- promocja
Spotkamy się pod drzewem ombu - ebook
Spotkamy się pod drzewem ombu - ebook
Saga rodzinna autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.
Sofia Solanas dorasta na okazałym ranczu położonym na argentyńskiej pampie. Rozpieszczoną, upartą i dumną dziewczynkę kochają wszyscy z wyjątkiem matki, która brakiem uczucia karze córkę za swoje poczucie wyobcowania i niepewności.
Kiedy Sofia wdaje się w namiętny romans z kuzynem, który zdaniem jej rodziców, przyniesie rodzinie wyłącznie hańbę, wysyłają oni dziewczynę do Europy.
Zraniona, rozdzielona z ukochanym mężczyzną, na dwadzieścia lat zrywa z nimi wszelkie kontakty. Do Argentyny wraca dopiero wtedy, gdy rodzinę Solanas dotyka nieszczęście...
Santa Montefiore wspaniale opowiada historie o miłości i śmierci osadzone w romantycznych sceneriach i fascynujących czasach. „Vogue”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-038-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy zamykam oczy, widzę płaskie, żyzne równiny argentyńskiej pampy. Jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju. Szeroki horyzont rozciąga się na wiele kilometrów – kiedyś, dawno temu, siadywaliśmy na szczycie drzewa ombu i obserwowaliśmy, jak słońce znika powoli, zalewając równinę miodowozłotym blaskiem.
Jako dziecko nie zdawałam sobie sprawy z politycznego chaosu, który panował wokół nas. Były to dni wygnania generała Perona, burzliwe lata okresu 1955–1973, kiedy to wojskowi rządzili krajem jak nieświadome rzeczywistości dzieci, bawiące się w „komórki do wynajęcia” w świecie walki o władzę. Mroczne dni terroryzmu i partyzantki… A jednak Santa Catalina, nasze ranczo, była małą oazą spokoju, daleką od buntów, zamieszek, przymusu i przemocy, które szalały w stolicy. Ze szczytu swego magicznego drzewa z miłością patrzyliśmy na świat dawnych wartości i tradycyjnego rodzinnego życia, pełen konnych przejażdżek, rozgrywek polo i długich, leniwych barbecue w oślepiającym letnim słońcu. Jedyną oznaką tego, że poza granicami naszej posiadłości dzieje się coś złego, była obecność ochroniarzy.
Mój dziadek, Dermot O’Dwyer, nigdy nie wierzył w magiczne właściwości drzewa ombu, chociaż w gruncie rzeczy był przesądny i każdego wieczoru chował butelkę z alkoholem w innym miejscu, aby oszukać krasnoludki. Mimo to nie wyobrażał sobie, aby drzewo mogło mieć jakąkolwiek nadprzyrodzoną moc.
– Drzewo to drzewo – mówił z wyraźnym irlandzkim akcentem. – Po prostu drzewo, nic więcej.
Ale dziadek nie był ulepiony z argentyńskiej gliny. Podobnie jak jego córka, a moja matka, był tu obcy i nigdy nie zdołał całkowicie się dopasować. Nie życzył sobie nawet, żebyśmy pochowali go w rodzinnym grobowcu.
Powstałem z ziemi i do niej powrócę – lubił mawiać.
Tak więc pochowaliśmy go na równinie, z butelką whisky – myślę, że do ostatniej chwili zależało mu na tym, aby okpić krasnoludki…
Nie wyobrażam sobie Argentyny bez krzaczastego drzewa ombu, mądrego i wszechwiedzącego niczym wyrocznia. Dziś wiem, że nie da się dokładnie odtworzyć obrazu przeszłości, ale to stare drzewo zamknęło w swych gałęziach wszystkie ważne wspomnienia i nadzieje na przyszłość, jakie wtedy nosiłam w sercu. Ombu, niczym tkwiąca pośrodku nurtu rzeki skała, pozostało takie samo jak dawniej, chociaż wszystko dookoła uległo zmianie.
Opuściłam Argentynę latem 1976 roku, ale dopóki moje serce bije, mimo wszystkiego, co się wydarzyło, echo jego uderzeń będzie rozbrzmiewać nad tymi trawiastymi równinami. Dorastałam na rodzinnym ranczu lub _campo,_ jak nazywa się taką posiadłość w języku hiszpańskim. Santa Catalina znajduje się w samym środku równiny, stanowiącej część wielkiego regionu na wschodzie kraju i ogólnie znanej jako pampa. Cały ten obszar jest płaski jak talerz i z każdego punktu roztacza się doskonały widok na wiele kilometrów. Długie, proste drogi przecinają tę ziemię, suchą latem, a wilgotną i żyzną zimą. W okresie mojego dzieciństwa drogi te były jeszcze zwykłymi ubitymi ścieżkami.
Wjazd na naszą farmę przywodził na myśl obraz dróg wjazdowych do miasteczek ze spaghetti westernów – wysoko nad szeroką bramą kołysała się w jesiennym wietrze duża tablica z wypisaną czarnymi literami nazwą: „Santa Catalina”. Droga była długa i zakurzona, z obu stron otoczona wysokimi klonami, które zasadził mój pradziadek, Hector Solanas. Pod koniec dziewiętnastego wieku Hector zbudował dom, ten, w którym dorastałam. Była to typowa, biała kolonialna budowla o płaskim dachu, tworząca niepełny kwadrat wokół sporego dziedzińca. W dwóch przednich rogach stały dwie wieżyczki – w jednej znajdowała się sypialnia moich rodziców, w drugiej mojego brata, Rafaela, który jako pierworodny otrzymał najładniejszy pokój.
Mój dziadek, dla utrudnienia także Hector, miał czterech synów: Miguela, Nica, Paca i Alejandra. Każdy z nich po zawarciu małżeństwa zbudował własny dom na terenie posiadłości. Moim ojcem jest Paco. Wszyscy moi stryjowie mają dzieci, ale ja najwięcej czasu spędziłam w domu Miguela i jego żony Chiquity, w towarzystwie ich syna Santiego oraz córki Marii. Zawsze darzyłam ich największą sympatią, chociaż domy Nica i Valerii, a także Alejandra i Maleny również stały dla nas otworem i bardzo często tam bywaliśmy.
W Santa Catalina domy zbudowane zostały pośrodku równiny, a jedną działkę od drugiej oddzielają potężne drzewa – sosny, eukaliptusy, topole i platany, zasadzone w taki sposób, aby ich skupiska przypominały parki. Przed każdym domem znajdują się tarasy, gdzie codziennie siadywaliśmy, wpatrując się w rozciągające się przed nami bezkresne pola. Pamiętam, że zaraz po przyjeździe do Anglii zachwyciły mnie ogrody i żywopłoty przed wiejskimi domami, tak uporządkowane i świetnie utrzymane. Ciocia Chiquita uwielbiała angielskie ogrody i starała się stworzyć coś na ich podobieństwo, ale w Santa Catalina było to w zasadzie niemożliwe. Pedantycznie wytyczone kwietniki i klomby wydawały się dziwnie nie na miejscu w zestawieniu z otaczającym je ogromnym obszarem. Moja matka zdawała sobie z tego sprawę, sadziła więc tylko tropikalne rośliny pnące i hortensje i wszędzie wieszała doniczki z geranium.
Na polach wokół Santa Catalina kręciło się mnóstwo kucyków, które wuj Alejandro hodował i sprzedawał do różnych krajów. Za gęstą ścianą z drzew i krzewów znajdował się duży basen oraz nasz wspólny kort tenisowy. Szefem wszystkich gauczów, którzy zajmowali się kucami i mieszkali w domach zwanych ranczami, był Jose. Żony i córki gauczów pracowały jako pokojówki w naszych domach, gotując, sprzątając i opiekując się dziećmi. Zawsze niecierpliwie czekałam na długie letnie wakacje, które trwały od połowy grudnia do połowy marca. W ciągu tych kilku miesięcy nigdy nie wyjeżdżaliśmy z Santa Catalina. Moje najukochańsze wspomnienia pochodzą właśnie z tego okresu.
Argentyna jest bardzo katolicka, nikt jednak nie wyznawał katolicyzmu równie żarliwie jak moja matka, Anna Melody O’Dwyer. Dziadek O’Dwyer był religijny w rozsądny, spokojny sposób, w przeciwieństwie do matki, której całym życiem kierowała potrzeba podtrzymywania pozorów. Matka manipulowała religią i starała się dopasować ją do siebie. Spory, jakie dziadek i matka całymi godzinami toczyli na temat woli bożej, były dla nas, dzieci, doskonałą rozrywką. Mama wierzyła, że wola boża objawia się we wszystkim – jeżeli jest przygnębiona, to widać Bóg karze ją za jakieś przewinienia, jeśli jest szczęśliwa i zadowolona, to najwyraźniej zasłużyła na nagrodę. Kiedy sprawiałam jej kłopoty wychowawcze, co w zasadzie działo się na okrągło, twierdziła, że Bóg wymierza jej karę za to, że nie wychowuje mnie w odpowiedni sposób.
Dziadek O’Dwyer mówił, że mama po prostu usiłuje zrzucić z siebie odpowiedzialność za swoje czyny.
– Nie zwalaj na Boga winy za to, że dziś rano jesteś nie w humorze. Wszystko zależy od tego, jak patrzysz na świat, Anno Melody, i z jakiego powodu próbujesz go zmienić.
Uważał, że zdrowie jest darem bożym, natomiast szczęście zależy od nas samych i naszego sposobu postrzegania świata. Kieliszek z winem może być w połowie pełny lub w połowie pusty, mawiał. Rzecz w tym, aby mieć pozytywny stosunek do życia. Matka twierdziła, że to bluźnierstwo. Ciemnoróżowy rumieniec wypełzał na jej twarz za każdym razem, kiedy dziadek O’Dwyer prezentował swoje poglądy, a robił to dość często, ponieważ bardzo lubił się z nią drażnić.
– Mów sobie, co chcesz, Anno Melody, ale im szybciej przestaniesz wkładać własne słowa w usta Pana Boga i nauczysz się brać na siebie odpowiedzialność za własne nastroje, tym będziesz szczęśliwsza – dogryzał jej.
– Niech Bóg ci wybaczy, tato – odpowiadała, a kolor jej policzków potwornie gryzł się z czerwonymi jak zachód słońca włosami.
Mama miała piękne włosy, długie, rude loki, zupełnie jak Wenus Botticellego, tyle że nigdy nie wyglądała na tak spokojną czy poetycko zamyśloną jak tamta. Zwykle była albo zbyt wystudiowana i nienaturalna, albo wściekła. Podobno kiedyś nie miała w sobie cienia sztuczności – dziadek powiedział mi, że biegała boso po Glengariff, ich domu w Irlandii Południowej, podobna do dzikiego zwierzątka o oczach koloru burzowych chmur. Mówił, że chociaż jej oczy są niebieskie, czasami wydawały się szare jak dżdżysty irlandzki dzień, gdy słońce bezskutecznie usiłuje przedrzeć się przez chmury. Brzmiało to naprawdę bardzo romantycznie. Dziadek opowiadał mi, jak mama uciekała w góry.
– W wiosce takiej wielkości nikt i nic nie może nigdy zginąć, a już zwłaszcza ktoś tak pełen życia jak Anna Melody O’Dwyer, ale pewnego dnia zniknęła na wiele godzin. Przeszukaliśmy okoliczne wzgórza, wołając ją głośno. W końcu znaleźliśmy ją siedzącą pod drzewem, na brzegu strumienia, zajętą zabawą z sześcioma lisiątkami, które znalazła. Wiedziała, że jej szukamy, ale najzwyczajniej w świecie nie mogła oderwać się od tych maluchów. Straciły matkę i garnęły się do rąk Anny, która płakała z żalu nad ich losem.
Zapytałam go, dlaczego tak się zmieniła, a on odparł, że życie bardzo ją rozczarowało.
– Słońce zupełnie zniknęło z jej oczu – powiedział.
Od tamtej pory często zastanawiałam się, co okazało się dla niej tak wielkim rozczarowaniem.
Mój ojciec przypominał bohatera romansu. Oczy miał niebieskie jak niezapominajki i nawet kiedy się nie uśmiechał, kąciki jego warg były lekko uniesione ku górze. Wszyscy na farmie szanowali seniora Paca. Był wysoki, szczupły i mocno owłosiony, chociaż i tak znacznie mniej kudłaty niż jego brat Miguel, który miał tak ciemną karnację, że wszyscy nazywali go El Indio (Indianin). Tata miał dość jasną cerę, podobnie jak jego matka, i był tak przystojny, że Soledad, nasza pokojówka, często oblewała się mocnym rumieńcem, podając do stołu. Kiedyś przyznała mi się, że nie jest w stanie spojrzeć mu prosto w oczy. Ojciec uważał jej zachowanie za oznakę pokory, nie mogłam więc zdradzić mu, że Soledad ma do niego słabość, zresztą ona nigdy by mi tego nie wybaczyła. Soledad rzadko miała okazję rozmawiać z ojcem, ponieważ wszystkie sprawy omawiała bezpośrednio z mamą, lecz była wyjątkowo spostrzegawcza i niewiele rzeczy uchodziło jej uwagi.
Chcąc spojrzeć na Argentynę oczami obcokrajowców, muszę najpierw wrócić myślą do krainy dzieciństwa, do lat, kiedy razem z dziadkiem O’Dwyerem jeździłam konnym wózkiem zwanym _carro,_ przysłuchując się komentarzom dziadka dotyczącym spraw, które mnie wydawały się całkowicie zwyczajne, a nawet nudne. Zacznijmy od charakteru mieszkańców mojej ojczyzny. W szesnastym wieku Argentyna została podbita przez Hiszpanów i od tej pory rządzili nią wicekrólowie reprezentujący hiszpańską koronę. 25 maja i 9 czerwca 1816 roku Argentyna zdobyła niezależność. Dziadek mawiał, że dwukrotne świętowanie wybicia się na niepodległość jest typowe dla Argentyńczyków.
– Zawsze muszą robić wszystko lepiej niż reszta świata i mieć wszystkiego więcej – mamrotał drwiąco.
I chyba miał rację – w końcu Avenida 9 de Julio (aleja 9 Czerwca) w Buenos Aires jest najszerszą ulicą na świecie. Jako dzieci byliśmy bardzo dumni z tego faktu.
Pod koniec dziewiętnastego wieku, w rezultacie rewolucji rolniczej, tysiące Europejczyków, głównie z północnej części Włoch oraz z Hiszpanii, wyemigrowało do Argentyny, aby uprawiać żyzną glebę pampasów. Właśnie wtedy przybyli tu moi przodkowie. Hector Solanas był głową rodziny i dzielnym człowiekiem. Gdyby nie on, być może nigdy nie mielibyśmy naszego drzewa ombu i płaskiej jak talerz równiny.
Kiedy przywołuję wspomnienia z lat dzieciństwa i młodości, widzę przede wszystkim surowe, brunatne twarze gauczów, z całą wyrazistością wyłaniające się z mojej mglistej pamięci. Wzdycham wtedy głęboko, z tęsknotą, ponieważ gauczo jest romantycznym symbolem wszystkiego, co wiąże się z Argentyną. Historia określa gauczów jako ludzi krwi indiańsko-hiszpańskiej, dzikich, nieokiełznanych wyrzutków, którzy kiedyś żyli na łonie dzikiej przyrody, łapiąc pasące się na łąkach konie i z ich pomocą zaganiając stada dzikiego bydła. Gauczowie sprzedawali wyprawione bydlęce skóry i łój po bardzo korzystnych cenach i kupowali herbatę matę oraz tytoń. Oczywiście wszystko to działo się w czasach, gdy wołowina nie cieszyła się jeszcze takim popytem jako towar eksportowy. Mate (wymawiaj: matej) to tradycyjna herbata ziołowa, którą gauczowie popijali ze zdobionej, okrągłej gurdy przez srebrną „słomkę” zwaną bombilla. Napój ten uzależnia, a zdaniem naszych pokojówek działa odchudzająco.
Życie gauczów upływa w siodle. Są znakomitymi, niezrównanymi jeźdźcami. W Santa Catalina zawsze stanowili barwny fragment krajobrazu. Strój gauczo jest praktyczny i jednocześnie przyciąga oko – argentyńscy kowboje noszą luźne spodnie _bombachas_ z zapinanymi na guziki mankietami, które wpuszczają w skórzane buty, obwiązują się wełnianym pasem _faja,_ przykrywanym sztywnym skórzanym pasem _rastra_ zdobionym srebrnymi monetami. _Rastra_ podtrzymuje także mięśnie ich pleców podczas długich dni spędzanych na końskim grzbiecie. Zwykle każdy gauczo nosi za pasem _facon_, nóż używany do kastrowania i obdzierania ze skóry zwierząt, a także do krojenia żywności i samoobrony. Dziadek O’Dwyer często żartował, że Jose, szef naszych gauczów, powinien występować w cyrku. Ojca bardzo denerwowały takie dowcipy i w takich momentach był zadowolony, że jego teść nie mówi po hiszpańsku.
Gauczowie są niezwykle sprawni fizycznie i dumni. Stanowią ważny element romantycznego wizerunku Argentyny i napisano o nich wiele powieści, pieśni oraz wierszy. Najlepszym przykładem twórczości o tej tematyce jest epicki poemat _El Gaucho_ Martina Fierro, którego długich fragmentów uczyliśmy się w szkole na pamięć. Czasami, kiedy rodzice przyjmowali w Santa Catalina zagranicznych gości, gauczowie przygotowywali dla nich fantastyczne występy, składające się z rodeo, pokazów ujeżdżania koni i prawdziwie mistrzowskiej sprawności jeździeckiej. Pędzili na koniach z karkołomną szybkością, tnąc powietrze długim lassem, podobnym do demonicznego węża.
Jose nauczył mnie grać w polo, a warto zaznaczyć, że w latach mojej wczesnej młodości niewiele dziewcząt grywało w polo. Chłopcom bardzo się to nie podobało, ponieważ byłam lepsza od niektórych z nich, a już na pewno sprawniejsza niż ich zdaniem powinna być dziewczyna.
Ojciec zawsze chlubił się tym, że Argentyńczycy są niewątpliwie najlepszymi graczami polo na całym świecie, chociaż tak naprawdę ta gra narodziła się w Indiach, a do Argentyny przywieźli ją Brytyjczycy. W miesiącach letnich, w październiku i listopadzie, moja rodzina zasiadała na trybunach stadionu polo w Palermo w Buenos Aires, gorliwie kibicując zespołom grającym w wielkich turniejach. Pamiętam, że moi bracia i kuzyni wykorzystywali te rozgrywki jako okazję do podrywania dziewczyn, podobnie jak niektóre msze odprawiane w wielkomiejskich kościołach, gdzie niewiele osób zwraca uwagę na księdza, gdyż prawie wszyscy zajęci są przyglądaniem się sobie nawzajem. W Santa Catalina w polo grywano niemal przez cały rok. Stajenni (petiseros) szkolili kuce i dbali o nie, i wystarczyło powiedzieć, że chcemy rozegrać mecz, by w ciągu godziny osiodłane konie czekały na nas w cieniu eukaliptusów.
W latach sześćdziesiątych Argentynę nękało bezrobocie, inflacja, przestępczość, niepokoje społeczne i represje, lecz nie zawsze było tak źle. Na początku dwudziestego wieku Argentyna była zamożnym krajem, który wzbogacił się na eksporcie mięsa i pszenicy, najbogatszym w całej Ameryce Południowej. Z tego okresu pochodzą pieniądze, które zarobił mój dziadek ze strony ojca. Był to złoty wiek bogactwa i elegancji. Hector Solanas winił za upadek gospodarczy bezwzględną dyktaturę prezydenta Juana Dominga Perona. W 1955 roku władzę przejęli wojskowi, a Peron został zmuszony do ucieczki z kraju. Peron do dziś pozostaje gorącym tematem rozmów, zupełnie jakby okres jego panowania jeszcze się nie skończył. Ten człowiek budzi w ludziach ogromne uwielbienie lub ogromną nienawiść, lecz nigdy obojętność.
Peron, który zdobył władzę dzięki armii i w 1946 roku objął prezydenturę, był przystojnym, bystrym i charyzmatycznym politykiem. Razem z żoną, piękną, lecz bezwzględnie ambitną Evą Duarte, stworzył fascynujący, cieszący się niesłychaną popularnością dwuosobowy zespół, raz na zawsze rozprawiając się z teorią, zgodnie z którą tylko członkowie starych rodów mają szansę zostać „kimś” w Buenos Aires. Peron pochodził z małego miasta, a Eva była nieślubnym dzieckiem, które wychowało się na wsi, w wielkiej biedzie, krótko mówiąc – współczesnym Kopciuszkiem.
Hector powtarzał, że Peron zdobył i długo utrzymywał się przy władzy tylko dzięki ustawicznemu nadskakiwaniu klasie robotniczej. Narzekał też, iż Peron i jego żona, Evita, zdeprawowali robotników, ucząc ich żyć z zasiłków, nie z pracy własnych rąk. Zabierali pieniądze bogatym i rozdawali je ubogim, w ten sposób pozbawiając kraj zamożności. Znana jest historia o tym, jak to Evita poleciła rozdać biedakom kilka tysięcy par _alpargatos_ (espadryli noszonych przez robotników), a następnie odmówiła zapłacenia rachunku i podziękowała nieszczęsnemu producentowi za tak hojny dar dla ludu.
Wśród klasy robotniczej Evita cieszyła się opinią świętej, była dosłownie uwielbiana przez biednych i ciemiężonych. Moja babka, Maria Elena Solanas, opowiedziała nam niesamowitą historię o tym, jak kiedyś wybrała się do kina ze swoją kuzynką Susaną. Bezpośrednio przed filmem na ekranie jak zwykle pojawiła się twarz Evity i wtedy Susana szepnęła Marii Elenie do ucha, że jej zdaniem narodowa bohaterka Argentyny z całą pewnością farbuje włosy na słynny jasny blond. Kiedy film dobiegł końca, kilkanaście rozwścieczonych kobiet zaciągnęło Susanę do damskiej toalety i tam brutalnie obcięło jej włosy do skóry. Tak wielka była potęga Evity Peron, która potrafiła doprowadzić ludzi do całkowitego ogłupienia, wręcz szaleństwa.
Mimo jej władzy klasa wyższa zawsze uważała ją za niewiele lepszą od ulicznej dziewczyny. Przedstawiciele starych argentyńskich rodzin nie ukrywali, że Evita, dzięki kolejnym kochankom, a wreszcie Peronowi, wydobyła się z ubóstwa, aby zostać najbogatszą i najsławniejszą kobietą świata. Należy jednak przyznać, że byli oni w mniejszości. Gdy w 1952 roku Evita umarła, mając trzydzieści trzy lata, dwa miliony ludzi wzięło udział w jej pogrzebie, argentyńscy robotnicy zaś poprosili papieża, aby wyniósł ją na ołtarze. Jej ciało zostało zabalsamowane przez hiszpańskiego specjalistę, doktora Pedra Ara. Przez ponad trzydzieści lat trumnę z przypominającymi woskową figurę zwłokami przewożono z miejsca na miejsce, obawiając się narodzin silnego kultu, i wreszcie w 1976 roku złożono na spoczynek na eleganckim cmentarzu La Recoleta w Buenos Aires, obok „oligarchów”, których tak głęboko nienawidziła.
Kiedy Peron uciekł z kraju, rząd, na skutek interwencji wojskowych, zmieniał się nieustannie. Jeżeli obecny gabinet wydawał się dowództwu armii nieodpowiedni, dochodziło do przewrotu. Ojciec mówił, że wojsko pozbywało się kolejnych polityków, nie dając im szansy. Z zadowoleniem i uznaniem wyrażał się tylko o przewrocie w 1976 roku, kiedy to generał Videla pozbawił władzy niekompetentną Isabelitę, drugą żonę Perona, która w 1973 roku objęła prezydenturę po śmierci męża, wkrótce po jego powrocie do Argentyny.
Gdy zapytałam ojca, jak to się dzieje, że wojsko ma w naszym kraju tyle do powiedzenia, zawahał się. Po chwili namysłu odparł, że prawdopodobnie przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt, iż Argentynę podbili hiszpańscy rycerze, ówcześni przedstawiciele jednej z największych i najsilniejszych armii na świecie.
Argentyńczycy traktują wojskowych jak nauczycieli, tyle że wyposażonych w broń – powiedział kiedyś.
Chodziłam wtedy jeszcze do szkoły, więc bez trudu zrozumiałam, co chciał przez to powiedzieć. Któż może posiadać większą władzę niż nauczyciel? Nie wiem, jak udało się to naszej rodzinie przy tych nieustannych zmianach rządu, ale jedno jest pewne – nigdy nie mieliśmy żadnych problemów natury politycznej.
W tych niebezpiecznych czasach prawdziwym zagrożeniem dla rodziny takiej jak moja były porwania. W Santa Catalina aż roiło się od ochroniarzy, lecz dla nas, dzieci, ludzie wynajęci po to, aby nas chronić, byli zwyczajną częścią naszego życia, podobnie jak Jose czy Pablo, i ich obecność nigdy nam nie przeszkadzała. Przechadzali się po całym terenie, z tłustymi brzuszyskami wylewającymi się ze spodni khaki i obfitymi wąsami, które rozwiewał ciepły wiatr. Santi naśladował sposób, w jaki się poruszali, z jedną ręką na kaburze pistoletu, drugą drapiąc się w okolicy krocza lub ocierając spocone czoło mocno przybrudzoną chustką do nosa. Gdyby nie byli tacy grubi, mogliby wyglądać groźnie, lecz nam wydawali się po prostu śmieszni. Robiliśmy sobie z nich żarty i wymyślaliśmy zabawy, w których odgrywali ważną rolę.
Ochroniarze odwozili nas także do szkoły. Dziadek Solanas przeżył próbę porwania, więc mój ojciec dbał, abyśmy nigdy nie wychodzili na miasto bez ochrony. Nie wątpię, że matka byłaby zachwycona, gdyby zamiast dziadka Solanasa porwano wtedy dziadka O’Dwyera, nie jestem tylko pewna, czy zapłaciliby za niego okup. Poza tym nie sądzę, aby jakikolwiek porywacz poradził sobie z dziadkiem O’Dwyerem…
Było rzeczą zupełnie naturalną, że dzieci przychodziły do szkół w mieście z ochroniarzami i były przez nich odbierane. W czasie przerwy śniadaniowej często z nimi flirtowałam. Zwykle kręcili się przy wejściu, sapiąc z gorąca i opowiadając sobie smakowite historyjki o dziewczynach i pistoletach. Gdyby rzeczywiście doszło do próby porwania, ci rozleniwieni głupcy najprawdopodobniej w ogóle by nie zareagowali. Uwielbiali ze mną rozmawiać. Maria, siostra Santiego, zawsze bardzo ostrożna, starała się namówić mnie, żebym odeszła od bramy i bawiła się z nią w głębi dziedzińca, lecz im mocniej nalegała, tym bardziej wyzywające stawało się moje zachowanie. Kiedyś przyjechała po mnie matka, ponieważ Jacinto, nasz szofer, zachorował. O mało nie zemdlała z wrażenia, gdy towarzyszący jej ochroniarze przywitali się ze mną serdecznie, oczywiście zwracając się do mnie po imieniu. Carlito Blanco mrugnął znacząco, a matka prawie eksplodowała. Jej twarz była równie czerwona jak hodowane przez Antonia pomidory. Po tym wydarzeniu przerwa śniadaniowa stała się nudna jak flaki z olejem. Mama odbyła rozmowę z panną Sarah, która solennie zabroniła mi zbliżać się do szkolnej bramy. Powiedziała, że ochroniarze są „prostymi ludźmi” i nie powinnam się z nimi zadawać, ponieważ nie należą do mojej klasy. Kilka lat później dziadek O’Dwyer opowiedział mi o pochodzeniu naszej rodziny i wtedy zrozumiałam, jak śmieszne były te słowa właśnie w jej ustach.
Tak naprawdę nie miałam pojęcia, czego obawiają się dorośli i co znaczy określenie „brudna wojna”, którego zaczęli używać, gdy w połowie lat siedemdziesiątych, po śmierci Perona, wojskowi przystąpili do walki ze wszystkimi, którzy sprzeciwiali się ich rządom. Dopiero znacznie później, gdy po wielu latach nieobecności wróciłam do Argentyny, dowiedziałam się, że „brudna wojna” dotarła do Santa Catalina i wdarła się do naszego domu. Nie było mnie tam, nie widziałam więc cierpienia moich najbliższych i nie mogłam im pomóc.
Jakie dziwne i zaskakujące bywa życie… Ja, Sofia Solanas Harrison, wspominam przygody z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości i myślę o tym, jak ogromna odległość dzieli mnie od argentyńskiej farmy, na której dorastałam. Zamiast płaskiej pampy mam dziś przed oczami łagodne, zielone wzgórza Anglii i mimo całego ich piękna nadal tęsknię za tamtym zatopionym w słońcu krajobrazem.ROZDZIAŁ CZWARTY
– Dziewczęta osiągają w sporcie nie gorsze wyniki niż chłopcy – oświadczyła Sofia, z roztargnieniem przeglądając jedno z czasopism Chiquity.
Agustin przerwał rozmowę, którą prowadził z Fernandem i Rafaelem, i obrzucił siostrę gniewnym spojrzeniem. Zareagował na jej słowa dokładnie tak, jak wygłodniały pstrąg na widok przynęty.
– Głupstwa! – powiedział głośno.
– Nie zwracaj na nią uwagi – zirytował się Fernando. – Do diabła, Sofio, może byś tak poszukała Marii i zostawiła nas w spokoju, co?
Sofia była o cztery i pół roku młodsza od Fernanda, który zawsze powtarzał, że nie ma cierpliwości do dzieci.
– Nudzi mi się – mruknęła dziewczyna, poruszając brązowymi palcami wyciągniętych daleko nóg.
Padało. Duże krople letniego deszczu mocno uderzały o parapety. Lało od rana, wciąż tak samo, nieustępliwie. Santi pojechał do miasta z Sebastianem, Angelem i Niquitem, natomiast Maria siedziała w domu Paca i Anny razem z Chiquitą, Panchitem oraz ciotką Valerią i jej najmłodszym synem Horaciem. Sofia nie podzielała upodobania Marii do zabaw z dzieciakami, więc zostawiła kuzynkę samą sobie. Przeciągnęła się leniwie. Nie miała nic do roboty, kompletnie nic. Rozejrzała się po pokoju i westchnęła. Chłopcy znowu podjęli rozmowę.
– Gram w polo równie dobrze jak Agustin i tata doskonale o tym wie – oznajmiła, czekając na reakcję brata. – W końcu pozwolił mi zagrać w meczu o Puchar Santa Catalina, prawda?
– Zamknij się, Sofio – warknął Fernando.
– Straszna z ciebie nudziara – dorzucił Rafael.
– Mówię prawdę, nic więcej. Siedzicie i dyskutujecie o sporcie w taki sposób, jakby tylko wasza płeć miała w tej sprawie coś do powiedzenia, tymczasem dziewczęta wcale nie są gorsze od was, trzeba tylko dać im szansę. Jestem żywym dowodem słuszności tej teorii.
– Nie dam się sprowokować – oznajmił Agustin, tym samym zadając kłam własnym słowom. – Powiem ci tylko, że jestem o wiele silniejszy od ciebie, więc nawet nie próbuj nas porównywać.
– Nie mówię o sile, ale o inteligencji i umiejętnościach. – Sofia zaśmiała się pogardliwie, zadowolona, że udało jej się wywołać taką reakcję. – Nie musisz mnie informować, że mężczyźni są silniejsi od kobiet, dobrze o tym wiem, a tu nie o to chodzi. To typowe dla ciebie, że w ogóle nie zrozumiałeś, o czym mówię…
– Sofio, jeżeli natychmiast nie zamkniesz buzi, osobiście wyrzucę cię na deszcz i wtedy zobaczymy, kto będzie płakał jak dziewczyna – warknął Fernando, który miał już dosyć wiecznych sprzeczek między Agustinem i siostrą.
W tej samej chwili do pokoju wpadł zupełnie mokry Santi, a za nim Sebastian, Angel i Niquito. Wszyscy głośno narzekali na pogodę i ocierali krople spływające im po twarzach.
– Z trudem przedarliśmy się drogą – powiedział Santi, ciężko dysząc. – O mało nie ugrzęźliśmy w tym niesamowitym błocie.
– To prawdziwy cud – przytaknął Sebastian, mocno potrząsając włosami, z których kapała woda.
– Co w taką pogodę wyprawia twój dziadek? – zapytał Santi, zwracając się do Sofii.
– Nie mam pojęcia. Co robi?
– Spaceruje sobie, zupełnie jakby na dworze świeciło słońce.
– To do niego podobne – zachichotała Sofia. – Hej, Santi, czy dziewczyny gorzej radzą sobie w sporcie od chłopców?
– Ta dziewczyna dręczy nas od samego rana – westchnął Rafael. – Zrób nam uprzejmość, Santi, i zabierz ją stąd, dobrze?
– Nie zamierzam opowiadać się po żadnej stronie, Chofi, jeżeli do tego zmierzasz.
– Nie chodzi mi o siłę czy coś takiego, Santi, tylko o zdolności, spryt, przebiegłość…
– Jesteś sprytniejsza i bardziej przebiegła od większości chłopców – zgodził się Santi, przesuwając nogi dziewczyny i siadając obok niej na sofie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki