Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spod zamarzniętych powiek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spod zamarzniętych powiek - ebook

Adam Bielecki stał się jednym z najmocniejszych himalaistów na świecie, ale gdy miał trzynaście lat, z powodu wieku odmówiono mu udziału w kursie skałkowym. Gdy skończył piętnaście, usłyszał od starszego taternika, że kiedyś będzie z niego świetny wspinacz. Jeśli wcześniej się nie zabije.

Ta książka to pierwsza pełna opowieść Adama Bieleckiego o jego drodze z górniczych Tychów na szczyty najwyższych gór świata. To także hołd dla bohaterów i twórców polskiego himalaizmu zimowego, w których szeregu Bielecki ustawił się, zdobywając jako pierwszy człowiek zimą Gaszerbrum I i Broad Peak. W dramatycznych historiach tych wejść Bielecki przede wszystkim opowiada o nieludzkich warunkach zimowej wspinaczki w Himalajach i Karakorum, sztuki uprawianej przez nielicznych na świecie, która stała się naszą narodową specjalnością.

„Możesz zostać w życiu, kim chcesz. Byleby nie górnikiem” ‒ usłyszał od ojca młody Adam Bielecki. Dorosły Adam nie mógł wziąć sobie tych słów do serca bardziej.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1954-4
Rozmiar pliku: 32 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Artur całą noc miał koszmary. Śniły mu się szczeliny, ostre granie, wiszące nad głową wielotonowe bryły lodu – seraki i kruche mosty na lodospadzie odgradzającym naszą bazę od pierwszego obozu pod Gaszerbrumem I, ośmiotysięcznikiem w Karakorum, na który chcieliśmy wejść jako pierwsi ludzie w zimie. Było nas sześcioro: moja siostra Agna, Janusz Gołąb, Artur Hajzer, dwóch pakistańskich tragarzy wysokościowych Muhammad Ali i Shaheen Baig oraz ja.

Wzięliśmy lekkie plecaki i, na wszelki wypadek, dwieście metrów lin. Nie mieliśmy zamiaru poręczować całej drogi do obozu I.

Było trudniej, niż się spodziewaliśmy. Musieliśmy się związać liną i cały czas zachowywać czujność. Szliśmy i traciliśmy nadzieję na dojście do obozu. Jak odnaleźć drogę? Jak ją potem wielokrotnie powtórzyć? Bo przecież żeby zdobyć taką górę, musieliśmy założyć kolejne obozy, zaopatrzyć je i dopiero wtedy zaatakować wierzchołek.

Artur po wyprawie napisał, że wolałby złamać sobie nogę, niż jeszcze raz przechodzić przez ten lodospad.

Zamiast śnieżnego płaskowyżu, który doprowadziłby nas w miejsce, gdzie miał stanąć obóz I, ujrzeliśmy lodowe gruzowisko.

Wydawało się, że ten przeklęty lodowiec nigdy się nie skończy. Wędrówka przez niego nie miała w sobie nic z subtelności. Wszystkie chwyty dozwolone. Byle jak najszybciej i bezpiecznie przejść przez zamarznięty labirynt.

Wyciągnąłem kamerę.

– Nie filmuj tego, bo dostaniesz Złote Jajo – powiedział Artur, mając na myśli żartobliwą nagrodę za największy górski przypał, a potem niezgrabnie zjechał na tyłku z lodowej bryły. – Na Madagaskar z tą kamerą!

Po wyprawie napisał, że wolałby złamać sobie nogę, niż jeszcze raz przechodzić przez ten lodospad.

Długi na sześć kilometrów lodowiec sprawił nam więcej kłopotów, niż myśleliśmy. Na wysokości 5700 m n.p.m. zamiast śnieżnego płaskowyżu, który doprowadziłby nas w miejsce, gdzie miał stanąć obóz I, ujrzeliśmy lodowe gruzowisko. Wcześniej słyszałem, że w lecie po tym lodowcu można chodzić bez wiązania się liną. Po tym, co zobaczyliśmy, zrozumieliśmy, że nie ma na to szans.

Stamtąd zawróciliśmy. Może to dobrze, że wówczas nie wiedzieliśmy, ile tak naprawdę przeszliśmy. Wydawało się nam, że większość drogi do obozu I, czyli jedynki. Później się okazało, że byliśmy zaledwie w jednej trzeciej.

To był trzeci dzień wyprawy i pierwszy akcji górskiej. Pierwsze starcie z Gaszerbrumem I i od razu porażka. Do zmroku zostało kilka godzin. Zmęczyły nas ciągłe napięcie i strach. Zagrożenie było wszechobecne, mogło przyjść z góry w postaci lawiny bądź urwanego kawałka jednej z licznych lodowych wież, między którymi lawirowaliśmy. Mogło też przyjść z dołu w postaci zarwanego mostu śnieżnego bądź ukrytej pod śniegiem szczeliny.

Drogę oznaczyliśmy pięćdziesięcioma traserami, żeby drugi raz nie błądzić w zwałach lodu, ale lodowiec cały czas się zmieniał i podczas pięciu wyjść w górę nigdy nie udało nam się iść tak samo.

Na początek Gaszerbrum dał nam w twarz. Dostaliśmy niezłą lekcję pokory.

Na lodowcu.

Jadąc w 2011 roku na Gaszerbrum I, myślałem, że potrafię wyobrazić sobie warunki, w których będę działał. Byłem przecież na Makalu, piątym ośmiotysięczniku świata, byłem na Chan Tengri, najdalej na północ wysuniętym siedmiotysięczniku, wspinałem się zimą w Tatrach i Alpach, ale to, co przeżyłem w Karakorum, okazało się nieludzkie. W Polsce 20 stopni mrozu w zimie nie jest niczym szczególnym. Potrafimy sobie wyobrazić, co znaczy −40. Jest po prostu dwa razy zimniej. Ale −60? To wartość abstrakcyjna, brakuje nam punktu odniesienia, aby uzmysłowić sobie, co oznacza takie zimno. Dla himalaistów szczególnie ważny jest wykres temperatury odczuwalnej, która wynika ze stosunku prędkości wiatru do temperatury powietrza. Jeśli w górze jest 35 stopni mrozu, a wiatr wieje z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, to twoje ciało czuje, jakby było 60 stopni poniżej zera. Odmrożenia na odsłoniętej skórze pojawiają się wtedy w mniej niż pół minuty. Na lodospadzie było znacznie cieplej, ale i tak za każdym razem, gdy ściągaliśmy rękawiczki, musieliśmy zachować czujność, aby się nie odmrozić.

Dwudziestego piątego stycznia, po słabo przespanej nocy, trzeba było zdecydować, co dalej. Hajzer chciał najpierw sprawdzić, co myślimy.

– Musimy założyć jedynkę, jakieś pomysły? – spytał.

– To może ja pójdę? – wypaliłem.

Chciałem się wykazać. Z naszej trójki byłem najmniej doświadczony.

Artur Hajzer, kierownik wyprawy, miał czterdzieści dziewięć lat i siedem ośmiotysięczników na koncie – na trzy z nich wszedł nowymi drogami, a na Annapurnie z Jerzym Kukuczką byli pierwszymi ludźmi w zimie.

O pięć lat młodszy Janusz Gołąb w ciągu kilkunastu lat przeszedł wiele trudnych dróg na wielkich ścianach. Miał już na koncie prestiżową nagrodę Kolosa za „zdobycie wschodniej ściany Kedar Dome w Garhwalu (Indie), jednej z najtrudniejszych ścian w Himalajach” (wspólnie z Jackiem Fluderem i Stanisławem Piecuchem) oraz dwa wyróżnienia przyznawane przez kapitułę Kolosów.

Ja miałem dwadzieścia osiem lat i z moim górskim CV mógłbym im co najwyżej wiązać buty pod ścianą.

– Dobra, to idź z hapsami – powiedział Hajzer. Chodziło mu o tragarzy wysokościowych (High Altitude Porters). Moim zdaniem nazwa jest myląca, bo sugeruje, że ich rolą jest noszenie nam plecaków. Określiłbym ich raczej jako płatnych partnerów wspinaczkowych. Koszt ich usług jest niższy niż zabranie z Polski kolejnego uczestnika wyprawy, którego zadanie ograniczałoby się do wspierania zespołu. W latach osiemdziesiątych, kiedy polski himalaizm wszedł w swój złoty okres, wyprawy były liczniejsze. Dziś rzadko się zdarza, by ktoś chciał zostawić pracę i bliskich na trzy miesiące i tylko pomagać kolegom w zdobyciu szczytu.

Śnieg zasypał niektóre szczeliny i trzeba było uważać.

Szczeliny miały monstrualne rozmiary i wymagały żmudnego obchodzenia.

Ruszyliśmy z Alim i Shaheenem o 6.40. Mieliśmy założyć jedynkę. Na początku trasery pomogły nam odszukać drogę i już po trzech godzinach byliśmy w miejscu, z którego poprzednio zawróciliśmy. Kilkadziesiąt minut później doszliśmy do lodowego gruzowiska. Śnieg zasypał niektóre szczeliny i trzeba było uważać. Zabawa dopiero się zaczynała. Niezliczona ilość kruchych mostów śnieżnych oraz ścianek lodowych doprowadziła nas do środkowego plateau. Tutaj teren był mniej potrzaskany, ale za to szczeliny miały monstrualne rozmiary i wymagały żmudnego obchodzenia, często musieliśmy wracać po własnych śladach. Bezradnie patrzyliśmy na kolejną ze szczelin, która w obydwu kierunkach ciągnęła się poza zasięg wzroku i miała od kilku do kilkunastu metrów szerokości. Przychodziło mi na myśl tylko jedno rozwiązanie.

– To co? Schodzimy? – spytałem.

Pakistańczycy pokręcili głowami, nie byli przekonani.

– Sprawdźmy chociaż, jak wygląda jej dno.

Nie chciałem się poddać. Wiedziałem, że nie mamy dość czasu, by znów wracać kawał drogi tylko po to, aby znaleźć się w kolejnej ślepej uliczce. Wbiłem szablę śnieżną, czyli długi na mniej więcej pięćdziesiąt centymetrów kątownik z aluminium służący do asekuracji w śniegu, i po trzydziestu metrach zjazdu stanąłem na śnieżnym dnie. Po chwili Ali i Shaheen dołączyli do mnie. Zdając się na łut szczęścia, ruszyłem w lewo. Miejscami szczelina robiła się tak szeroka, że bardziej przypominała lodowy kanion. We wnętrzu było zupełnie jasno. Widoczne gdzieniegdzie pod nogami dziury w śniegu przypominały nam o kilkudziesięciometrowej otchłani, nad którą stąpaliśmy. Nigdy wcześniej ani później nie przekraczałem szczelin we wnętrzu szczeliny. Po około dwustu metrach znaleźliśmy słaby punkt w pionowej ścianie zamykającej lodową pułapkę po naszej prawej. Nad głowami znów pojawiło się niebo, a droga do górnego plateau lodowca stała otworem.

Miejscami szczelina robiła się tak szeroka, że bardziej przypominała lodowy kanion.

Wydawało się, że w końcu pójdzie gładko – powierzchnia, która rozciągała się przed nami, była stosunkowo płaska i pokryta równym śniegiem. Wystarczyło parę kroków i już wiedzieliśmy, że to tylko złudzenie. Płaskowyż przecinały długie, równoległe szczeliny – wąskie, ale w większości przysypane. Znowu musieliśmy szukać obejść i mostów śnieżnych. Jeden z nich zarwał się pod Alim. Na szczęście Pakistańczykowi nic się nie stało.

Chłopaki usłyszały od kogoś, że jestem w górach szybki. Postanowili mnie sprawdzić. Normalnie po godzinie-dwóch robi się przerwę, żeby się napić ciepłej herbaty, zjeść batonika. Tym razem nikt nie chciał dać sygnału do pierwszego postoju.

– Dobra, chłopaki, zróbmy przerwę – powiedziałem w końcu po ośmiu godzinach intensywnego marszu.

– W porządku, jak chcesz odpocząć, to niech ci będzie – wysapali.

Początki były szorstkie, ale w ciągu dwóch miesięcy bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Niezliczona ilość kruchych mostów śnieżnych oraz ścianek lodowych doprowadziła nas do środkowego plateau.

Kilkadziesiąt dni później podczas trekkingu powrotnego wspominaliśmy z Shaheenem kluczowe momenty wyprawy. Wtedy przypomniał sytuację z wyjścia do jedynki.

– Adam, a pamiętasz to nasze pierwsze wyjście do obozu I? To był jeden z najcięższych dni w moim życiu. Koszmar.

– Shaheen, dzięki, że to mówisz. Naprawdę bardzo ci za to dziękuję, bo wydawało mi się, że to ze mną jest coś nie tak.

Zaczęło mocno wiać. Do miejsca, gdzie mieliśmy założyć jedynkę, dotarliśmy o 16.30. Dzięki naszej małej rywalizacji osiągnęliśmy czas, który trudno było powtórzyć w kolejnych wyjściach.

Wyjęliśmy z plecaka namiot. Zaczął się wyścig. Wraz z zachodzącym słońcem robiło się coraz zimniej, a wiatr się wzmagał i obniżał jeszcze temperaturę odczuwalną.

W łapawicach, czyli grubych rękawicach z dwoma palcami, trudno się manewruje, ale każde ich ściągnięcie grozi odmrożeniami.

O osiemnastej w końcu rozbiliśmy namiot. Zmęczeni opatuliliśmy się śpiworami. Wykonaliśmy kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty.

Himalaizm nie ma w sobie niczego, co by czyniło nas wyjątkowymi. Niby wymyślamy i testujemy patenty odzieżowe, a one potem się upowszechniają. Jednym z pierwszych zastosowań membrany goreteksowej była produkcja kombinezonów dla astronautów, a teraz wszędzie można kupić goreteksowe buty. Ale to przykład na siłę. Nie uważam, żeby himalaizm miał jakiś głęboki sens. Tak samo nie ma go żeglarstwo czy chodzenie do parku. Życie samo w sobie nie ma głębokiego sensu. Moim wyborem jest himalaizm i zupełnie nie ma we mnie potrzeby przekonywania całego świata, że to bardzo fajne zajęcie.

– Artur, droga jest długa, dostaliśmy w kość. Nie wiem, czy jutro uda wam się dojść do jedynki, bo myśmy ostro zasuwali. Może na wszelki wypadek weźcie ze sobą lekki namiot szturmowy i przygotujcie się na biwak? – powiedziałem wieczorem przez radio.

Artur prychnął urażony. Jak to mają nie dojść? Przecież trasa jest wytyczona i będzie przedeptana.

Noc była spokojna. Rano wróciliśmy do bazy. Śnieg zasypał część naszych śladów, ale pomógł nam GPS. Po jedenastej spotkaliśmy Janusza i Artura, którzy szli w górę z ciężkimi plecakami. Następnego dnia chcieli zrobić rekonesans w kierunku obozu II. Zdobywanie góry w stylu wyprawowym to właśnie taka wahadłowa praca, szczyt zdobywa się po kawałeczku – jeden zespół robi swoje i schodzi, kolejny korzysta z pracy pierwszego i dokłada swoją cegiełkę. Zdobycie w ten sposób ośmiotysięcznika wiąże się zwykle z czterema–sześcioma wyjściami z bazy. Pod górę przybywa zespół wspinaczy, którego celem jest założenie kolejnych obozów, zaopatrzenie ich, zabezpieczenie drogi pomiędzy nimi stałymi linami, tak zwanymi poręczówkami. Oczywiście trwa to odpowiednio długo i wymaga dużej ilości sprzętu, dlatego styl wyprawowy bywa również nazywany oblężniczym lub ciężkim.

Trzy godziny po spotkaniu Artura i Janusza byliśmy w bazie. Artur połączył się z nami. Nie mogli znaleźć drogi do obozu I. Na górnym plateau ślady naszych raków to pojawiały się, to gubiły w twardym śniegu. Mieliśmy zbyt mało tyczek, żeby wystarczająco dokładnie oznaczyć całą trasę. O szesnastej dotarło do nich, że robi się poważnie. Dzień się kończył, a obozu nie było widać. Nie mieli nawet pewności, że idą dobrze, bo nie potrafili obsługiwać GPS-a, którego kupiłem tuż przed wyjazdem. To był nowy model i chłopakom zabrakło czasu, by go przetestować.

O siedemnastej urządzenie wskazało, że obóz jest blisko. Słońce już zachodziło.

Musieli przybliżyć obraz na wyświetlaczu GPS-a, ale nie wiedzieli jak. Ja robiłem to na pamięć, więc bez urządzenia przed sobą trudno było mi udzielić wskazówek. Znalazłem instrukcję i przeczytałem im ją przez radio. Do obozu mieli dwieście metrów, ale GPS nie wskazał drogi w linii prostej. Chodzili w kółko. O wpół do szóstej zrobiło się zupełnie ciemno. Przestali się ruszać, bo próbowali zmusić sprzęt do współpracy. Mokre kurtki z primaloftu, czyli sztucznego puchu, nie grzały. Przyszły pierwsze dreszcze. GPS-a obsługiwali końcówką czekana. Potem gołymi palcami. Zmieniali się co minutę, żeby się nie odmrozić. Wyświetlacz zaparował.

Wejście na ośmiotysięcznik w zimie jest jak podróż na inną planetę, ale my nie byliśmy z NASA. Nad przygotowaniem naszej wyprawy nie pracował sztab specjalistów. Byliśmy zwykłymi ludźmi, którzy wszystko musieli zrobić sami – od doboru sprzętu, przez zorganizowanie logistyki wyprawy, na załatwieniu ubezpieczenia i wspinaczce kończąc. Przy takiej liczbie zadań do wykonania trudno być ekspertem od wszystkiego, więc improwizacja okazała się nieunikniona. Sytuacja z GPS-em była tego najlepszym przykładem.

Janusz przekonywał Artura, że skoro mają żarcie i trochę gazu, to jakoś wykopią jamę śnieżną i przetrzymają noc. Ale Hajzer nie dawał za wygraną. W końcu, słuchając moich instrukcji, znalazł odpowiednią kombinację przycisków. Obóz był czterdzieści osiem metrów od nich.

– Jest, widzę, po prawej! – ucieszył się Janusz.

Połączyli się z bazą o 19.20. Wcześniej musieli rozstawić wyniesiony przez nas namiot, bo w zimie jest taka zasada, że nigdy nie zostawia się go rozbitego. Wiatr porwałby go bardzo szybko.

Byłem dobrej myśli. Pokonaliśmy pierwszą przeszkodę i założyliśmy jedynkę. W końcu mieliśmy zacząć piąć się w górę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: