Spotykam Jezusa - Pana cudów - ebook
Spotykam Jezusa - Pana cudów - ebook
Nie ma we mnie nic niezwykłego, by można było mnie nazywać „nadzwyczajnym charyzmatykiem”. Jak każdy kapłan mam charyzmat kapłaństwa, ale staram się wykorzystywać go dla innych w możliwie najlepszy sposób. Mogę cię zapewnić, że podczas głoszonych przeze mnie rekolekcji to Pan jest Tym, który przyciąga tłumy do siebie i do swojego królestwa, zgodnie ze swoją wolą.
FRAGMENT
OJCIEC JAMES MANJACKAL MSFS, charyzmatyczny kapłan, popularny ewangelizator, który głosząc Dobrą Nowinę przemierzył pięć kontynentów, opowiada Sylwii Palce o wielkiej mocy Ducha Świętego, która ożywia Kościół od ponad dwóch tysięcy lat. Bardzo otwarcie mówi o swoim życiu, swoich doświadczeniach, o cierpieniu, przeżywaniu wiary i o Polsce, która jest dla niego miejscem szczególnym. Ojciec Manjackal prowadzi modlitwy o uzdrowienie – jest świadkiem wielu cudów, chociaż sam od lat zmaga się z chorobą. Pokazuje jednak, że Jezus daje o wiele więcej, niż tylko uzdrowienie ciała.
SYLWIA PALKA – dziennikarka, redaktorka, autorka książek (m. in. Objawionej obecności, Uzdrawiającej mocy Eucharystii, zbioru rozmów z charyzmatykami Co Duch Święty mówi do Kościoła w Polsce?) oraz kilkudziesięciu artykułów, w tym wielu wywiadów o tematyce społecznej, kulturalnej i religijnej. Jej pasją są piesze wędrówki, rozmowy i spotkania z drugim człowiekiem.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65706-58-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spośród wielu znaków mocy, których opis znajdziemy w książce, ten wydaje się największy i najcenniejszy: żywa obecność Zmartwychwstałego Pana; spotkanie z Tym, Który żyje. Wszystko inne to drogowskazy na drodze. A cel wędrówki? Też znajdziemy o nim słowa w książce: „Prowadź mnie bezpiecznie po Twojej drodze zbawienia. Poddaję się Twojej woli, o Panie. Jestem gotów iść gdziekolwiek zechcesz, żebym szedł; jestem gotów uczynić cokolwiek zechcesz, żebym uczynił. Ześlij Twojego Ducha i umocnij mnie, o Panie, mój Boże”.
Bp Andrzej Siemieniewski„Jezus wszystko zapewni”
Pierwszy raz spotkałam o. Jamesa Manjackala w Augsburgu, w Niemczech, w maju 2000 roku, podczas głoszonych przez niego rekolekcji charyzmatycznych, kiedy to zostałam całkowicie uzdrowiona ze stwardnienia rozsianego. Gdy odzyskałam zdrowie, sprzedałam firmę, którą prowadziłam, przeznaczyłam wszystkie środki na rzecz misji w Indiach i postanowiłam wieść proste życie dla Chrystusa. Chciałam udać się do Indii lub Afryki jako misjonarka, by tam ewangelizować, lecz ówczesny prowincjał o. Jamesa podczas wizyty w Europie wyznaczył mnie na jego sekretarkę, ponieważ o. Manjackal podróżował wówczas po naszym kontynencie sam. Mając odtąd możliwość pracy z o. Jamesem na rzecz ewangelizacji, jestem bardzo szczęśliwa, ponieważ uważam go za kochającego ojca, brata i przyjaciela.
Dorastałam w bardzo tradycyjnej wspólnocie Kościoła katolickiego w Limie, w Peru, w Ameryce Południowej i w swoim życiu słyszałam kazania wielu kapłanów. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie spotkałam katolickiego księdza, który byłby takim wzorem w wierze i miłości do Chrystusa i Jego Kościoła jak o. James, tak bardzo wiernego wartościom, Pismu Świętemu oraz nauczaniu Kościoła. Jego słowa są rzeczywiście pełne mocy i głęboko przemyślane. Towarzyszę mu podczas całego zaplanowanego programu rekolekcji, z wyjątkiem sytuacji, kiedy udaje się do krajów Zatoki Perskiej, by głosić muzułmanom. Zauważyłam, że każde z prowadzonych przez niego rekolekcji są inne od pozostałych, mimo że wszędzie głosi tego samego Chrystusa i ten sam Kościół. Jestem pewna, że ci, którzy uczestniczyli w jego rekolekcjach kilkakrotnie, zgodzą się ze mną, iż za każdym razem usłyszeli coś nowego. Wiem, że o. James jest prowadzony przez Ducha Świętego – nigdy nie widziałam go przygotowującego się do rekolekcji przez lekturę, zawsze czyni to przez modlitwę i post.
Ojciec James ma – tak sądzę – dwa oblicza: to człowiek kochający, łagodny, pokorny, troszczący się o każdego, w czym przypomina Jezusa, lecz gdy głosi, staje się jak św. Paweł Apostoł – silny, pełen mocy, nauczający bezkompromisowo, wypowiadający słowo, które przenika serca słuchaczy. Gdy opowiada dowcipy, historie, uśmiecha się i żartuje, jedząc i pijąc razem z nami, jest bardzo ludzki, lecz jednocześnie zachowuje powagę i milczenie na modlitwie lub w czasie sprawowania mszy św. Nigdy nie marnuje czasu na oglądanie filmów, telewizji ani na inne rozrywki – spędza czas z Panem i z Jego ludem. Kiedy nie głosi rekolekcji, czyta oraz pisze książki i artykuły. Nie ma komputera ani telewizora – pożycza ode mnie laptop za każdym razem, gdy chce napisać e-mail! Nawet po doświadczeniu śmiertelnej choroby, zespołu Guillaina-Barrégo¹, nie korzysta z południowego odpoczynku, kładzie się spać dopiero po godzinie dwudziestej drugiej, a wstaje o czwartej nad ranem, by się modlić i wykonywać codzienne obowiązki. Obecnie przez około pięć godzin dziennie poddawany jest rehabilitacji!
Widuję go płaczącego i modlącego się w nocy, z różańcem i krzyżem w dłoniach; śpi tylko przez kilka godzin. Nawet gdy w całym ciele odczuwa ból, cierpliwie wysłuchuje każdego, kto przychodzi do niego, prosząc o modlitwę; kładzie ręce na jego głowie i modli się. Rzadko widzę, by odmawiał komuś, kto przychodzi prosić go o pomoc. Jego życie jest pełne prostoty – nie ma w nim żadnego upodobania do wygody ani luksusu. Ojciec James gotów jest spać gdziekolwiek, nosić jakiekolwiek ubranie i spożywać wszystko, co zostanie mu podane. Rzadko narzeka na cokolwiek!
Ufność, jaką pokłada w Bogu, jest niesamowita! Kiedy nie miał pieniędzy na leczenie, a ja się martwiłam, starał się mnie pocieszać i umacniać, mówiąc: „Jezus wszystko zapewni”. Widzę w nim człowieka, który ze swoją posługą głoszenia udaje się wszędzie, całkowicie zawierzając Panu. Nie zamartwia się ani nie obawia, gdy ludzie sprawujący władzę lub inni kapłani w Kościele krytykują go, a czasami zniesławiają. Powtarza zawsze: „Wykonuję pracę Jezusa – Jego obowiązkiem jest zatroszczyć się o mnie”. Ojciec James wie, dla Kogo żyje i dla Kogo pracuje; zawsze ma przed oczyma cel swojego życia: kroczy ku wieczności, wpatrzony w Jezusa, Emmanuela, który prowadzi Go przez Ducha Świętego. Postrzegam ojca jako wędrowca z Indii, który jest spragniony i głodny dusz, a w swym sercu zachowuje Chrystusowe słowo z krzyża: „Pragnę”.
Przez cztery długie miesiące o. James znajdował się pod respiratorem, a kiedy został od niego odłączony, nie mógł mówić. Wyszeptał tylko: „Gaby, jeśli odzyskam głos, będę mówił o Panu – nawet przykuty do łóżka albo na wózku inwalidzkim”. Ku zdumieniu lekarzy, jego gardło zostało w sposób cudowny uzdrowione, bez jakiejkolwiek terapii logopedycznej, a ojciec natychmiast powiedział: „Proszę, zorganizuj dla mnie rekolekcje. Będę głosił z mojego wózka inwalidzkiego”. Gdy spytałam, gdzie chciałby poprowadzić pierwsze rekolekcje, odpowiedział: „W Polsce”. Znam jego wielką miłość do Polaków z powodu jego szczególnej miłości do św. Jana Pawła II i osobistej więzi z nim.
Nigdy nie słyszałam, by modlił się o własne uzdrowienie i zdrowie. Jego troską jest natomiast modlitwa za innych. Bardziej martwi się o moje zdrowie niż o własne, powtarzając zawsze: „Proszę, odżywiaj się dobrze, odpocznij, skorzystaj z urlopu, przyjmuj regularnie lekarstwa”. Nigdy nie interesuje się pieniędzmi, powtarzając: „Pieniądze to mamona!”. Ja zajmuję się tymi, które do niego napływają jako dary lub datki; ojciec ma do mnie pełne zaufanie. Gdy chce pomóc bezdomnym, pozbawionym pieniędzy na leczenie, w Afryce lub w Indiach, prosi, bym wysłała im odpowiednie sumy. Od czasu do czasu zwraca się również do mnie, bym pomogła misjonarzom w Indiach, przekazując im środki i stypendia mszalne. Sporo czasu poświęca odpowiadaniu na e-maile, prowadzeniu korespondencji, odbieraniu telefonów, pisaniu książek i artykułów. Muszę w tym miejscu nadmienić, że ojciec może poruszać właściwie jedynie dwoma palcami! Kładzie ręce na komputerze bądź na listach napisanych w języku, którego nie zna, i modli się językami!
Bardzo kocha dzieci. Gdziekolwiek głosi, modli się szczególnie za nie i robi sobie z nimi zdjęcia. Sądzę, że to z tej racji, iż sam ma serce dziecka. Jest mu tylko bardzo przykro, że nie może z nimi porozmawiać, gdyż poza angielskim nie zna innego europejskiego języka.
Wiele nauczyłam się od o. Jamesa na temat chrześcijańskiego, katolickiego życia. Po jego długiej chorobie, przez ostatnie cztery lata opiekowałam się nim jak siostra i pielęgniarka. Poczytuję to sobie za błogosławieństwo, że mogę towarzyszyć i służyć mężowi Bożemu! Dzięki niemu poświęciłam moje życie Jezusowi, dokonując konsekracji we Wspólnocie Przymierza „Charis Marian”. Byłam przy jego łóżku kilkakrotnie, gdy wydawało się, że umiera. Widziałam wówczas jego pogodę, spokój, ufność, odwagę, radość w obliczu śmierci i zgodę na nią.
Codziennie modlę się o to, by o. James pozostał z nami jeszcze przez kilka lat, aby ewangelizować Europę, jeśli taka jest wola Boża. Proszę też Czytelników o podobne wsparcie modlitewne. Niech Imię Jezusa będzie wywyższone, a godność i świętość kapłaństwa Chrystusowego uznane we wszystkich dobrych i świętych kapłanach katolickich na całym świecie!
Gaby Landauro Ledesma
Asystentka o. Jamesa, od siedemnastu lat wspiera go w posłudze, opiekowała się nim w czasie choroby. Towarzyszy mu w każdej pielgrzymce.Byłem świadkiem uzdrowień
Musiałbym napisać wiele tomów, by przedstawić osobę i posługę o. Jamesa Manjackala MSFS, znanego na całym świecie katolickiego, charyzmatycznego kapłana. Będąc bogato obdarzony rozmaitymi charyzmatami, którymi posługuje się w dziele ewangelizacji, przyciąga do Chrystusa miliony osób.
Pozwolę sobie jedynie na kilka zdań na temat tych aspektów jego osoby, które mnie do niego bardzo przekonały. Dostrzegam w nim żywe pragnienie miłowania Boga i człowieka. Jest autentycznym uczniem Chrystusa, który udaje się na krańce świata, przekraczając wszelkie granice, by głosić królestwo Boże, a tym samym wypełnia polecenie Jezusa dotyczące głoszenia Ewangelii wszelkiemu stworzeniu (zob. Mk 16, 15). Nie zważając na własną wygodę ani zdrowie, w porę i nie w porę głosi rekolekcje i naucza (zob. 2 Tm 4, 2). W czasie, gdy sam spotkałem Jezusa podczas prowadzonych przez niego rekolekcji w 2001 roku, co tydzień głosił rekolekcje w jakimś kraju – bez przerwy, bez żadnego odpoczynku. Od czasu mojego wspomnianego nawrócenia często towarzyszę ojcu w jego rekolekcyjnych podróżach i zauważam w nim wielką miłość do Chrystusa i Jego Kościoła. To od niego nauczyłem się być prawdziwym katolikiem.
Jako lekarz mogę zaświadczyć, że osobiście widziałem setki prawdziwych, fizycznych uzdrowień za sprawą modlitw ojca z takich chorób jak: nowotwór, stwardnienie rozsiane, reumatoidalne zapalenie stawów, astma, łuszczyca, których nie można było wyleczyć za pomocą podejmowanych terapii ani leczenia farmakologicznego. Naprawdę podziwiam go, kiedy otwiera usta, by modlić się o uzdrowienie mocą Ducha Świętego i zaczyna wymieniać różne rodzaje chorób, które mogą dotknąć ludzkie ciało, oraz imiona osób przebywających w miejscu, w którym głosi. Wiem, że ponieważ pochodzi z Indii, nie przywykł do imion Europejczyków, lecz Duch Święty pokazuje mu je wszystkie niczym na ekranie. Modlitwa ojca o uzdrowienie wewnętrzne i uwolnienie jest bardzo głęboka i wyjątkowa. Przeprowadza uczestników przez czas ich życia, począwszy od narodzin aż do chwili obecnej. Po zakończeniu modlitwy każdy czuje się lekki jak motyl, szczery i łagodny niczym nowonarodzone dziecko, które ma radość i szczęście w sercu. Ojciec potrafi godzinami głosić na dowolny biblijny temat. Nigdy nie jest zmęczony ani wyczerpany głośnym mówieniem – czasami zastanawiam się, z czego są zrobione jego struny głosowe! Głosi Pana, którego spotkał w swoim życiu i za którym nieustannie kroczy! Nawet po przebytej chorobie, siedząc na wózku inwalidzkim, z rozmaitymi towarzyszącymi temu dolegliwościami i bólem, wygłasza długie nauki, a w czasie przerw kładzie na ludzi ręce i modli się za nich. Nigdy nie zauważyłem, by korzystał z urlopu w celu odpoczynku, odprężenia lub rozrywki. Głoszenie Ewangelii to jego hobby; zawsze powtarza, że pragnie to robić aż do swego ostatniego tchnienia.
Jest człowiekiem radującym się w Duchu (zob. Flp 4, 4). Nigdy nie widziałem go smutnego ani przygnębionego, nawet gdy sam był poważnie chory lub umierał ktoś mu drogi; zawsze z uśmiechem na twarzy potrafi uwielbiać Boga. Za każdym razem, gdy śmierć była blisko, czy to z racji arytmii serca, czy z powodu awarii respiratora na oddziale intensywnej opieki, zachowywał spokój, powierzając się woli Bożej. Tak naprawdę od niego nauczyłem się, jak przygotować się na świętą śmierć! W krytycznych chwilach podnosił swe serce i oczy ku Jezusowi, wypowiadając imiona Jezusa i Maryi oraz szepcząc do osób, które mu towarzyszyły, że jest gotowy odejść. Zna wieczność, która na niego czeka, dlatego jest pełen nadziei.
Ojciec James to człowiek, który umie dostosować się do każdej życiowej sytuacji, potrafi przezwyciężać pragnienia ciała i świata, stosując się do pragnień Ducha (zob. Rz 8, 5–13). Myślę, że jest zakochany w Jezusie obecnym w Najświętszej Eucharystii. Odprawia mszę świętą w wyjątkowy sposób, z namaszczeniem i wiarą, które inspirują; czyni to inaczej niż wielu kapłanów. Głosi rzeczywistą obecność Jezusa, którego w swoim życiu osobiście doświadczył we mszy św. i adoracji eucharystycznej.
Ma wielką miłość do ludzi, którym głosi Ewangelię. Jego kapłaństwo nie jest zawodem, lecz posługą: ojciec spala się dla ludzi jako światło świata i z pełną żaru miłością do Chrystusa kocha każdego, kogo spotyka, jak własne dziecko, zwracając się nawet: „Moje dziecko”. Jego głoszenie jest jasne, bezpośrednie, bezkompromisowe i wymagające; ojciec niczego nie dodaje ani nie ujmuje ze słowa Bożego. Zna treść, którą głosi, i nią żyje. Słowa, które wychodzą z jego ust, są jak obosieczny miecz, przeszywający serce i sumienie, przynosząc skruchę, nawrócenie, uzdrowienie i nowe życie (zob. Hbr 4, 12).
To dla mnie ogromny przywilej, że mogę brać udział w jego rekolekcjach, podróżować z nim i wraz z nim głosić, gdy jest to możliwe. Z kilkoma kapłanami takimi jak on – wykazującymi szczery entuzjazm w głoszeniu Ewangelii i dającymi świadectwo autentyczności – cała Europa, zarówno Zachód, jak i Wschód, mogłaby zostać przywiedziona do królowania Jezusa Pana. Alleluja!
Dr n. med. Ricardo Febres Landauro
Lekarz medycyny, psychiatra, duchowy syn o. Jamesa, wspiera go w posłudze od ponad szesnastu lat. Opiekował się o. Jamesem w czasie jego choroby, postawił też diagnozę, dzięki której uratowano życie o. Manjackala. Był świadkiem licznych cudów, jako lekarz potwierdził prawdziwość wielu z nich.Moje świadectwo²
W domu rodzinnym przysłuchiwałem się, jak moja mama przyzywała Ducha Świętego na początku wspólnej modlitwy wieczornej, która trwała od jednej do półtorej godziny. W seminarium na początku zajęć lub ważnych wydarzeń także odmawialiśmy modlitwy i śpiewaliśmy hymn do Ducha Świętego. I to było wszystko, co wtedy o Nim wiedziałem. Podczas kursu teologicznego na studiach nie odebraliśmy żadnego nauczania dotyczącego Ducha Świętego. Nie rozważaliśmy też innych prawd z Nim związanych. Oczywiście wiedziałem z katechizmu, że Duch Święty jest trzecią osobą Trójcy Świętej i wnosi w nasze życie łaski, ale nigdy wcześniej nie doświadczyłem Jego działania, aż pewnego dnia poznałem Jego potęgę dzięki pełnej mocy modlitwie młodego człowieka.
Ojciec James ze swoimi dwiema siostrami i trzema braćmi
Po święceniach kapłańskich, które przyjąłem 23 kwietnia 1973 roku, przez około rok pracowałem na misjach w Visakhapatnam, a następnie zostałem mianowany profesorem w seminarium Zgromadzenia Misjonarzy św. Franciszka Salezego w Ettumanoor, w Kerali.
Będąc w seminarium, gorąco pragnąłem zostać profesorem na uniwersytecie lub w seminarium, ponieważ było to dla księdza wygodne i zaszczytne stanowisko. Nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić przemieszczania się z miejsca na miejsce, radzenia sobie w różnych, nieprzewidywalnych sytuacjach, przebywania wśród ludzi różnych kultur albo kosztowania rozmaitych kuchni. Szukałem wygód materialnych i bezpieczeństwa – szczęśliwego życia.
W 1975 roku przeczytałem w amerykańskim piśmie „New Covenant” artykuły dotyczące uzdrowień i daru języków. Nie mogłem uwierzyć, że w dzisiejszych czasach ludzie są uzdrawiani dzięki wierze i modlitwom. Śmiałem się z daru języków, twierdząc, że muszą to być jakieś „histeryczne lamenty kobiet”. Mój umysł wypełniała duma z powodu wiedzy z zakresu filozofii i psychologii, którą dysponowałem.
Jakiś czas później usłyszałem o rekolekcjach charyzmatycznych w Pune, w Północnych Indiach i wraz z pewnym starszym księdzem z mojej kongregacji pojechaliśmy tam. Prowadził je o. James D’Souza, pełen mocy kaznodzieja, obdarzony także pięknym głosem. Podobał mi się sposób, w jaki głosił kazania, i to, jak śpiewał. Nie poszedłem jednak na modlitwę o uzdrowienie, bo po prostu nie byłem chory. Dobrze się natomiast wyspowiadałem i wypełniałem wszystkie „wskazówki” dotyczące podnoszenia rąk bądź też klaskania podczas modlitw. Kiedy jednak ów kapłan posłużył się darem języków i innymi charyzmatami, pomyślałem, że to nie dla mnie, ale raczej dla jakiejś „uduchowionej elity”.
Do wylania Ducha Świętego dobrze się przygotowałem, dołączając do innych uczestników rekolekcji. Podczas nałożenia rąk nie doświadczyłem jednak niczego szczególnego. Modlący się nade mną człowiek powiedział tylko: „Pewnego dnia będziesz charyzmatycznym kaznodzieją”, a ja – usłyszawszy to – roześmiałem się głośno i wykrzyknąłem: „Ja? Nigdy!”. Nie dość, że nie mogłem zaakceptować dziwnego „sposobu bycia” charyzmatyków, to jeszcze należałem do osób bardzo nieśmiałych, dla których publiczne wystąpienia były bardzo stresujące i trudne. Kiedy chodziłem do szkoły, a także później, w seminarium, nie potrafiłem przemawiać publicznie. Nawet po święceniach byłem w tej dziedzinie kompletnym nieudacznikiem. Do dziś dobrze pamiętam to, co się stało podczas mojego pierwszego kazania.
Po przyjęciu święceń kapłańskich, z dużym oporem zgodziłem się na celebrowanie następnego dnia mszy św. i wygłoszenie kazania; była to niedziela. W domu przygotowałem sobie parę notatek z czytanej tamtego dnia Ewangelii i trzymałem je w swoim Piśmie Świętym. Nie miałem problemów z odprawieniem Eucharystii, ponieważ mogłem cały czas posiłkować się mszałem. Czasami tylko zamykałem oczy, ponieważ bałem się patrzeć na ludzi. Po przeczytaniu Ewangelii skierowałem swój wzrok w stronę głównych drzwi kościoła i zacząłem szukać moich notatek. Stawałem się coraz bardziej nerwowy i przerażony, ponieważ nie mogłem sobie przypomnieć, czy schowałem je z przodu, czy z tyłu Biblii. Bałem się zerknąć w Pismo Święte, ponieważ sądziłem, że jeśli to zrobię, zobaczę te wszystkie słuchające mnie osoby i z powodu tremy być może nawet zemdleję. Czułem, jak nogi się pode mną uginają. Kilka razy próbowałem nawet zwrócić się do wiernych, mówiąc: „Moi drodzy, moi drodzy…”, lecz nie byłem w stanie wypowiedzieć nawet jednego zdania. Mój proboszcz, widząc, w jak żałosnym położeniu się znalazłem, szepnął do mnie po kilku minutach: „No, już dosyć tego kazania! Teraz możesz kontynuować mszę św.”. W poczuciu strasznego rozdarcia i litości nad samym sobą zrobiłem, co kazał. Byłem pewien, że w tamtej chwili ludzie mogli podśmiewać się lub współczuć młodemu, świeżo upieczonemu, nieśmiałemu księdzu. Kiedy po mszy św. poszedłem do zakrystii, ksiądz proboszcz skomentował to, co się stało, w następujący sposób: „On jest misjonarzem św. Franciszka Salezego, ale czego będzie nauczał?”.
Z tego właśnie powodu roześmiałem się, kiedy usłyszałem, jak modlący się nade mną ksiądz mówił, iż będę kiedyś nauczał; dziś wiem, że to było proroctwo! Ostatnie dwadzieścia pięć lat mojego życia spędziłem przemierzając świat i głosząc Chrystusa.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej