- promocja
- W empik go
Spokój grabarza - ebook
Spokój grabarza - ebook
Czasami śmierć jest wybawieniem…
„Musi mnie pan wysłuchać, panie Popiołek. Mam coś ważnego do powiedzenia, a żaden żywy, kiedy jeszcze miałem ciało, nie chciał mnie wysłuchać. Dusze mówią, że pana powołaniem jest nam pomóc. A ja naprawdę muszę to z siebie wyrzucić”.
„Spokój grabarza” opowiada o ludziach, którzy nie potrafią opuścić świata, mimo że odeszli. A Ludwik Popiołek – tytułowy grabarz – próbuje im pomóc. Nie są to jednak historie o śmierci, ale o życiu i miłości. Mimo że opowiadane spod ziemi.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7136-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
która wyśniła grabarza
Charles Baudelaire
Taniec śmierci
_Ernestowi Christophe_
_Dumniej niżeli żywi nosi swą urodę –_
_Bukiet, chustkę i wachlarz modnej elegantki,_
_Posiada nonszalancję i ruchów swobodę_
_Chudej lwicy-kokietki i ekstrawagantki._
_Czy też widział kto kiedy kibić bardziej wciętą?_
_Suknia przesadnie wzdęta z królewskim robronem_
_Opada w sutych fałdach na stopę, ujętą_
_W wąziutki pantofelek, ozdobny pomponem._
_Kryza z tiulu, muskając obojczyki szkliste,_
_jak strumień, co w swym biegu ze skałą swawoli,_
_Osłania skromnie wdzięki zbyt ostrokościste –_
_Część powabów trumiennych, które ukryć woli._
_Głębią swych dołów nęcą puste oczy trupie,_
_A naga czaszka, w kwiecie przystrojona hojne,_
_Kołysze się na suchym, wiotkim kręgosłupie._
_Objawienie nicości, w symbol życia strojne!_
_Są, co karykaturą nazwać cię gotowi,_
_Bowiem nie rozumieją, zakochani w mięsie,_
_Uroku właściwego jeno szkieletowi –_
_Który mym pożądaniem w najgłębszym swym sensie!_
_Czy przychodzisz zakłócić potężnym grymasem_
_Gody Życia? Lub może żądza jaka stara_
_Ze snu cię trumiennego budzi jeszcze czasem_
_I na sabat Rozkoszy ciągnie niby mara?_
_Czy przy światłach, muzyce, tanecznych wyskokach_
_Masz nadzieję rozproszyć swą szyderczą zmorę,_
_Wierząc jeszcze naiwnie, że w orgij potokach_
_Zatopisz żar piekielny, co w twym sercu gore?_
_Nieśmiertelnego głupstwa wieczne królowanie!_
_Stary potwór cierpienia pleni się i żyje!_
_Poprzez wygięte twoich żeber rusztowanie_
_Widzę ową żarłoczną, wiecznie głodną żmiję._
_Boję się, mówiąc prawdę, że twoje zachcenia_
_Jałowe, że daremnie wywlekłaś swe kości,_
_Bo mało kto urodę szyderstwa ocenia._
_Tylko silnych upaja urok okropności!_
_Wątpię, by głąb twych oczu, patrzących z ciemności,_
_Skłonić miała tancerzy słać ci dziewosłębów,_
_Czy wytrzymają bowiem bez dreszczu i mdłości_
_Wieczysty uśmiech twoich trzydziestu dwu zębów?_
_A jednak któż w objęciach nie trzymał szkieletu,_
_Kto nie drętwiał w uściskach tej mary pieściwej?_
_Przeciw urokom śmierci nie ma amuletu,_
_Kto się boczy, snadź mniema, że sam urodziwy._
_Bajadero bez nosa, bez ciała drobinki,_
_Powiedz owym tancerzom, którzy kręcą nosem:_
_„Dumni pięknisie, mimo piżmo, róż i szminki_
_Czuć was wszystkich trupem! Bo śmierć waszym losem;_
_Antinousy zwiędłe i łyse dandysy,_
_Wy, odlakierowane trupy-lowelasy,_
_Zawrotny taniec śmierci za mroczne kulisy_
_W kraj was wciąga, gdzie wieczne, czarne trwają wczasy!_
_We wszystkich częściach świata nie dostrzega zgoła_
_Śmiertelna ślepców trzoda, szalona, hulacza,_
_Na złowróżbnym sklepieniu trąby Archanioła,_
_Ziejącej czarnym wnętrzem jak paszcza garłacza._
_W każdym miejscu i czasie Śmierć patrzy na twoje_
_Dzikie, śmieszne podrygi, cudaczna Ludzkości,_
_Nieraz jak ty się maści, przywdziewa twe stroje,_
_Z twym cherłactwem swe brata ironię i kości!”._
Przeł. Bohdan Wydżga1.
NA POCZĄTKU – CHAOS
Ludwik Popiołek od zawsze wierzył, że wyjedzie z miejsca urodzenia i zwiedzi wielki świat, a tymczasem budził się codziennie we wsi Mogiłka; i tak od siedemdziesięciu pięciu lat co do dnia, ponieważ właśnie obchodził urodziny. Urodził się trzeciego kwietnia, tak jak znany aktor Marek Perepeczko, którego matka kochała w roli Janosika i nie znosiła jako komendanta Władysława Słoika z _Trzynastego posterunku._ Uważała, że imię Marek byłoby dla niego zdecydowanie lepsze, ale ojciec się uparł i został Ludwikiem niczym wielcy władcy Francji. Co tym imieniem ojciec chciał mu przekazać, Ludwik nigdy się nie dowiedział. Czasami Popiołek się zastanawiał, czy gdyby ochrzczono go jednak Markiem, jego losy potoczyłyby się inaczej? Może zdołałby wyrwać się z tej zapomnianej przez wszystkich wioski i poszedł w świat?
Również w dniu siedemdziesiątych piątych urodzin takie myśli przychodziły mu do głowy, choć nie mógł jeszcze wiedzieć, że tego dnia tak wiele się zmieni; że odnajdzie swoją misję na tym padole, co to matka zawsze mawiała, że pełen jest łez. Poranek rozpoczął się normalnie, nic nie zapowiadało rewelacji, ot, zobaczył w lustrze starego człowieka o znoszonej twarzy, która zawsze go zadziwiała. Nie zauważył, kiedy tak bardzo się zestarzał; rysy mu się rozmyły, poznikały w sieci zmarszczek podobnych do tych, jakie posiadał dziadek Włodek. Pamiętał starca dłubiącego wiecznie w drewnie, usadowionego na ławce przed wejściem do starej chaty podobnej do grzyba, jakby został tam posadzony niczym eksponat. Strużyny leciały pod nogi, a on uwielbiał je wąchać. Ot, jedno zapadnięte w pamięć wspomnienie. Dobre.
W urodziny zawsze myślał o Danuśce – tej, która pokierowała jego losem w zaskakujący sposób. Prawdopodobnie – gdyby nie ona – wyjechałby daleko i wiódł teraz inny żywot. Z pewnością nie zostałby grabarzem, chociaż kto wie – mówią, że ścieżki losu plotą się różnie, a człowiek zawsze odnajdzie powołanie. Ale ludzie różne bajania plotą.
– Tylko co ciekawego jest w dłubaniu w ziemi, by wsadzić w nią umarlaka? – powiedział do lustrzanego odbicia, lecz jak zwykle nie otrzymał odpowiedzi.
Danusia.
Do tej pory pamiętał (a przecież minęło już pięćdziesiąt lat z hakiem) jej pszenne włosy, grube niczym źdźbła zboża, ciężko opadające na plecy dwoma warkoczami. To w niej najładniejsze było, gdyż okrągła twarz usiana piegami nie wzbudzała namiętności innych chłopców, a nieco krzywe zęby psuły efekt dziewczynego uśmiechu. A jednak jemu, Ludwikowi, zapadła w pamięć i serce na zawsze, jak się okazuje. Obiecywał jej to pod gruszą w sadzie jej ojca, pamiętał to rozgrzane latem powietrze, kiedy to południce polowały na nieostrożnych rolników, powietrze rozedrgane i pachnące owocami, z pszczołami bzyczącymi wokół ich głów. Przymknął oczy i przeniósł się do sadu, gołe stopy łaskotała mu trawa i co chwilę przebiegający obok pies. Danusia muskała go nieśmiało, jakby chciała go poznać. Jasne, wyblakłe oczy nie widziały od urodzenia i bywało, że opisywał jej coś, czego nie mogła sama dostrzec. Rodzice Danuty sprzeciwiali się temu związkowi, uważali, że tylko oni są w stanie chronić córkę. Dla nich nie miało to znaczenia; wtedy przychyliłby jej nieba.
I być może tak właśnie się stało.
Ludwik uchylił powieki i sad rozpłynął się w nicości. Już nie istniał, podobnie jak Danusia. Być może, gdyby nie chciała uciec, gdyby nie pokochała go tak bardzo, tego dnia nie wyszłaby z domu, by się z nim spotkać. Tyle niewiadomych. Gdyby nieco zwlekała albo wyszła wcześniej, nigdy nie natknęłaby się na tego pijaczynę, Cezarego od Rakowskich. Ledwo umiał powozić tym cholernym wozem, a po pijaku to już w ogóle.
Powiedziano mu, sam tego nie widział, choć wyobrażał sobie zbyt wiele razy, że z Danki niewiele zostało. Śliczne włosy spłynęły krwią i nakarmiły stojące przy zbożu południce. Zleciały się kruki z całej okolicy, by spoglądać na krwawy strzęp, tak, mamusia Ludwika użyła tych właśnie słów (i znów – zadziwiające – co człowiekowi zapada w pamięć) na opisanie tego, co się stało. Wtedy też pierwszy raz uczestniczył w pogrzebie. Trumna została zamknięta, żałobnicy przeszli przez Mogiłkę w całkowitej ciszy i tylko te czarne ptaszyska, Ludwik pamiętał je doskonale, obsiadły dachy domów i drzewa. Słyszał ich skrzek od czasu do czasu.
– Jak śmiesz się tu pokazywać! – wysyczała w jego stronę zrozpaczona matka Danusi, Brynicka, postarzała nagle o dziesięciolecia. – Przecież twoja wina to! – Dotknęła polakierowanego na biało wieka, z wieńca na ziemię posypały się płatki bladoróżowych róż.
– Cichaj, Hanka – rzucił mąż i chwycił jej drżącą dłoń. – Kochał ją chłopak, w rozpaczy nie mów za wiele, bo żałować będziesz.
Umilkła więc Hanka Brynicka na zawsze, ponieważ nigdy już nie wyrzekła do niego słowa. Rozumiał. Danusia była jedynym dzieckiem, które przeżyło okres niemowlęctwa, na dodatek niepełnosprawna stanowiła oczko w ich głowach.
Znów wrócił do rzeczywistości. Usiadł przy stole, ukroił pajdę chleba i posmarował smalcem ze skwarkami, oprószył solą, nałożył ogórka kiszonego. Jadł w milczeniu i zastanawiał się, czy właśnie wtedy postanowił zostać grabarzem. Zawód niby jak każdy inny, a jednak napiętnowany, bo przecież kto chciałby babrać się w glebie, która przyjmowała zmarłych? Niby z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, niby nic, co ludzkie, nie jest nam obce, a jednak Ludwik czuł podskórnie, że takie zajęcie naraziłoby go na ostracyzm. Mimo to nie wycofał się i teraz, po latach, mógł stwierdzić, że w żadnym zawodzie nie spełniłby się chyba aż tak jak w roli grabarza.
Po posiłku wyszedł z mieszkania, by pójść na cmentarz. Nikt nie oczekiwał od niego sprawdzania nekropolii, ale poranny spacer wszedł mu w krew, stał się przyzwyczajeniem starego człowieka. Musiał odwiedzić Danusię, opowiedzieć jej o snach albo o tym, co wydarzyło się wieczorem dnia poprzedniego. Wstawał wcześnie, jeszcze przed świtem, i kiedy tego dnia minął bramę cmentarza, nagrobki spowijała mgła, rozproszona jedynie gdzieniegdzie, jakby tamtędy spacerowali zmarli. Drzewa trzeszczały pod naporem wiatru słabo uliścionymi jeszcze konarami. Tym razem coś się zmieniło; nie potrafił określić czy w nim, czy w otaczającej go rzeczywistości. Przeniknęło go zimno, innego jednak rodzaju niż to, które znał.
_– Tak długo czekałam, aż się zbudzisz._
Ta myśl przemknęła mu przez głowę, ale Ludwik miał świadomość, że nie należała do niego. Wiatr ustał, a on słyszał w powietrzu jakby śmiech; dawno już przebrzmiały. Obcy. Zadrżał mimowolnie, nagle przelękniony.
– Danusia? – zapytał, ale zaraz pokręcił głową na swoją głupotę.
Starzał się, mózg robił mu psikusa.
_– Siedemdziesiąt pięć lat, kto by pomyślał? Przeżyłeś mnie o całe pół wieku._
I znów ten chichot, jakby szeleściły trawy, ale te przecież jeszcze nawet nie wyrosły. Serce fikało mu w piersi, jakby nagle znów miał dwadzieścia parę lat i chodził nieśmiało z Danutą pod rękę, tłumacząc jej świat.
_– Jeszcze nie twój czas, Ludwiku, masz do zrobienia masę rzeczy._
Czekał na dalszy ciąg, lecz Danusia (bądź coś, co ją udawało) zamilkła. Zacisnął pięści i dał się zawieźć do szpitala; nie miał wyboru. Dbał o to miejsce od zawsze, zwłaszcza po śmierci jej rodziców, pochowanych nieco dalej. Pomnik wyglądał tak samo jak zawsze, z pęknięciem ciągnącym się przez całą długość płyty. Ludwik nie wiedział, czy to prawda, ale podobno kiedyś Hanka uderzyła w niego parasolką i tak się rozpękł. Nie sądził, by to miało miejsce: przecież jaką siłę ma parasol w zetknięciu z kamieniem?
_– Mamusia uderzyła kamieniem, nie mam pojęcia, jak zdołała go unieść. Chyba napędzał ją gniew. Zresztą do tej pory ją nosi._
– Czy w zaświatach odzyskałaś wzrok, Danusiu? – rzucił w przestrzeń.
Zawstydził się tego, przecież gdyby ktoś go zauważył, przysłuchał się… Mieliby temat do plotek. Ale czy on, Ludwik, kiedykolwiek się nimi przejmował?
_– Oczywiście. Ale nie mogę zdradzać zbyt wiele._
– Po co więc mnie dręczysz? Czy nie wiesz, że nadal… – Głos uwiązł mu w gardle, wzruszenie ścisnęło klatkę piersiową tak bardzo, że ból zdusił mu dech.
_– Oddychaj, Ludwiku. I rozejrzyj się, proszę._
Prawie ją widział, jak ręką zatacza koło, wskazując poukładane nieskładnie nagrobki.
_– Potrzebujemy cię. Niektórzy nie mogą odejść, dopóki nie nadpiszą swojej historii, nie wyjawią prawdy._
– Danusiu. – Załamał ręce. – Co ja mogę?
Pokręcił głową, czuł ból zbliżający się od strony prawego oka, oznaka migreny. Dawno go nie nawiedzała, wcale za nią nie tęsknił. Nagle osłabł, ból rozprzestrzenił się wzdłuż ręki, osiadł ciężko na sercu. Nie czuł uderzenia, kiedy runął; otoczyło go światło. Mrużył oczy, nie potrafił nic dostrzec, ale otoczyło go ciepło, które kojarzyło mu się z kokonem matczynego brzucha. Dryfował, coraz dalej od bólu, coraz bliżej wszechogarniającej Miłości. Nigdy wcześniej ani później nie poczuł tak doskonałej harmonii. Chciał zostać w tym miejscu, oddychać tym ekstatycznym uczuciem, ale coś ciągnęło go w dół. Do świata.
– Och, Ludwiku, tak mi przykro.
Znów usłyszał głos Danusi, tym razem jednak wzbudził w nim irytację. Nie rozumiał, co się dzieje; tak wiele osób wokół niego, zamieszanie, jakieś głosy. Wpatrywał się w niebo, ktoś błyskał mu w oczy światłem, ale mało go to obchodziło. Chciał wrócić do miejsca, z którego tak brutalnie został wyrwany.
_– Och, Ludwiku._
Danusia.
_– Przepraszam, kochany. Masz misję do spełnienia, mój Popiołku. Ten cmentarz nie należy do zwyczajnych nekropolii, choć może wydaje ci się inaczej. Wydawało całe życie, Ludwiku, choć przecież i Pierre opowiadał historie, i sam wyszukiwałeś o nim ciekawostki._
Danusia westchnęła głęboko. Ludwik chciał coś powiedzieć, ale został przeniesiony na nosze, kołysząco przenoszono go gdzieś, gdzie nie chciał się znaleźć. Słyszał coś o zawale, ale bardziej interesowała go Danuśka. O czym mówiła? Nie potrafił się skupić.
_– Ludwiku, nie umrzesz, dopóki nie wysłuchasz historii zmarłych z tego cmentarza… Nie odejdziesz…_
W oczach Popiołka pojawiły się łzy. Danuśka odkryła przed nim Wszechświat, Drugą Stronę, Niebo – jakkolwiek to nazwać – a następnie zabrała mu to, by stawiać warunki.
Przymknął oczy.2.
ANDRZEJEK
– Andrzejku. – Głos mamy drżał, jak gdyby za chwilę miała się rozpłakać.
Nawet on, swoim dziesięcioletnim sercem rozumiał, że przemawiało przez nią poczucie beznadziei i tego, czego chłopiec nie potrafił jeszcze określić. Prawie widział ją w głowie, jak przyciskała słuchawkę czerwonego telefonu do ucha, jak tarmosiła kabel, mimo że tatuś tyle razy mówił, żeby tego nie robiła, bo zepsuje. To oznaczało zdenerwowanie, ale w nim narastało coś więcej; jakaś panika, której nie potrafił powstrzymać. Histeria? Tak nazywał to tatuś, chyba tak.
– Andrzejku – powtórzyła mama, a głos poprzez łącza biegł, urywał się i zanikał, po czym docierał do niego zniekształcony. – Zapytam go. – Miała na myśli tatusia. – Ale wiesz, dopiero co z pracy wrócił, umordowany jak nigdy. Zdajesz sobie sprawę, że się nami opiekuje, prawda? Że te kolonie to dla ciebie z zakładu pracy prawie zębami wyszarpał, tak?
Mama zadawała dużo pytań, ale Andrzej nawet nie odpowiadał. Milczał, ponieważ wiedział, że musiała się wygadać, jakby słowami chciała się zasłonić przed tym, co ma zrobić. Kiedy słowotok dobiegł końca, chłopiec powiedział:
– Mamuś, nie wytrzymam tu. Proszę – wyszeptał.
Chciało mu się płakać, ale niedaleko siedział jeden z wychowawców i Andrzej nie chciał pokazać przed nim, jaki jest słaby. I tak silniejsi udowodnili mu już, kto tu rządzi. Urządzili istne piekło, te chłopaki-weterani kolonii, którzy znali wychowawców i są z nimi na „ty”. A on zawsze odstawał, zamknięty w sobie chuderlak, zbyt mały jak na swój wiek.
– Andrzej? – Głos taty nie wróżył niczego dobrego.
Mimo to nie odsunął słuchawki od ucha, potwierdził, że słyszy.
– Co to za farmazony z tym powrotem? – huknął ojciec. – Matka mówi, że ci się nagle do domu zachciało, dzień przed powrotem. Co ty nie wiesz, jak wdzięczność okazać, co? Człowiek haruje jak wół, żebyś coś miał… – Urwał.
– Tak, tato.
– Nie wiem, co tam się dzieje, Andrzej – ciągnął tatuś. – Ale nie chcę słyszeć, że się mażesz czy mazgaisz, zrozumiano? Najwyższy czas, żebyś zaczął być mężczyzną.
– Ireneusz… – Andrzej usłyszał głos mamy, jednak sens słów mu uciekł.
– Matka to by cię nawet zabrała – prychnął do słuchawki tatuś. – Maminsynka z ciebie zrobiła, ot co! Ale ja na to nie pozwolę, facet musi być twardy, a dziesięcioletnia pipka nie jest mi w domu potrzebna, rozumiesz? W brata byś się wdał, on nie ma problemu, żeby dołożyć, komu trzeba, jak go zaczepiają.
– Ale…
– Żadnego „ale”, synek. Nie chcę o tym słyszeć. Widzimy się jutro, odbiorę cię, jak zostało umówione. Tylko głupot nie rób i wstydu rodzinie nie przynieś. Zrozumiano?
– Tak, tato – potwierdził i odłożył słuchawkę.
Specjalnie się nie pożegnał, zawsze może skłamać, że coś przerwało połączenie, to się często zdarzało.
– Idziemy nad rzekę – rzucił wychowawca i wstał z miejsca. – Szykuj się, mały.
Andrzej nigdy nie lubił wody, chociaż niedaleko wsi Mogiłka, tuż przy lesie, znajdowało się małe jezioro, staw raczej. Tamta toń nie przerażała go tak bardzo jak rzeka, ciągle w ruchu, szemrząca i niespokojna. Miał wrażenie, że coś do niego szepcze, ale on nie rozumiał. Wyszedł z pomieszczenia w słoneczny, upalny dzień, prawie skwierczący, ponieważ nie padało od dawna. Błękitne niebo, rozgrzane niemal do białości, wydawało się odległe i nagle Andrzej poczuł się dobrze. Jutro przytuli mamę, zrelacjonuje tatusiowi, co przeżył, czego się nauczył, jak zawsze robił jego brat. Powróci normalność wiejskiego świata, podchody z kolegami, budowanie bazy w lesie i moczenie nóg w stawie, który zazwyczaj milczał. Andrzej pomyślał, że przeżyje te kilka godzin, pobawi się kamieniami, których pełno nad rzeką.
Na brzegu spotkał kolonijną grupę. Podekscytowaną, ponieważ wieczorem miało odbyć się ognisko z okazji zakończenia turnusu. Opalone dziewczyny śmiały się i chlapały wodą, chłopcy popisywali się i skakali z brzegu prosto w chłodne fale, wynurzali się, parskali i ociekali wodą.
„Masz być mężczyzną!”
Słowa tatusia wróciły echem. Tak bardzo, bardzo chciałby go zadowolić. Udowodnić, że nie jest pipką, tylko facetem z krwi i kości, z lędźwi Ireneusza i Lucyny.
Coś go tknęło, impuls jakiś. Rozpędził się i skoczył, ktoś krzyknął, kilka osób gwizdnęło i usłyszał to, zanim zamknęła się nad nim woda, zanim pochłonęła go całego, wessała do swojego wnętrza, przytulnego niczym matczyna macica. W pierwszym momencie spanikował, nie wiedział, gdzie góra, a gdzie dół, by następnie pozwolić nieść się prądowi. Zniknął gdzieś strach, wokół rozlewała się ciemność. Nie walczył, nie próbował nawet, coraz bardziej opadał z sił, a woda napierała, aż rozbolała go klatka piersiowa.
Uszy rozsadzał mu szum, jakby melodia przyzywającej go rzeki.
Kołysanka.
***
Ireneusz milczał. Zaciskał usta tak mocno, jakby chciał, aby skleiły się i na zawsze zostały zasznurowane. W milczeniu wysłuchał grabarza, tego Ludwika Popiołka, co to miał się zająć pochówkiem Andrzejka. Jeśli w ogóle znajdą ciało. Pawełek, drugi syn, ostatni, który mu został, brał udział w poszukiwaniach, ale Ireneusz modlił się gorąco do siły, w którą nie bardzo wierzył, by to nie on go odnalazł.
Popiołek tłumaczył coś, mamrotał jak pijany, a Ireneusz gapił się w niego i nie widział. Powinien teraz szukać syna. Miał nadzieję, że może, może… Chociaż ta gasła z każdą mijającą godziną. Świadkowie twierdzili, że porwał go prąd, że nawet nie wypłynął na powierzchnię, że nie potrafili go uratować. Ale skoro nie ma ciała… Nadzieja nie potrafiła go opuścić. Milczał więc i kręcił głową, a Ludwik Popiołek tłumaczył coś i naciskał.
– Daj pan spokój. – Wstał w końcu i machnął ręką, aż się grabarz chyba wystraszył, że chce mu przyłożyć.
Pewnie. Miał ochotę, bo chłop wszedł mu z butami w życie i gadał o śmierci, a przecież Andrzejek mógł się jakoś uratować. Może go kto wytargał na brzeg? Może chwycił się jakiego konaru albo czegokolwiek. Wiedział, że oszukuje sam siebie, lecz nie potrafił inaczej. Nawet nie chciał myśleć o ostatecznym.
– Do widzenia, panie Popiołek. – Żona weszła do kuchni i łagodnie wyprosiła grabarza.
– Spieprzaj pan raczej – dodał Ireneusz. – Nie potrzebujemy pana usług.
– Na razie – rzucił na odchodne Ludwik i zniknął.
Ireneusz mógłby go za to „na razie” zabić, ale nie ruszył z miejsca. Lucyna starannie omijała go wzrokiem, mimo to w jej napiętych ramionach widział niemy wyrzut, nawet nie musiała otwierać ust. Znał ją przecież tyle lat!
– Gdybyśmy…
– Zamilcz! – ryknął, zanim zdążyła dokończyć.
Doskoczył do niej i chwycił za ramię. Tym razem nie opuściła wzroku, lecz wpatrywała się w niego z powagą. Stracił cały animusz, złość się ulotniła i pozostał tylko strach, ponieważ ta kobieta nie wyglądała jak jego ślubna; nie przypominała w niczym tej łagodnej i posłusznej kobiety, z którą dzielił dotychczas życie. W jej twarzy coś się zmieniło, a zmiana ta wydawała mu się kolosalna. Nie chciał patrzeć w tę twarz, ubraną w rozżalenie, gorycz i nienawiść, ale nie potrafił odwrócić wzroku.
– Pozwoliłeś. Andrzejkowi. Umrzeć! – powiedziała to w taki sposób, że aż po plecach przeszedł mu dreszcz.
Nawet głos miała odmieniony, twardy i ostry jak potłuczone szkło. Nie odnajdywał w nim ciepła, jego Lucyna stała się lodowata niczym rzeźba z kamienia. Chciał ją przytulić, ogrzać od środka i sprawić, żeby wróciła jego dawna żona; potrzebował jej jak nigdy dotąd, ale podświadomie zdawał sobie sprawę, że to na nic.
Czasu cofnąć nie mógł.
– Jeszcze go nie znaleźli – burknął. – A wy wszyscy go już do trumny chcecie ładować.
– Kiedy gadałeś z Popiołkiem, dzwonił od Pietruszyńskich Pawełek.
Ireneusz usiadł. Lucyna nie musiała kończyć, wiedział, co oznaczały jej słowa.
– Naszego chłopczyka znalazł brat. Do tego doprowadziłeś – mówiła spokojnie, cicho. – Wyobrażasz sobie, jak to na niego wpłynie? Jaka przyszłość go czeka, skoro codziennie będzie miał przed oczami martwe ciało brata nad brzegiem rzeki, w szuwarach, napuchnięte po tylu dniach w wodzie?!
– Histeryzujesz – rzucił.
Najlepiej było ją zdyskredytować, pokazać, że jest tylko głupią kobietą. Jednak słowa Lucyny zapadły mu w pamięć; nie umiał uwolnić się od widoku, który naszkicowała. Kiedy Pawełek wpadł do kuchni, Ireneusza przeraził widok jego twarzy. Poderwał się, by przytulić syna, ale żona była szybsza, zwinniejsza, zagarnęła Pawła, jakby chciała go przed nim, Ireneuszem, ochronić.
– Zostaw – warknęła. – Idź lepiej do Popiołka i poproś o ładną trumnę. Załatw formalności i się ciesz, że syna na mężczyznę chciałeś wychować.
Każde z tych słów dotykało do żywego, więc Ireneusz znów zacisnął usta. Lucyna płakała razem z Pawłem, wykluczyli go z tego kordonka smutku, a przecież należał do rodziny! On tak samo odczuwał śmierć Andrzejka, może nawet bardziej, do cholery!
Popiołka zastał na cmentarzu, porządkował alejkę. O drzewo stały oparte grabie i na wpół pusta flaszka wódki. Ludwik bez słowa wskazał Ireneuszowi butelkę, a ten poczęstował się nad wyraz ochoczo. Nie sądził, że alkohol uśmierzy ból, ale może choć trochę go przytępi.
– Gdzie dzieciaka chcecie pochować? – zapytał mało delikatnie grabarz, a Ireneusz aż się wzdrygnął. – Zostało jeszcze kilka dobrych miejscówek.
– Tak bez emocji… – Ireneusz przełknął ślinę. – Tak po prostu.
Brakowało mu słów, gorzała paliła gardło i wytyczała parzącą ścieżkę do żołądka. Pociągnął jeszcze ze dwa łyki i podał flaszkę Ludwikowi.
– Przykro dzieciaka stracić – skomentował grabarz. – Ale nie takie tragedie się widziało, panie. Człowiek się chyba uodparnia.
Ireneuszowi przypomniało się, że jakaś sympatia Ludwika zginęła pod końskimi kopytami i zapytał sam siebie, czy po czymś takim, po takiej stracie, da się podnieść. Nie znalazł odpowiedzi.
Dzień się kończył. Jeden z najgorszych dni w życiu Ireneusza. Różowe niebo nie współgrało z syfem, który zalewał mu duszę. Wracały słowa wykrzykiwane do słuchawki, do struchlałego ze strachu Andrzeja. Nie powiedział mu nigdy, że jest z niego dumny albo że go kocha; przecież mężczyzna powinien być twardy. Ludzi nauczyły tego wojny i komunizm, stan wojenny i kolejki, codzienne życie, walka o każdy pieprzony grosz, by utrzymać rodzinę, zapewnić jej podstawowe dobra. I pojawił się w Ireneuszu jakiś mrok, jakby zapadająca noc weszła mu w duszę i zalęgła się tam jak robactwo. Znów zacisnął usta, zacisnął dłonie w pięści. Zamierzał już nigdy nie dopuścić do tego, by ktokolwiek jeszcze tak bardzo go zranił.
***
Kiedy spuszczają trumnę z ciałem twojego dziecka do grobu, serce pęka i chociaż bije, nie powinno. Tak myślała Lucyna, kiedy Andrzejek spoczął w ziemi. Już nigdy miała nie zobaczyć jego słodkiej twarzy i drobnego jak na swój wiek ciałka; miała nie poczuć ciepła ani dziecięcego jeszcze zapachu, choć już na granicy dojrzewania.
Lucyna chciała rzucić się do mogiły, zaśpiewać Andrzejkowi kołysankę, ale Ireneusz mocno trzymał ją pod rękę, a i Pawełek patrzył, czy nie zrobi czegoś głupiego. Jakże by mogła, skoro tylu ludzi przyszło napawać się jej bólem? Przecież w ich domu od zawsze naczelną zasadą było zachowywanie pozorów; nie można było pokazać na zewnątrz, przed rodziną czy sąsiadami, że coś nie gra. Że wcale nie jest szczęśliwa z mężczyzną, którego wybrała; że przez większość czasu się go boi, zamiast kochać.
Pokręciła głową i skupiła się na słowach księdza. Próbowała znaleźć sens w tym, co mówił, lecz wydawało jej się to tylko zwykłym pierdoleniem. Nic nie potrafiło ukoić tego smutku, tego rozdzierającego cierpienia, które rozrywało ją na kawałki, kiedy tylko na nowo uświadamiała sobie, co się stało. Oczywiście winiła siebie. Mogła postawić się Ireneuszowi, chociaż ten jeden raz! Ale nie, wolała być posłuszna, dobrze wychowana. Żeby tylko uniknąć męskiego gniewu, pięści lądującej na plecach, bo zawsze bił tak, żeby nie było widać. Niezbyt często, ale na tyle wystarczająco, by wzbudzić w niej „szacunek”. W końcu pracował, utrzymywał rodzinę, starał się o nich dbać. Tego nie mogła mu zarzucić.
A jednak nienawidziła go. I chyba na całym świecie jedynie siebie nienawidziła bardziej.
Ceremonia zakończyła się, duchowny zniknął, a wraz z nim większość gapiów. Niektórzy podchodzili, by złożyć kondolencje, jednak nie patrzyła im w oczy. Stała się pustą skorupą, nawet widok Pawełka nie cieszył jej, nie pomagał, choć przecież dla żywego syna zrobiłaby wszystko. A mimo to ten martwy ją wołał, nocami słyszała krzyk o pomoc, widziała toń, którą i on widział. Błagał o ratunek, właśnie ją, mamę. Nie mogła tego znieść, tak samo jak tych uprzejmych słów padających z ust ludzi, których nawet nie lubiła. Całe jej życie okazało się iluzją, zabawą w teatrzyk, w dom. Nic nie było prawdziwe, oprócz tego, co się wydarzyło.
Przetrwała ten dzień, stypę i poklepywanie po plecach. W jej głowie nie uchowały się żadne słowa. Totalna, obezwładniająca pustka. Dobry stan. Trwał tygodniami. Potrafiła leżeć i patrzeć w ścianę, mimo że Ireneusz się wściekał.
– Do końca życia będziesz gapić się w sufit? – wrzeszczał.
To ją wybudziło z letargu, to dało bodziec, impuls do działania. Sny o Andrzejku wyostrzyły się jeszcze, przybrały koszmarne barwy. Prosił o ratunek coraz rozpaczliwiej, jakby zgubił się po tej drugiej stronie i rozpaczał, że nie ma przy nim mamy. Tak bardzo chciała go odnaleźć!
– Zabiłeś mi syna – wysyczała, gdy szarpnął ją za ramię.
Ireneusz tylko zacisnął dłoń mocniej, nic nie odpowiedział. Ból sprawił Lucynie dziką przyjemność, niezrozumiałą. Wiedziała, że Irek nie da jej spokoju. Że Andrzejek będzie krzyczał, dopóki go nie odnajdzie. Dlatego wstała. Pokonała niemoc osiadłą w ciele, podniosła głowę. Poczuła zapach własnego potu, dawno niemytej skóry, a od Ireneusza smród wódki i papierosów.
Wyminęła go i wyszła.
Nie zamierzała się tłumaczyć, kajać, próbować mu podporządkować i zadowolić. Po raz chyba pierwszy w życiu zamierzała zrobić coś dla siebie.
Z pawlacza wyjęła linkę, której Ireneusz używał do cumowania łodzi, gdy wędkował. Pachniała wodorostami i rybami, przywołała w głowie Lucyny wizję Andrzejka pod wodą. Nie cofnęła się jednak, to tylko dodało jej sił. Udała się ciepłą nocą nad rzekę, by odnaleźć swoje dziecko.
I pohuśtać się na wietrze.