- W empik go
Spotkanie na Athos - ebook
Spotkanie na Athos - ebook
Michał Tobiański przybywa do Salonik. Spotkanie z oficerem Agencji Wywiadu pułkownikiem Andrzejem Redlińskim burzy jego spokój. Polski wywiad prosi go o współpracę wyjaśniając, że w monastyrze Diochariou na górze Athos, do którego się udaje, ma odbyć się spotkanie rosyjskiego generała wywiadu wojskowego GRU z jego kontaktem z Polski. Dostęp do republiki mnichów jest reglamentowany, a dodatkowo jeszcze utrudniony na czas wizyty na półwyspie prezydenta Rosji Władimira Putina.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-606-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor
„Stoimy dziś w obliczu największej konfrontacji, jaką kiedykolwiek przeżyła ludzkość. Nie przypuszczam, by szerokie kręgi społeczeństwa (….), ani najszersze kręgi wspólnot chrześcijańskich zdawały sobie z tego w pełni sprawę. Stoimy w obliczu ostatecznej konfrontacji między Kościołem a anty-Kościołem, Ewangelią a jej zaprzeczeniem. Ta konfrontacja została wpisana w plany Boskiej Opatrzności. To czas próby, w który musi wejść cały Kościół, a polski w szczególności. Jest to próba nie tylko naszego narodu i Kościoła. Jest to w pewnym sensie test na dwu tysiącletnią kulturę i cywilizację chrześcijańską ze wszystkimi jej konsekwencjami: ludzką godnością, prawami osoby, prawami społeczeństw i narodów”.
Kard. Karol Wojtyła, sierpień 1976 r.
„Zawód powieściopisarza (…) nie polega na odkrywaniu tego, co nieznane, ale na wyobrażeniu sobie tego, co prawdopodobne”
Vladimir VolkoffWstęp
Pomimo zachodnich sankcji nałożonych na Rosję i bojkotu ze strony państw Unii Europejskiej, spowodowanych aneksją Krymu, prezydent Federacji Rosyjskiej Władimir Władimirowicz Putin odwiedził Grecję w maju 2016 r. Z Aten Putin pogroził Polsce i Rumunii, mówiąc, że oba kraje znalazły się teraz na rosyjskim celowniku w związku z rozmieszczeniem w nich elementów tarczy rakietowej budowanej przez USA.
Następnie prezydent Rosji odwiedził Świętą Górę Athos. W Karies, stolicy Autonomicznej Republiki Mnichów, powitało go dwudziestu igumenów wszystkich monasterów na górze, zasiadających w Świętym Zgromadzeniu Republiki, oraz przedstawiciel patriarchy Konstantynopola. Z Karies Putin udał się do monasteru św. Pantelejmona, zajmowanego przez rosyjskich mnichów. Wizycie prezydenta Putina towarzyszyły nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Zapewniono dodatkowe oddziały policji i Straży Przybrzeżnej, morza strzegli płetwonurkowie, a cała trasa przejazdu zabezpieczona była przez snajperów. Pielgrzymom tydzień wcześniej zakazano wstępu do monasteru. Osobista ochrona prezydenta, towarzysząca mu zawsze i wszędzie, wyposażona była tego dnia w krótkie karabiny maszynowe.
Mnisi posadzili odwiedzającego ich prezydenta Rosji w świątyni Wniebowstąpienia Najświętszej Bogurodzicy na tronie, który zajmować mogą jedynie bizantyjscy imperatorzy. Nad tronem zawisła flaga Bizancjum. Fakt ten był komentowany w prasie na całym świecie. Ale tylko w niektórych gazetach pojawiła się kilka dni później, jako echo tego wydarzenia, informacja o proroctwach świętych eremitów z góry Athos. Pisano o dwóch proroctwach. Oba były ze sobą całkowicie sprzeczne. Jedno mówiło o zbliżającym się triumfie Rosji, a drugie o jej upadku. Wynika z tego, że przynajmniej jedno było nieprawdziwe.Rozdział 3
153 lata wcześniej,
Polska, Góry Świętokrzyskie, marzec 1863 r.
Teofil Tobiański ocknął się z zamyślenia. Obok niego na łóżku leżał ciężko ranny kapitan Stanisław Dobrowolski, dowódca powstańczego szwadronu, do którego przyłączył się już w pierwszych dniach powstania, jeszcze w styczniu. Po kilku udanych potyczkach dołączyli do kampanii generała Mariana Langiewicza i stoczyli w jego oddziale bitwę pod Małogoszczą. Kapitan Dobrowolski został ciężko ranny podczas tej bitwy i Teofil Tobiański, który dopiero co został mianowany podoficerem, jego adiutantem, otrzymał od generała Langiewicza rozkaz zajęcia się rannym. Kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym odbyła się krwawa bitwa, Tobiański miał dalekiego krewnego, posiadającego duży dwór i majątek ziemski ukryty w niedostępnych o tej porze roku lasach. Przyjął go wraz z rannym kapitanem wielkodusznie, traktując pomoc jak oczywisty obowiązek. Sam zbyt stary, żeby brać udział w powstaniu, wyekwipował kilka wozów z żywnością dla powstańców. I nie szczędził schronienia małym oddziałom ani samotnym powstańcom przemieszczającym się po okolicznych lasach, a to uciekającym przed kozakami, a to przeciwnie — poszukującym powstańczych oddziałów, żeby się do nich przyłączyć. Wszyscy oni zazwyczaj zostawali na jedną noc i wyekwipowani ruszali w dalszą drogę, najczęściej jeszcze wczesnym świtem. Ranny kapitan Dobrowolski, który wymagał długiego leczenia, stwarzał zagrożenie dla dworu i jego mieszkańców w przypadku wizyty kozaków, którzy w ostatnich dniach tropili powstańców po wsiach i dworach, ale Ziemowit Tobiański nie potrafił i nie chciał odmówić powstańcowi gościny. Wezwał najlepszego w okolicy doktora i kazał swoim ludziom przebudować jedno z pomieszczeń w przylegającym do dworu budynku gospodarczym, który służył jako druga kuchnia, magazyn i warsztat. Pomieszczenie miało być bez okien, z ukrytym wejściem od wewnątrz. Ludzie szybko się uwijali, ale na razie ranny kapitan leżał we dworze, zajmując łóżko w sypialni gospodarza. Teofil pochylił się nad kapitanem. Ten ciągle był nieprzytomny, majaczył i wypowiadał w gorączce niezrozumiałe dla Teofila słowa po łacinie. Wiedział, że kapitan przed laty, zanim jeszcze został żołnierzem, przez trzy lata przebywał w zakonie kamedułów pod Krakowem. Stąd pewnie i znajomość łaciny, którą teraz w gorączce jakaś część jego mózgu wygrzebała z zamierzchłej pamięci i kazała poruszać ustami. Zmienił swojemu dowódcy zimny okład na czole, mając ciągle nadzieję, że organizm pięćdziesięcioletniego oficera wygra walkę z głębokimi i rozległymi ranami zadanymi przez nieprzyjacielskie kule i odłamki artyleryjskich bombardowań. W tym momencie usłyszał dźwięk otwieranych drzwi.
— Teofil, chodź na obiad — usłyszał głos Bronisławy. — Ja zajmę się teraz panem kapitanem.
Wstał i odwrócił się w jej kierunku. Zaledwie siedemnastoletnia dziewczyna jaśniała swoją urodą w blasku wschodzącego słońca, które świeciło teraz swoimi promieniami prosto na nią. Niższa o głowę od Teofila, miała nienaganną figurę nimfy, ale nawet pod osłoną długiej i przysłaniającej wszelkie anatomiczne szczegóły sukni wzbudzała w nim nieodmiennie podziw. Był zbyt skromny i niewinny, żeby zbyt śmiała myśl przemknęła choćby przez jego umysł, ale przecież kochał ją z całego serca. Kilka jego wakacyjnych pobytów w domu wuja spowodowało, że zakochał się Bronce po same uszy. Nie potrafił jej tego do tej pory powiedzieć, ale czuł, że gdyby byli razem, gdyby kiedykolwiek mogło się to zrealizować naprawdę, świat stałby się po prostu piękny. Nie zastanawiał się nad tym, czy decyzja o przywiezieniu kapitana do dworu wuja Ziemowita była słuszna, czy nie powodowała zagrożenia dla domowników. Być może tak naprawdę chciał tu przyjechać, żeby pokazać Bronce, a może i wujowi, jej ojcu, że jest mężczyzną, że jest adiutantem dowódcy szwadronu kawalerii w powstaniu, że zdaje najtrudniejszy egzamin z bycia Polakiem i katolikiem. On, który ma dopiero dwadzieścia lat, ale już wie, kim jest i czego chce w życiu. Z dumą nosił przy pasie szablę, starą ojcowską karabelę, i colta 1851 Navy przydzielonego mu przez dowódcę. Kiedy teraz się wyprostował i stanął przed Bronką, miał w sobie tę żołnierską dumę, która dodawała mu skrzydeł. Dumę, jaką może mieć w sercu Polak, który oddaje swój los na służbę Ojczyzny, kiedy to na jej ołtarzu składa całe swoje życie. Teofil po raz pierwszy spojrzał Bronce w oczy bez cienia nieśmiałości, która kryła się w nim jeszcze podczas kilku pobytów w dworku Tobiańskich, i która nie pozwalała mu wyjawić ukochanej swoich uczuć. Wiedział, bo widział to w oczach Bronki, że imponuje jej pan rycerz w mundurze podoficera wojska powstańczego, że imponuje jej ten mężczyzna, który ostatnim razem, ledwie z pół roku temu był zaledwie nieśmiałym chłopcem niezdolnym do przyznania się do tego, o czym ona i tak zbyt dobrze wiedziała. Oboje patrzyli sobie teraz w oczy w milczeniu. W obojgu narastało uczucie, którego żadne nie chciało już hamować ani ukrywać. Ona, siedemnastoletnia, ale dojrzała już młoda kobieta, marząca o prawdziwym mężczyźnie zdolnym być bohaterem, ale i czułym mężem i ojcem. On marzący o kobiecie czekającej na niego, kiedy trzeba oddać czas, zdrowie i nierzadko zaryzykować życie w obronie świętej ojczyzny, o kobiecie, która dotknie, przytuli, powie dobre słowo i uszanuje jego rany, jego męstwo, jego poświęcenie, jego pasję i nie powie mu, że zaniedbał ją dla ojczyzny. Patrzyli sobie w oczy bez pamięci. Czas się zatrzymał.
— Bronka… — wyszeptał.
— Teofil… — wyszeptała ona.
Chciał ją teraz dotknąć, przytulić, ale skromność i nieśmiałość, którą ciągle dźwigał, obarczony nią przez wychowanie w domu rodzinnym, pozwoliło mu teraz tylko na i tak śmiałe uchwycenie ręki dziewczyny. Nie wzbraniała się, oddała mu rękę bez oporu, jakby zniewolona jego gestem. Teofil śmiało patrzył jej w oczy. Był powstańcem, dorósł do wyznania swej ukochanej tego, co do tej pory skrywał tak głęboko w sercu. Pochylił głowę i pocałował dłoń Bronki. Potem znów spojrzał w jej oczy i teraz rzucił wszystko na szalę szczęścia lub nieszczęścia, wygranej lub przegranej, miłości, albo rozczarowania.
— Bronka… — Wolałby brzmieć bardziej zdecydowanie, ale tylko głośny szept wyszedł z jego ust. — Chcesz być moją żoną? Kochasz mnie tak, jak ja ciebie pokochałem? Bez pamięci? Powiedz…
Milczenie, które zapadło, zdawało się Teofilowi przedłużać w nieskończoność. Nie powiedziałby, czy trwało jedną minutę, czy pięć. Dla niego trwało całą wieczność. Bronisława zdawała się w pierwszej chwili niezmiernie zaskoczona. Oddała Teofilowi rękę i czuła jeszcze iście anielski dotyk jego ust. Kiedy ucałował jej dłoń, poczuła się jak w niebie. Było to tak niespodziewane i niezwykłe. Jeszcze trzy godziny temu była pewna, że go nigdy nie zobaczy. W sierpniu, kiedy kończyły się wakacje, wyjechał nagle i nie rzekł ani słowa. Czekała, tak długo czekała, aż coś zrobi. Miała już siedemnaście lat. Jej starsza siostra w jej wieku była już zaręczona, a teraz dziewiętnastolatka Maria, rok po ślubie, oczekuje dziecka, jak pan Bóg przykazał. Ona pokochała Teofila z całego swego dziewiczego serca. Ale jej wybranek, chociaż zdawał się nią zainteresowany, nigdy nie zrobił w jej kierunku żadnego odważniejszego gestu. Nigdy nie zaprosił jej na wspólny spacer, nigdy nie podsadził na koń, nie poprosił do tańca na balu ani nie poprowadził w niedzielę do ławki w kościele. Jej serce czuło, że chce jej, ale nigdy nie dostała na to żadnego dowodu, aż tu nagle teraz pocałował ją w rękę… i poprosił o nią… na zawsze.
— Tak, Teofilu — uśmiechnęła się uradowana. — Mój kochany — wyrwało jej się, choć od razu powściągnęła się nieco. — Jeśli chcesz prosić mnie o rękę… mówię „tak”! — Łzy stanęły jej w oczach, a emocja nie pozwoliła powiedzieć nic więcej.
— Miła moja! — Teofil ukląkł teraz przed nią i począł całować jej rękę już bez tej nieśmiałości, jaką miał w sobie jeszcze przed chwilą. — Miła moja, kochanie moje… — powtarzał, nie mogąc wydukać nic więcej.
Bronka pierwsza się opanowała. Dotknęła dłonią jego włosów, spojrzała na niego klęczącego przed nią i całującego jej dłoń, po czym powiedziała z czułością:
— Musisz, kochany, poprosić mego ojca.
Teofil podniósł głowę i jego wzrok napotkał spojrzenie ukochanej. Jej oczy mówiły mu, że ona go kocha. Nie mógł mieć już żadnej wątpliwości, szczęście przyszło po niego.
— _Finis coronat opus_ — usłyszeli bełkotliwy głos majaczącego w gorączce kapitana.
— Biegnę do twego ojca, Bronka! — Wstał, cały czas trzymając jej rękę jak największy skarb.
— Idź, kochany. — Uśmiechnęła się, muskając ręką jego twarz. — Będziemy mieli dla siebie jeszcze dość czasu, a teraz muszę zająć się twoim dowódcą. Mój ojciec i matka czekają na ciebie z obiadem. Mamy też gości.
Puścił jej rękę, odwzajemniając uśmiech skłonił się po rycersku.
— Bywaj, pani.
Wyszedł zakochany w Bronce jak nigdy dotąd. Gdyby ktokolwiek zażądał od niego w tej chwili ciała czy duszy, za nią oddałby je bez wahania. Wszystkie czarne chmury odpłynęły. Kozacy tropiący rannych powstańców przestali zajmować jego umysł, teraz istniała tylko Bronka i delikatny dotyk jej dłoni. Skierował się w stronę jadalni. Okazało się, że oprócz Ziemowita Tobiańskiego i jego żony na śniadaniu zjawili się też goście. Tobiański nieco się zasępił, bo teraz dopiero uświadomił sobie, że nie będzie teraz, zaraz okazji do poproszenia o rękę Bronki. Ale szybko się też i rozchmurzył, kiedy rozpoznał twarze kompanijnych towarzyszy.
— Teofilu, przedstawiam ci moich gości. — Ziemowit ze swoimi nienagannymi manierami wstał, kiedy zobaczył Teofila. — Pan pułkownik Atanazy Kobylański i jego adiutant major Kostecki. A to mój ukochany Teofil, synowiec Franciszka Tobiańskiego, z którym jestem spokrewniony przez moją prababkę, a który moim najserdeczniejszym druhem od dzieciństwa był.
— Znamy my się z brateńkiem, znamy! — Sędziwy pułkownik podniósł się na chwilę, podając rękę Teofilowi. — Widywaliśmy pana Teofila przy Langiewiczu. Zacny młodzieniec, który w tak młodym wieku potrafi się przydać tam, gdzie bije dzisiaj serce Polski.
Pułkownik Kobylański swoje najlepsze młodzieńcze lata oddał wojsku. Był uczestnikiem powstania listopadowego. Teraz, po trzydziestu ponad latach, będąc już w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, ruszył ze swojego majątku pod Krotoszynem, przekroczył prusko-rosyjską granicę i jeszcze w pierwszych dniach lutego dotarł pod Wąchock, dokąd zmierzali ochotnicy z całej Polski. Zbyt stary był, aby przyjmować poważniejszą funkcję w oddziałach Mariana Langiewicza, był jedynie jednym z pięciu oficerów w jednym ze szwadronów. Po bitwie pod Małogoszczą na czele kilkuosobowej konnicy postanowił odwiedzić starego druha Ziemowita Tobiańskiego.
— Tak więc powiadam ci, brateńku, że Langiewicz ruszył teraz pod granicę austriacką do Goszcza. Tam będzie siedziba sztabu powstania. Słuchy chodzą, że to Langiewicz przejmie teraz przywództwo nad powstaniem.
— Powiadają, że i ze trzy tysiące bitnego żołnierza stoi przy nim. — Ziemowit był wyraźnie rozemocjonowany wieściami, które mu stary druh, towarzysz doli i niedoli z lat młodzieńczych przyniósł.
— Ducha, brateńku, nam nie brakuje. Ale gorzej z uzbrojeniem. Co czwarty jeno do powstania jaki to karabin przyniósł. Rewolwerów u nas nie uświadczysz, jeno kilku oficerów w szwadronie całym wyposażonych w one. Kosy postawione w sztorc, stare szable pamiętające czasy towarzyszy husarskich, oto nasze wyposażenie. Naprzeciwko nowoczesnym karabinom nasze dworskie dubeltówki, zacne, ale na niedźwiedzia dobre z dwudziestu sążni palić. Austriackie czy belgijskie karabiny i z 500 sążni trafiają. Gdzie nam się równać z naszymi skałkowymi dubeltówkami do ich gwintowanych, kapiszonowych karabinów.
— Słyszałem, że Langiewicz pod granicę poszedł, bo mu Austriacy moc tych karabinów obiecali.
— Tako i jako prawda, brateńku. Ale jak będzie? Umiesz, brateńku, liczyć? Licz na siebie.
— Prawdę rzeczesz… O strasznych zbrodniach rosyjskich słyszeliśmy. Żyd, który nam pocztę wozi i dobra różne, człek zaufany i wiarygodny, takie wiadomości przyniósł. Czy to podobna, że Węgrów spalony? Kobiety i dzieci wybite przez kozaków? I powiadają niby, że i Miechów po bitwie okrutnie spacyfikowany.
— Spłonął i Wąchock. Jak powiadasz, Węgrów, a kilka dni później Siemiatycze. Kto nie zdołał zbiec do lasu, został zamordowany. Mordowanie niewinnych kobiet, starców i dzieci, trupy mężczyzn i kobiet z niezliczonymi ranami na ciele, zupełnie nagie, leżały bez pogrzebu.
— Zmarłych pochować! — wyrecytował zduszonym głosem Ziemowit Tobiański, kiwając z niedowierzaniem głową.
— To nauka Chrystusa! Uczynki miłosierne względem ciała. Ale ta swołocz to nie chrześcijanie. Dzikość mongolska z bizantyjską obłudą sprzymierzyły się, aby zabić nieszczęsną Polskę.
— Apokalipsa! Koniec świata, jaki znamy. Czy słuszna, myślisz, Atanazy, decyzja o wybuchu powstania była? Czy my mamy jakieś szanse?
— Duch w Polakach ogromny. Poza dużymi miastami, gdzie mają Rosjanie koszary, reszta prawie cała Polska nasza. Ale jakbyśmy zaczęli wygrywać, co zrobią Prusy?
— Oto pytanie.
— Myślę, Ziemowicie, że powstanie wybuchło, bo nikt już nie potrafił zatrzymać tego poczucia krzywdy, niesprawiedliwości i poniżenia, jakie Rosjanie wam tutaj w Kongresówce zgotowali ostatnimi czasy.
— Kara przyszła na Rzeczpospolitą wielka. Hańba niewoli. Jak w świętych księgach. Niewola babilońska.
— Tak jak i w Biblii, tak i u nas. Kara za grzechy bałwochwalstwa. Skoro niemieccy króle mieli być lepsi, obce języki i stroje lepsze, a dla wielu obca wiara i tradycja lepsza niż ojcowska, tedy upadek przyjść musiał. Kiedym się rodził, nasz Krotoszyn jeszcze w Rzeczpospolitej był. Miałem pięć lat jeno, czego pamiętać nie mogę, kiedy nas zagarnęli Prusacy. Pięć lat tylko byłem wolnym człowiekiem w moim długim życiu. Potem trochę nadziei, siedem lat przy Napoleonie, ale to wszystko ułuda się okazała. Patrząc z perspektywy czasu, jakbym był pod Moskwą zginął, oszczędziłby mi Bóg widoku tego upokorzenia. Przyjechałem do Powstania wolność zobaczyć albo zginąć. Do niewoli wziąć się nie dam! Dziękuję Bogu, żem mundur mógł nałożyć w szeregach powstańczego wojska. Serce mi biło pod Małogoszczą po polsku. Nic kule! Nic śmierć! Stanąć z szablą naprzeciw Moskali przeklętych jako wolny człowiek to łaska wielka. I chwała Bogu za tę łaskę!
— I ja tak czuję, Atanazy. Ale że mnie podagra do ziemi przywiązała, na konia nie pozwoliła nawet usiąść, tedy wojować się nie da. A żem jeszcze po śmierci pierwszej mej żony, drugą sobie wziął, tedy najmłodsza moja córa ledwie piętnaście ma wiosen. Zostawić ich tu nie chciałem. Da Bóg jeszcze kilka lat dla nich pożyć.
— A toś ty jurny, Ziemowit — zaśmiał się pułkownik. — Ja już wnuki mam starsze.
— My już niedługo umrzemy. Ale jeżeli nie teraz, to i tak kiedyś Rzeczpospolita zmartwychwstanie. Wierzyć w to chcemy i musimy. Ja wierzę, że te moje sikorki wolną Polskę zobaczą.
— _Ad meliora tempora_! Daj Bóg!
— I w tej intencji my nasze życie poświęcaliśmy, Atanazy, w każdej wojnie i powstaniu. I nasze całe życie temu poświęcamy. Naszym dzieciom.
— Dobrze rzeczesz.
Ziemowit wstał i podszedł do kredensu. Wyjął stamtąd butelkę kryształową z nalewką.
— Poranek wprawdzie, ale i okazja wielka. — Spojrzał na żonę, która właśnie się pojawiła w pokoju, a która z troski o jego zdrowie głową na znak dezaprobaty pokręciła, brwi marszcząc przy tym niedwuznacznie. — Moja kochana Waleria zrozumie, że kompana z szóstego pułku ułanów pod dowództwem pułkownika Dziewanowskiego spotkałem. I wypić miodu na tę okoliczność obowiązkiem Polaka jest. _Aetas dulcissima adulescentia est_. — Ziemowit zaczął rozlewać do kryształowych pucharów nalewkę.
— Wtedy się poznaliśmy — ożywił się Atanazy. — To był pułk służący w dywizji pod dowództwem generała Dąbrowskiego.
— Dokładnie: Trzecia Dywizja wojsk Księstwa Warszawskiego. To był tysiąc osiemset dziewiąty rok. Nasz pułk liczył sobie ośmiuset ułanów. Całe wojsko, trzy dywizje liczyły sobie ponad trzydzieści tysięcy dobrze zmotywowanych, wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy. Jak by się dzisiaj taka siła przydała…
— Ale w tysiąc osiemset dwunastym do Wielkiej Armii wystawiona, wszystkich nas Polaków pewnie ze sto tysięcy — przypomniał Atanazy.
— I poznał wuj generała Dąbrowskiego osobiście? — zapytał Teofil, wyraźnie ożywiony wspomnieniem okresu napoleońskiego.
— Byłem wtedy dokładnie w twoim wieku. Nie raz z nim rozmawiałem. Był dla nas legendą. Śpiewaliśmy taką pieśń, którą nie wszyscy pamiętają, w tej wersji, „Mazurek Dąbrowskiego”. Zresztą Józefa Wybickiego, który był autorem tej pieśni, też poznaliśmy.
— Zaśpiewajmy, Ziemowit, młodym. — Atanazy skończył właśnie spijać miód z pucharka, a gospodarz natychmiast nalał mu do pełna ponownie. — _Ad maiorem Dei gloriam_.
— A zaśpiewajmy! — Ziemowit podniósł swój puchar i upił sporo, jakby szukając wzmocnienia do śpiewu. Zanim skończył, zaczął śpiewać głębokim barytonem Atanazy. Po chwili dołączyli do niego Ziemowit i major Kostecki.
_Jeszcze Polska nie umarła,_
_kiedy my żyjemy._
_Co nam obca moc wydarła,_
_szablą odbijemy._
_Marsz, marsz, Dąbrowski_
_do Polski z ziemi włoski_
_za Twoim przewodem_
_złączem się z narodem._
Po refrenie zamilkli, może dlatego, że nie pamiętali reszty zwrotek, a może dlatego, że pucharki były znowu puste.
— Teofilu! Bądź tak miły i każ chłopom przynieść beczułkę z piwnicy.
— Coś ty, Ziemowit, rozum jużeś całkiem postradał! — syknęła Waleria, trącając męża ręką. — Po południu ksiądz proboszcz przyjedzie w sprawie ofiary na remont dachu, a ty tu pijany będziesz od rana.
— Nie pijany! Nie pijany! Czy ty mnie kiedyś pijanego widziałaś?
Atanazy, nie chcąc pokazać, że słyszy małżeńską potyczkę, zaczął nucić żołnierską pieśń, puszczając oko do Teofila. Ten uśmiechnął się, rozumiejąc, co chce mu dać do zrozumienia stary pułkownik, wstał od stołu i ruszył w kierunku drzwi, kątem oka rejestrując niezadowolone spojrzenie pani Walerii. Pomyślał, że dziś o rękę swojej ukochanej już nie poprosi. Wiedział jednak, na jakie napięcia i trudy narażeni byli żołnierze, trudno było mu nie przyznać im prawa do poszukania chwili odprężenia i przyjemności ze spotkania, którą dobry miód potęgował z całą pewnością. Sam rezolutnie postanowił nie pić, żeby się nie narazić przyszłej teściowej. Szybko znalazł chłopa, który pracował w warsztacie, i polecił przynieść beczkę najlepszego miodu. Sam udał się do swojego dowódcy, gdzie też miał nadzieję spotkać Bronkę. Zastał ją tam zmieniającą po raz kolejny okład na głowie kapitana Dobrowolskiego.
— Dziś po południu znowu ma przyjechać doktor — powiedziała.
— To dobrze. Nie mam wrażenia, żeby się mu poprawiło.
— Dopiero pierwszą dobę przebywa w dobrych warunkach, opatrzony przez doktora. Daj mu czas.
— Tak. Tydzień przeleżał w wiejskiej chacie. Nie mogliśmy się stamtąd ruszyć, bo wszędzie było na drogach pełno Moskali. Potem jechaliśmy nocą, bo psubraty nocą się boją zapuszczać do lasu.
Bronka stanęła naprzeciwko niego. Znowu patrzyli sobie bez opamiętania w oczy. Dotknęła go ręką.
— Tak boję się o ciebie. Wiem, że musisz walczyć w powstaniu, ale boję się.
— Bronka! Nie po to Bóg nas złączył, żeby nas teraz rozdzielał. Wojna się skończy. Wygramy! I będziemy w wolnej Polsce szczęśliwi. Bardzo szczęśliwi.
— Wiem… — Przysunęła się do niego. Nie śmiała nawet myśleć o tym, czego teraz zapragnęła, kiedy jego męska, trochę zarośnięta twarz była tak blisko. On chwycił jej ramię i zsunął dłoń do jej dłoni. Drugą objął ją delikatnie i zbliżył się do niej. Ich twarze były zaledwie kilka centymetrów od siebie. Oboje niczego nie planowali. Oboje nigdy jeszcze nie doświadczyli pocałunku. Teraz ich twarze zbliżały się do siebie same. Bez ich woli. To, co ich zbliżało teraz do siebie, było silniejsze od nich samych. Teofil musnął ustami jej czoło. Poczuł jej zapach. Musnął ustami jej policzek. Poczuł, że Bronka zbliża usta do jego ust. Znaleźli się. Poczuł smak jej cudownych ust. Nie marzył nawet dziś rano, że to możliwe. Ona przywarła do niego, obejmując drugą ręką jego szyję. Trwali w pocałunku długą chwilę. Najdłuższą i najkrótszą jednocześnie chwilę w ich życiu. Czas przestał istnieć. Nie ma czasu, gdzie jest miłość. Odsunęła usta i dotknęła jego policzka swoją dłonią. Oboje czuli się spełnieni i szczęśliwi, mogąc tak trwać w tej cudownej chwili i patrząc sobie nawzajem w oczy.
_— Deus omnem lacrimam ab oculis eorum_ _—_ usłyszeli za plecami głos majaczącego kapitana Dobrowolskiego. Przypomnieli sobie teraz o jego obecności i zrobiło im się nieswojo. Oboje mieli nadzieję, że kapitan nic nie zauważył. Bronka podeszła do rannego oficera i otarła ręcznikiem jego spoconą twarz. Potem zerknęła na zegar stojący koło pieca.
— Muszę już iść do kuchni. Zbliża się południe. Mamy dziś gości, muszę pomóc pani Genowefie.
— _Ad imaginem quippe Dei factus est homo__._ — Kapitan Dobrowolski nie przestawał majaczyć.
— Idź zatem, a ja zostanę z kapitanem. Wytłumacz mnie przed gośćmi.
— Poproszę Jankę, żeby została z chorym. Poczekaj chwilę.
Zniknęła za drzwiami, zostawiając mu najpiękniejszy uśmiech, jaki widział kiedykolwiek. Była rozpromieniona jak i on. Usiadł koło rannego. Trudno było mu zapanować nad swoim szczęściem. Czuł jeszcze smak ust ukochanej i jej zapach. Był dzisiaj najszczęśliwszym kawalerem w powstaniu. Co tam w powstaniu, w całej Polsce. Nie miał wyrzutów sumienia za ten pocałunek. Miał najczystsze intencje wobec Bronki. Dzisiaj obiecali sobie miłość po grób. A pocałunek był tego potwierdzeniem. Teraz tylko uzyskać pozwolenie i błogosławieństwo rodziców, a potem i Bóg pobłogosławi przy księdzu, jak tylko powstanie zwycięży. Wtem usłyszał jakieś krzyki na podwórzu. Wyjrzał przez okno i zobaczył trzech żołnierzy: wuja Ziemowita, pułkownika Atanazego Kobylańskiego i majora Kosteckiego. Ten trzeci niósł w rękach dwa skałkowe pistolety. Ponieważ był to komplet, jakiego często używano do pojedynków, Teofil wystraszył się w pierwszej chwili, że podpici już być może kompani pokłócili się i oto idą z sekundantem majorem Kosteckim na pojedynek. Jednak bardzo szybko, po wybuchach salw śmiechu, zorientował się, że brać żołnierska po prostu dobrze się bawi. Na szczęście w tym momencie drzwi się otworzyły i weszła Janka. Teofil podziękował jej i pobiegł w kierunku podwórka. Wolał być przy tej zabawie starych kamratów i pilnować bezpieczeństwa. Nie raz widział w obozie, jak podpici żołnierze podczas brawurowych popisów ulegali zranieniom, a nie rzadko ginęli. Kiedy znalazł się na dworze, zobaczył trzech żołnierzy zmierzających w kierunku łączki za stodołą. Pobiegł za nimi. Ziemowit był ubrany w swój zwykły surdut szlachecki, na który nałożył teraz kożuch, na dworze był bowiem lekki mróz. Przepasał się swoją szlachecką karabelą z posrebrzaną rękojeścią w kształcie jaszczura. Na głowę zaś założył starą ułańską rogatywkę z Księstwa Warszawskiego. Te same rogatywki mieli na głowach jego kompani, z tym że oni byli ubrani również w ułańskie kurteczki i wysokie oficerskie buty. U ich bioder zwisały karabele dla odmiany z czerwoną rękojeścią. Teofil pomyślał, że gdyby potrafił malować, chętnie by utrwalił ten widok na płótnie. Ziemowit podszedł do ogromnego kamienia na łączce za stodołą i postawił na nim kielich, z którego przedtem starannie odpił pozostałą tam jeszcze resztkę miodu. Wrócił do swoich kompanów i ryknął śmiechem. Teofil dotarł do nich w tej samej chwili.
— Teofil będzie naszym sędzią. — Ziemowit pokazał na niego palcem.
— I owszem, wuju. A jaka konkurencja się rozegra?
— Strzelanie do pucharów!
Teofil przekonał się, że na szczęście trzej kompani nie są aż tak pijani, jak to wyglądało z daleka. Entuzjazmu dodawało im przede wszystkim spotkanie po latach. Alkohol radość wzmocnił, ale starzy wiarusi trzymali się ciągle dobrze.
— Założyliśmy się o to, kto pierwszy trafi ze starego skałkowca w pusty już niestety pucharek. — Atanazy ryknął śmiechem. Wtórował mu Ziemowit.
— Oby proch nie zawilgotniał — zauważył Teofil z miną znawcy.
— Ano zobaczymy. — Atanazy wycelował w pucharek stojący na kamieniu w odległości około dziesięciu sążni od niego. Już po sekundzie usłyszeli huk wystrzału i w pierwszym momencie zobaczyli jedynie ogromną smugę dymu. Po chwili dym ulotnił się i w oddali zobaczyli nienaruszony pucharek stojący nadal na kamieniu. Salwa śmiechu była chyba ze dwa razy głośniejsza niż sam wystrzał.
— Teraz ja. — Ziemowit wycelował swój pistolet i ledwie to uczynił, wystrzelił. Tym razem salwa śmiechu była zsynchronizowana idealnie czasowo z wystrzałem. Dym, który zakrył ponownie przez kilka sekund widok, ulotnił się, a ich oczom ukazał się nadal nienaruszony pucharek stojący sobie spokojnie na kamieniu.
— I co dalej? — rechotał Atanazy. — Zdaje się, że skończyła się amunicja.
— Rzucamy kamieniem! — Ziemowit dusił się ze śmiechu.
— O nie, przepraszam. Jest amunicja i jest czym strzelać! — Teofil wyciągnął z kabury swojego colta model 1851. Oryginalny colt na licencji amerykańskich zakładów Samuela Colta produkowany dla armii rosyjskiej. Tobiański dostał go po jednej z pierwszych potyczek po trafieniu do oddziału kapitana Dobrowolskiego.
— Atanazy, strzelaj! — Ziemowit wskazał mu na Teofila.
Pułkownik ostrożnie wziął do ręki rewolwer.
— Powiem ci, Ziemowicie, żem z takiego cuda jeszcze nie strzelał. — Wybuch śmiechu po raz kolejny niósł się po polanie aż do wysokiej i gęstej ściany wiekowego boru. — Ale jak Bóg da, to się uda.
Wymierzył i nacisnął spust. Rewolwer nie wystrzelił.
— Panie pułkowniku, trzeba napiąć kurek! — Na wszelki wypadek Teofil pokazał palcem, w którym miejscu.
Pułkownik napiął kurek, wymierzył i natychmiast wystrzelił. Pudło. Puchar nadal był nienaruszony. Salwa śmiechu wesołej kompanii zagrzmiała po raz kolejny. Teofilowi udzielił już się całkowicie nastrój.
— Teraz ja! — Ziemowit przejął colta, ustawił się na pozycji, po czym napiął kurek i wymierzył. Padł kolejny strzał. Puchar stał nieporuszony, co wywołało kolejną falę wesołości.
— Pucharek zaczarowany! — Ziemowit nie mógł uwierzyć.
— Zaczarowany przez Walerię — rechotał Atanazy.
— Pana kolej, pułkowniku — zachęcał Teofil
— Ostatnia próba. — Atanazy stanął na pozycji i szybko wymierzył w cel. Kilka sekund trzymał cel na muszce. Strzał. Kryształowy puchar rozsypał się na setki drobnych części.
— _Vici!_ — krzyknął, podnosząc ręce w geście zwycięstwa.
Przyjął najpierw gratulacje od Ziemowita, a potem kolejno od pozostałej dwójki. Teofil schował swojego colta do kabury.
— To cacko ma sześć strzałów. To dużo. Można zabić sześciu wrogów. — Atanazy kiwał z uznaniem głową. — Nie wiem, czy to postęp, czy krok w tył, ale dobrze, że nasza młodzież ma to, co inni mają.
— Rosjanie kupili ogromne ilości rewolwerów do swojej armii. W zasadzie każdy oficer w armii carskiej ma rewolwer, ale najczęściej też oddziały konne są w nią wyposażone. My mamy tylko zdobyczne — skomentował Teofil.
Wtem w oddali zaczęły bić dzwony. Mężczyźni od razu ucichli.
— No to mamy już dwunastą. „Na Anioł pański”. Mości panowie, nie jesteśmy niewiastami, jeno żołnierzami, ale czas wojenny, ciężki dla ojczyzny. Chodźmy do kapliczki zmówić „Na Anioł Pański”, powierzyć sprawy powstania i sprawy Polski Przenajświętszej Panience — powiedział Ziemowit.
— Dobrze rzecze. — Atanazy spoważniał nagle i przestał chichotać — Chodźmy. Kto wie, ile jeszcze tych „Na Anioł Pański” będzie nam dane przeżyć.
Mężczyźni ruszyli w kierunku kapliczki znajdującej się przy wjeździe z traktu do dworu. Droga nie była zbyt uczęszczana, bo prowadziła jedynie do kilku majątków ziemskich w okolicy i kończyła się na ostatnim z nich. Kapliczka murowana z kamienia, z kopią ikony Matki Boskiej Częstochowskiej. Oprócz trzech mężczyzn koło kapliczki zebrało się kilka kobiet i dwóch chłopów z dworu. Dzwony jeszcze biły w kościele, kiedy Ziemowit, Teofil i Atanazy ze swoim adiutantem dotarli w jej pobliże. Uklękli. Zaczął Ziemowit:
— _Angelus Domini nuntiavit Mariae_.
Kamraci odpowiedzieli:
— _Et concepit de Spiritu Sancto_.
A potem wszyscy razem męskimi, gromkimi głosami:
— _Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventris tui, Iesus. Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae. Amen._
— _Ecce ancilla Domini_,
— _Fiat mihi secundum verbum tuum_.
I razem:
— Ave, Maria, gratia plena…
Kiedy skończyli, zapadła cisza. Wszyscy modlili się w milczeniu. Wszyscy, i chłopi, i ich żony, i czwórka obecnych tam żołnierzy, czuli ciężar wojennej niepewności jutra. Matka Boża przychodząca do nich w południowej modlitwie pozwalała złapać oddech i nabrać sił. Trzech kompanów rozbawionych jeszcze przed chwilą, teraz zamilkło, powierzając swój los Opatrzności przez ręce Maryi. W którymś momencie Ziemowit poczuł, że na nim jako na gospodarzu spoczywa obowiązek zakończenia modlitwy.
— Niech was wszystkich Bóg przez ręce Matki Bożej ma w swojej opiece. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen!
Ludzie zaczęli się rozchodzić. Czterech towarzyszy stało przy kaplicy w zadumaniu. Ziemowit wpatrzony był w ikonę Czarnej Madonny.
— Ile to już razy Rzeczpospolita była napadana i niszczona. Czasem zwątpienie się pojawia w sercu człowieka. Jaki sens tego żywota, kiedy napady barbarzyńców się nie kończą i żyć uczciwemu ludowi nie pozwalają?
Zapadła chwila ciszy. Mężczyźni wpatrzeni byli w ikonę, jakby szukając odpowiedzi.
— Piękna ta ikona. We mnie sam ten obraz zawsze nadzieję wzbudza i radość daje — powiedział major Kostecki, dotąd milczący.
— A ja ci odpowiem, Ziemowit, na co to. — Atanazy, jeszcze przed kwadransem rozbawiony, teraz stał poważny i zamyślony. — To wszystko na życie wieczne!
Teofil stał na drodze tak samo zamyślony i wpatrzony w ikonę, kiedy usłyszał nagle tętent konia. Od miasteczka jakiś jeździec gnał konno galopem. Najwyraźniej coś się działo niepokojącego. Ziemowit wybiegł na drogę, przyglądając się jeźdźcowi, który szybko zbliżał się w ich kierunku.
— Na Boga to Wacek, fornal z majątku pana Żubreckiego!
Po kilku chwilach jeździec głośnym okrzykiem i dynamicznym ściągnięciem lejcy prawie w miejscu zatrzymał konia.
— Jaśnie panie! Pan Żubrecki posłał mnie, żeby pana ostrzec. Moskale ze trzy różańce temu napadli na folwark pana Kruciny.
— Ilu ich jest?
— Nie wiem, panie! Nasz stajenny Janek był tam zaprowadzić konia, ale kiedy zobaczył wojsko, zawrócił i uciekł. Widział tylko, jak jedni skręcali do majątku pana Kruciny, a inni jechali prosto do nas.
— Bóg zapłać panu Żubreckiemu, że cię przysłał. Jedź dalej! Ostrzeż innych.
— Pędzę! — krzyknął Wacek i ruszył galopem przed siebie.
Ziemowit nie stracił ani przez moment spokoju ducha. Spojrzał na Teofila i podszedł do niego. Położył rękę na jego ramieniu.
— Teofil! Zrób dla mnie jedno i nie zwlekaj, synu! Zbierz me córki, Walerię i te dwie młode, co w kuchni pomagają, i szybko, bez gadania, uciekajcie do lasu. Wiesz, gdzie ziemianka stoi. Bywaliśmy tam latem. Wszystko tam przygotowane i zamaskowane. Komina na razie nie pal, chyba że w nocy. Przetrwacie! Jeno dla niepoznaki ze sto sążni brzegiem strumyka idźcie, żeby na śniegu śladów nie zostawić. Potem skręcajcie do lasu. Jak będzie po wszystkim, przyślę kogoś. A teraz szybko!
Teofil chciał powiedzieć, że wróci, ale wiedział, że Moskale na koniach mogą być lada chwila we dworze i nie ma chwili do stracenia. Pobiegł w kierunku domu. Usłyszał tylko, jak Atanazy w tym czasie wołał na swoich ludzi, którzy niedaleko w szopie stali, żeby na koń wsiadali.
— Zdążymy jeszcze drogą uciec. Potyczka nam tu niepotrzebna.
Teofil biegł ile sił w nogach. Ubity na podwórzu śnieg spowodował, że mało się nie przewrócił. Po chwili wpadł do dworu.
— Moskale zaraz tu będą! — wrzasnął.
W kuchni natknął się na przerażone Bronkę i Jankę.
— Moskale jadą! Ojciec kazał mi was zabrać do ziemianki w lesie. Zakładajcie kożuchy i biegiem!
— A co z kapitanem? — zapytała przestraszona Bronka.
— Ubierajcie się. Weź jeszcze Hankę i młode z kuchni. Szybko, nie ma czasu. Ja każę, żeby stajenni schowali kapitana w sianie. Do lasu nie damy z nim rady.
Bronka nie oponowała. Rozumiała, że nie ma czasu. Zaczęły się ubierać. Teofil wyskoczył jeszcze przed ganek. Zobaczył, jak ludzie Atanazego, których było łącznie z jego adiutantem dziesięciu, siedzieli już na koniach, gotowi odjechać. Atanazy wsiadał właśnie na konia, ale wiek, a może wypity alkohol spowodował, że nie dał rady. Pośpieszył mu z pomocą Ziemowit. Wkrótce jego stary przyjaciel siedział już na koniu.
— Bywaj, druhu! — krzyknął do Ziemowita i ruszył ostro w kierunku drogi, a jego ludzie za nim.
W tym momencie usłyszeli strzały. Teofil z przerażeniem zobaczył, że od drogi skręcają do dworu wojskowi na koniach. Wystrzały z pistoletów i mundury nie pozostawiały złudzeń. Moskale!
— Jezus Maria! — krzyknął przerażony. Odwrócił się i wszedł do środka. Zaryglował drzwi dworu wielkim drewnianym ryglem, który leżał koło okna rzadko używany. Kątem oka zobaczył na szafce karabelę. Wziął ją i szybko przypiął do pasa. Wbiegł do kuchni. Zastał tam Walerię z córkami i młode kuchenne, już ubrane i gotowe.
— Tylnymi drzwiami, szybko! Moskale na podwórku!
Odgłosy strzałów i okrzyki nie pozostawiały wątpliwości, że na podwórzu rozgrywa się bitwa. Teofil nie znał odpowiedzi na pytanie, ilu członków miał oddział Moskali. Ale i tak trzeba było ewakuować kobiety. Wyciągnął teraz z pochwy karabelę i wybiegł pierwszy tylnymi drzwiami. Wpadł do ogrodu. Za ogrodem w dole płynął strumyk. Musieli jak najszybciej dostać się do strumyka.
— Do strumyka, szybko! — krzyknął.
Kobiety biegiem rzuciły się w kierunku, który im wskazał. Sam zamknął drzwi, żeby nie wskazywać ewentualnym ścigającym kierunku ucieczki. Po chwili wszyscy znaleźli się w dość głębokim rowie, którym płynął strumyk. Wiedzieli, że zmoczą sobie nogi, ale w ten sposób zmniejszali znacząco ryzyko wytropienia ich przez ewentualnych ścigających Moskali. Teofil biegł ostatni. Dziewczyny razem z ich mamą Walerią wiedziały, co mają robić, bo taki sposób na ucieczkę był ustalony od początku, kiedy tylko wybuchło powstanie. Stary żołnierz Ziemowit wiedział, że na wojnie niewiasty zagrożone są okrutnym losem. Moskale, których żołnierze rekrutowali się spośród najdzikszych plemion azjatyckich, nie mieli nic wspólnego z chrześcijaństwem. W wojsku, w którym służył Ziemowit, w polskich oddziałach, zawsze panowała karność. Gwałty i rabunek były surowo zabronione. Jeżeli się zdarzały, był to wyjątek od reguły i były surowo karane. Tak było jeszcze od czasów króla Batorego. Wojsku towarzyszyli kapelani, którzy starali się trzymać wysokie morale wojska. Ale Moskale już w tym powstaniu pokazali, na co ich stać. Cały czas słychać było w oddali strzały i krzyki. Najwyraźniej mały odział Atanazego natrafił na duży opór Moskali. Teofil był rozrywany emocjami. Chciałby zawrócić i pomóc walczącym, a z drugiej strony nie chciał opuścić ukochanej z jej matką i pozostałymi dziewczynami. Odeszli już na dobre sto sążni strumykiem, teraz przed nimi rysowała się ciemna ściana lasu. Jeszcze ze dwadzieścia sążni i będą tuż w lesie. Teofil zatrzymał się i obejrzał za siebie. Nikt ich nie ścigał. Zabudowania zasłaniały ich całkowicie od podwórza, na którym rozgrywała się bitwa.
— Do lasu! — krzyknął w kierunku kobiet.
Kobiety zaczęły się wspinać po skarpie i po chwili były już na linii drzew. Po dalszych kilku chwilach zniknęły w gęstwinie choinek. Teofil wycofywał się tyłem, bacznie patrząc, czy ktoś nie był świadkiem ich ucieczki, ale nikogo nie zauważył. Wszedł do lasu i schował się między choinkami. Byli bezpieczni!
— Pani Walerio! Muszę wrócić, tam rozgrywa się walka. Jestem żołnierzem! — krzyknął.
Z oddali słyszeli cały czas odgłosy zażartej walki. Strzały karabinów i rewolwerów, dźwięki szabel i krzyk rannych.
— Nie możesz, Teofil! — Waleria płakała. — Ziemowit prosił cię o doprowadzenie nas do ziemianki, prawda?
— Tak!
— Zrób to! — łkała. — Nie pomożesz Ziemowitowi ani nie ocalisz dworu. Wiesz o tym?
Teofil patrzył na Walerię z bólem. Podobnie na zapłakane z przerażenia jej córki, które stały przytulone do siebie nawzajem. Nie wiedział, co ma robić. Obowiązek żołnierski nakazywał wspomóc towarzyszy w walce, a z drugiej strony obowiązek mężczyzny nakazywał zaopiekować się kobietami. Ten niespełna dwudziestoletni chłopak musiał teraz podjąć decyzję, której nawet siedemdziesięciolatek nie chciałby podejmować.
— Teofil, zaprowadź nas do ziemianki i zostań z nami — włączyła się Bronka. — Tak jak chciał ojciec.
Bronka płakała. Czuła, tak jak jej matka i siostry, że muszą być przygotowane na najgorsze. Teofil w jednej chwili zdecydował.
— Jesteście bezpieczne. Została jedna wiorsta do ziemianki, doskonale znacie drogę. Ja muszę wrócić! Jeżeli nie będę mógł pomóc Ziemowitowi, wrócę.
Waleria nie odpowiedziała. Płakała.
— Z Bogiem — powiedział Teofil do Walerii, ale zaraz potem spojrzał na płaczącą Bronkę. — Wrócę! — rzucił do niej i ruszył w kierunku strumyka.
Po kilku minutach brnięcia w wodzie znalazł się na wysokości dworu. Wspiął się po skarpie i wkrótce był w ogrodzie. Położył się na ziemi. Odgłosy strzałów i krzyków ucichły. Zaczął czołgać się w śniegu. Jego celem była kępa iglaków rosnąca obok dworu, z której, jak sądził, będzie dobry widok na podwórze. Po dłuższej chwili doczołgał się do drzewek. Jeszcze dwa sążnie i zobaczy, co się dzieje. Dotarł. Zobaczył kilkunastu leżących na ziemi ludzi. Trudno było rozróżnić w pierwszej chwili, kto jest kim. Z przerażeniem zobaczył, że trzech jeźdźców, którzy cały czas dobywają koni, to Moskale. Jeden z nich na linie przytwierdzonej do konia ciągnął zwłoki. Teofil podczołgał się jeszcze kawałek. Moskal zaciągnął zwłoki pod ganek. Teofil z trudem powstrzymał łzy. Rozpoznał ciało. To był Ziemowit.
— To wasz pan? — krzyknął Moskal na koniu po rosyjsku do kogoś znajdującego się blisko ganku.
Teofil wyjrzał zza krzaków i zobaczył stojącego w białej zakrwawionej koszuli jednego ze stajennych.
— Tak — odpowiedział po polsku stajenny.
Moskal odciął szablą linę i po chwili zeskoczył z konia. Dwóch innych w tym czasie wstrzymało niespokojne konie, jakby obserwując swojego towarzysza. Ten próbował otworzyć drzwi od dworu. Nie udało się. Były zaryglowane przez Teofila. Wyjął rewolwer i zaczął strzelać do zamka. Bez skutku. Drzwi nadal się nie otwierały.
— Wejdź przez okno — zawołał jeden z jego towarzyszy. — Polacy tam się ukrywają.
Temu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wybił szybę. Otworzył okno i po chwili był w środku. Po kolejnych kilku chwilach otworzył swoim kamratom drzwi. Zeszli z koni i obaj weszli do środka. Teofil w tym momencie podjął decyzję, że musi sprawdzić, co z Ziemowitem. Wyjął rewolwer i naciągnął kurek. Szybkimi krokami dopadł ciała Ziemowita. Czoło było przebite kozacką kulą. Wuj odszedł już do Boga. Stajenny patrzył na niego zdumionym wzrokiem.
— Na co czekasz, uciekaj! — syknął do niego.
Wycofał się szybko do krzaków. Oczy miał pełne łez. Wiedział, że musi w krzakach odczekać, aż Rosjanie wyjadą. Nagle usłyszał strzał. Potem drugi. Domyślił się, co się stało. Moskale znaleźli kapitana Dobrowolskiego. Zacisnął dłoń na rewolwerze. Kolejna fala emocji wycisnęła łzy. Po chwili zobaczył, jak Moskale jeden po drugim wychodzą ze dworu. Pierwszy z nich miał w ręku płonące polano, prawdopodobnie wyciągnięte z kuchennego pieca. Zaczął podpalać słomiany dach dworu. Po chwili słoma zajęła się ogniem. Moskal podbiegł do warsztatu i zrobił to samo. Jego kamraci wsiedli na konie. Jeden z nich podjechał do ciała Ziemowita i zaczął krążyć naokoło, tak że kopyta konia bezcześciły zwłoki. Powtarzał ten taniec z jakimś zagadkowym, bezwzględnym uporem. Teofil załkał w milczeniu. Kilka chwil temu ten człowiek był pełen życia, otoczony miłością swoich bliskich. Przez dekady tworzył dobrobyt swojej rodziny i tych, którzy dla niego pracowali. A teraz tych trzech najeźdźców chce spalić, zniszczyć jego dom, a jego samego jeszcze pośmiertnie unicestwić. Jakby sprawić, żeby martwe ciało nie było zdolne zmartwychwstać… Teofil wyciągnął colta. Wstał. To było silniejsze od niego. Ruszył w kierunku tego, który był najbliżej. Moskal natychmiast go zauważył. Sprawnie wyjął rewolwer i strzelił z ręki do Teofila. Chyba dlatego jednak, że był na koniu, który w tym czasie niespokojnie dreptał, uniemożliwiając sprawne namierzenie celu, kula przeszła bokiem. Teofil wymierzył w jego czoło. Był najwyżej pięć sążni od niego. Wiedział, że ma tylko trzy kule w magazynku. Nie obawiał się śmierci. Bał się tylko, że tych trzech barbarzyńców pozostanie bez kary, że pójdą mordować, gwałcić i kraść bez odpowiedzi, na jaką zasługują. Dlatego nie mógł chybić. Po ułamku sekundy wystrzelił. Moskal dostał prosto w czoło. Czerwony strumyk krwi popłynął w dół, a najeźdźca spadł martwy z konia na ziemię. Teofil natychmiast wymierzył w drugiego. Napiął kurek. Wiedział, że nie chybi. Po prostu wiedział. Wystrzelił. Czerwony strumyk krwi popłynął z czoła drugiego moskiewskiego bandyty, zanim ten zdążył wymierzyć dobytego ledwie colta w Tobiańskiego. Drugi trup. Pozostał ostatni. Bandyta, który przed chwilą próbował podpalać stodołę, teraz biegł w kierunku Teofila z ruską dragonką w ręku. Teofil wiedział, że nie zdąży wyjąć swojej szlacheckiej karabeli. Ale po co? Na bandytę? Wymierzył z rewolweru w jego czoło. Trzecie czoło. Trzeci strzał. Czerwona strużka krwi. Ostatni bandyta leżał martwy.Koniec\ wieńczy\ dzieło\ (łac.)
Za lepsze czasy (łac.)
Najmilszym okresem życia jest młodość (łac.)
Na większą chwałę Bożą (łac.)
Otrze Bóg wszelką łzę z oczu ich (łac.)
Na obraz bowiem Boży stworzony jest człowiek (łac.)
Wygrałem (łac.)
Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi (łac.)_
I poczęła z Ducha Świętego (łac.)
Modlitwa „Zdrowaś Maryjo” (po łacinie)
Oto ja, służebnica Pańska (łac.)
Niech mi się stanie według słowa twego (łac.)