Spotkanie w Bagdadzie - ebook
Spotkanie w Bagdadzie - ebook
Do zalanego słońcem Bagdadu docierają echa zimnej wojny. W gąszczu ulic dochodzi do nietuzinkowych spotkań: zakochanych stenotypistek, tajemniczych podróżników oraz brytyjskich szpiegów. Orient wabi archeologów i poszukiwaczy przygód swoją odmiennością, ale łatwo się tam zapomnieć, łatwo też zginąć.
Czy Victoria Jones zdobędzie serce ukochanego? Kim jest tajemniczy lotnik RAF-u? Kto zginął od pchnięcia sztyletem i za jaką sprawę?
Wątek goni wątek, wciągając czytelnika z intensywnością wschodniego bazaru.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5356-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Kapitan Crosbie wyszedł z banku wyraźnie zadowolony; jak człowiek, który realizując czek przekonał się, że ma na koncie więcej, niż się spodziewał.
Kapitan Crosbie często sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie. Taki już był. Niewysoki, krępy, z różową twarzą i nastroszonym wojskowym wąsikiem. Krok miał godny, ubierał się może zbyt krzykliwie. Gawędziarz, lubiany w towarzystwie. Kawaler o pogodnym, miłym usposobieniu, ot, zwykły, niczym niewyróżniający się mężczyzna. Setki takich jak Crosbie można spotkać na Wschodzie.
Wyszedł na ulicę Bankową, gdzie, jak sama nazwa wskazuje, mieściła się większość tutejszych banków. W chłodnym gmachu banku panował półmrok i zalatywało stęchlizną. Na zapleczu terkotały maszyny do pisania, zagłuszające inne dźwięki.
Na ulicy Bankowej w ostrym słońcu wirował kurz, panował nieopisany harmider. Samochody trąbiły wściekle, przekupnie przekrzykiwali się jak szaleni. Gdzieniegdzie w małych grupkach toczyły się zacięte spory ludzi sprawiających wrażenie, jakby chcieli skoczyć sobie do gardła, a naprawdę będących za pan brat. Mężczyźni i chłopcy z tacami przemykali ulicą, sprzedając wszelkiego rodzaju towary: prawidła, cukierki, pomarańcze, banany, ręczniki, grzebienie, żyletki i Bóg wie co jeszcze. Co chwila ktoś kaszlał i spluwał. Nad tym wszystkim unosiło się wysokie, smętne zawodzenie mężczyzn prowadzących osły i konie, którzy przepychali się przez strumień pojazdów i przechodniów, nawołując: „Balek, balek”!
Była jedenasta rano w Bagdadzie.
Kapitan Crosbie zatrzymał chłopaczka pędzącego ze stertą gazet i kupił jakiś dziennik. Z ulicy Bankowej skręcił w ulicę Raszida, główną arterię miasta, ciągnącą się prawie cztery mile wzdłuż rzeki Tygrys.
Rzucił okiem na nagłówki, wsunął gazetę pod pachę, przeszedł jakieś dwieście jardów, po czym zboczył w małą uliczkę wiodącą na rozległy chan^(). Po drugiej stronie dziedzińca znajdowały się drzwi z mosiężną tabliczką. Crosbie wszedł do środka i znalazł się w jakimś biurze.
Schludny iracki urzędnik przerwał pisanie na maszynie i wyszedł mu z uśmiechem naprzeciw.
– Witam, panie kapitanie. Czym mogę służyć?
– Pan Dakin jest u siebie? Dobrze, pójdę do niego.
Wszedł na górę po spadzistych schodach i znalazł się w brudnym korytarzu. Podszedł do drzwi znajdujących się na końcu, zapukał.
– Proszę – usłyszał w odpowiedzi.
Crosbie wszedł do pokoju. Było to wysokie pomieszczenie, skromnie umeblowane. Piec olejowy, na nim spodek z wodą, długa niska kanapa, przed nią stoliczek, dalej duże zniszczone biurko. Starannie zasłonięte okna nie wpuszczały dziennego światła, wnętrze oświetlała lampa. Za zniszczonym biurkiem siedział nie mniej zaniedbany mężczyzna o niezdecydowanej, znużonej twarzy człowieka, który wie, że nie radzi sobie z życiem, i machnął na wszystko ręką.
Obaj mężczyźni, pogodny, pewny siebie Crosbie i smętny, znużony Dakin, zmierzyli się wzrokiem.
– Witam, Crosbie – powiedział Dakin. – Wrócił pan z Kirkuku?
Tamten skinął głową. Starannie zamknął za sobą drzwi. Te odrapane drzwi, z których złaziła farba, miały jedną nieoczekiwaną zaletę: były doskonale dopasowane, bez najmniejszej szczeliny na dole.
Dźwiękoszczelne.
Kiedy się zamknęły, zachowanie obu mężczyzn uległo pewnej zmianie. Kapitan Crosbie stał się mniej energiczny i pewny siebie. Dakin zaś mniej się garbił i nie wyglądał już tak niezdecydowanie. Gdyby ktoś przysłuchiwał się ich rozmowie, byłby zdziwiony, że to Dakin jest zwierzchnikiem.
– Coś nowego, sir? – spytał Crosbie.
– Tak – westchnął Dakin. Miał przed sobą jakiś papier. Wskazał na dwa inne listy i powiedział:
– To się odbędzie w Bagdadzie.
Następnie zapalił zapałkę, przyłożył ogień do papieru i przyglądał się, jak płonie. Kiedy papier się zwęglił, dmuchnął ostrożnie i popiół rozprószył się wokoło.
– Tak – powtórzył. – Wyznaczono Bagdad. Na dwudziestego w przyszłym miesiącu. Mamy „zachować ścisłą tajność”.
– Na suku^() mówi się o tym już od trzech dni – stwierdził sucho Crosbie.
Przez twarz wysokiego mężczyzny przemknął charakterystyczny dla niego znużony uśmiech.
– Ściśle tajne! Nie ma rzeczy ściśle tajnych na Wschodzie, nieprawdaż, Crosbie?
– Nie ma, sir. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to nigdzie nie ma rzeczy ściśle tajnych. W czasie wojny fryzjer w Londynie wiedział często więcej od naczelnego dowództwa.
– To nie ma takiego znaczenia w tej sprawie. Jeśli spotkanie ma się odbyć w Bagdadzie, to wkrótce trzeba to podać do wiadomości publicznej. I wtedy dopiero się zacznie, zwłaszcza dla nas.
– Myśli pan, że w ogóle do tego dojdzie? – spytał Crosbie sceptycznie. – Czy wujek Joe – to pozbawione respektu określenie odnosiło się do przywódcy Wielkiego Mocarstwa Europejskiego – rzeczywiście zamierza przyjechać?
– Chyba tym razem tak, Crosbie – powiedział Dakin z namysłem. – Tak, chyba tak. I jeśli spotkanie przebiegnie... przebiegnie bez zakłóceń... cóż, to mogłoby być ratunkiem dla... wszystkiego. Jeśli tylko można osiągnąć porozumienie... – urwał.
Twarz Crosbie’ego wciąż wyrażała sceptycyzm.
– Czy... proszę mi wybaczyć, sir, czy to w ogóle możliwe?
– W takim sensie, jak pan to rozumie, Crosbie, zapewne nie! Jeśli chodziłoby tylko o zbliżenie dwóch ludzi reprezentujących całkowicie odmienne ideologie, prawdopodobnie cała sprawa skończyłaby się tak jak zwykle: jeszcze większą nieufnością, jeszcze większym antagonizmem. Ale jest trzeci element. Jeśli ta niesamowita opowieść Carmichaela jest prawdziwa...
Nie dokończył zdania.
– Nie wierzę w nią, sir. Jest stanowczo zbyt niesamowita!
Dakin milczał przez chwilę. Widział wyraźnie szczerą, zatroskaną twarz, słyszał cichy, bezbarwny głos, opowiadający niemieszczącą się w głowie historię. I pomyślał dokładnie tak jak wtedy: „Albo mój najlepszy, najbardziej godny zaufania człowiek zwariował, albo to wszystko prawda...”.
Po chwili odezwał się tym samym cichym, melancholijnym głosem:
– Carmichael wierzył w to. Jego odkrycia potwierdziły przypuszczenia. Chciał tam jechać, żeby znaleźć coś więcej, mieć dowody. Nie wiem, czy to było rozsądne z mojej strony, ale go puściłem. Jeżeli nie wróci, zostanie tylko moja wersja relacji Carmichaela, która z kolei jest wersją tego, co ktoś jemu opowiedział. Czy to wystarczy? Bardzo wątpię. Jest to, jak sam pan mówi, tak niesamowita historia... Ale jeśli Carmichael we własnej osobie znajdzie się tutaj, w Bagdadzie, dwudziestego, i opowie swą własną wersję, jako naoczny świadek, i przedstawi dowody...
– Dowody? – przerwał gwałtownie Crosbie.
Dakin skinął głową.
– Tak, ma dowody.
– Skąd pan wie?
– Szyfr. Wiadomość dotarła przez Salah Hassana. I zacytował starannie: „Biały wielbłąd z ładunkiem owsa przechodzi przez przełęcz”.
Urwał i po chwili mówił dalej:
– A więc Carmichael zdobył to, po co pojechał, ale podejrzewano go od samego początku. Są na jego tropie. Pójdą za nim wszędzie i, co o wiele niebezpieczniejsze, będą na niego czekać, tutaj. Najpierw na granicy. A jeśli przejdzie granicę, wtedy kordon otoczy ambasady i konsulaty. Niech pan posłucha.
Poszperał w papierach na biurku i przeczytał na głos:
– Anglik podróżujący samochodem z Persji do Iraku zastrzelony, prawdopodobnie napad bandycki. Kupiec kurdyjski powracający z gór schwytany w zasadzkę, zabity. Inny Kurd, Abdul Hassan, podejrzany o przemyt papierosów, zastrzelony przez policję. Zwłoki mężczyzny, zidentyfikowane później jako armeńskiego kierowcy ciężarówek, znalezione na szosie Rowanduz. Wszyscy, niech pan zauważy, mają podobny rysopis. Wzrost, waga, włosy, budowa pasują do Carmichaela. Oni nie zdają się na los. Szukają go. Kiedy znajdzie się w Iraku, niebezpieczeństwo będzie jeszcze większe. Ogrodnik w ambasadzie, służący w konsulacie, urzędnik na lotnisku, cle, stacji kolejowej... hotele pod obserwacją... Kordon, i to zwarty.
Crosbie uniósł brwi.
– Sądzi pan, że to ma aż taki zasięg?
– Nie ma żadnych złudzeń. Nawet u nas są przecieki. I to jest najgorsze. Skąd mam mieć pewność, że nasz plan ściągnięcia bezpiecznie Carmichaela do Iraku nie jest już w ręku nieprzyjaciela? Zna pan przecież podstawową zasadę: mieć swojego człowieka w obozie przeciwnika.
– Czy jest ktoś... kogo pan podejrzewa?
Dakin powoli pokręcił głową.
Crosbie westchnął.
– A tymczasem – spytał – gramy dalej?
– Tak.
– A co z Croftonem Lee?
– Ma przyjechać do Bagdadu.
– Wszyscy przyjeżdżają do Bagdadu – powiedział Crosbie. – Nawet wujek Joe, pańskim zdaniem, sir. Ale jeżeli cokolwiek stanie się prezydentowi w czasie jego pobytu tutaj, bomba pójdzie w górę z całym impetem.
– Nic się nie może stać – odparł Dakin. – To należy do nas. Dopilnować, żeby nic się nie stało.
Kiedy Crosbie wyszedł, Dakin wciąż jeszcze siedział pochylony nad biurkiem. Wymamrotał pod nosem:
– Przyjeżdżają do Bagdadu...
Na bibule narysował koło, pod nim napisał: „Bagdad”, potem w różnych punktach naszkicował wielbłąda, samolot, parowiec, małą dymiącą lokomotywę – zbiegające się na okręgu. Następnie w rogu narysował pajęczynę. W środku pajęczyny napisał: „Anna Scheele”. Pod spodem postawił wielki znak zapytania.
Po czym wziął kapelusz i wyszedł z biura. Na ulicy Raszida ktoś pokazał na niego i zapytał, co to za jeden.
– Ten? Och, to Dakin. Z koncernu naftowego. Fajny facet, ale nic mu się nie udaje. Oferma. Podobno pije. Tacy jak on nigdy do niczego nie dojdą. W tej części świata, żeby coś osiągnąć, trzeba mieć ikrę.