad ich rozpaczą!
— Hurra! — odrzekli żołnierze.
I starły się oba wielkie wojska, chmury dymu zaścieliły równinę. Genjalne zwroty i ataki rywalizowały z cudami waleczności, armaty pękały od strzałów, sztandary jak żagle rozwijały się nad morzem krwi, dokazywano czynów, którychby Homerowi starczyło na dwadzieścia Iljad.
Po kilku godzinach nierozstrzygniętej, najzacieklejszej w dziejach walki, oderwały się od siebie oba wojska i wróciły na swe stanowiska. Jak dwa żubry, które zwarłszy się w lesie w walce o samicę, rozczepiają strzaskane rogi i broczą krwią z łbów poranionych.
Na skraju równiny, która była polem bitwy, rósł ogromny gruby dąb. Pod to drzewo skryli się dwaj żołnierze z obu przeciwnych obozów, szukając ochrony przed gwiżdżącemi zewsząd kulami. Zrazu poszli oni w bój ochoczo, zagrzani ogólnym entuzjazmem, uniesieni ogólną wściekłością, wrzeszczeli, kłuli i rąbali jak wszyscy, przytłumiając gwałtownemi ruchami czołgającą się w sercach obawę, lecz później, gdy huk strzałów przycichał, gdy dymy rozstępywały się, ukazując tysiące niewidocznych przedtem choć tak samo skutecznych niebezpieczeństw, gdy oficerowie zaczęli rzucać hasła do odwrotu, które rosły do znaczenia popłochu, wówczas zmęczenie przemogło odwagę, a instynkt samozachowawczy zapędził obu pod to drzewo, którego konary strzaskały ręczne granaty, w którego słoje wgryzły się setki na chybił trafił wystrzelonych kul karabinowych.
Dopiero gdy się wszystko naokoło uspokoiło, gdy już słychać było tylko rzężenie konających, ośmielili się obaj przytuleni do kory wojownicy odejść od pnia drzewa i postąpić kilka kroków, aby powrócić do swoich.
Wtem spostrzegli się wzajemnie; po ubiorze wróg poznał nieprzyjaciela. To niespodziewane nowe niebezpieczeństwo, pojawiające się w chwili, gdy zdenerwowani kilkugodzinnym bojem mieli już odpocząć, rozłościło obydwu. Wystrzelili raz i pod wpływem huku znowu zawrzało w nich podniecenie wojenne; skoczyli ku sobie z impetem, lecz pień drzewa zagrodził im drogę. Więc z nasadzonemi do żgania bagnetami zaczęli uganiać za sobą naokoło drzewa, każdy gotów strzelić w plecy przeciwnika i przybić potem do ziemi konającego. Gdy tak manewrowali, starając się jaknajmniej swe ciała narażać, a czyhając na odsłonięcie się przeciwnika, powoli ostygała ich zaciętość i przemieniała się w ostrożność. Niebawem każdy z nich miał już tylko wrażenie własnej ucieczki i z ścigającego stał się ściganym. Nie biegli już z obawy, że chytry przeciwnik raptem zwróci się wtył i pierwszy wystrzeli, skradali się już tylko i wnet jakoś obaj stanęli. Jeden i drugi oparty plecyma o drzewo, w miejscach, które się im zdawały więcej wklęsłemi, trzymał karabin tak, aby każdej chwili lufę skierować w prawo lub w lewo — i oddychał głęboko.
Tak stali dość długo — ich sprężystość zaczepno-odporna słabła, ręce z karabinem opadały. Tymczasem wskutek przebytych emocyj u jednego z nich odezwała się potrzeba tej funkcji fizjologicznej, której spełnianie wymaga zwykle pewnego hałasu, a przy której odsłonięcie ciała jest nieodzowne dla czystości ubrania. Sytuacja była kłopotliwa: dać w prawidłowy sposób folgę potrzebie — znaczyło zachęcić przeciwnika do ataku, a nawet go prowokować. Więc jak najostrożniej zrobił odpowiednie przygotowanie jedną ręką, trzymając w drugiej karabin z palcem na cynglu, potem wygiął się nieco i w celu zagłuszenia właściwej czynności zaczął pokaszliwać, chrząkać i charkać. Wtem posłyszał z drugiej strony drzewa odgłos, będący wskazówką, że przeciwnik już także oddał się tej samej funkcji odważnie i bez ceregieli, czyto dlatego, że miał większą potrzebę, czy że po owem chrząkaniu przeczuł, o co chodzi. Wówczas i ostrożniś, korzystając lojalnie z takiego „zawieszenia broni“ kucnął sobie wygodniej i zaraz lżej mu się zrobiło.
Załatwiwszy jednak sprawę prywatną, obaj wojownicy podjęli napowrót swoje role i za pomocą otwierania i zasuwania zamków przy karabinach z donośnym a groźnym szczękiem ostrzegali się wzajemnie, że mają się na baczności i trwają nadal w nieprzyjaznych zamiarach. Ale wspólne odbycie funkcji tak pokojowej i tak wesoło urągającej całemu napięciu wojennemu, przecież zbliżyło ich nieco do siebie, ta zmiana zaś w ich usposobieniu objawiła się w tem, że podczas gdy pierwej chcieli się mordować, jakby mechanicznie i na milczki, teraz otworzyli usta i zaczęli się wzajemnie wyzywać i łajać.
— Hej, ty! chodźno tu bliżej! — zawołał nieprzyjaciel.
— Wychylno łeb gamoniu, dam ci cukierka! — odparł wróg.
— Ja mam tu dla ciebie w karabinie takie cukierki, że zaraz wszystkich swoich przodków zobaczysz.
— Ty tchórzu! wychodź na pole!
— Daj mi dobry przykład, ty chłystku obszarpany!
— Ty zyzowata kuternogo atlantycka! Chodź tu, to ci oczy wydłubię.
— Takiś tchórz, jak cała wasza armja! Włóczęgiście i obdartusy!
— Ty sam tchórz! My tu przyszli do was, nie wy do nas, wy pokraki weneckie!
— Zbóje i podpalacze!
— My wam tu rasę poprawiamy, boście jeszcze do małp podobni!
— Ty złodzieju z plugawym pyskiem! Dwóch głosek nie wymawiasz a pyskujesz!
— Co ci do moich głosek, ty chodząca dyzenterjo faraońska!
— Ty złodzieju wyszczekany, wyście wszyscy złodzieje, a wasz król kapcan!
— Ty, wara ci od mojego króla, małpikrólu!
— Wasz król będzie naszemu buty czyścił!
— A wasz za naszym będzie urynały wynosił!
— Milcz ty, bo jak cię...
— Co jak cię?... ano spróbuj!
— Ty nie przyprowadzaj mnie do pasji, nie radzę ci!
— No to czemu zaczynasz?
— Ja nie zaczynam, to ty zaczynasz, ty grubjaninie!
— A tak, zaczynam, bo mi się tak podoba, i co mi zrobisz?
— Jak się nazywasz, ty pyskaty drabie?
— Niedopytalski! Chodź zresztą tu, zostawiłem pod drzewem swój bilet wizytowy!
— Godny zupełnie ciebie i twojego narodu!
— Ty mi w mój bilet nosa nie wtykaj!
— Zaraz poznać barbarzyńcę!
— Hi, hi, jaki mi cywilizowany! A jak ty się nazywasz?
— Co ci do tego?
— Jak cię zastrzelę, pójdę pocieszyć twoją żonę.
— Ty psiakrew, stul gębę! bo niech będzie co chce, wypadnę i zmasakruję cię! — krzyknął w pasji nieprzyjaciel.
— No, no, nie straszno nadarmo! — rzekł wróg, miarkując mimowoli swą złośliwość.
Umilkli, nie chcąc się bardziej rozdrażniać, obaj niezadowoleni z tonu tych pierwszych not dyplomatycznych. Myśleli nad tem, jakby wdrożyć akcję pokojową, ale w ten sposób, żeby pierwsza propozycja wyszła od przeciwnika. Więc wróg, chcąc zatrzeć wrażenie swych obelg, wycelował w poznaną już łagodność przeciwnika takie słowa:
— Psiakrew, chce mi się djabelnie jeść!
— To żryj trawę, ty bydlę!
— Widzisz, znowu sam zaczynasz! nie można mówić z tobą!
— No, to czego chcesz?
— Czy ci się jeść nie chce?
— No, a gdyby?...
— Mam kawałek chleba!
— To go zjedz!
— Może cię potraktować, małpikrólu?
— Nie potrzebuję — odburknął nieprzyjaciel.
— Aha, chciałbyś, ale boisz się go wziąć!
— Nie boję się nikogo, ty tchórzu!
— Ja grzecznie cię zapraszam, a ty się złościsz.
— Poco ty gadasz ciągle do mnie? Ja nie potrzebuję twego chleba, mam swój.
— Ho, ho! no to smacznego!
— Jakiś suchy ten twój chleb, aż tu słychać, jak sobie na nim zęby łamiesz. A co masz do chleba? Ja mam kawałek pysznego sera.
— Łżesz ojczulku, jak pies! chciałbyś, żebym tu ślinkę połykał, ale ci się nie uda! Może jeszcze powiesz, że masz przy sobie kradzioną koninę i figi?
— Tego nie mam, ale mam trochę wódki.
— Ładny żołnierz! całą śpiżarnię przy sobie nosi! obżarciuch! brzuchacz!
— O, piję teraz zdrowie mego króla, a resztę tobie zostawiam, abyś coś miał, gdy mnie zabijesz.
— Gdziebym się tam na twoje życie łakomił, dosyć już dziś tych pawianów rozprułem, a jeden taki sam akurat jak drugi!
— A ja tylko pięciu, boście do mnie wciąż o pardon wołali, wy tchórze sobacze!
Tak przechwalali swoje czyny, sławili potęgę swoich ojczyzn, dobroć swoich królów, genjusz swoich generałów, ale przez to znowu wgadali się w ferwor polityczny i nie mogli przystąpić do właściwej rzeczy.
Tymczasem słońce miało się już ku zachodowi i powoli zanurzało za góry swą wielką głowę, najeżoną wieńcem czerwonych bagnetów. Zapadający zmrok, ułatwiając swojemi cieniami kroki zaczepne, zmuszał do nich zarazem; trzeba więc już było koniecznie przyśpieszyć rokowania.
— Słońce zachodzi.
— Ouwa!
— Po prawej stronie.
— Nie, po lewej.
— Po mojej prawej, po twojej lewej, o to niema kłótni.
— No i cóż?
— No i cóż?
— Znudziło ci się stać tutaj?
— Ja zaraz pójdę.
— Jak ci się nudzi, dam ci zagadkę do rozwiązania.
— Mamy ją tu właśnie.
— No, czy będziemy do sądnego dnia tu tak stali?
— Zdaje się, niezadługo nadejdzie — tak się ludzie mordują...
— Słuchaj, czy ty żonaty?
— Aha, zgadłeś! i mam troje dzieci.
— Toś ty rezerwista! Żal mi cię, nieboże!
— A ty kawaler?
— Kawaler, ale mam także dzieci, i to wszędzie.
— Powiesiłbym cię na suchej gałęzi!
— Ale ja się już poprawię! Ożenię się z Kaśką!
— No, to cię puszczę.
— I ja ciebie.
— Mamy równe szanse, musimy zawrzeć pokój.
— Albo wiesz co? ja ciebie wezmę do niewoli.
— Jesteś bezczelny! Gdy się jutro spotkamy, to się jeszcze porachujemy!
— I owszem! Tą igiełką poszukam twojej wątroby!
— No, to bądź zdrów do jutra!
— Dobranoc!
— No, czemuż się nie ruszasz? Czekasz na mnie?
— A, bo ty wystrzelisz! Tyś się zaczaił!
— Nie bój się! ja jestem honorowy człowiek, ale ty — chytry pies!
— Ty, ty udajesz dobrego, ty stary lisie! Chciałbyś mnie w pole wywieść!
— Daj mi święty spokój, ja sobie sam pójdę!
— No, idź, idź, czemu nie próbujesz? Oj, ty chytry!
— Wiesz co? mam na to radę! Obaj sobie wzajemnie nie ufamy, więc najlepiej będzie: wystrzelajmy wszystkie swoje naboje w powietrze, na wiwat!
— Zgoda na to! strzelajmy!
I zaczęła się pukanina, wystraszająca znowu czeredę ptaków, które już były powróciły do swoich dziupli.
— Skończyłeś? jakoś prędko! ja jeszcze strzelam! Widzisz, mógłbym cię oszukać!
— Strzelałem dużo w bitwie.
— No, to wiesz co? odrzuć ładownicę!
— Dobrze, dam ci ten dowód odwagi! Ale ty także?
— Naturalnie!
— Raz! dwa! trzy!
Odrzucił ładownicę.
— Tak skwapliwie odrzuciłeś pierwszy... w tem jest coś podejrzanego! — rzekł nieprzyjaciel.
— A to tchórz dopiero!
— No! no! nie złapiesz mnie! Ty masz jeszcze nabój w karabinie, odrzućno także karabin.
— Czyś zwarjował? Ja mam wracać bez karabina? To wstyd!
— Znajdziesz ich dosyć po drodze.
— Więc dobrze! — odrzekł wróg z ukrytą myślą — ale ty także! Naturalnie razem z bagnetem.
— Ma się rozumieć!
— Więc kto pierwszy?
— Ty pierwszy mój synu, dostaniesz za to wódki.
— Ale dajesz słowo honoru?
— Daję!
— Na głowy twoich dzieci, że i ty potem...
— Na głowy moich dzieci!
— Więc dobrze! Raz, dwa, trzy!
Wróg rzucił swój karabin daleko od siebie. Nieprzyjaciel zaraz to samo uczynił, poczem wyszedł z za drzewa, niosąc w wyciągniętej ręce flaszkę.
— Masz, napij się synu!
W tej chwili jednak wróg skierował nań swój rewolwer i wołając patetycznie: Za wódkę płacę ołowiem! wystrzelił. Ale strzał zbyt pospiesznie wymierzony chybił, strzaskawszy tylko flaszkę w ręku przeciwnika.
— Ty djable! — syknął nieprzyjaciel, zawrzawszy złością nieopisaną i skaleczoną ręką schwycił prawą dłoń wroga tak silnie, że rewolwer z niej wypadł. Ale zwinny wróg czując, że w walce na pięści nie sprosta rozjuszonemu przeciwnikowi, pochylił głowę, rżnął nią w jego piersi i odrzuciwszy go kilka kroków wtył, zaczął uciekać. Nieprzyjaciel, chwytając zrazu z trudem w piersi powietrze, puścił się za nim w pogoń, bo, domyślając się przewagi swych mięśni, zapragnął pewnej zemsty na rozbrojonym zdrajcy.
Ten jednak zoczył opodal w trawie na stoku pagórka trupa żołnierza z karabinem w ręce. Skręcił więc w tę stronę, aby pochwycić nową broń, ale już nieprzyjaciel zmiarkował o co chodzi, i zabiegł wrogowi na poprzek drogę, trzymając ostrzem wdół nóż składany, wydobyty podczas biegu. Dopadł go, zwarli się, upadli razem na ziemię. Wróg zręcznie pokierował upadkiem w ten sposób, że się staczali po pochyłości — trzymając kurczowo w swej dłoni dłoń nieprzyjaciela, uzbrojoną nożem, szamotał nią tak, aby podczas tarzania się nieprzyjaciel sam się nakłuł na ostrze lub zamknął nóż. Zranili się już kilka razy. Gdy mu się to nie udawało i czuł że słabnie, uchwycił w zęby dolną wargę nieprzyjaciela i targał ją.
— Nie kąsaj! — wyrzężał przeciwnik.
— To wypuść nóż! — szepnął wróg, przestawszy go kąsać na chwilę.
Na jego szczęście nóż jakoś sam się zamknął, a właśnie już obaj dotoczyli się do trupa. Wróg, wyrwawszy się z objęć nieprzyjaciela, rzucił się na trupa, aby co prędzej dobrać się do karabina z bagnetem i do ładownicy, ale tuż za nim rzucił się nieprzyjaciel, udaremniając jego zamiar, i wtedy dokoła martwej dłoni zabitego żołnierza splotły się dwie pary dłoni żywych, drgające nadmiernym wysiłkiem.
W ostatnich blaskach zachodzącego słońca trwała walka najstraszniejsza — walka dwóch rozwścieklonych tchórzów, z których jeden musiał zginąć, a żaden nie mógł uciekać.
W r. 1895.