Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Spokojne wakacje - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spokojne wakacje - ebook

Przygody trzech przyjaciół, którzy po raz pierwszy wyruszają bez rodziców na wakacje. Jadą na Mazury do cioci-babci, by natychmiast wplątać się w śledztwo prowadzone nocami w ruinach krzyżackiego zamku. Niesamowita komedia omyłek, będąca efektem zwariowanej wyobraźni chłopców, zaprowadzi ich nocą w podziemia zamku, każe tropić niewidomego mężczyznę z psem i poszukiwać tajemniczego włamywacza. Kim jest tajemniczy mistrz sztuk walki? Czy Czerwony kapturek pija ocet? Kto włamał się do babci? Nie czytaj przy jedzeniu, bo ze śmiechu pobrudzisz cały pokój!

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788388605277
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Historia po latach

Opowieść o niezwykłym śledztwie trzech przyjaciół napisałem przed wielu laty. Dziś, po drobnych poprawkach, oddaję ją w Wasze ręce, żebyście mogli razem ze mną znów pośmiać się z dziwnych skojarzeń, setki pomyłek i niesamowitego zbiegu okoliczności. A na zamek, gdzie toczyła się akcja, mogę Was pewnego dnia zabrać…

Krzysztof Petek

Mili Czytelnicy!

Trzech zwariowanych przyjaciół pierwszy raz spotkałem w czasie ubiegłorocznych wakacji. Zaskoczyli mnie opowieścią o swoich przygodach i zdobyli moją sympatię humorem i inteligencją. Za ich zgodą opisałem tę przygodę, i mając nadzieję, że spodoba im się ta książka, czekam na list. A jeśli tak się stanie, chłopcy obiecali mi dostarczać opowieści o innych ciekawych wydarzeniach i osobach, które spotykają na każdym kroku. Mam nadzieję, że z chłopakami i ich przyjaciółmi dostarczę Wam wiele uśmiechu. Miłej zabawy!

AUTOR

ROZDZIAŁ PIERWSZY

* NARADA NA CMENTARZU * POCIĄGOWA HUŚTAWKA * GDZIE MIESZKA KLĘPA? *

Było grubo po dziesiątej, kiedy chudy jak Śmierć Marek zwany przekornie Puckiem dotarł na miejsce spotkania. Tam w ciszy czekali już na niego dwaj przyjaciele: niski Pchełka i ważący więcej niż pozostali dwaj chłopak, który niedawno zyskał przydomek Kurza Twarz.

Wokół panowała cisza. Tylko czasem wśród gałęzi drzew odezwał się nocny ptak zdziwiony, że o tej porze ktokolwiek przebywa jeszcze na cmentarzu. I w dodatku się porusza. A tam właśnie wyznaczyli sobie spotkanie trzej przyjaciele. Przed dwoma dniami rzucili w kąt swoje szkolne plecaki i teraz nie pozostało nic innego, jak wyrwać się z domu. I właśnie plany wakacyjne zaprzątały umysły chłopców siedzących za cmentarną kaplicą.

— Co ci odbiło, żeby wyznaczać spotkanie w takim miejscu? — Kurza Twarz stuknął się lekko w czoło, spoglądając przy tym jednoznacznie na małego Pchełkę.

Ten dzielnie wytrzymał jego spojrzenie.

— Panowie — zaczął niezwykle poważnie — sprawa jest ściśle tajna. Nie mogliśmy omawiać jej u mnie, bo tam ciągle plącze się Kaśka.

Panowie ze zrozumieniem pokiwali głowami. Wiedzieli nie od dziś, że Pchełka obiecał jeszcze zimą swojej młodszej siostrze, że zabierze ją na wakacyjną wyprawę. Zdawali sobie również sprawę, że coś takiego jak siostra nigdy nie pozwoli młodym mężczyznom na prawdziwy luz i wypoczynek. Dlatego pochwalili zapobiegliwość kolegi.

— Dobra, kurza twoja paszcza, ale przejdźmy do sprawy, bo mamuśka pierogi z truskawkami robi. Mówiłeś przez telefon, że masz konkretną propozycję.

— Tak właśnie powiedziałem — przestał się spieszyć Pchełka. Zawsze tak robił, kiedy miał wystrzelić z jakąś bombą. Lubił, kiedy koledzy wpatrywali się w niego i z podziwem oczekiwali na rewelację. — Moja propozycja nie do odrzucenia brzmi następująco: Jedziemy nad Kacze Oko na dwa tygodnie. Byłem tam z moimi w zeszłym roku i udało mi się przekonać starą Matyldę, żeby pozwoliła mi przyjechać teraz z wami. Mam też się zgodziła. No co, gdzie ta radocha? Uśmiechy widzę, bo jak nie, to zwijam bety i jadę sam się pluskać...

Zamyślony Pucek podrapał się w głowę.

— Zgoda. Jasne, jadę z tobą. Przekonaj tylko moją mamę, żeby mnie samego puściła. A tak w ogóle, to kto to jest ta stara Matylda i to żabie oczko?

— Kacze, Pucusiu, Kacze Oko. Tak nazywa się jezioro na Mazurach. Pokazywałem wam przecież zdjęcia stamtąd. Okrągłe jeziorko, panowie, czyściutka woda, pod nosem całkiem nowe ruiny zamku...

— Nowe?!

— Nie, to taka przenośnia, czy jak się to tam nazywa. Po prostu prawie nie zniszczone. Opuszczone tylko i nie uczęszczane. Będziemy mieszkać u tej Klępy, kąpać się i odwiedzać zamczysko...

— A co to niby jest? — uniósł brwi Pucek, wytrącając kolegów z kręgu marzeń.

Pchełka wymownie spojrzał na Jacka.

— Obywatelu Kurza Twarz, wytłumaczcie naszemu niedouczonemu koledze, co to jest zamczysko, jak to wygląda i z czym się to je. No, proszę.

— Ale nie! — zamachał rękami Pucek. — Wiem, z czym się je... To znaczy: co to jest zamczysko. Tylko co to jest klępa. Mówiłeś, że tam zamieszkamy a ja muszę mamie dokładnie wszystko powiedzieć, bo ona...

— A, klępa... — pokiwał głową Pchełka. — To żona łosia.

Tak prosta informacja wywołała u Pucka typowy dla niego opad szczęki spowodowany niewymownym zdziwieniem.

— I będziemy mieszkać u żony łosia? To moja mama na takie coś na pewno się nie zgodzi! Co my tam będziemy jeść? Glony i korę brzozową?

Pchełka wstał i włożył ręce do kieszeni.

— Wiesz co, Mareczku? Nigdy nie byłeś orłem, ale jeśli nadal będziesz tak obniżał swoje loty intelektualne, zostaniesz niedługo kretem, z którego śmieją się inne krety. A tymczasem nie przejmuj się, moja mamuśka już rozmawiała z waszymi. Możemy jechać. Teraz czekam tylko na waszą zgodę. Kto więc jest za wyjazdem, może odejść od ściany i opuścić ręce...

Nastała chwila ciszy. Wszyscy oczywiście mieli ochotę na wyjazd i teraz każdy na swój sposób cieszył się z tego, że już niedługo wyrwą się spod kontroli. Wysoki i misiowaty Kurza Twarz przygryzł więc wargi, zamknął oczy i już prawie był na Mazurach. Pucek popatrzył przed siebie rozmarzonym wzrokiem i nie widząc wcale świecącego mu prosto w twarz księżyca, uśmiechał się do własnych myśli.

Pchełka pokiwał z wyższością głową nad rozmarzonymi kolegami i spojrzał na tabliczkę widniejącą pod marmurowym krzyżykiem.

— Antoni Pieróg... — przeczytał bezwiednie nazwisko z nagrobka.

Na to żywo zareagował jego duży przyjaciel.

— Właśnie! Pieróg! Moja mama zaprasza nas wszystkich na pierogi z truskawkami. Ale pospieszmy się, bo wystygną.

– A poza tym musicie się spakować. Pociąg mamy jutro wieczorem – dorzucił Pchełka i pierwszy zerwał się spod kaplicy.

Pozostali poszli w jego ślady, bo choć byli klasowymi twardzielami, jakoś żaden z nich nie wyobrażał sobie, że miałby zostać sam nocą na środku cmentarza…

W dwadzieścia sekund później trzy postacie przemknęły obok budki nocnego stróża i biegiem oddaliły się w stronę pobliskich zabudowań. Pozostał po nich tylko wydeptany w glinie ślad i lekki, jeszcze niewyczuwalny zapach zbliżającej się przygody.

Oczywiście autobus, który wiózł ich do Krakowa, spóźnił się ponad dwadzieścia minut, co spowodowało, że na dworzec kolejowy pędzili jak wystraszone wielbłądy i dopadli pociąg w chwili, kiedy ubrana na niebiesko pani dawała znak do odjazdu. Oczywiście nie mogło być mowy o zdobyciu miejsc w przedziałach. Te były zajęte już przynajmniej od godziny. Trafili na dzień rozpoczęcia wszelkich kolonijnych turnusów i tłok panował taki, jakby wszyscy mieszkańcy południowej Polski nagle zapragnęli za wszelką cenę zamoczyć chociaż lewą piętę w którymś z mazurskich jezior.

Przedarłszy się więc przez schodki i kilka osób, trzej przyjaciele na dobre utknęli przy pomieszczeniu z umywalką. Zrzucili z pleców bagaże i oparli się o drewniane ścianki starego wagonu, pamiętającego chyba czasy ich dziadków. Dyszeli ciężko. Mieli przed sobą prawie piętnaście godzin jazdy, trzeba było się jakoś rozlokować.

Kto jechał przynajmniej raz w podobnych warunkach na dłuższą trasę, nie da się długo przekonywać, że nie należy taka podróż do wygodnych. Trzeba za wszelką cenę znaleźć sobie jakiś kąt, w którym nikt nas nie zechce podeptać, gdy zdrzemniemy się, opierając głowę na plecaku lub ramieniu kolegi.

Wiedząc o tym wszystkim, Kurza Twarz sprawdził, czy w umywalce nie ma przypadkiem wody a gdy okazało się, że nikt i tak nie może się umyć w tym pomieszczeniu, wstawił tam cały bagaż.

— Pucek! Ty będziesz spał na namiocie i przytulisz się do wszystkich plecaków naraz. Żeby nikomu się nie spodobały.

— A wy?

— Musimy złapać konduktora, zanim on nas złapie...

— Właśnie! — wpadł w słowo Pchełka. — I ostrzegaj wszystkich amatorów czystości, że tu nie ma wody i na pewno nie będzie do końca podróży.

— Skąd wiesz?

— Byłem u wróżki. No, chodźmy, im wcześniej będziemy to mieć za sobą, tym lepiej. Przepraszam, przepraszam bardzo...

Przedzierając się wśród setek podróżnych, już w dwadzieścia minut później spotkali konduktora. Był to młody człowiek o minie skazańca prowadzonego na stracenie. Kiedy poprosili o sprzedanie im biletów, spojrzał na nich oczami basseta i odpowiedział cicho i płaczliwie:

— Panowie są rozlokowani...?

— Owszem, całkiem wygodnie.

Konduktor spojrzał na nich mniej płaczliwie, za to dość groźnie.

— Nie mam czasu na żarty! Gdzie was spotkam?

Pchełka teraz dopiero zrozumiał, że należało po prostu dokończyć zdanie za konduktora. Pojął to tak szybko, że nie zdążył się zbyt zastanowić nad formą zdania i wypalił:

— Panowie są rozlokowani dwa wagony dalej, przy umywalni!

Mężczyzna w mundurze spojrzał na niego wzrokiem zdolnym zabić muła. Pchełka jednak przeżył. Dowiedział się zatem, że zostali zapamiętani i sprzeda się im bilety, gdy pójdzie się sprawdzać. Do widzenia.

Zahartowani w boju przedarli się z powrotem w niecałe piętnaście minut.

— Ale trzepie, no nie? — powitał ich z ulgą Pucek. — Myślałem, że już was nigdy nie zobaczę. Co wyście robili pół godziny?

Zmęczeni chłopcy usiedli na swoich plecakach. Żaden z nich nie miał ochoty odpowiadać. Wyjęli bez słowa plastikowe butelki i każdy pociągnął spory łyk z ograniczonych zapasów wody.

— Rzeczywiście, trzepie — zauważył wreszcie Kurza Twarz. — Ja tu, kurza twarz, nie zasnę. Jak ja będę jutro niewyspany, to zrobię niedobre wrażenie na tej waszej łosicy.

— Tylko błagam — rzucił znad manierki Pchełka — nie wyrwij się przy niej z tą klępą. Ona jest na to uczulona, bo to właśnie ona tak nazywa wszystkie swoje sąsiadki. A nie jest to określenie zbyt pochwalne.

– Wyobrażam sobie – bąknął Kurza Twarz. – To tak, jakby do mnie ciągle wołali: Ty łosiu!

Pchełka zachichotał.

– Nie wiem, czy bym bardziej nie wolał być łosiem niż kurczakiem… Ale z tą klępą naprawdę dajcie sobie na wstrzymanie!

Koledzy pokiwali głowami i ułożyli się wygodniej. Wiedzieli, że przed nimi szmat drogi, spokojni więc o bagaże oparli się gdzie kto mógł i zasnęli kołysani i wstrząsani przez pędzący pociąg.

Wbrew zapowiedziom spali nieźle i wcale nie zauważyli, że sprawdzający bilety smutny konduktor machnął nad nimi jedynie ręką i delikatnie przekroczył Pchełkę.

Pierwszy obudził się Pucek. Mieli za sobą już ponad dziesięć godzin jazdy, ale nie było jeszcze powodu do budzenia kolegów. Pchełka wyraźnie mówił, że pojadą piętnaście godzin. No więc jeszcze pięć...

Jakież więc było jego zdziwienie, gdy w kilkanaście minut później pociąg zwolnił na jednej ze stacji i w megafonie rozległ się miły głos: „Tu stacja Giżycko. Pociąg pospieszny...”

Giżycko? Czy to nie ta nazwa, którą wymieniali jako stację docelową? Lepiej zapytam Pchełki...

Pochylił się do leżącego w pozycji złożonego scyzoryka kolegi i ścisnął jego ramię. Ten natychmiast otworzył oczy, widać jednak było, że choć już widzi, to jeszcze nie wie, co.

— Co się stało? Ukradli coś? — spytał, widząc zmieszaną minę Pucka.

— Nie, nic. Ja chciałem tylko powiedzieć, że możliwe, że jesteśmy tam, gdzie powinniśmy.

— A, to z całą pewnością. Znajdujemy się bowiem w pociągu. Inaczej nie mielibyśmy szans dostać się do Giżycka. A co to za stacja?

— No właśnie Giż... Giżycko.

— Co?! Alarm!

Najbardziej ucierpiał na tej zabawie Kurza Twarz. Brutalnie wyrwany ze snu nie miał ani pojęcia, gdzie się znajduje ani też choćby kruszyny wiedzy dotyczącej tego, co właściwie należy teraz uczynić. Odruchowo sięgnął po swoje buty, założył jednego, zdziwił się, że taki ciasny, po czym po skomplikowanej operacji myślowej zorientował się, że jego lewy but tkwi na prawej nodze. Zdjął go więc i zaczął wszystko od początku.

W tym czasie Pchełka ubrał już swoje trampki i popychał do wyjścia protestującego Pucka.

— Jak to? Mam wysiadać bez plecaka? A ty? A jak pociąg odjedzie, to co mam robić?

— Nic nie odjedzie... Wyskakuj, bracie, ja ci będę podawał bagaże. To jedyny sposób na to, żeby konduktor nie dał znaku odjazdu!

— A jak da?

— To sobie weź! No, wyskakuj i podejdź pod tamto okno!

Dawno już przebrzmiał stukot kół pociągu, już nowi podróżni zaczęli zbierać się na peronie a trójka młodych ludzi jakby zastygła w wiecznym bezruchu. Pomnik trzech przyjaciół z plecakami i namiotem nie okazał się jednak trwały. Pierwsza poruszyła się rzeźba chudego Pucka, który sięgnął do kieszeni po chusteczkę do nosa.

— Dostałem kataru.

To magiczne hasło odczarowało pozostałe rzeźby.

— Czy zdajecie sobie sprawę, że po raz drugi w tym miesiącu dokonaliśmy rzeczy niemożliwej? Przekonanie rodziców, żeby puścili nas samych, to było jak wskoczenie do pędzącego pociągu a to… — Pchełka popatrzył w ślad za ostatnim wagonem i podrapał się wskazującym palcem prawej dłoni po nosie. Widać było, że jest pełen podziwu dla tak świetnie przeprowadzonej akcji.

Dochodziła jedenasta przed południem i żołądki chłopców zaczęły się upominać o zwrócenie uwagi na ich zawartość. Lub raczej jej brak. Kupili więc w dworcowym barze herbatę, zjedli przygotowane na drogę kanapki i w pół godziny później stali w długim ogonku przed kasą biletową PKSu.

— Czy ty wiesz na pewno, dokąd masz jechać? — Kurza Twarz spojrzał w oczy koledze a za jego przykładem zrobił to samo Pucek.

— Spokojna pałka! Wiem na tysiąc trzysta dwadzieścia siedem procent. Mamy jechać w stronę Węgorzewa i wysiąść gdzieś w połowie. Tam...

— Co?! Gdzieś w połowie! Popatrz sobie, Puceczku, on z nas kpi. Myślisz że co, będę sznurkiem odmierzał połowę albo co pięć minut pytał kierowcę: „Przepraszam, panie szofer, czy to już połowa drogi między Giżyckiem a Węgorzewem?” Ty chyba w tym pociągu nieźle poobtłukiwałeś makówkę! Będziemy tak krążyć trzy dni, aż przygarnie nas jakaś psia mama...

— Spokojnie, stary. Żartowałem. Wiem dokładnie, jak tam się dostać.

I rzeczywiście. W dwie godziny później zmęczeni podróżą i dźwiganiem plecaków chłopcy dotarli przed dom osławionej Klępy, do której od tej chwili należało się zwracać „ciociu”.

Ciocia, wbrew obawom Pucka i Kurzej Twarzy, nie miała dwa i pół metra w kłębie, jak inne dorosłe łosie. Mierzyła najwyżej metr sześćdziesiąt, miała czarne, zapewne farbowane włosy, upięte nienagannie w kok, była starannie ubrana i co najważniejsze – uśmiechała się.

Kiedy stanęła w drzwiach parterowego domku z czerwonej cegły, spod jej nóg wymknął się nieduży, puchaty, czarny pies i podbiegł do nowych gości, machając przyjaźnie ogonem.

— Dzień dobry, ciociu! — głośno powiedział Pchełka i pstryknął za plecami, aby koledzy też się ukłonili.

— Dzień dobry, klemp...ciu! — dobiegł go z tyłu dziwny wyraz, którego początek wydobył się z ust zaspanego Pucka a koniec był krzykiem w wykonaniu Kurzej Twarzy.

Pani Matylda Waligórska uniosła brwi, słysząc takie dziwne powitanie, ale nie odezwała się ani słowem. Pomachała im przyjaźnie dłonią i gestem zaprosiła do środka. To dziwne milczenie starej Klępy najbardziej zaniepokoiło Pchełkę, który znał ją przecież z niebywałego wręcz gadulstwa. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym dziwnym zjawiskiem, musiał bowiem unieść ciężki namiot i jako pierwszy wkroczyć do domu.

— No, chłopcy! — odetchnęła po krótkim milczeniu kobieta. — Nie mogłam się z wami przywitać, bo przyszliście tak nagle i miałam pełne usta kakao. Ono jest suche i kiejbym powiedziała choć krótkie, małe słówko, wszystko by się na pewno wysypało i byłoby, nie daj Boże, jakie nieszczęście. Abo bym co posypała, abo was... No, witejcie, małe wy moje. Siadejcie, gdzie się da. Zaraz wam zrobię coś do przekąszenia. Mama twoja dzwoniła do nas tu, do sąsiadów i ja musiałam tam iść do nich, do tego telefona. Aleś ty wyrósł przez ten rok! Jak się cieszę... A na górze będziecie spać czy w tym waszym domku? Ady to szmaciane, lepiej nie...

Monolog gospodyni trwał bez przeszkód. Pchełka bowiem zajął się oglądaniem wnętrza i porównywaniem ze stanem z ubiegłego roku, pozostali chłopcy nie śmieli przerwać starszej kobiecie.

A Waligórska bez przerwy mówiła. Gdy przestawiała garnki na piecu, gdy odprawiała jakieś czary nad kotłem z zupą i gdy wreszcie postawiła na stole pachnące grzybami talerze.

— No, siadajcie, młodzianowie, po podróży należy wam się strawa. Poznamy się lepiej, to się przekonacie, że ja jedzenia nie żałuję. U mnie lepiej niż w domu. No, jedzcie. Będę was dobrze karmić, nie jestem żadną klępą...

W tym momencie Kurza Twarz, siedzący naprzeciw Pchełki, opróżnił z głośnym prychnięciem usta, zalewając kolegę mgiełką rozpylonej zupy grzybowej. Nastała chwila ciszy i bezruchu, po czym Pchełka przetarł twarz ręką.

— Dziękuję, stary, że dzielisz się ze mną tym, co dla ciebie najcenniejsze. Ale nie trzeba. Popatrz, mam tyle jedzenia...

Klępa podeszła do Pchełki i podała mu ścierkę, po czym odwróciła się do skonsternowanego największego z przyjaciół.

— Ty kaszlesz? Może jesteś chory? Tu niedaleko mieszka pewien lekarz... On ci to wyleczy. Ten pewien lekarz jest moim znajomym i on ci pomoże!

Kurza twarz wyobraził sobie początek wakacji spędzony w przychodni lekarskiej i dreszcz przeszedł mu po plecach.

– Nie, nie, ja się tylko lekko zadławiłem tymi… – spojrzał na grzyby w zupie i kaszkę, jakby żwirek… Żwirek i Muchomorek, była kiedyś taka bajka… – …muchomorkami! – wypalił, zmieszany.

– Co proszę? Czym…? – zdębiała gospodyni.

Na szczęście z pomocą przyszedł Pchełka.

— Jak tu się u cioci pozmieniało! Jak wypiękniało! To ciocia tak sama malowała?

Co do tego oczywiście nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości. Tylko Waligórska sama, bez niczyjej pomocy, mogła pomalować kuchnię tak równo, że pasek lamperii odchylał się miejscami o dwadzieścia centymetrów od poziomu, aby za chwilę powrócić doń łagodnym łukiem. Poza tym: zielona lamperia i brązowa ściana a przez jej środek gruby też na dwadzieścia centymetrów czerwony pasek... Tylko Waligórska!

Oczywiście przyjaciele musieli wysłuchać historii malowania całego mieszkania, ale już w godzinę po obiedzie mogli wyjść na świeże powietrze, bo ciotka poszła odwiedzić jedyną sąsiadkę, która nie była w okolicy klępą.

Zmęczeni przeszli przez korytarz i drzwiami z drugiej strony domu wydostali się do ogrodu. Pachniało tu truskawkami a przy płocie ujrzeli kilka drzew owocowych. Usiedli pod czereśnią.

— Jak oceniacie sytuację, panowie? — zagadnął Pchełka, wkładając w usta zerwaną przed chwilą trawkę. Cień drzewa chronił przed grzejącym mocno słońcem i pozwalał zebrać myśli.

— Mnie się podoba. Tylko czemu ta baba tak gada? Konkurs jakiś czy co? Gadanie na czas albo na wytrzymałość?

— Właśnie. Straszna jest. Czy nie można by jej jakoś zakleić?

W innych warunkach pomysł Pucka zostałby poddany może dyskusji, ale teraz chłopiec odezwał się nie w porę.

— Co ty, trąbo spleśniałego żurawia, wygadywałeś przed tymi drzwiami? Co ty zamierzałeś powiedzieć? Dzień dobry, Klępo?! Ciebie chyba przed tymi wakacjami przez cały miesiąc zielony słoń w blekocie turbował!

— Co? Dlaczego zielony?

— Co zielone?!

— Słoń... Przecież mówiłeś: Zielony słoń, w klekocie...

— Ludzie, trzymajcie mnie! Jakiego słonia ty mi tu chcesz wcisnąć?! I nie w klekocie, tylko w blekocie! Blekot, ble, ble, ble... Rozumiesz? Ble, ble, ble-kot, blekot...

Dopiero w tym momencie pochylony nad Puckiem Pchełka dostrzegł, że od jakiejś chwili siedzący obok niego Kurza Twarz daje mu rozpaczliwe znaki, krzywiąc się i machając rękami. Zaprzestał natychmiast swoich ceremonii i ostrożnie spojrzał w kierunku, w który wpatrywał się kolega.

Zaraz za płotem, na drodze, dziesięć najwyżej metrów od nich, stał czterdziestoletni mężczyzna w czarnych okularach i z białą laską w dłoni. Był elegancko ubrany, w niebieską koszulę i białe spodnie. W lewej dłoni trzymał smycz a obok nogi posłusznie siedział czarny owczarek niemiecki.

Mężczyzna bez skrępowania posłuchał jeszcze przez chwilę, ale ponieważ dziwne odgłosy umilkły, uśmiechnął się lekko, powiedział coś cicho do psa i oddalił się bezszelestnie.

Dopiero teraz przyjaciele spojrzeli w stronę, w którą odszedł nieznajomy i chyba tylko to uratowało biednego Pchełkę od szyderstw.

Dwieście metrów od nich skrzyła się w promieniach popołudniowego słońca wieża starego zamczyska zbudowanego na stromym, choć niewysokim wzgórzu. Prowadziła do niego jedna tylko droga niknąca z drugiej strony wzniesienia. Pozostała część terenu wokół budowli porośnięta była gęstymi zaroślami zieleniącymi się od dołu aż do samych murów. Zamczysko błyskało czerwoną cegłą i stalowymi kratami okien, sprawiając nawet w dzień wrażenie tajemniczego grodu zamieszkiwanego przez złe moce.

— Muszę tam zaraz pójść. Tam jest świetnie. Tu jest genialnie. Pcheła, masz duże lody za to, że nas tu przywiozłeś.

— A może najpierw rozbijemy namiot a potem odwiedzimy zamek? Lepiej będzie postawić ciotkę przed faktem dokonanym.

Pchełka spojrzał na Pucka z uznaniem.

— No, bracie, widzę, że się wyrabiasz. Panowie, Pucuś powiedział wcale niegłupią rzecz i w dodatku jak umiejętnie! No, pracuj nad sobą a daleko zajdziesz.

Pucek podparł się pod boki.

— Ja mam do was prośbę.

— Wal jak w dym. I tak jej nie spełnimy ale możesz mieć, jaką chcesz!

– No i znowu się wydurniasz!

Chłopiec poczekał chwilę i wreszcie zdecydował się.

— Ja wiem, widzę, że wy mnie traktujecie z przymrużeniem oka. Dobrze, zgadzam się i nawet gram takiego niedoszlifowanego głupka. Ale wiecie co? Mnie się to nudzi. Spróbujmy być normalni. To znaczy wy dla mnie a ja... No, chcę nad sobą popracować. Żeby się ze mnie ludzie nie śmiali. Dobra?

Zapadła chwila milczenia. Przyjaciele zrozumieli, że prośba Pucka nie jest częścią zabawy, że ten chłopak, który jest jednak ciapą i niedorajdą, zaufał im. I oni muszą mu pomóc.

Pchełka wyciągnął dłoń.

— Jasne, stary. To znaczy: nie będziemy z ciebie kpić. Ale chyba nie chcesz, żebyśmy byli śmiertelnie poważni...?

— Tak naprawdę... — zawalał się Pucek — to ja chciałem się dowiedzieć, jak wy zareagujecie. Możecie się śmiać, ja lubię się wygłupiać. Ale teraz już wiem, że wy wiecie... No, że ja nie jestem pierwszym lepszym tępakiem. No, a teraz rozbijmy namiot!

ROZDZIAŁ DRUGI

NIE STRASZNE NAM DUCHY * ŚLEPA GAZETA * MOCNY SEN I NOCNY GOŚĆ * STOWARZYSZENIE SPRAWIEDLIWYCH *

Istnieje wielu w pełni sprawnych, dorosłych ludzi, dla których rozbicie namiotu jest ceremonią związaną z wielogodzinnym zaglądaniem w plany, przestawianiem masztów, odwracaniem i przeciąganiem płótna w nieskończoność.

Trzej przyjaciele byli jednak wprawieni w tych czynnościach, dlatego w piętnaście minut później przy płocie w ogrodzie Matyldy Waligórskiej stał piękny, choć nie nowy już namiot. Była to typowa „trójka” z przedsionkiem pozbawionym podłogi. Na jej zielonym tropiku widać było pozostałości po jakimś napisie. Nikt obcy nie zdołałby jednak przeczytać liter rozmytych przez deszcze a naniesionych przez małego Pchełkę: DOM LEŚNYCH ŻBIKÓW. Stare czasy...

Nie było im dane od razu skierować się w stronę zamku. Gdy tylko wbili ostatnie śledzie, na schodkach do ogrodu pojawiła się Waligórska. Podeszła do nich, przez chwilę w milczeniu wpatrywała się w dzieło przyjaciół i wreszcie zaskrzeczała:

— No ja się na tym nie znam, może to i dobre mieszkanie... Ale jakbyście chcieli, młodziaszkowie, możecie spać u mnie na poddaszu. Tam i ciepło, i widno. A tu... — wydęła wargi — pod taką szmatką... Mnie to i zimno by było i bałabym się. No i tak blisko zamku!

Chłopcy spojrzeli z zainteresowaniem.

— A co takiego strasznego w zamku? W tamtym roku chodziliśmy tam nocą i nic złego nas nie spotkało.

Kobieta pokiwała głową.

— A, w tamtym roku! Jeszcze miesiąc tymu było tu cicho jak u Pana Boga... Ale teraz to już nie tak. Jakieś moce tam są, jakiesik stukania, a i auta dziwne tam jeżdżą i potępieńców czarnych wożą... A tu jeszcze od niedawna chodzi ten Milczek.

— Milczek? A któż to taki?

— A, taki ślepy... Co wy mnie tu naciągacie na jakieś opowieści? Ja nic nie wiem, może to złe moce a one nie lubią, jak o nich mówić.

Machnęła ręką i nie powiedziawszy już ani słowa, zostawiła chłopców samych.

Wszyscy trzej jak na komendę spojrzeli w kierunku, w którym niedawno oddalił się niewidomy z psem. Od razu wydał im się mniej sympatyczny niż w chwili, kiedy uśmiechnął się do siebie.

— Widzieliście ten grymas twarzy? On był jakiś dziwny. Jakby chciał nam powiedzieć: „Nie podobacie mi się! Jeszcze się spotkamy!” – wróżył Kurza Twarz.

— Nie przesadzaj, kogucia paszczo! To pewnie zwykły mieszkaniec jakiś nowy albo turysta – zgasił go Pchełka.

— Ślepy turysta? Nie pasuje mi to. I poszedł w stronę zamku...

– Szpieg i bandzior – krótko zawyrokował Pucek.

Pchełka chciał jeszcze opanować rozbujałą wyobraźnię.

— Dajcie spokój, panowie! Turysta, mieszkaniec czy może się tu leczy — nie naszym interesem jest wtykanie nosów w jego sprawy.

Ale było już za późno. Może jego koledzy wcześniej po prostu zwietrzyli zapach przygody? W każdym razie Kurza Twarz usiadł na trawie i zamyślił się głęboko.

— Jest tu jakieś sanatorium?

Pchełka zaprzeczył. Nie słyszał nic o żadnym sanatorium, nawet szpitala tu nie ma, tylko wiejski ośrodek zdrowia.

– W takim razie – ciągnął Kurza Twarz, poważny jak trzy kondukty żałobne – facet nie leczy się tutaj. Nie mieszka też, bo by Klępa coś o tym wiedziała. I nie przyjechał chyba do rodziny, bo z kim jak z kim, ale, kurza morda, z niewidomym to ktoś powinien po nowym terenie pochodzić. Tymczasem on łazi sam.

— Z psem.

— Tak, ale należy wątpić, żeby pies był z jego bliskiej rodziny. Nawet z dalekiej... Co ja mówię! To w takim razie ten gość jest podejrzany. Może to on jest tym duchem, co stuka w zamku i sprowadza potępione czarne samochody? Z całą pewnością jest podejrzany.

Słowo to po raz pierwszy padło w czasie dwutygodniowego pobytu przyjaciół nad Kaczym Okiem. Nikt jeszcze nie wiedział, że powtórzy się ono setki razy i da takie rezultaty!

— A widzieliście jego okulary? — nie wytrzymał Pchełka. — Od razu zwróciłem na nie uwagę. Wcale nie były czarne. To były ciemne okulary przeciwsłoneczne. Dałbym sobie rękę uciąć, że ten facet widzi!

– A nogę? – zaciekawił się Pucek.

Pchełka drgnął, zaprzątnięty myślami.

– Nogę też widzi – zawyrokował. – Jak popatrzy, to widzi. Nawet twojego krzywego kulasa zobaczy, dopóki mu od tego okulary nie pękną.

Pucek machał rękami, jakby się oganiał od pijanej pszczoły.

– Pytam, czy dasz sobie uciąć.

Pchełka odruchowo powędrował wzrokiem do noża leżącego przy namiocie.

– Co mi chcesz uciąć? – zapytał podejrzliwie.

– Nic, tylko powiedziałeś, że dasz sobie uciąć rękę, że ten face widzi.

– A! Tak, tak! Rękę, nogę, łeb i nawet cały ogon. Ogon w szczególności!

– Przecież nie masz ogona!

– No właśnie dlatego. Ale, panowie, pora podjąć decyzje!

Krótka narada wojenna dała wyraz jednomyślności: należy ślepego wyśledzić, sprawdzić, czy rzeczywiście widzi a jeśli tak — udowodnić mu oszustwo. Oczywiście wszyscy trzej milczeniem pominęli powód, dla jakiego powinni to wszystko uczynić. Ale po co zastanawiać się nad nieistotnymi drobiazgami?

Przez furtkę opuścili więc ogród ciotki Matyldy i ruszyli w ślad za oszustem. Nie mieli jeszcze pojęcia, co zrobią, gdy go zobaczą. Każdy miał jednak nadzieję, że to właśnie on wpadnie w krytycznej chwili na jakiś genialny pomysł, który pozwoli na zdemaskowanie złoczyńcy.

Tymczasem złoczyńca, zachowując wręcz bezczelny brak poszanowania dla niebezpiecznej pracy detektywów, zdemaskował się sam.

Gdy cicho zbliżający się drogą do zamku chłopcy przystanęli nieopodal grupy młodych świerków, zobaczyli, że tajemniczy oszust wstaje właśnie z jedynej w okolicy ławki wmurowanej w ziemię dziesięć metrów przed bramą zamczyska. Pies, leżący u jego stóp, posłusznie powędrował przy jego nodze.

Przez chwilę stali bez ruchu, po czym dali nurka w najbliższe krzewy.

— Nie widział nas.

— Albo tak udaje. Ty ich nie znasz. Okularnik! Kobra jedna! Tacy udawacze są najniebezpieczniejsi. Wszyscy ich widzą, niby to niewiniątka, a potem się okazuje...

— A co się okazało?

Zamilkli. Rzeczywiście. Pucek ma rację. Nic się nie okazało. Po prostu facet siedział na ławce i wstał. Poszedł na spacer do zamku. Wolno mu.

— Wiecie co? Jakby to wszystko ktoś obserwował, to nie wiem, kto tu jest podejrzany: on czy my.

Pchełka poczuł się w obowiązku pokierować działaniami.

— Rzeczywiście, panowie. Jesteśmy już, jakby nie patrzeć, młodzieżą… młodszą i nie możemy się tłumaczyć, że bawimy się w podchody czy w wojnę. Nie wypada. Trzeba działać... no... dorośle. To znaczy: dojrzale. Z rozmysłem. Proponuję, żebyśmy po prostu poszli na spacer do zamku. Każdy może. I miejmy przy tym oczy i uszy szeroko otwarte. Nie straszne będą duchy, gdy podejdziemy do nich dojrzale.

Widać było, że spodobał mu się ten wyraz. Wyszedł z krzaków i otrzepał dokładnie spodnie. Koledzy poszli za jego przykładem.

– A na to jest jakiś specjalny sposób? Trzeba się jakoś napiąć czy coś…? – wypalił szeptem Pucek.

– Na przemarsz do zamku? – zdziwił się Kurza Twarz. – No jest. Napinasz tu, z przodu – pokazał przyjacielowi swoje udo – prostujesz nogę i stawiasz krok. Potem to samo z następną nogą. Lewa, prawa, lewa prawa…

Pchełka pokręcił głową.

– Tylko się, Pucokroczku, nie pomyl, bo jak pójdziesz lewa, lewa, lewa – to na pyszczek polecisz!

– Nie, nie. Ja o uszach myślałem.

– Już nie masz o czym myśleć?! – zdziwił się Kurza Twarz. – Głodny jesteś? Salceson za tobą łazi?

Pucek odwrócił się odruchowo, by spojrzeć, czy coś za nim nie lezie. Ale nie szło. Ani salceson, ani nawet Mortadela Mazurska.

– Chodziło mi o te uszy, że mamy mieć otwarte… To się jakoś robi?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: