- W empik go
Sposób na dyabła - ebook
Sposób na dyabła - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 269 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chwilę już trwała ta gonitwa rozindyczonej wdowy z kijem w ręku za córką po podwórku, zalanem spieką lipca.
Wśród klątw matki, symulowanych ataków i wpędzania na przeszkody, uciekała Zosia z całych sił przed widmem matczynego kija, przeskakując jak koza podwórzowe graty. W tym samym czasie drób domowy z wrzaskiem i rozpostartemi skrzydły biegał na wsze strony w popłochu i wzlatywał wśród tumanów kurzu na wyniosłejsze przedmioty, a burek, pies-stróż, któremu łańcuch nie pozwalał brać upragnionego udziału w tej hecy, targając z niecierpliwości pęta, szczekał zajadle na fruwające dokoła spódnice obu kobiet, dla tem większego efektu podwórzowej wojny, co powtarzała się tu parę razy na tydzień ku uciesze całego sąsiedztwa.
Nagle starej udało się dosięgnąć Zośkę końcem kija w plecy.
Podniecona bólem, nie mając gdzie uciec, puściła się dziewczyna prosto ku wysokiej, trochę koszlawej gruszy, rosnącej w środku podwórza, i wdarła się po pochyłym pniu szybko jak wiewiórka pomiędzy konary. Matka, znalazłszy się u stóp drzewa, ujrzała już tylko gole pięty zbiega, znikające w górze pośród gałęzi, a wymierzony laską raz uderzył z tępym łoskotem w korę gruszy. Przez chwilę stała pod drzewem bezradnie, jak pies, ścigający kota, – zasypując Zośkę groźbami i wymachując wściekle kijem. Nakoniec zrozumiała bezcelowość szturmu i postanowiła wziąć ją oblężeniem.
W tym celu przywlokła sobie pod drzewo zydel z pod proga domu. Ustawiwszy go w cieniu, rzuconym przez gruszę, usiadła, pociągnęła nieznacznie z małej półkwaterkowej flaszeczki, ukrytej zawsze w kieszeni spódnicy, i z kijem u boku, łypiąc niekiedy oczyma między liście, poczęła flegmatycznie robić pończochę. Burek tymczasem, zasmucony tak rychłym końcem zabawy, popatrzył chwilę wyczekująco na czerwoną twarz swej pani, potem spuścił głowę posępnie, wlazł w budkę wśród brzęku łańcucha i zdrzemnął się, mrucząc pod nosem. Drób również pozeskakiwał z płotów, z parkanu, wyłaził z pod łopuchów i począł na nowo skrzętne szukanie żeru wśród trawy, kurzu i śmieci. Brojące w słońcu wróble napełniały dalej radosną wrzawą swego hulaszczego świergotu podwórze, dokoła którego pachły w upale liście i kwiaty, otoczone rojami brzęczących much. Upalne słońce posuwało się nieznacznie na niebie, przenosząc jednocześnie cień gruszy. Ile razy zaś gorący jego promień wspiął się po kaftaniku starej i spiekł ją w szyję, posuwała się natychmiast z zydlem o pół kroku dalej w uciekający cień, nie zapominając zabrać z sobą kija i pociągnąć z flaszeczki.
W zagrodzie wdowiej wiodło się żywot sielankowy, Nieboszczyk mąż jej Śp. Wawrzyniec Koreczek, handlujący końmi w tym jedynym celu, aby mieć za co pić na umór, zapił się był na śmierć, ona zaś, wierna wspomnieniu zmarłego, odchowywała sobie rok rocznie po kilka świń, także nie na co innego, jak na pokrycie kosztów opilstwa. Zresztą wszystko w tym domu było dziełem przypadku lub konieczności. Jedyne dziecko z sześciorga, zabranych przez choroby, pieściło się w porywach dobrego humoru, a poniewierało w gniewie. Wstawało się na pianie koguta, a szło spać o zmroku. Głód zmuszał do niedbałych czynności gospodarskich, a wstyd przed sąsiadami do posługiwania się od czasu do czasu miotłą i mydłem. Resztę robiło słońce. Ono mnożyło drób na podwórku, króliki w stajni, ono pokrywało łąkę trawą, a ogród warzywami i owocem, które potem zabierał za bezcen pierwszy lepszy handlarz, dostarczający na lichwę pieniędzy dla egzekutora podatkowego i drobnych wierzycieli w miasteczku. Jeżeli zaś czasem los nie dopisał lub ludzie dali się we znaki, klęło się ludziom i losowi zjadliwie i posyłało nabożne westchnienia tam, w górę, ku niebu, gdzie kara niechybna czeka każdy występek, a sowita nagroda cnotę.
… Kiedy po upływie pewnego czasu nieruchomość, upał i monotonne śpiewanie ciszy letniego południa poczęło starą snem morzyć, odezwał się nagle z wysokości gruszy głos płaczliwy i pełen skruchy:
– Mamo!… Daruj mi mama… Ja już nie będę…
Zosi było niewygodnie siedzieć na twardej gałęzi.
– Zleź z drzewa! – zabrzmiał krótko głos matki, która otrząsła się z drzemki i wyprostowała, wprawiając automatycznie w ruch druty pończochy.
– A daruje mi mama?!…
– Zleź z drzewa! – powtórzyła stara twardo. Oschły ton głosu przypominał, do kogo należy dyktowanie warunków.
Dziewczyna zaskomliła żałośnie, poprawiła się na gałęzi i znów nastała cisza, utkana z brzęku much, gdakania i pisku drobiu i ech miasteczka, splecionych w ciche, usypiające nucenia.
Naraz przebudził starą krzepki okrzyk:
– Pani Koreczkowa?!… A co pani tak pod tą gruszką wysiaduje jak na warcie?!…
Była to właścicielka domku obok, przyjaciółka Koreczkowej, wdowa po Janie Śledziu, powroźniku, co się przed laty obwiesił na własnoręcznie ukręconym sznurze, przekładając tragiczny zgon samobójcy nad dłuższe pożycie z kobietą niezdolną pogodzić się z tym faktem smutnym lecz codziennym, że po latach gorącej miłości prędzej czy później w każdem małżeństwie nadejść muszą lata wzajemnego chłodu.
Koreczkowa przetarła oczy i wskazując głową na drzewo, wyrzekła dla objaśnienia:
– Nie widzi to tam pani tej szelmy?
– Kogo?
– Zośki.
– Gdzie?
– Na gruszce.
– I onej pani tak pilnuje pod drzewem?! Ha! ha! ha!…
Odjąwszy od kołków gołe po łokieć, zbielałe od prania, silne ręce, któremi wspierała się na płocie granicznym, wzięła się niemi pod boki i wybuchnęła na cale gardło tak potężnym śmiechem, aż burek wypadł z budy i począł gwałtownie szczekać.
Nieprędko ukoiły się rozochocone fale bujnego biustu, porzuconego przez nieboszczyka Śledzia tak przedwcześnie. Nakoniec sąsiadka Koreczkowej opanowała śmiech i wydusiła przez łzy z trudem:
– Ady Zośki tam dawno nie ma!… Wieszałam bieliznę na stryszku temu ze dwa pacierze, jak zeskakiwała z gałęzi. Jeszcze mi na myśl przyszło: W imię ojca i syna!… a ta dziewucha zaczem po drzewach łazi?!…
– Uciekła przed kijem na gruszę. Chciałam jej kości połamać.
– O Pawła?…
– Juści o tego hycla Pawła.
– Wciągle za nim goni?!… Gałgan dziewka.
– Już mi też i ręce naprawdę ustają… Pierę i pierę, a ta nic. Co powinna być lepsza, to jest gorsza.
– Bo tu kij nie poradzi, moja pani!… Tu z dyabłem sprawa… Paweł ją musiał urzec. Na takie rzeczy jest inkszy sposób i żebyś pani tylko chciała…
– A która by też matka nie chciała, moja pani!…
Zamieniły kilka głębokich uwag o świętości uczuć i praw rodzicielskich, oraz o wieczystej niewdzięczności dzieci, Koreczkowa z praktyki, sąsiadka, jako bezdzietna, z teoryi, – poczem wdowa po Śledziu przyzwała tamtę kiwnięciem palca do siebie, pod płot, w obrastające go pokrzywy, z których w tej samej chwili czarno-żółto-biały kot pstrokaty, podobny do pęku różnokolorowych szmat, dał susa. Cicho i uroczyście, jak się wygłasza niebezpieczne formułki czarnej magii, poczęła stroskanej matce wy – kładąc sposób ratowania od zguby zbłąkanego dziecka.
– … Rozbierz ją pani do gołego ciała, żeby na niej nie było ani niteczki… Potem trzeba ją zapędzić z wieczora, nim spać pójdzie, święconą rózga" do chlewa i zaniknąć na całą noc ze świniami. Jeżeli do rana nie wywietrzeją dziewusze z głowy na zawsze wszystkie głupstwa, to ja nie jestem warta tyle, co o! to czarne za paznokciem.
Koreczkowa pogrążyła się w zadumie. Miny i giesta mówiącej podziałały na jej imaginacyę. Sposób sam w sobie podobał się jej także. Miał woń czarów, a czary przecież skutkują na wszystko. Czyż nie dlatego właśnie są czarami?….
Tymczasem wdowa po Śledziu, nie poprzestając na wzbudzonej wierze, objaśniała rzecz rozumowo.
Do grzechu, jak wiadomo, kusi dyabeł. Zamieszkuje on w tym celu dusze zepsute, gdyż jemu tylko tam dobrze, gdzie paskudnie. Lecz paskudniejszem od najgrzeszniejszej duszy ludzkiej jest ciało świni. Więc tedy dyabeł, mając do wyboru pomiędzy zbłąkanym człowiekiem a jeszcze gorszą od tegoż świnią – przenosi zawsze tę ostatnią. Są to rzeczy znane od dawna i wielokrotnie stwierdzone. Należy więc tylko podsunąć złemu ulubione mieszkanie. Grzesznicę zaś rozebrać trzeba do naga dlatego, gdyż szaty przeszkadzają wyjść dyabłu, który jako zły, jest tem samem uparty i leniwy. Po takiej transfuzyi sił nieczystych bies pozostanie nazajutrz w chlewie, Zośka zaś opuści go wyleczona gruntownie z wszelkich zachceń, jakie jej matka i tejże przyjaciółki przechodzić miały przyjemność lat temu dwadzieścia.
I teorya trafiła do przekonania Koreczkowej. Było to proste, łatwe i zupełnie prawdopodobne. Niepokoił ją jednak nieco los nowego medyum dyabła.
– A nie zdechnie świnia od tego broń Boże?… – spytała niespokojnie.
– Coby miała zdychać!… Czy Zośce się to co stało?!
Prawda, że nie. Zdrowiem cieszyła się wyśmienitem, choć miała dyabła w sobie. Dlaczegóżby świnia niżej stać miała od Zośki pod tym względem?…
– Zresztą – co pani szkodzi spróbować, moja pani złociutka?!… Za to ręczę, że świni nic nie będzie. Przecieżbym pani nie narażała na szkodę.
Zapewnienie to zdecydowało Koreczkowę. Znała ona sąsiadkę nie od wczoraj i na jej inteligencyi i przychylności polegała zupełnie. Ponieważ Zośka nie pokazywała się z powrotem, – stara, po obiedzie, samotnie spożytym, skupiwszy się w sobie, przetrawiała i przygotowywała rzecz całe popołudnie.
Skoro przyszedł wieczór, z dojrzałym planem działania w głowie, posprzątała kuchenkę, zamknęła na kłódkę wrota w parkanie, spuściła psa z uwięzi, a drzwi domostwa pozostawiwszy niezaparte, przeniosła około godziny dziewiątej ostentacyjnie płonącą lampę z kuchni do sypialni i tutaj zgasiła ją na znak, że udaje się na spoczynek. ' Zaledwie jednak dom zaległa ciemność, powróciła na palcach boso do sionki i z święconą, rózgą w dłoni usiadłszy na beczce z kapustą – czekała.
Po upływie kwadransa odezwało się na podwórku radosne szczeknięcie burka, który natychmiast umilkł, i w drzwiach do sieni, ostrożną ręką rozwartych, na tle małego prostokąta bladogranatowych niebios, migocących złocistemi punkcikami gwiazd, ukazała się Zośka, na palcach stąpając.
Stara, zaczajona w kącie, nic ruszyła się. Aby sobie oszczędzić pracy, pozwoliła córce wejść do kuchni, rozebrać się, wieść do łóżka, które tam stało. Dopiero, gdy łóżko skrzypnęło, zasunąwszy rygiel w drzwiach od sieni wpadła do kuchni, zapaliła lampę i zwróciła się do przelękłej dziewczyny, która wytrzeszczyła na matkę powiększone strachem źrenice.
– Chodź tu! – zawołała rozkazująco.
– Gdzie?
– Tu! do umie!… Nie bierz spódnicy… no ruszaj siej!
Zośka wyskoczyła bosemi stopami na deski podłogi i szła ku starej, wlepiając w nią badawcze spojrzenie i podnosząc na ramie, opadły rękawek koszuli.
– Zdejm koszulę. Dziewczyna stanęła jak wryta.
– Na co?…… – szepnęła płaczliwie, drżąc z przerażenia.
– Zdejmuj zaraz! – wrzasnęła stara i podniosła w górę rózgę.
Zośka poczęła błagalnie skomlić, wijąc się naprzód na myśl o czekających ją plagach. Lecz widok wzniesionej rózgi pozbawił ją sił do oporu.
Zdjęła więc koszulę na pół nieprzytomnie, a białe, krągłe ciało zabłysło w świetle lampy.
Wtedy matka postąpiła ku niej i chwytając ją z nienacka za nasadę warkocza, prowadziła ku drzwiom jak konia za grzywę, wołając:
– Ruszaj do chlewa…. Będziesz spać ze świniami… ty świnio przebrzydła!
Dziewczyna postawiła się w pierwszej chwili, wrzeszcząc: – "Co się mamy znowu chwyta?!"… Lecz rózga jak pęk cienkich nożyków poczęła ją kąsać raz za razem po ramieniu, boku i biodrze. Syknąwszy z bólu zwinęła się pod tym piekącym deszczem struchlała, oniemiała, i pozwoliła się pchać matce za włosy z uległością, pewna, że stara zwaryowała.
Na dworze panowało łagodne ciepło letniej nocy i nagość niczem nie dała się jej uczuć, tylko oczy jej uderzył odrysowany na ziemi księżycowem światłem profil jej piersi i ręka matki, wlokąca ją jak bydlę.
Naraz znalazła się przed nizkie-mi drzwiczkami chlewa, poczuła smród gnoju i usłyszała twarde chrząkanie świń i chrzęst słomy pod ich ciężkiemi, opasłemi cielskami.
Przerażona myślą spędzenia tu nocy, złożyła ręce i uklęknąwszy, poczęła błagać z łkaniem:
– Marno!… zlituj się mama!…
Ale matka, wyrwawszy tymczasem kołek, otwarła drzwiczki i wepchnęła ją przemocą, poczem drzwi się zatrzasły a Zośka znalazła się w ciasnocie i zaduchu chlewa. Zanim zdołała odezwać się, trzask drzwi od domu odebrał jej wszelką, nadzieję. Matka nie mogła już nawet słyszeć jej wołania.
Dziewczynę ogarnęła rozpacz, zmieszana z trwogą, i wstrętem. Przepędzenie nocy w gnoju, wśród tych obrzydłych, pokwikujących i sapiących zwierząt, wydało się jej czemś bez granic strasznem i obrzydliwem. Sądziła, że w żaden sposób nie zdoła tutaj żywa do rana wytrzymać, że się udusi. Potem jednak przyszło jej na myśl coś straszniejszego, coś daleko straszniejszego: że ją świnie zjedzą.
W nagłym porywie buntu poczęła wrzeszczeć na cały głos i bić pięściami w drzwiczki. Wnet jednak zrozumiała swą bezsilność. Zwyciężona wcisnęła się w kącik, i łamiąc ręce, poczęła szlochać żałośnie, pewna, że ostatnia jej godzina nadejdzie lada chwilę.
Naraz załaskotało ją coś w łydkę poniżej kolana, coś ciepłego i wilgotnego. Był to ryj świni, znęconej wonią jej ciała. Wzdrygnąwszy się, odskoczyła w bok i nadeptała na drugą świnię, rozwaloną na barłogu, która, przebudzona, gniewnym kwikiem zaprotestowała przeciwko zakłócaniu swego spoczynku. Wówczas macając w ciemnościach rękoma na chybił trafił, napotkała w kącie utkwioną pomiędzy belkowaniem obu ścianek żerdkę, na której kury siadały, gdy chlewik stał próżno. Wskoczyła na nią i usiadła, Uspokojona cokolwiek, czując się tu bezpieczniejszą, poczęła myśleć.
Z pierwszego, nierozumującego przerażenia, jakiem ją przejął postępek matki, wydobywało się coraz jaśniej poczucie doznanej krzywdy. Coraz silniej jątrzyła ją zniewaga, której nie była zdolną całkowicie pojąć, lecz której okrucieństwo i ohydę odczuwała tem żywiej. Cóż uczyniła tak złego?… Że się schodziła z Pawłem, z tyra dobrym i ślicznym chłopcem, który całował ją i pieścił, nazywając najczulej, podczas kiedy matka w domu poszturkiwała ją tyl – ko, przeklinała od rana do nocy i lżyła?…. To przecież nie jest nic złego. Wszystkie dziewczęta mają narzeczonych i kochanków. Mają ich nawet mężatki. Te ostatnie źle robią, powinny pilnować mężów. Ale dziewczyna? Czyż ma uciekać od tego, który do niej wyciąga ręce z słonecznym uśmiechem miłości i do którego rwie się jej serce?…
Wspomniała teraz całą rozkosz, całą bezgraniczną słodycz schadzek z Pawłem w gąszczach krzewów nad rzeką, wśród bujnych traw, ubarwionych polnemi kwiatami, gdzie pachły zioła, kołysały się złociste badyle, woda szeleściła połyskując jak srebro, ptak skrzydłem łopotał, gdzie tylko motyl ukazywał się czasem nad ich głowami, zjadającemi sobie wzajem rozkochane usta, albo brodaty łebek kozy, żującej w wąskim pyszczku młode liście, zajrzał ciekawemi oczyma, co robią, od strony ścieżki i cofał się dyskretnie. Dlaczego uciekała tam z domu tak chętnie?… Bo jej w nim było źle, a tam było tak dobrze!…
Pragnęła teraz uciec gdzieś na zawsze. Żałowała, że nie uczyniła tego dawno. Znienawidziła matkę za jej srogość, za jej zupełny, niepojęty brak serca, za to nieustanne piekło, kłótni i bójek, jakiem było od dawna jej pożycie z matką.
Wtem usłyszała dziwny głos – pisk, robiący wrażenie muzyki.
Była to w rzeczy samej muzyka. Sąsiad' z drugiej strony domu, organista Kukułka, wygrywał księżycowi wieczorną serenadę na klarnecie. Stary hulaka co wieczór, skoro zwierzęta i ludzie pośpili się, obrażał uroczystość nocy bulgotem swego instrumentu, na którym z niesłabnącem zamiłowaniem kaleczył zawsze tę samą po tysiąc razy melodye jakiejś sentymentalnej piosnki, na której odgłos, jak na dany sygnał, złaziły się do jego domu błądzące za zarobkiem hultajki.
Zosia teraz dopiero przypomniała sobie, że chlewik ma okienko, otwór wielkości dłoni w ścianie vis-à-vis Kukułki. Zbliżyła twarz do otworu i wyjrzała. Rozwarte okno organisty oblane było pełnem światłem księżyca, na oknie siedział w spodniach i w kamizelce, z nogami wywieszonemi na zewnątrz, Kukułka i nadymając potwornie policzki, dręczył i ranił bez litości czarodziejską ciszę, zalegającą powietrze, fałszywie wyciąganemi wysokiemi nutami refrenu.
Kukułka umizgał się do niej od dawna, jak zresztą do każdej kobiety. Mrugał na nią i zaczepiał ją wypróbowanemi dwuznacznikami, strojąc przy tem miny zakochanego satyra. Wiedział wprawdzie, że Zośka jest kąskiem nie na jego stare zęby, ale rachował na sposobność! Dlatego też protegował potroszę jej miłostkę z Pawłem, wiedząc z doświadczenia, że pierwszy kochanek toruje drogę następnym.
A gdyby go zawołać – pomyślała – wypuściłby ją!
Lecz była naga.
Brrr. zaczynała to czuć coraz żywiej. Robiło się chłodno. Lekkie i zimne skrzydło dreszczu musnęło parę razy jej ciało niemile.
Mimo obawy i wstydu, które ją wstrzymywały – lękając się, aby
Kukułka nie przestał wreszcie grac i nie zniknął – zawołała nań po nazwisku.
Wyjął koniec klarnetu z… pod wąsów i obejrzał się zdziwiony. Powtórzyła wołanie.
– Kto tam? – odezwał się, nie mogąc się zoryentować, skąd i czyj głos go dochodzi.
– To ja, Zośka…