- W empik go
Sposób na diabła - ebook
Sposób na diabła - ebook
"W zagrodzie wdowiej wiodło się żywot sielankowy, Nieboszczyk mąż jej Śp. Wawrzyniec Koreczek, handlujący końmi w tym jedynym celu, aby mieć za co pić na umór, zapił się był na śmierć, ona zaś, wierna wspomnieniu zmarłego, odchowywała sobie rok rocznie po kilka świń, także nie na co innego, jak na pokrycie kosztów opilstwa. Zresztą wszystko w tym domu było dziełem przypadku lub konieczności. Jedyne dziecko z sześciorga, zabranych przez choroby, pieściło się w porywach dobrego humoru, a poniewierało w gniewie. Wstawało się na pianie koguta, a szło spać o zmroku. Głód zmuszał do niedbałych czynności gospodarskich, a wstyd przed sąsiadami do posługiwania się od czasu do czasu miotłą i mydłem. Resztę robiło słońce. Ono mnożyło drób na podwórku, króliki w stajni, ono pokrywało łąkę trawą, a ogród warzywami i owocem, które potem zabierał za bezcen pierwszy lepszy handlarz, dostarczający na lichwę pieniędzy dla egzekutora podatkowego i drobnych wierzycieli w miasteczku. Jeżeli zaś czasem los nie dopisał lub ludzie dali się we znaki, klęło się ludziom i losowi zjadliwie i posyłało nabożne westchnienia tam, w górę, ku niebu, gdzie kara niechybna czeka każdy występek, a sowita nagroda cnotę." (fragment)
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-073-1 |
Rozmiar pliku: | 742 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chwilę już trwała ta gonitwa rozindyczonej wdowy z kijem w ręku za córką po podwórku, zalanem spieką lipca.
Wśród klątw matki, symulowanych ataków i wpędzania na przeszkody, uciekała Zosia z całych sił przed widmem matczynego kija, przeskakując jak koza podwórzowe graty. W tym samym czasie drób domowy z wrzaskiem i rozpostartymi skrzydły biegał na wsze strony w popłochu i wzlatywał wśród tumanów kurzu na wynioślejsze przedmioty, a burek, pies-stróż, któremu łańcuch nie pozwalał brać upragnionego udziału w tej hecy, targając z niecierpliwości pęta, szczekał zajadle na fruwające dokoła spódnice obu kobiet, dla tym większego efektu podwórzowej wojny, co powtarzała się tu parę razy na tydzień ku uciesze całego sąsiedztwa.
Nagle starej udało się dosięgnąć Zośkę końcem kija w plecy.
Podniecona bólem, nie mając gdzie uciec, puściła się dziewczyna prosto ku wysokiej, trochę koszlawej gruszy, rosnącej w środku podwórza, i wdarła się po pochyłym pniu szybko jak wiewiórka pomiędzy konary. Matka, znalazłszy się u stóp drzewa, ujrzała już tylko gole pięty zbiega, znikające w górze pośród gałęzi, a wymierzony laską raz uderzył z tępym łoskotem w korę gruszy. Przez chwilę stała pod drzewem bezradnie, jak pies, ścigający kota, — zasypując Zośkę groźbami i wymachując wściekle kijem. Na koniec zrozumiała bezcelowość szturmu i postanowiła wziąć ją oblężeniem.
W tym celu przywlokła sobie pod drzewo zydel z pod proga domu. Ustawiwszy go w cieniu, rzuconym przez gruszę, usiadła, pociągnęła nieznacznie z małej półkwaterkowej flaszeczki, ukrytej zawsze w kieszeni spódnicy, i z kijem u boku, łypiąc niekiedy oczyma między liście, poczęła flegmatycznie robić pończochę. Burek tymczasem, zasmucony tak rychłym końcem zabawy, popatrzył chwilę wyczekująco na czerwoną twarz swej pani, potem spuścił głowę posępnie, wlazł w budkę wśród brzęku łańcucha i zdrzemnął się, mrucząc pod nosem. Drób również pozeskakiwał z płotów, z parkanu, wyłaził z pod łopuchów i począł na nowo skrzętne szukanie żeru wśród trawy, kurzu i śmieci. Brojące w słońcu wróble napełniały dalej radosną wrzawą swego hulaszczego świergotu podwórze, dokoła którego pachły w upale liście i kwiaty, otoczone rojami brzęczących much. Upalne słońce posuwało się nieznacznie na niebie, przenosząc jednocześnie cień gruszy. Ile razy zaś gorący jego promień wspiął się po kaftaniku starej i spiekł ją w szyję, posuwała się natychmiast z zydlem o pół kroku dalej w uciekający cień, nie zapominając zabrać z sobą kija i pociągnąć z flaszeczki.
W zagrodzie wdowiej wiodło się żywot sielankowy, Nieboszczyk mąż jej Śp. Wawrzyniec Koreczek, handlujący końmi w tym jedynym celu, aby mieć za co pić na umór, zapił się był na śmierć, ona zaś, wierna wspomnieniu zmarłego, odchowywała sobie rok rocznie po kilka świń, także nie na co innego, jak na pokrycie kosztów opilstwa. Zresztą wszystko w tym domu było dziełem przypadku lub konieczności. Jedyne dziecko z sześciorga, zabranych przez choroby, pieściło się w porywach dobrego humoru, a poniewierało w gniewie. Wstawało się na pianie koguta, a szło spać o zmroku. Głód zmuszał do niedbałych czynności gospodarskich, a wstyd przed sąsiadami do posługiwania się od czasu do czasu miotłą i mydłem. Resztę robiło słońce. Ono mnożyło drób na podwórku, króliki w stajni, ono pokrywało łąkę trawą, a ogród warzywami i owocem, które potem zabierał za bezcen pierwszy lepszy handlarz, dostarczający na lichwę pieniędzy dla egzekutora podatkowego i drobnych wierzycieli w miasteczku. Jeżeli zaś czasem los nie dopisał lub ludzie dali się we znaki, klęło się ludziom i losowi zjadliwie i posyłało nabożne westchnienia tam, w górę, ku niebu, gdzie kara niechybna czeka każdy występek, a sowita nagroda cnotę.
... Kiedy po upływie pewnego czasu nieruchomość, upał i monotonne śpiewanie ciszy letniego południa poczęło starą snem morzyć, odezwał się nagle z wysokości gruszy głos płaczliwy i pełen skruchy:
— Mamo!... Daruj mi mama... Ja już nie będę...
Zosi było niewygodnie siedzieć na twardej gałęzi.
— Zleź z drzewa! — zabrzmiał krótko głos matki, która otrząsła się z drzemki i wyprostowała, wprawiając automatycznie w ruch druty pończochy.
— A daruje mi mama?!...
— Zleź z drzewa! — powtórzyła stara twardo. Oschły ton głosu przypominał, do kogo należy dyktowanie warunków.
Dziewczyna zaskomliła żałośnie, poprawiła się na gałęzi i znów nastała cisza, utkana z brzęku much, gdakania i pisku drobiu i ech miasteczka, splecionych w ciche, usypiające nucenia.
Naraz przebudził starą krzepki okrzyk:
— Pani Koreczkowa?!... A co pani tak pod tą gruszką wysiaduje jak na warcie?!...
Była to właścicielka domku obok, przyjaciółka Koreczkowej, wdowa po Janie Śledziu, powroźniku, co się przed laty obwiesił na własnoręcznie ukręconym sznurze, przekładając tragiczny zgon samobójcy nad dłuższe pożycie z kobietą niezdolną pogodzić się z tym faktem smutnym lecz codziennym, że po latach gorącej miłości prędzej czy później w każdym małżeństwie nadejść muszą lata wzajemnego chłodu.
Koreczkowa przetarła oczy i wskazując głową na drzewo, wyrzekła dla objaśnienia:
— Nie widzi to tam pani tej szelmy?
— Kogo?
— Zośki.
— Gdzie?
— Na gruszce.
— I onej pani tak pilnuje pod drzewem?! Ha! ha! ha!...
Odjąwszy od kołków gołe po łokieć, zbielałe od prania, silne ręce, którymi wspierała się na płocie granicznym, wzięła się nimi pod boki i wybuchnęła na cale gardło tak potężnym śmiechem, aż burek wypadł z budy i począł gwałtownie szczekać.
Nieprędko ukoiły się rozochocone fale bujnego biustu, porzuconego przez nieboszczyka Śledzia tak przedwcześnie. Na koniec sąsiadka Koreczkowej opanowała śmiech i wydusiła przez łzy z trudem:
— Ady Zośki tam dawno nie ma!... Wieszałam bieliznę na stryszku temu ze dwa pacierze, jak zeskakiwała z gałęzi. Jeszcze mi na myśl przyszło: W imię ojca i syna!... a ta dziewucha za czym po drzewach łazi ?!.
— Uciekła przed kijem na gruszę. Chciałam jej kości połamać.
— O Pawła?...
— Juści o tego hycla Pawła.
— Wciągle za nim goni?!... Gałgan dziewka.
— Już mi też i ręce naprawdę ustają... Pierę i pierę, a ta nic. Co powinna być lepsza, to jest gorsza.
— Bo tu kij nie poradzi, moja pani!... Tu z diabłem sprawa... Paweł ją musiał urzec. Na takie rzeczy jest inkszy sposób i żebyś pani tylko chciała...
— A która by też matka nie chciała, moja pani!...
Zamieniły kilka głębokich uwag o świętości uczuć i praw rodzicielskich, oraz o wieczystej niewdzięczności dzieci, Koreczkowa z praktyki, sąsiadka, jako bezdzietna, z teoryi, — po czym wdowa po Śledziu przyzwała tamtę kiwnięciem palca do siebie, pod płot, w obrastające go pokrzywy, z których w tej samej chwili czarno-żółto-biały kot pstrokaty, podobny do pęku różnokolorowych szmat, dał susa. Cicho i uroczyście, jak się wygłasza niebezpieczne formułki czarnej magii, poczęła stroskanej matce wykładąc sposób ratowania od zguby zbłąkanego dziecka.
—... Rozbierz ją pani do gołego ciała, żeby na niej nie było ani niteczki... Potem trzeba ją zapędzić z wieczora, nim spać pójdzie, święconą rózga" do chlewa i zaniknąć na całą noc ze świniami. Jeżeli do rana nie wywietrzeją dziewusze z głowy na zawsze wszystkie głupstwa, to ja nie jestem warta tyle, co o! to czarne za paznokciem.
Koreczkowa pogrążyła się w zadumie. Miny i giesta mówiącej podziałały na jej imaginację. Sposób sam w sobie podobał się jej także. Miał woń czarów, a czary przecież skutkują na wszystko. Czyż nie dlatego właśnie są czarami?..
Tymczasem wdowa po Śledziu, nie poprzestając na wzbudzonej wierze, objaśniała rzecz rozumowo.
Do grzechu, jak wiadomo, kusi diabeł. Zamieszkuje on w tym celu dusze zepsute, gdyż jemu tylko tam dobrze, gdzie paskudnie. Lecz paskudniejszym od najgrzeszniejszej duszy ludzkiej jest ciało świni. Więc tedy diabeł, mając do wyboru pomiędzy zbłąkanym człowiekiem a jeszcze gorszą od tegoż świnią — przenosi zawsze tę ostatnią. Są to rzeczy znane od dawna i wielokrotnie stwierdzone. Należy więc tylko podsunąć złemu ulubione mieszkanie. Grzesznicę zaś rozebrać trzeba do naga dlatego, gdyż szaty przeszkadzają wyjść diabłu, który jako zły, jest tym samem uparty i leniwy. Po takiej transfuzji sił nieczystych bies pozostanie nazajutrz w chlewie, Zośka zaś opuści go wyleczona gruntownie z wszelkich zachceń, jakie jej matka i tejże przyjaciółki przechodzić miały przyjemność lat temu dwadzieścia.
I teoria trafiła do przekonania Koreczkowej. Było to proste, łatwe i zupełnie prawdopodobne. Niepokoił ją jednak nieco los nowego medyum diabła.
— A nie zdechnie świnia od tego broń Boże?... — spytała niespokojnie.
— Coby miała zdychać!... Czy Zośce się to co stało?!
Prawda, że nie. Zdrowiem cieszyła się wyśmienitem, choć miała diabła w sobie. Dlaczegóżby świnia niżej stać miała od Zośki pod tym względem?...
— Zresztą — co pani szkodzi spróbować, moja pani złociutka?!... Za to ręczę, że świni nic nie będzie. Przecieżbym pani nie narażała na szkodę.
Zapewnienie to zdecydowało Koreczkowę. Znała ona sąsiadkę nie od wczoraj i na jej inteligencji i przychylności polegała zupełnie. Ponieważ Zośka nie pokazywała się z powrotem, — stara, po obiedzie, samotnie spożytym, skupiwszy się w sobie, przetrawiała i przygotowywała rzecz całe popołudnie.
Skoro przyszedł wieczór, z dojrzałym planem działania w głowie, posprzątała kuchenkę, zamknęła na kłódkę wrota w parkanie, spuściła psa z uwięzi, a drzwi domostwa pozostawiwszy niezaparte, przeniosła około godziny dziewiątej ostentacyjnie płonącą lampę z kuchni do sypialni i tutaj zgasiła ją na znak, że udaje się na spoczynek. ' Zaledwie jednak dom zaległa ciemność, powróciła na palcach boso do sionki i z święconą, rózgą w dłoni usiadłszy na beczce z kapustą — czekała.
(...)