Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Spotkamy się pod drzewem ombu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 kwietnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spotkamy się pod drzewem ombu - ebook

Saga rodzinna autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.

Sofia Solanas dorasta na okazałym ranczu położonym na argentyńskiej pampie. Rozpieszczoną, upartą i dumną dziewczynkę kochają wszyscy z wyjątkiem matki, która brakiem uczucia karze córkę za swoje poczucie wyobcowania i niepewności.

Kiedy Sofia wdaje się w namiętny romans z kuzynem, który zdaniem jej rodziców, przyniesie rodzinie wyłącznie hańbę, wysyłają oni dziewczynę do Europy.

Zraniona, rozdzielona z ukochanym mężczyzną, na dwadzieścia lat zrywa z nimi wszelkie kontakty. Do Argentyny wraca dopiero wtedy, gdy rodzinę Solanas dotyka nieszczęście...

Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-038-9
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy zamy­kam oczy, widzę pła­skie, żyzne rów­niny argen­tyń­skiej pampy. Jest to miej­sce jedyne w swoim rodzaju. Sze­roki hory­zont roz­ciąga się na wiele kilo­me­trów – kie­dyś, dawno temu, sia­dy­wa­li­śmy na szczy­cie drzewa ombu i obser­wo­wa­li­śmy, jak słońce znika powoli, zale­wa­jąc rów­ninę mio­do­wo­zło­tym bla­skiem.

Jako dziecko nie zda­wa­łam sobie sprawy z poli­tycz­nego cha­osu, który pano­wał wokół nas. Były to dni wygna­nia gene­rała Perona, burz­liwe lata okresu 1955–1973, kiedy to woj­skowi rzą­dzili kra­jem jak nie­świa­dome rze­czy­wi­sto­ści dzieci, bawiące się w „komórki do wyna­ję­cia” w świe­cie walki o wła­dzę. Mroczne dni ter­ro­ry­zmu i par­ty­zantki… A jed­nak Santa Cata­lina, nasze ran­czo, była małą oazą spo­koju, daleką od bun­tów, zamie­szek, przy­musu i prze­mocy, które sza­lały w sto­licy. Ze szczytu swego magicz­nego drzewa z miło­ścią patrzy­li­śmy na świat daw­nych war­to­ści i tra­dy­cyj­nego rodzin­nego życia, pełen kon­nych prze­jaż­dżek, roz­gry­wek polo i dłu­gich, leni­wych bar­be­cue w ośle­pia­ją­cym let­nim słońcu. Jedyną oznaką tego, że poza gra­ni­cami naszej posia­dło­ści dzieje się coś złego, była obec­ność ochro­nia­rzy.

Mój dzia­dek, Der­mot O’Dwyer, ni­gdy nie wie­rzył w magiczne wła­ści­wo­ści drzewa ombu, cho­ciaż w grun­cie rze­czy był prze­sądny i każ­dego wie­czoru cho­wał butelkę z alko­ho­lem w innym miej­scu, aby oszu­kać kra­sno­ludki. Mimo to nie wyobra­żał sobie, aby drzewo mogło mieć jaką­kol­wiek nad­przy­ro­dzoną moc.

– Drzewo to drzewo – mówił z wyraź­nym irlandz­kim akcen­tem. – Po pro­stu drzewo, nic wię­cej.

Ale dzia­dek nie był ule­piony z argen­tyń­skiej gliny. Podob­nie jak jego córka, a moja matka, był tu obcy i ni­gdy nie zdo­łał cał­ko­wi­cie się dopa­so­wać. Nie życzył sobie nawet, żeby­śmy pocho­wali go w rodzin­nym gro­bowcu.

Powsta­łem z ziemi i do niej powrócę – lubił mawiać.

Tak więc pocho­wa­li­śmy go na rów­ni­nie, z butelką whi­sky – myślę, że do ostat­niej chwili zale­żało mu na tym, aby okpić kra­sno­ludki…

Nie wyobra­żam sobie Argen­tyny bez krza­cza­stego drzewa ombu, mądrego i wszech­wie­dzą­cego niczym wyrocz­nia. Dziś wiem, że nie da się dokład­nie odtwo­rzyć obrazu prze­szło­ści, ale to stare drzewo zamknęło w swych gałę­ziach wszyst­kie ważne wspo­mnie­nia i nadzieje na przy­szłość, jakie wtedy nosi­łam w sercu. Ombu, niczym tkwiąca pośrodku nurtu rzeki skała, pozo­stało takie samo jak daw­niej, cho­ciaż wszystko dookoła ule­gło zmia­nie.

Opu­ści­łam Argen­tynę latem 1976 roku, ale dopóki moje serce bije, mimo wszyst­kiego, co się wyda­rzyło, echo jego ude­rzeń będzie roz­brzmie­wać nad tymi tra­wia­stymi rów­ni­nami. Dora­sta­łam na rodzin­nym ran­czu lub _campo,_ jak nazywa się taką posia­dłość w języku hisz­pań­skim. Santa Cata­lina znaj­duje się w samym środku rów­niny, sta­no­wią­cej część wiel­kiego regionu na wscho­dzie kraju i ogól­nie zna­nej jako pampa. Cały ten obszar jest pła­ski jak talerz i z każ­dego punktu roz­ta­cza się dosko­nały widok na wiele kilo­me­trów. Dłu­gie, pro­ste drogi prze­ci­nają tę zie­mię, suchą latem, a wil­gotną i żyzną zimą. W okre­sie mojego dzie­ciń­stwa drogi te były jesz­cze zwy­kłymi ubi­tymi ścież­kami.

Wjazd na naszą farmę przy­wo­dził na myśl obraz dróg wjaz­do­wych do mia­ste­czek ze spa­ghetti wester­nów – wysoko nad sze­roką bramą koły­sała się w jesien­nym wie­trze duża tablica z wypi­saną czar­nymi lite­rami nazwą: „Santa Cata­lina”. Droga była długa i zaku­rzona, z obu stron oto­czona wyso­kimi klo­nami, które zasa­dził mój pra­dzia­dek, Hec­tor Sola­nas. Pod koniec dzie­więt­na­stego wieku Hec­tor zbu­do­wał dom, ten, w któ­rym dora­sta­łam. Była to typowa, biała kolo­nialna budowla o pła­skim dachu, two­rząca nie­pełny kwa­drat wokół spo­rego dzie­dzińca. W dwóch przed­nich rogach stały dwie wie­życzki – w jed­nej znaj­do­wała się sypial­nia moich rodzi­ców, w dru­giej mojego brata, Rafa­ela, który jako pier­wo­rodny otrzy­mał naj­ład­niej­szy pokój.

Mój dzia­dek, dla utrud­nie­nia także Hec­tor, miał czte­rech synów: Migu­ela, Nica, Paca i Ale­jan­dra. Każdy z nich po zawar­ciu mał­żeń­stwa zbu­do­wał wła­sny dom na tere­nie posia­dło­ści. Moim ojcem jest Paco. Wszy­scy moi stry­jo­wie mają dzieci, ale ja naj­wię­cej czasu spę­dzi­łam w domu Migu­ela i jego żony Chi­qu­ity, w towa­rzy­stwie ich syna San­tiego oraz córki Marii. Zawsze darzy­łam ich naj­więk­szą sym­pa­tią, cho­ciaż domy Nica i Vale­rii, a także Ale­jan­dra i Maleny rów­nież stały dla nas otwo­rem i bar­dzo czę­sto tam bywa­li­śmy.

W Santa Cata­lina domy zbu­do­wane zostały pośrodku rów­niny, a jedną działkę od dru­giej oddzie­lają potężne drzewa – sosny, euka­lip­tusy, topole i pla­tany, zasa­dzone w taki spo­sób, aby ich sku­pi­ska przy­po­mi­nały parki. Przed każ­dym domem znaj­dują się tarasy, gdzie codzien­nie sia­dy­wa­li­śmy, wpa­tru­jąc się w roz­cią­ga­jące się przed nami bez­kre­sne pola. Pamię­tam, że zaraz po przy­jeź­dzie do Anglii zachwy­ciły mnie ogrody i żywo­płoty przed wiej­skimi domami, tak upo­rząd­ko­wane i świet­nie utrzy­mane. Cio­cia Chi­qu­ita uwiel­biała angiel­skie ogrody i sta­rała się stwo­rzyć coś na ich podo­bień­stwo, ale w Santa Cata­lina było to w zasa­dzie nie­moż­liwe. Pedan­tycz­nie wyty­czone kwiet­niki i klomby wyda­wały się dziw­nie nie na miej­scu w zesta­wie­niu z ota­cza­ją­cym je ogrom­nym obsza­rem. Moja matka zda­wała sobie z tego sprawę, sadziła więc tylko tro­pi­kalne rośliny pnące i hor­ten­sje i wszę­dzie wie­szała doniczki z gera­nium.

Na polach wokół Santa Cata­lina krę­ciło się mnó­stwo kucy­ków, które wuj Ale­jan­dro hodo­wał i sprze­da­wał do róż­nych kra­jów. Za gęstą ścianą z drzew i krze­wów znaj­do­wał się duży basen oraz nasz wspólny kort teni­sowy. Sze­fem wszyst­kich gau­czów, któ­rzy zaj­mo­wali się kucami i miesz­kali w domach zwa­nych ran­czami, był Jose. Żony i córki gau­czów pra­co­wały jako poko­jówki w naszych domach, gotu­jąc, sprzą­ta­jąc i opie­ku­jąc się dziećmi. Zawsze nie­cier­pli­wie cze­ka­łam na dłu­gie let­nie waka­cje, które trwały od połowy grud­nia do połowy marca. W ciągu tych kilku mie­sięcy ni­gdy nie wyjeż­dża­li­śmy z Santa Cata­lina. Moje naj­uko­chań­sze wspo­mnie­nia pocho­dzą wła­śnie z tego okresu.

Argen­tyna jest bar­dzo kato­licka, nikt jed­nak nie wyzna­wał kato­li­cy­zmu rów­nie żar­li­wie jak moja matka, Anna Melody O’Dwyer. Dzia­dek O’Dwyer był reli­gijny w roz­sądny, spo­kojny spo­sób, w prze­ci­wień­stwie do matki, któ­rej całym życiem kie­ro­wała potrzeba pod­trzy­my­wa­nia pozo­rów. Matka mani­pu­lo­wała reli­gią i sta­rała się dopa­so­wać ją do sie­bie. Spory, jakie dzia­dek i matka całymi godzi­nami toczyli na temat woli bożej, były dla nas, dzieci, dosko­nałą roz­rywką. Mama wie­rzyła, że wola boża obja­wia się we wszyst­kim – jeżeli jest przy­gnę­biona, to widać Bóg karze ją za jakieś prze­wi­nie­nia, jeśli jest szczę­śliwa i zado­wo­lona, to naj­wy­raź­niej zasłu­żyła na nagrodę. Kiedy spra­wia­łam jej kło­poty wycho­waw­cze, co w zasa­dzie działo się na okrą­gło, twier­dziła, że Bóg wymie­rza jej karę za to, że nie wycho­wuje mnie w odpo­wiedni spo­sób.

Dzia­dek O’Dwyer mówił, że mama po pro­stu usi­łuje zrzu­cić z sie­bie odpo­wie­dzial­ność za swoje czyny.

– Nie zwa­laj na Boga winy za to, że dziś rano jesteś nie w humo­rze. Wszystko zależy od tego, jak patrzysz na świat, Anno Melody, i z jakiego powodu pró­bu­jesz go zmie­nić.

Uwa­żał, że zdro­wie jest darem bożym, nato­miast szczę­ście zależy od nas samych i naszego spo­sobu postrze­ga­nia świata. Kie­li­szek z winem może być w poło­wie pełny lub w poło­wie pusty, mawiał. Rzecz w tym, aby mieć pozy­tywny sto­su­nek do życia. Matka twier­dziła, że to bluź­nier­stwo. Ciem­no­ró­żowy rumie­niec wypeł­zał na jej twarz za każ­dym razem, kiedy dzia­dek O’Dwyer pre­zen­to­wał swoje poglądy, a robił to dość czę­sto, ponie­waż bar­dzo lubił się z nią draż­nić.

– Mów sobie, co chcesz, Anno Melody, ale im szyb­ciej prze­sta­niesz wkła­dać wła­sne słowa w usta Pana Boga i nauczysz się brać na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za wła­sne nastroje, tym będziesz szczę­śliw­sza – dogry­zał jej.

– Niech Bóg ci wyba­czy, tato – odpo­wia­dała, a kolor jej policz­ków potwor­nie gryzł się z czer­wo­nymi jak zachód słońca wło­sami.

Mama miała piękne włosy, dłu­gie, rude loki, zupeł­nie jak Wenus Bot­ti­cel­lego, tyle że ni­gdy nie wyglą­dała na tak spo­kojną czy poetycko zamy­śloną jak tamta. Zwy­kle była albo zbyt wystu­dio­wana i nie­na­tu­ralna, albo wście­kła. Podobno kie­dyś nie miała w sobie cie­nia sztucz­no­ści – dzia­dek powie­dział mi, że bie­gała boso po Glen­ga­riff, ich domu w Irlan­dii Połu­dnio­wej, podobna do dzi­kiego zwie­rzątka o oczach koloru burzo­wych chmur. Mówił, że cho­ciaż jej oczy są nie­bie­skie, cza­sami wyda­wały się szare jak dżdży­sty irlandzki dzień, gdy słońce bez­sku­tecz­nie usi­łuje prze­drzeć się przez chmury. Brzmiało to naprawdę bar­dzo roman­tycz­nie. Dzia­dek opo­wia­dał mi, jak mama ucie­kała w góry.

– W wio­sce takiej wiel­ko­ści nikt i nic nie może ni­gdy zgi­nąć, a już zwłasz­cza ktoś tak pełen życia jak Anna Melody O’Dwyer, ale pew­nego dnia znik­nęła na wiele godzin. Prze­szu­ka­li­śmy oko­liczne wzgó­rza, woła­jąc ją gło­śno. W końcu zna­leź­li­śmy ją sie­dzącą pod drze­wem, na brzegu stru­mie­nia, zajętą zabawą z sze­ścioma lisiąt­kami, które zna­la­zła. Wie­działa, że jej szu­kamy, ale naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie mogła ode­rwać się od tych malu­chów. Stra­ciły matkę i gar­nęły się do rąk Anny, która pła­kała z żalu nad ich losem.

Zapy­ta­łam go, dla­czego tak się zmie­niła, a on odparł, że życie bar­dzo ją roz­cza­ro­wało.

– Słońce zupeł­nie znik­nęło z jej oczu – powie­dział.

Od tam­tej pory czę­sto zasta­na­wia­łam się, co oka­zało się dla niej tak wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem.

Mój ojciec przy­po­mi­nał boha­tera romansu. Oczy miał nie­bie­skie jak nie­za­po­mi­najki i nawet kiedy się nie uśmie­chał, kąciki jego warg były lekko unie­sione ku górze. Wszy­scy na far­mie sza­no­wali seniora Paca. Był wysoki, szczu­pły i mocno owło­siony, cho­ciaż i tak znacz­nie mniej kudłaty niż jego brat Miguel, który miał tak ciemną kar­na­cję, że wszy­scy nazy­wali go El Indio (India­nin). Tata miał dość jasną cerę, podob­nie jak jego matka, i był tak przy­stojny, że Sole­dad, nasza poko­jówka, czę­sto oble­wała się moc­nym rumień­cem, poda­jąc do stołu. Kie­dyś przy­znała mi się, że nie jest w sta­nie spoj­rzeć mu pro­sto w oczy. Ojciec uwa­żał jej zacho­wa­nie za oznakę pokory, nie mogłam więc zdra­dzić mu, że Sole­dad ma do niego sła­bość, zresztą ona ni­gdy by mi tego nie wyba­czyła. Sole­dad rzadko miała oka­zję roz­ma­wiać z ojcem, ponie­waż wszyst­kie sprawy oma­wiała bez­po­śred­nio z mamą, lecz była wyjąt­kowo spo­strze­gaw­cza i nie­wiele rze­czy ucho­dziło jej uwagi.

Chcąc spoj­rzeć na Argen­tynę oczami obco­kra­jow­ców, muszę naj­pierw wró­cić myślą do kra­iny dzie­ciń­stwa, do lat, kiedy razem z dziad­kiem O’Dwy­erem jeź­dzi­łam kon­nym wóz­kiem zwa­nym _carro,_ przy­słu­chu­jąc się komen­ta­rzom dziadka doty­czą­cym spraw, które mnie wyda­wały się cał­ko­wi­cie zwy­czajne, a nawet nudne. Zacznijmy od cha­rak­teru miesz­kań­ców mojej ojczy­zny. W szes­na­stym wieku Argen­tyna została pod­bita przez Hisz­pa­nów i od tej pory rzą­dzili nią wice­kró­lo­wie repre­zen­tu­jący hisz­pań­ską koronę. 25 maja i 9 czerwca 1816 roku Argen­tyna zdo­była nie­za­leż­ność. Dzia­dek mawiał, że dwu­krotne świę­to­wa­nie wybi­cia się na nie­pod­le­głość jest typowe dla Argen­tyń­czy­ków.

– Zawsze muszą robić wszystko lepiej niż reszta świata i mieć wszyst­kiego wię­cej – mam­ro­tał drwiąco.

I chyba miał rację – w końcu Ave­nida 9 de Julio (aleja 9 Czerwca) w Buenos Aires jest naj­szer­szą ulicą na świe­cie. Jako dzieci byli­śmy bar­dzo dumni z tego faktu.

Pod koniec dzie­więt­na­stego wieku, w rezul­ta­cie rewo­lu­cji rol­ni­czej, tysiące Euro­pej­czy­ków, głów­nie z pół­noc­nej czę­ści Włoch oraz z Hisz­pa­nii, wyemi­gro­wało do Argen­tyny, aby upra­wiać żyzną glebę pam­pa­sów. Wła­śnie wtedy przy­byli tu moi przod­ko­wie. Hec­tor Sola­nas był głową rodziny i dziel­nym czło­wie­kiem. Gdyby nie on, być może ni­gdy nie mie­li­by­śmy naszego drzewa ombu i pła­skiej jak talerz rów­niny.

Kiedy przy­wo­łuję wspo­mnie­nia z lat dzie­ciń­stwa i mło­do­ści, widzę przede wszyst­kim surowe, bru­natne twa­rze gau­czów, z całą wyra­zi­sto­ścią wyła­nia­jące się z mojej mgli­stej pamięci. Wzdy­cham wtedy głę­boko, z tęsk­notą, ponie­waż gau­czo jest roman­tycz­nym sym­bo­lem wszyst­kiego, co wiąże się z Argen­tyną. Histo­ria okre­śla gau­czów jako ludzi krwi indiań­sko-hisz­pań­skiej, dzi­kich, nie­okieł­zna­nych wyrzut­ków, któ­rzy kie­dyś żyli na łonie dzi­kiej przy­rody, łapiąc pasące się na łąkach konie i z ich pomocą zaga­nia­jąc stada dzi­kiego bydła. Gau­czo­wie sprze­da­wali wypra­wione bydlęce skóry i łój po bar­dzo korzyst­nych cenach i kupo­wali her­batę matę oraz tytoń. Oczy­wi­ście wszystko to działo się w cza­sach, gdy woło­wina nie cie­szyła się jesz­cze takim popy­tem jako towar eks­por­towy. Mate (wyma­wiaj: matej) to tra­dy­cyjna her­bata zio­łowa, którą gau­czowie popi­jali ze zdo­bio­nej, okrą­głej gurdy przez srebrną „słomkę” zwaną bom­billa. Napój ten uza­leż­nia, a zda­niem naszych poko­jó­wek działa odchu­dza­jąco.

Życie gau­czów upływa w sio­dle. Są zna­ko­mi­tymi, nie­zrów­na­nymi jeźdź­cami. W Santa Cata­lina zawsze sta­no­wili barwny frag­ment kra­jo­brazu. Strój gau­czo jest prak­tyczny i jed­no­cze­śnie przy­ciąga oko – argen­tyń­scy kow­boje noszą luźne spodnie _bom­ba­chas_ z zapi­na­nymi na guziki man­kie­tami, które wpusz­czają w skó­rzane buty, obwią­zują się weł­nia­nym pasem _faja,_ przy­kry­wa­nym sztyw­nym skó­rza­nym pasem _rastra_ zdo­bio­nym srebr­nymi mone­tami. _Rastra_ pod­trzy­muje także mię­śnie ich ple­ców pod­czas dłu­gich dni spę­dza­nych na koń­skim grzbie­cie. Zwy­kle każdy gau­czo nosi za pasem _facon_, nóż uży­wany do kastro­wa­nia i obdzie­ra­nia ze skóry zwie­rząt, a także do kro­je­nia żyw­no­ści i samo­obrony. Dzia­dek O’Dwyer czę­sto żar­to­wał, że Jose, szef naszych gau­czów, powi­nien wystę­po­wać w cyrku. Ojca bar­dzo dener­wo­wały takie dow­cipy i w takich momen­tach był zado­wo­lony, że jego teść nie mówi po hisz­pań­sku.

Gau­czo­wie są nie­zwy­kle sprawni fizycz­nie i dumni. Sta­no­wią ważny ele­ment roman­tycz­nego wize­runku Argen­tyny i napi­sano o nich wiele powie­ści, pie­śni oraz wier­szy. Naj­lep­szym przy­kła­dem twór­czo­ści o tej tema­tyce jest epicki poemat _El Gau­cho_ Mar­tina Fierro, któ­rego dłu­gich frag­men­tów uczy­li­śmy się w szkole na pamięć. Cza­sami, kiedy rodzice przyj­mo­wali w Santa Cata­lina zagra­nicz­nych gości, gau­czo­wie przy­go­to­wy­wali dla nich fan­ta­styczne występy, skła­da­jące się z rodeo, poka­zów ujeż­dża­nia koni i praw­dzi­wie mistrzow­skiej spraw­no­ści jeź­dziec­kiej. Pędzili na koniach z kar­ko­łomną szyb­ko­ścią, tnąc powie­trze dłu­gim las­sem, podob­nym do demo­nicz­nego węża.

Jose nauczył mnie grać w polo, a warto zazna­czyć, że w latach mojej wcze­snej mło­do­ści nie­wiele dziew­cząt gry­wało w polo. Chłop­com bar­dzo się to nie podo­bało, ponie­waż byłam lep­sza od nie­któ­rych z nich, a już na pewno spraw­niej­sza niż ich zda­niem powinna być dziew­czyna.

Ojciec zawsze chlu­bił się tym, że Argen­tyń­czycy są nie­wąt­pli­wie naj­lep­szymi gra­czami polo na całym świe­cie, cho­ciaż tak naprawdę ta gra naro­dziła się w Indiach, a do Argen­tyny przy­wieźli ją Bry­tyj­czycy. W mie­sią­cach let­nich, w paź­dzier­niku i listo­pa­dzie, moja rodzina zasia­dała na try­bu­nach sta­dionu polo w Palermo w Buenos Aires, gor­li­wie kibi­cu­jąc zespo­łom gra­ją­cym w wiel­kich tur­nie­jach. Pamię­tam, że moi bra­cia i kuzyni wyko­rzy­sty­wali te roz­grywki jako oka­zję do pod­ry­wa­nia dziew­czyn, podob­nie jak nie­które msze odpra­wiane w wiel­ko­miej­skich kościo­łach, gdzie nie­wiele osób zwraca uwagę na księ­dza, gdyż pra­wie wszy­scy zajęci są przy­glą­da­niem się sobie nawza­jem. W Santa Cata­lina w polo gry­wano nie­mal przez cały rok. Sta­jenni (peti­se­ros) szko­lili kuce i dbali o nie, i wystar­czyło powie­dzieć, że chcemy roze­grać mecz, by w ciągu godziny osio­dłane konie cze­kały na nas w cie­niu euka­lip­tu­sów.

W latach sześć­dzie­sią­tych Argen­tynę nękało bez­ro­bo­cie, infla­cja, prze­stęp­czość, nie­po­koje spo­łeczne i repre­sje, lecz nie zawsze było tak źle. Na początku dwu­dzie­stego wieku Argen­tyna była zamoż­nym kra­jem, który wzbo­ga­cił się na eks­por­cie mięsa i psze­nicy, naj­bo­gat­szym w całej Ame­ryce Połu­dnio­wej. Z tego okresu pocho­dzą pie­nią­dze, które zaro­bił mój dzia­dek ze strony ojca. Był to złoty wiek bogac­twa i ele­gan­cji. Hec­tor Sola­nas winił za upa­dek gospo­dar­czy bez­względną dyk­ta­turę pre­zy­denta Juana Dominga Perona. W 1955 roku wła­dzę prze­jęli woj­skowi, a Peron został zmu­szony do ucieczki z kraju. Peron do dziś pozo­staje gorą­cym tema­tem roz­mów, zupeł­nie jakby okres jego pano­wa­nia jesz­cze się nie skoń­czył. Ten czło­wiek budzi w ludziach ogromne uwiel­bie­nie lub ogromną nie­na­wiść, lecz ni­gdy obo­jęt­ność.

Peron, który zdo­był wła­dzę dzięki armii i w 1946 roku objął pre­zy­den­turę, był przy­stoj­nym, bystrym i cha­ry­zma­tycz­nym poli­ty­kiem. Razem z żoną, piękną, lecz bez­względ­nie ambitną Evą Duarte, stwo­rzył fascy­nu­jący, cie­szący się nie­sły­chaną popu­lar­no­ścią dwu­oso­bowy zespół, raz na zawsze roz­pra­wia­jąc się z teo­rią, zgod­nie z którą tylko człon­ko­wie sta­rych rodów mają szansę zostać „kimś” w Buenos Aires. Peron pocho­dził z małego mia­sta, a Eva była nie­ślub­nym dziec­kiem, które wycho­wało się na wsi, w wiel­kiej bie­dzie, krótko mówiąc – współ­cze­snym Kop­ciusz­kiem.

Hec­tor powta­rzał, że Peron zdo­był i długo utrzy­my­wał się przy wła­dzy tylko dzięki usta­wicz­nemu nad­ska­ki­wa­niu kla­sie robot­ni­czej. Narze­kał też, iż Peron i jego żona, Evita, zde­pra­wo­wali robot­ni­ków, ucząc ich żyć z zasił­ków, nie z pracy wła­snych rąk. Zabie­rali pie­nią­dze boga­tym i roz­da­wali je ubo­gim, w ten spo­sób pozba­wia­jąc kraj zamoż­no­ści. Znana jest histo­ria o tym, jak to Evita pole­ciła roz­dać bie­da­kom kilka tysięcy par _alpar­ga­tos_ (espa­dryli noszo­nych przez robot­ni­ków), a następ­nie odmó­wiła zapła­ce­nia rachunku i podzię­ko­wała nie­szczę­snemu pro­du­cen­towi za tak hojny dar dla ludu.

Wśród klasy robot­ni­czej Evita cie­szyła się opi­nią świę­tej, była dosłow­nie uwiel­biana przez bied­nych i cie­mię­żo­nych. Moja babka, Maria Elena Sola­nas, opo­wie­działa nam nie­sa­mo­witą histo­rię o tym, jak kie­dyś wybrała się do kina ze swoją kuzynką Susaną. Bez­po­śred­nio przed fil­mem na ekra­nie jak zwy­kle poja­wiła się twarz Evity i wtedy Susana szep­nęła Marii Ele­nie do ucha, że jej zda­niem naro­dowa boha­terka Argen­tyny z całą pew­no­ścią far­buje włosy na słynny jasny blond. Kiedy film dobiegł końca, kil­ka­na­ście roz­wście­czo­nych kobiet zacią­gnęło Susanę do dam­skiej toa­lety i tam bru­tal­nie obcięło jej włosy do skóry. Tak wielka była potęga Evity Peron, która potra­fiła dopro­wa­dzić ludzi do cał­ko­wi­tego ogłu­pie­nia, wręcz sza­leń­stwa.

Mimo jej wła­dzy klasa wyż­sza zawsze uwa­żała ją za nie­wiele lep­szą od ulicz­nej dziew­czyny. Przed­sta­wi­ciele sta­rych argen­tyń­skich rodzin nie ukry­wali, że Evita, dzięki kolej­nym kochan­kom, a wresz­cie Pero­nowi, wydo­była się z ubó­stwa, aby zostać naj­bo­gat­szą i naj­sław­niej­szą kobietą świata. Należy jed­nak przy­znać, że byli oni w mniej­szo­ści. Gdy w 1952 roku Evita umarła, mając trzy­dzie­ści trzy lata, dwa miliony ludzi wzięło udział w jej pogrze­bie, argen­tyń­scy robot­nicy zaś popro­sili papieża, aby wyniósł ją na ołta­rze. Jej ciało zostało zabal­sa­mo­wane przez hisz­pań­skiego spe­cja­li­stę, dok­tora Pedra Ara. Przez ponad trzy­dzie­ści lat trumnę z przy­po­mi­na­ją­cymi woskową figurę zwło­kami prze­wo­żono z miej­sca na miej­sce, oba­wia­jąc się naro­dzin sil­nego kultu, i wresz­cie w 1976 roku zło­żono na spo­czy­nek na ele­ganc­kim cmen­ta­rzu La Reco­leta w Buenos Aires, obok „oli­gar­chów”, któ­rych tak głę­boko nie­na­wi­dziła.

Kiedy Peron uciekł z kraju, rząd, na sku­tek inter­wen­cji woj­sko­wych, zmie­niał się nie­ustan­nie. Jeżeli obecny gabi­net wyda­wał się dowódz­twu armii nie­od­po­wiedni, docho­dziło do prze­wrotu. Ojciec mówił, że woj­sko pozby­wało się kolej­nych poli­ty­ków, nie dając im szansy. Z zado­wo­le­niem i uzna­niem wyra­żał się tylko o prze­wro­cie w 1976 roku, kiedy to gene­rał Videla pozba­wił wła­dzy nie­kom­pe­tentną Isa­be­litę, drugą żonę Perona, która w 1973 roku objęła pre­zy­den­turę po śmierci męża, wkrótce po jego powro­cie do Argen­tyny.

Gdy zapy­ta­łam ojca, jak to się dzieje, że woj­sko ma w naszym kraju tyle do powie­dze­nia, zawa­hał się. Po chwili namy­słu odparł, że praw­do­po­dob­nie przy­czyną tego stanu rze­czy jest fakt, iż Argen­tynę pod­bili hisz­pań­scy ryce­rze, ówcze­śni przed­sta­wi­ciele jed­nej z naj­więk­szych i naj­sil­niej­szych armii na świe­cie.

Argen­tyń­czycy trak­tują woj­sko­wych jak nauczy­cieli, tyle że wypo­sa­żo­nych w broń – powie­dział kie­dyś.

Cho­dzi­łam wtedy jesz­cze do szkoły, więc bez trudu zro­zu­mia­łam, co chciał przez to powie­dzieć. Któż może posia­dać więk­szą wła­dzę niż nauczy­ciel? Nie wiem, jak udało się to naszej rodzi­nie przy tych nie­ustan­nych zmia­nach rządu, ale jedno jest pewne – ni­gdy nie mie­li­śmy żad­nych pro­ble­mów natury poli­tycz­nej.

W tych nie­bez­piecz­nych cza­sach praw­dzi­wym zagro­że­niem dla rodziny takiej jak moja były porwa­nia. W Santa Cata­lina aż roiło się od ochro­nia­rzy, lecz dla nas, dzieci, ludzie wyna­jęci po to, aby nas chro­nić, byli zwy­czajną czę­ścią naszego życia, podob­nie jak Jose czy Pablo, i ich obec­ność ni­gdy nam nie prze­szka­dzała. Prze­cha­dzali się po całym tere­nie, z tłu­stymi brzu­szy­skami wyle­wa­ją­cymi się ze spodni khaki i obfi­tymi wąsami, które roz­wie­wał cie­pły wiatr. Santi naśla­do­wał spo­sób, w jaki się poru­szali, z jedną ręką na kabu­rze pisto­letu, drugą dra­piąc się w oko­licy kro­cza lub ocie­ra­jąc spo­cone czoło mocno przy­bru­dzoną chustką do nosa. Gdyby nie byli tacy grubi, mogliby wyglą­dać groź­nie, lecz nam wyda­wali się po pro­stu śmieszni. Robi­li­śmy sobie z nich żarty i wymy­śla­li­śmy zabawy, w któ­rych odgry­wali ważną rolę.

Ochro­nia­rze odwo­zili nas także do szkoły. Dzia­dek Sola­nas prze­żył próbę porwa­nia, więc mój ojciec dbał, aby­śmy ni­gdy nie wycho­dzili na mia­sto bez ochrony. Nie wąt­pię, że matka byłaby zachwy­cona, gdyby zamiast dziadka Sola­nasa porwano wtedy dziadka O’Dwy­era, nie jestem tylko pewna, czy zapła­ci­liby za niego okup. Poza tym nie sądzę, aby jaki­kol­wiek pory­wacz pora­dził sobie z dziad­kiem O’Dwy­erem…

Było rze­czą zupeł­nie natu­ralną, że dzieci przy­cho­dziły do szkół w mie­ście z ochro­nia­rzami i były przez nich odbie­rane. W cza­sie prze­rwy śnia­da­nio­wej czę­sto z nimi flir­to­wa­łam. Zwy­kle krę­cili się przy wej­ściu, sapiąc z gorąca i opo­wia­da­jąc sobie sma­ko­wite histo­ryjki o dziew­czy­nach i pisto­le­tach. Gdyby rze­czy­wi­ście doszło do próby porwa­nia, ci roz­le­ni­wieni głupcy naj­praw­do­po­dob­niej w ogóle by nie zare­ago­wali. Uwiel­biali ze mną roz­ma­wiać. Maria, sio­stra San­tiego, zawsze bar­dzo ostrożna, sta­rała się namó­wić mnie, żebym ode­szła od bramy i bawiła się z nią w głębi dzie­dzińca, lecz im moc­niej nale­gała, tym bar­dziej wyzy­wa­jące sta­wało się moje zacho­wa­nie. Kie­dyś przy­je­chała po mnie matka, ponie­waż Jacinto, nasz szo­fer, zacho­ro­wał. O mało nie zemdlała z wra­że­nia, gdy towa­rzy­szący jej ochro­nia­rze przy­wi­tali się ze mną ser­decz­nie, oczy­wi­ście zwra­ca­jąc się do mnie po imie­niu. Car­lito Blanco mru­gnął zna­cząco, a matka pra­wie eks­plo­do­wała. Jej twarz była rów­nie czer­wona jak hodo­wane przez Anto­nia pomi­dory. Po tym wyda­rze­niu prze­rwa śnia­da­niowa stała się nudna jak flaki z ole­jem. Mama odbyła roz­mowę z panną Sarah, która solen­nie zabro­niła mi zbli­żać się do szkol­nej bramy. Powie­działa, że ochro­nia­rze są „pro­stymi ludźmi” i nie powin­nam się z nimi zada­wać, ponie­waż nie należą do mojej klasy. Kilka lat póź­niej dzia­dek O’Dwyer opo­wie­dział mi o pocho­dze­niu naszej rodziny i wtedy zro­zu­mia­łam, jak śmieszne były te słowa wła­śnie w jej ustach.

Tak naprawdę nie mia­łam poję­cia, czego oba­wiają się doro­śli i co zna­czy okre­śle­nie „brudna wojna”, któ­rego zaczęli uży­wać, gdy w poło­wie lat sie­dem­dzie­sią­tych, po śmierci Perona, woj­skowi przy­stą­pili do walki ze wszyst­kimi, któ­rzy sprze­ci­wiali się ich rzą­dom. Dopiero znacz­nie póź­niej, gdy po wielu latach nie­obec­no­ści wró­ci­łam do Argen­tyny, dowie­dzia­łam się, że „brudna wojna” dotarła do Santa Cata­lina i wdarła się do naszego domu. Nie było mnie tam, nie widzia­łam więc cier­pie­nia moich naj­bliż­szych i nie mogłam im pomóc.

Jakie dziwne i zaska­ku­jące bywa życie… Ja, Sofia Sola­nas Har­ri­son, wspo­mi­nam przy­gody z okresu dzie­ciń­stwa i wcze­snej mło­do­ści i myślę o tym, jak ogromna odle­głość dzieli mnie od argen­tyń­skiej farmy, na któ­rej dora­sta­łam. Zamiast pła­skiej pampy mam dziś przed oczami łagodne, zie­lone wzgó­rza Anglii i mimo całego ich piękna na­dal tęsk­nię za tam­tym zato­pio­nym w słońcu kra­jo­bra­zem.ROZDZIAŁ CZWARTY

– Dziew­częta osią­gają w spo­rcie nie gor­sze wyniki niż chłopcy – oświad­czyła Sofia, z roz­tar­gnie­niem prze­glą­da­jąc jedno z cza­so­pism Chi­qu­ity.

Agu­stin prze­rwał roz­mowę, którą pro­wa­dził z Fer­nan­dem i Rafa­elem, i obrzu­cił sio­strę gniew­nym spoj­rze­niem. Zare­ago­wał na jej słowa dokład­nie tak, jak wygłod­niały pstrąg na widok przy­nęty.

– Głup­stwa! – powie­dział gło­śno.

– Nie zwra­caj na nią uwagi – ziry­to­wał się Fer­nando. – Do dia­bła, Sofio, może byś tak poszu­kała Marii i zosta­wiła nas w spo­koju, co?

Sofia była o cztery i pół roku młod­sza od Fer­nanda, który zawsze powta­rzał, że nie ma cier­pli­wo­ści do dzieci.

– Nudzi mi się – mruk­nęła dziew­czyna, poru­sza­jąc brą­zo­wymi pal­cami wycią­gnię­tych daleko nóg.

Padało. Duże kro­ple let­niego desz­czu mocno ude­rzały o para­pety. Lało od rana, wciąż tak samo, nie­ustę­pli­wie. Santi poje­chał do mia­sta z Seba­stia­nem, Ange­lem i Niqu­item, nato­miast Maria sie­działa w domu Paca i Anny razem z Chi­qu­itą, Pan­chi­tem oraz ciotką Vale­rią i jej naj­młod­szym synem Hora­ciem. Sofia nie podzie­lała upodo­ba­nia Marii do zabaw z dzie­cia­kami, więc zosta­wiła kuzynkę samą sobie. Prze­cią­gnęła się leni­wie. Nie miała nic do roboty, kom­plet­nie nic. Rozej­rzała się po pokoju i wes­tchnęła. Chłopcy znowu pod­jęli roz­mowę.

– Gram w polo rów­nie dobrze jak Agu­stin i tata dosko­nale o tym wie – oznaj­miła, cze­ka­jąc na reak­cję brata. – W końcu pozwo­lił mi zagrać w meczu o Puchar Santa Cata­lina, prawda?

– Zamknij się, Sofio – wark­nął Fer­nando.

– Straszna z cie­bie nudziara – dorzu­cił Rafael.

– Mówię prawdę, nic wię­cej. Sie­dzi­cie i dys­ku­tu­je­cie o spo­rcie w taki spo­sób, jakby tylko wasza płeć miała w tej spra­wie coś do powie­dze­nia, tym­cza­sem dziew­częta wcale nie są gor­sze od was, trzeba tylko dać im szansę. Jestem żywym dowo­dem słusz­no­ści tej teo­rii.

– Nie dam się spro­wo­ko­wać – oznaj­mił Agu­stin, tym samym zada­jąc kłam wła­snym sło­wom. – Powiem ci tylko, że jestem o wiele sil­niej­szy od cie­bie, więc nawet nie pró­buj nas porów­ny­wać.

– Nie mówię o sile, ale o inte­li­gen­cji i umie­jęt­no­ściach. – Sofia zaśmiała się pogar­dli­wie, zado­wo­lona, że udało jej się wywo­łać taką reak­cję. – Nie musisz mnie infor­mo­wać, że męż­czyźni są sil­niejsi od kobiet, dobrze o tym wiem, a tu nie o to cho­dzi. To typowe dla cie­bie, że w ogóle nie zro­zu­mia­łeś, o czym mówię…

– Sofio, jeżeli natych­miast nie zamkniesz buzi, oso­bi­ście wyrzucę cię na deszcz i wtedy zoba­czymy, kto będzie pła­kał jak dziew­czyna – wark­nął Fer­nando, który miał już dosyć wiecz­nych sprze­czek mię­dzy Agu­sti­nem i sio­strą.

W tej samej chwili do pokoju wpadł zupeł­nie mokry Santi, a za nim Seba­stian, Angel i Niqu­ito. Wszy­scy gło­śno narze­kali na pogodę i ocie­rali kro­ple spły­wa­jące im po twa­rzach.

– Z tru­dem przedar­li­śmy się drogą – powie­dział Santi, ciężko dysząc. – O mało nie ugrzęź­li­śmy w tym nie­sa­mo­wi­tym bło­cie.

– To praw­dziwy cud – przy­tak­nął Seba­stian, mocno potrzą­sa­jąc wło­sami, z któ­rych kapała woda.

– Co w taką pogodę wypra­wia twój dzia­dek? – zapy­tał Santi, zwra­ca­jąc się do Sofii.

– Nie mam poję­cia. Co robi?

– Spa­ce­ruje sobie, zupeł­nie jakby na dwo­rze świe­ciło słońce.

– To do niego podobne – zachi­cho­tała Sofia. – Hej, Santi, czy dziew­czyny gorzej radzą sobie w spo­rcie od chłop­ców?

– Ta dziew­czyna drę­czy nas od samego rana – wes­tchnął Rafael. – Zrób nam uprzej­mość, Santi, i zabierz ją stąd, dobrze?

– Nie zamie­rzam opo­wia­dać się po żad­nej stro­nie, Chofi, jeżeli do tego zmie­rzasz.

– Nie cho­dzi mi o siłę czy coś takiego, Santi, tylko o zdol­no­ści, spryt, prze­bie­głość…

– Jesteś spryt­niej­sza i bar­dziej prze­bie­gła od więk­szo­ści chłop­ców – zgo­dził się Santi, prze­su­wa­jąc nogi dziew­czyny i sia­da­jąc obok niej na sofie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: