- W empik go
Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach - ebook
Spowiedź Hana Solo. Byłem przemytnikiem w Indiach - ebook
Rozliczenie z przeszłością uczestnika wydarzeń.
Po raz pierwszy ujawnione.
To opowieść o czasach, które nigdy nie wrócą.
O podróżach i ideach, ludziach po drodze, wyjątkowej wspólnocie, której powstanie umożliwiło dzielenie ekstremalnych doświadczeń i uzależnienie od adrenaliny.
Młodzi, wykształceni, kreatywni i bezczelni uciekli z PRL-u by wieść życie przemytników.
W latach 80-tych istniały liczne i dobrze zorganizowane polskie grupy przemytnicze w Azji Południowej. Przerzucali ogromne ilości elektroniki i złota z Singapuru do Indii. Ryzykowali bardzo wiele, łatwo mogli trafić do więzienia. A w powszechnej opinii, biały z więzienia w Indiach wychodzi tylko nogami do przodu.
To była młoda polska inteligencja, stworzyli zżytą społeczność kilkuset młodych wykształconych ludzi, którzy uciekli z komunistycznego kraju i latami mieszkali w tropikach. Mogli przetrwać tylko dzięki legendarnej wręcz solidarności tej wspólnoty. Nigdy nikogo nie zostawiali samego. Każdy z nich w razie kłopotów mógł liczyć na wsparcie przyjaciół.
Uczestnik tamtych wydarzeń po wycofaniu się z nielegalnych interesów i powrocie do kraju przez 3o lat wiódł bardzo zwyczajne życie. Założył rodzinę, pracował, wychowywał synów. Nikt z jego otoczenia nie podejrzewał, że jego przeszłość kryje taką tajemnicę. Nawet jego dzieci nie wiedziały, że kiedyś wiódł tak burzliwe życie .
W 2018 roku udaje się na pieszą, samotną wędrówkę przez Indie aby rozliczyć się ze sobą i dowiedzieć jak tamto życie było możliwe. Jaki wpływ wywarło na dalsze jego losy. Teraz jako dojrzały mężczyzna jak to ocenia ? Czy nie żałuje tamtych decyzji ? Dlaczego tak otwarcie o tym pisze ?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-955515-1-2 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wtedy
Siedzimy w kilka osób na kolacji w Niruli na Connaught Place w centrum. Przewija się tu dużo turystów, wydaje nam się więc względnie bezpiecznie. Po nalocie zniknęła dawna beztroska. Jest problem, chociaż ja akurat czuję ulgę, bo DRI, które wpadło dwa dni temu do Vishala, nie mnie szukało.
Problem ma Prezes, bo jak doniósł nam Sarup, który dowiedział się tego swoimi kanałami, szukają dwóch Polaków, którzy uciekli z aresztu w Waranasi. A Prezes od czterech dni nie ma kontaktu z dwoma chłopakami wysłanymi z Katmandu właśnie do tego miasta. Mieli ze sobą elektronikę na wpis. Dawno powinni tu być, Karol i Radż. To był ich trzeci lot. Radż, trzydziestolatek, który niedawno został ojcem, chciał zarobić na mieszkanie w Gliwicach. Karol zbierał na samochód.
To muszą być oni, ale czemu ich szukają? Przecież mieli zgłosić towar na granicy, dostać wpis TBR i wracać pociągiem do Delhi. Może celnikom coś się nie spodobało w paszportach, zauważyli, że są naklejowane? Gdzie chłopaki teraz są, jak ich znaleźć? A może już ich złapali? Prezes drapie się po głowie, nie może im pomóc. Skoro uciekli i nie ma ich w areszcie, to gdzie, do diabła, są? Trzeba czekać, niestety.
Ucieczka z Waranasi
Wtedy
To miał być zwykły, pewny lot bez emocji. Radż i Karol to była para przyjaciół, muzyków ze Śląska. Początkowo chcieli zatrudnić się u Prezesa tylko na kilka wrzutów, zarobić po tysiąc dolarów i wracać do kraju. Później obliczyli, że gdyby udało im się zarobić po trzy tysiące, to mogliby po powrocie kupić mieszkania w Gliwicach.
Przylecieli z Katmandu do Waranasi z zestawem przewalacza, to znaczy kamerą National M7 i skrzynką plus drobnica. Klasyczna trasa na wpis do paszportu. Dlaczego więc po przylocie tego nie zadeklarowali? Może oznaczenia na tym malutkim, starym lotnisku były nieprecyzyjne? Może nawet się nie zorientowali, że wchodzą na zieloną?
Celnicy wyłuskali ich z tłumu i poprosili na bok. Wybebeszono im torby i z mordą, ostro do nich: „Czyj to sprzęt!?”. Próbowali się ratować, tłumacząc, że nie wiedzą, że ktoś im podrzucił. Przesłuchiwano ich kilkanaście godzin. Cały czas strażnicy mierzyli do nich z długiej broni, tak długiej, że prawdopodobnie pochodziła jeszcze z XIX wieku.
Późno w nocy zakończono przesłuchania i skutych zawieziono na posterunek policji. Zaprowadzono do pokoiku na pierwszym piętrze, rozkuto z kajdanek i zamknięto za chłopakami drzwi. Byli przekonani, że następnego dnia przewiozą ich do więzienia. A cały czas mieli w głowie – jak my wszyscy wówczas – że więzienie w Indiach dla Europejczyka nieodpornego na amebę to śmiertelne niebezpieczeństwo. Z więzienia biały wychodzi nogami do przodu.
„Musimy za wszelką cenę uciec, póki jeszcze nie jesteśmy za murami” – mówili przerażeni do siebie. Rozejrzeli się po pokoiku, podeszli do okna, okazało się zamknięte, ale nie zakratowane. O dziwo, udało im się w miarę cicho je otworzyć. Odczekali dłuższy moment, nic się nie działo, cisza, nikt do nich nie szedł. Uciekać, za wszelką cenę uciekać. Przełożyli nogi przez parapet i skoczyli. Tylko przytłumiony stuk rozległ się w nocnej ciszy, bo pod oknem była gęsta trawa. Nikogo to nie zainteresowało, zresztą chłopcy nie czekali na reakcję, tylko pobiegli w długą przed siebie, byle dalej.
Radż opowiadał, że nigdy w życiu tak szybko nie biegł. Kierowali się do lasu, który gdzieś majaczył w oddali. Przestraszeni do granic desperacji, biegli, ciągle biegli w cichej nocy, a myśli biegły im jeszcze szybciej. Zmieniali się na prowadzeniu, ale biegli, najpierw do lasu, później przez las, godzinę i kolejną. Biegli po życie. Zaczęło widnieć, gdy padli na twarz pod kępą bambusa.
Zasnęli czy stracili przytomność, nie wiadomo, w każdym razie wybudziły ich ludzkie głosy. W odległości kilkuset metrów pojawili się dwaj miejscowi wieśniacy. Podeszli do nich, spojrzeli, uśmiechnęli się sympatycznie. Chłopakom adrenalina napłynęła do głowy, napięcie sięgnęło zenitu. Miejscowi zdjęli cynowe dzbany z głów, kucnęli obok i zaczęli coś do nich mówić w lokalnym języku. Radż wyciągnął resztki zmiętoszonej paczki papierosów, poczęstował przybyszów. Zapalili – to zawsze dobre na przełamanie lodów. Zrozumieli, że miejscowi dopytują, co tu robią. Karol szybko zaimprowizował, że ukryli się w krzakach, żeby obserwować życie małp, których kilka młodych akurat obok się bawiło.
Indusom musiało wydawać się to bardzo głupie. To trochę, jakby chłop na Podlasiu w kępie olszyny spotkał dwóch czarnych z Afryki, a ci na migi tłumaczyliby mu, że obserwują życie wron, które opodal siedzą na drzewie. No, ale Indusi słyszeli, że biali są bardzo dziwni, i ten przypadek tylko to potwierdzał. Wskazali im drogę w kierunku rzeki Ganges i odeszli do swoich zajęć.
Chłopcy szli polami, zagajnikami w stronę rzeki, unikając zabudowań. W oddali zobaczyli dymy, jakby paliła się wioska. Podeszli bliżej, zobaczyli szeroką rzekę, a wzdłuż niej dziesiątki płonących ognisk. To musiał być Ganges, a ogniska to stosy kremacyjne. Przysiedli przy jednym z tych dogasających i starali się podsumować swoją sytuację. Była beznadziejna, nie mieli pomysłu, co dalej, nie jedli i nie pili od poprzedniego dnia. Nie rozmawiali dużo między sobą, powoli docierało do nich, że nie mają szans na przetrwanie.
Postanowili policzyć, jakimi zasobami dysponują. Wytrząsnęli wszystko z kieszeni. Radż miał zegarek marki Tissot, a Karol złoty łańcuszek z Matką Boską. To wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Oczywiście żadnego dokumentu tożsamości. Wiedzieli, że nie mogą zbliżyć się do miasta, bo tam ich na pewno szukają, a białych łatwo rozpoznać w tłumie. Głodni, zmęczeni siedzieli przy dogasającym stosie i nie mieli żadnego pomysłu, co dalej. Nie było widoków na zdobycie butelki wody, a dotarcie do kolegów w New Delhi wydawało się kosmicznym wyzwaniem. Picie wody z rzeki Ganges, do której wrzucano resztki ze stosów kremacyjnych, to była jednak słaba opcja.
Siedzieli długo przy tym dogasającym ognisku, aż podszedł do nich młody człowiek z grupy lokalsów, która kręciła się przy sąsiednich ogniskach. Słabym angielskim cicho zapytał, czy czuwają przy zwłokach kogoś bliskiego. Wytłumaczyli mu, że są turystami i zabłądzili. Zaprosił ich do swojego ogniska. Poczęstowano ich tam ćajem, który wypili jednym haustem, nie zważając, że gorący. Dolano kolejną porcję i jeszcze jedną. To byli ludzie w podartych szmatach, ze skórą ogorzałą od palenia ciał, brudni, śmierdzący, ale ludzie, którzy ich przygarnęli i poczęstowali pożywnym napojem. Kasta niedotykalnych, ale o nic nie pytających Indusów. Radż i Karol spędzili kolejną noc przy unoszącym się wokół mdłym, słodkim, duszącym zapachu palonych ciał.
Następnego dnia szli brzegiem rzeki i zauważyli, że panuje na niej spory ruch, a część barek płynie w górę rzeki. A właśnie pod prąd powinni płynąć, żeby dotrzeć do New Delhi. W jakimś wioskowym porcie rzecznym próbowali dogadać się z kapitanem, by zabrał ich na pomocników.
– Ale co wy tutaj robicie? Znacie się na tej robocie? Nie potrzebuję z wami kłopotów.
– Byliśmy w aśramie, a teraz chcemy się sprawdzić, czy potrafimy dotrzeć bez pieniędzy do New Delhi. Jeżeli się zgodzisz, to dam ci ten łańcuszek. – W Karolu obudził się instynkt przetrwania, zauważył szansę i postanowił walczyć. Kapitan wziął do ręki medalik, przybliżył do oczu i powiedział, że to katolicki symbol, a on jest hinduistą i nie chce takiego, bo ma inną energię. Czuje zło z tego złota.
– To może chcesz ten zegarek? Jest bardzo drogi, w Europie można za niego kupić samochód. – Radż sam się zdziwił, jak sprawnie improwizował. Kapitana zainteresował temat, może spodobało mu się prowadzenie rozmowy handlowej na wschodnią modłę, może zlitował się nad nimi, w każdym razie powiedział:
– Okej, szukałem czegoś na prezent. Wsiadajcie, płyniemy w kierunku Delhi, będziecie nam pomagać przy rozładunku i załadunku.
Siedzieliśmy w pokoju, patrzyliśmy na chłopaków z podziwem. Każdy przerabiał ich opowieść, zastanawiał się, co by zrobił na ich miejscu. Wszyscy jesteśmy tu, w Indiach, mocno zadomowieni, ryzyko i napięcie to nasza codzienność, ale tych dwóch naprawdę nam zaimponowało.
– No, chłopaki, będziecie to wnukom opowiadać.
Radż, który cały czas nawijał, teraz zamilkł. Po raz pierwszy odezwał się Karol:
– Potraficie sobie wyobrazić, jak smakował ostatni papieros na dwóch, którego zapaliliśmy w kącie, na tej barce odbijającej od brzegu? To poczucie, że może naprawdę urwaliśmy się sforze goniących nas psów?
Patrzyłem na nich i widziałem dwóch starszych panów. Mieli po trzydzieści lat, a wyglądali na pięćdziesiąt. Podczas tej ucieczki postarzeli się o dwadzieścia lat.
Złote sprzątaczki
Wtedy
Nie wszyscy latali przez Katmandu, niektórzy uważali, że jest tam za duży tłok, za dużo Polaków lata i że nie warto robić tego, co wszyscy.
Smutny tego dnia już przy belcie w New Delhi stwierdził, że kastomsi są nadpobudliwi. Jest ich na zielonej kilku i wszystkich zatrzymują, prześwietlają bagaże, kierują na bramki.
Nie ma szans, nie wolno w takiej sytuacji wychodzić, bo to pewna strata. „Elektronika to nie problem” – pomyślał. „Zaraz ją zgłoszę i albo mi wpiszą TBR-a, co mało prawdopodobne, albo złożę do depozytu i jutro wywiozę”.
Przejście przez zieloną z torbą elektroniki i złotem w kieszeniach to już loteria, ale nie idzie się na pałę. Należy się dyskretnie rozejrzeć i wybrać właściwy moment, na przykład gdy dużo ludzi, a mało celników. Jeżeli ci ostatni są nadaktywni, to można spróbować przeczekać gdzieś przy belcie. Może przyleci kolejny samolot i zrobi się większe zamieszanie.
Smutny, jak opowiadał, szybko podjął decyzję, że nie ryzykuje. Ale co zrobić ze złotem? Nie przyjmą do depozytu, tylko oskarżą o próbę przemycenia. Zawsze można wyrzucić, ale jednak to trochę szkoda. Może gdzieś schować? Ale gdzie można upchnąć na przylotach kilka sztabek złota, tak żeby się przechowało do następnego razu? Poszedł do kibla, zamknął się w kabinie i zaczął kombinować.
Każda budowla w Indiach bardzo szybko ulega rozkładowi. Tu się coś urwie, tam pęknie, cały kraj wygląda, jakby był powiązany sznurkiem. Wszystko zrobione byle jak i z najtańszych materiałów. Siedząc na kiblu, na murowanej ścianie po lewej Smutny zauważył pęknięcie, poszerzone, jakby ktoś w nim dłubał. Otwór wystarczająco szeroki, głęboki na palec, idealny. Wcisnął tam cztery sztabki tak głęboko, jak się dało, następnie dodał papieru. Wyglądało naturalnie, jakaś dziura, w którą ktoś napchał śmieci.
Przylatujący następnego dnia Pentax miał ocenić sytuację i jeśli okoliczności będą sprzyjające, udać się do kabiny, wyjąć z dziury złoto i wyjść na miasto. Niestety, otwór był pusty. Sprawdził dla pewności wszystkie kabiny i wszystkie otwory w nich, bo okazało się, że było ich całkiem sporo.
Cóż, nie ma, to nie ma. Pewnie jakaś sprzątaczka miała swój dzień. Przynajmniej nie ma kosztów prawnika. Tydzień później w podobnej sytuacji znalazła się Halina Żółtaczka. Również znalazła w damskiej toalecie taki idealny schowek. I tym razem sztabki też nie zostały odnalezione. Jako trzecia straciła w ten sposób blachę Francuzka i wtedy zaczęliśmy się zastanawiać, co jest grane. Przyjrzeliśmy się uważnie, jak się zachowują snujące się pod ścianami sprzątaczki. Nie, to nie były przypadkowe sytuacje, skubane łowiły nas jak karpie w stawie. To one wydłubały te otwory, to była zanęta. Nie na nas konkretnie, ale na jakichkolwiek przemytników żółtka, a tych było bardzo dużo różnej narodowości. Każdy, kto miał słabo ukryte sztabki złota, widząc obławę celników, kombinował tak samo: „gdzie to schować?”. Każdy pewnie trafiał do kibla i tam znajdował idealne kryjówki.
A kobiety wyglądały na takie ofiary losu… Tymczasem wystarczyło, że tylko raz w miesiącu znalazły coś w tych pułapkach, a były ustawione na cały rok albo lepiej.
Rewolucja energooszczędnej żarówki
Istnieje technologia, która zmienia Indie bardziej niż telefony komórkowe. Za kilka lat to może być już inny kraj.
Ryszard Kapuściński w swojej książce Heban, poświęconej Afryce, zawarł rozdział pod tytułem Rewolucja plastikowego kanistra. Pisał tam, że przez setki, tysiące lat kobiety na Czarnym Lądzie nosiły wodę z odległych źródeł w stągwiach. Były one ciężkie i nieporęczne, a źródło często znajdowało się kilka kilometrów od wioski. A potem pojawił się plastikowy kanister i wszystko się zmieniło. Teraz po wodę wysłać można nawet małe dzieci, bo kanistry są różnych rozmiarów. „Jakaż to przemiana w życiu kobiety” – konkluduje autor.
Wieczór w Indiach to coś niespotykanego dla przybysza z naszej szerokości geograficznej. Przede wszystkim zachód słońca jest przez cały rok o tej samej porze, gdzieś około 18.20. Nie ma różnicy między zimą i latem. Indusi nie znają krótkich i długich dni. Poza tym w Polsce przejście dnia w noc, coś, co nazywamy szarówką, zmierzchem, trwa półtorej godziny, może dwie. W Indiach zaczyna się ściemniać, a po dwudziestu minutach jest już po wszystkim, jest noc. Krótko i na temat.
Zapalają się światła latarni, sklepów, restauracji i straganów. Tyle że latarnie są nieliczne i z reguły nieczynne albo z bardzo słabymi świetlówkami. Nie mają praktycznego znaczenia. Całe oświetlenie miasta pochodzi zatem z restauracji, sklepów i straganów. Lokale z oczywistych powodów dbają przede wszystkim, by jasno było we wnętrzu. Oczywiście dopóki są otwarte, to częściowo oświetlają też ulice, ale tylko częściowo.
Stragany to pierwsza linia handlu; zajmują chodniki przed sklepami, ciągną się kilometrami. Aby zatrzymać klienta, również tutaj mają jakieś prowizorycznie podciągnięte kable i żarówki zamontowane tuż nad stertą towaru. Z oszczędności zaledwie 40- lub 60-watowe, w starej technologii.
Miliony ludzi przeciskają się więc w półmroku, w głębokiej szarości, gdzieś pomiędzy sklepami a straganami, najczęściej wybierając wygodniejszy marsz skrajem ulicy. Idąc po zmroku wśród tej masy ludzi, widzimy ich krzyżujące się cienie, a gdy sunąca wolno przez tłum motoriksza omiata wszystkich snopem swoich świateł, czujemy, że jesteśmy w innym świecie.
I nagle przed sobą, w odległości kilkudziesięciu metrów, zauważamy jasny aż do bólu oczu punkt. To stragan, którego właściciel zamiast starej, 40-watowej żarówki zawiesił nową, ogromnej mocy energooszczędną żarówę. Wygląda, jakby wylądował statek kosmiczny, przybysz z innej planety, rozjaśnia wszystko na kilkanaście metrów, dając zupełnie nową jakość temu skrawkowi ulicy.
To pomaga w handlu, więc kolejni sprzedawcy również decydują się na tę inwestycję. Z pewnością musi być spory wydatek, ale jednorazowy, bo żarówa prądu zużywa mało, a pozwala się wyróżnić. Wielu, szczególnie w mniejszych miastach, jeszcze na to nie stać, ale już wiedzą, że powinni zainwestować, już liczą, kiedy będą mogli sobie na to pozwolić.
Obecnie, ze względu na brak publicznego oświetlenia, życie miasta zamiera po zamknięciu sklepów. Tym bardziej, że lokale zamykane są na stalowe żaluzje, nie rozświetla ulic światło witryn, nie pospacerujemy ciepłą nocą, spoglądając na wystawy. Energooszczędna żarówa sprawia, że rozświetlają się indyjskie ulice, miasta zmieniają się po zmroku. Na razie tylko dopóki są otwarte sklepy i czynne stragany, ale może w kolejnym kroku władze miast wymienią żarówki w latarniach i mieszkańcy nabiorą nowych nawyków, pojawi się nocne życie w Indiach?
Milion dolarów za zdjęcie z puszką Heinekena
Wtedy
Stary, odpuść, nie możemy wygrać! – krzyczy Głupi Piotruś do Henia Samuraja.
Dobrze jest, spudłował, nie ma kosza. Teraz oni rozgrywają, starają się jak cholera, widać, że im zależy. Sprawa jest poważna, nie wolno nam wygrać tego polsko-indyjskiego meczu koszykówki na granicy Indii i Bangladeszu. Stawka jest zbyt wysoka.
Przejazd z torbami pełnymi elektroniki przez Bangladesz jest uciążliwy, ale bez emocji. Przez jakiś czas to była pewna trasa. Lądowanie w Dhace, stare, niewielkie, brudne lotnisko. Celnicy nie mają żadnych oczekiwań, nie musisz nic deklarować. Możesz wychodzić zieloną, czerwoną, i tak nikt nie zajrzy do torby. Trzeba było tylko przy wyrabianiu wizy – bo wizę należy wcześniej wyrobić w konsulacie – zgłosić, którym przejściem będzie się opuszczało Bangladesz.
Tym razem pojechało osiem osób: Filipińczyk, Głupi Piotruś, który już wrócił z podróży do Australii i kombinował pojedyncze akcje, Heniu Samuraj, Kredka, Lady Kristina, Złotnik, Pakistan i Duża Kaśka. Każdy wiózł trzy skrzynki plus drobnicę, łącznie dwadzieścia cztery magnetowidy marki National. Ogromne plecaki wyładowane po brzegi, wyraźnie największy miał Pakistan. Całość złożonego w jednym miejscu bagażu wyglądała, jakby to była wyprawa na Kangczendzongę albo przynajmniej na jakiś siedmiotysięcznik.
Po wylądowaniu – przejazd do hotelu Zakaria, jedynego, który wchodził w grę. Niewielu turystów dociera do Dhaki, to i oferty noclegowej nie ma. Następnego dnia wyjechali na całonocną trasę autobusem. Każdy wykupił po trzy miejsca, żeby było gdzie bagaż złożyć, inaczej lokalsi wrzuciliby na dach i deptali do woli. Nie tylko zresztą o deptanie chodzi. Bangladesz jest dużo bardziej niebezpieczny niż Indie. Spójrzmy na motorowe riksze: w Indiach mamy bezpośredni kontakt z kierowcą, a w Bangladeszu jest on odgrodzony siatką, żeby pasażer go nie dziabnął nożem. Dlatego bagaż z taką zawartością trzeba mieć przy sobie i dosłownie spać na nim.
Sam wyjazd z miasta zajmuje dwie, trzy godziny, następnie trzeba przedostać się przez most nad połączonymi rzekami Ganges i Brahmaputra – tak szerokimi, że drugiego brzegu nie widać. Przejście graniczne Chilahati – Haldibari, którym można się dostać do miasta Siliguri w Indiach, znajduje się w najbardziej na północ wysuniętej części Bangladeszu. Takie dziwne miejsce, gdzie trzy państwa – Bangladesz, Nepal i Bhutan – rozdziela pas Indii, momentami wąski na kilkadziesiąt kilometrów. Na ostatnim odcinku przed granicą jedzie się niejako przez wodę – wąska grobla, na niej droga, a wokół woda i woda. Czasem wyspa, na niej wioska, potem znów woda i znów wyspa z wioską. Dwadzieścia kilometrów przed granicą autobus kończy bieg i trzeba przesiąść się na riksze.
W miejscu przesiadki rośnie drzewo z owocami pomelo, które nazywane są dużą pomarańczą, a w smaku bardziej przypominają grejpfruta. Przewalacze z różnych grup, często tworzonych ad hoc na ten jeden przejazd, pojawiali się tam z pewną regularnością, co dwa tygodnie, za każdym razem kosztując coraz bardziej dojrzałych owoców.
W pewnym momencie nawet riksza nie może jechać i aby dotrzeć do granicy, trzeba targać bagaż torami kolejowymi. Nie ma żadnej drogi, tylko nasyp kolejowy. Ciężki plecak na grzbiecie, torba w ręku i idziesz. Wreszcie kończą się tory, masz rzekę, ale bez mostu, tylko płytki bród, przez który przechodzisz po kolana w wodzie.
Bród, czyli wypłycenie w rzece, w dziejach ludzkości często był miejscem zasadzek. Wiadomo, nie ma tam się gdzie ukryć. Tutaj też czasami pojawiały się tajne służby celne, które mogą kontrolować podróżnych na terenie całych Indii. No i oczywiście są teraz, gdy grupa w całości przeprawiła się przez rzekę i wyszła na polanę z prymitywnym boiskiem, po którym biegali miejscowi chłopcy. Pojawiło się nie wiadomo skąd czterech panów w długich spodniach i jasnych koszulkach i mówią:
– Paszporty proszę. Dokąd jedziecie?
Głupi Piotruś stara się z nimi żartować, nawet podejmują ten ton, toczy się przyjazna konwersacja bez spiny.
– Co ty tam masz w tym plecaku? – pytają Pakistana. Chłopak otwiera i wyjmuje… piłkę do koszykówki! Taką gumową, w ceglastym kolorze, marki Adidas. Na specjalną prośbę kupioną w Singu dla handlarza w Kalkucie, który chciał zrobić prezent synowi.
– Może zagramy? Indie przeciwko Polsce – proponuje Głupi Piotruś, kozłując po klepisku.
No i jest mecz, nieoficjalny, ale pewnie pierwszy w historii mecz koszykówki pomiędzy Polakami a Indusami. Tylko żeby ten Henio Samuraj się nie zagrzał. Bo duch sportu duchem sportu, ale dla dobra sprawy lepiej byłoby przegrać. Trzech tajniaków nawet wiedziało, o co chodzi w grze, czwarty tylko się plątał. Mecz czterech na czterech do jednego kosza, który wisiał na banianie, wygrały Indie. Zadowoleni, że pokonali Europejczyków, pocieszali naszych chłopaków i zapraszali na rewanż.
Była obawa z tą regularnością pojawiania się na granicy młodych Polaków. Przejścia nie używał praktycznie nikt poza lokalsami i polskimi przemytnikami. Pracowała jedna zmiana celników, pełne wyświetlenie. Pytanie, czy się przyzwyczają, czy zaczną się wkurzać. Przyzwyczaili się ostatecznie, uznali, że widocznie te białasy tak mają, że tu przyjeżdżają co dwa tygodnie. Celnicy nawet nie pytali o bagaże, które stały gdzieś z boku, żeby ich nie prowokować.
Granica już dwadzieścia kilometrów za nimi, pierwsza przesiadka. Złotnik wyciąga dwie puszki piwa, biorą po łyku piwa i opuszcza ich napięcie. Sytuacja wydaje im się super komiczna. Patrząc na siebie nawzajem, śmieją się jeden przez drugiego, a przecież haszu nie palili. Sytuacja jest tak abstrakcyjna, że aż śmieszna. Ośmiu młodych przemytników z komunistycznego kraju z torbami pełnymi magnetowidów popija piwo światowej marki na zadupiu zadupia świata, w kraju, gdzie jest praktycznie zakaz importu zachodnich produktów. Targali te dwie puszki z samego Singapuru z narażeniem życia i zdrowia. I teraz gdzieś pomiędzy Kangczendzongą a Bhutanem, zadowoleni z akcji, delektują się gorzkim smakiem ciepłego piwa.
Ktoś, widząc malowniczość i komiczność sytuacji, rzuca hasło.
– Zróbmy sobie zbiorowe zdjęcie z puszką, wyślemy do Heinekena i spytamy, czy nie odkupią go od nas dla celów reklamowych za milion dolarów.Spis treści
Okładka
Strona przedtytułowa
Strona tytułowa
Podziękowanie
Motto
Dedykacja
Do przyjaciół z tamtych lat
Przedmowa
Muszę się przejść, przemyśleć kilka spraw
Tramwaj pełen przemytników
Szerszy kontekst
Wszystko przez Teresę
Monsun
TBR
Trąbka
Trzecia płeć
Aeroflot
Jezus żył w Indiach
Tygodnik „Polityka”
Chińczycy
Nie potrzebujemy twoich pieniędzy
Motyle
Goście jesteśmy
Spotkanie z innym
Francuzka
Liceum
Sprawa honoru
Święty Tomasz
Odurzony
To jest nasze zdjęcie! Spadaj!
Zacznij od pięciu zwrotów
Być w Katmandu…
Indusom i psom wstęp wzbroniony
Koniec
Tej granicy nie wolno przekraczać
Samarkanda
Czerwona płachta na byka
Hipersoniczne przewały
Wrócić do kraju tym samym samolotem
Słowa Anglika
Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy
Golkonda
Koh-i-Noor
Overbooking
Polska mafia w Indiach
Ósmy kontynent: Indie
Jak chłopcy z PRL-u poprawiali politykę gospodarczą Indii
Rewolucja przemysłowa
Miasto i psy
Dingo w Indiach
Jak Kwiatek metodę
na tranzyt opracował
Wścieklizna
Na czym ci Indusi jadą
Dzień, w którym padła Kalkuta
Deklaracja walutowa
Największa akcja marketingowa w dziejach świata
Więzienie w Katmandu
Sprawa ducha, a nie przyjemności
Celnik mówi
Zakochał się i mamy kłopot
Redaktorek
Airport
Indie bez kompleksów
A gdyby Polska miała
130 milionów mieszkańców?
Nocny wyścig przemytników
Pomoc ambasady
Ma wyglądać jak pierś tej kobiety
Teraz masz więcej wrażeń do opowiadania
Gra w dziada
Palant to profesja, a nie wyzwisko
Tak sobie marzę
Cały czas na haju
Zła karma wróci
Relacja Amerykanina
Na młode wilki obława
Czy Mogołowie to Mongołowie?
Gangsterka z Londynu
Przepełnione więzienia
Wstyd
To nie miało prawa się wydarzyć
Wielokrotny morderca
Przemytnicy czerwonego
drzewa sandałowego
Młody milioner
Żarcie
Obsrani
Przynajmniej nie mam wścieklizny
Ja tu tylko na chwilę
Must see
Pierwsze spięcie
Jednooki Tomek
Prawnik
Każdy z nas jest Bogiem
Hinduizm jako open source system
Tam jest piekło
Zapach dziewczyny
Dlaczego nie ograbili maharadżów
Sztuka życia
Wujek dobra rada
Jaskrawoczerwona szminka
Haracz
Opłacalność torby
Pięć, siedem lat, średnio dwa lata
Niezbędnik przewalacza
Karteczki
Ja nie zatrzymam samolotu?
Soft power Indii
Nasze dziewczyny
Złote karawany
Port morski w New Delhi
Zielone złoto
Kocioł w Vishalu
Trzeba czekać
Ucieczka z Waranasi
Złote sprzątaczki
Rewolucja energooszczędnej żarówki
Milion dolarów za zdjęcie
z puszką Heinekena
I Niemiec był nam bratem
Wolny Tybet,
czy potrafię sobie to wybrazić?
Wielka migracja
Interior
Konsul
Mafia irańska
Uważaj na swoje myśli
Bez jaj
Zawodowiec
Ławeczka
Oj tam, z babą
Malediwy i żona ministra
Największe drzewo tekowe na świecie
Złoty pociąg
Dziewica
Co nas nie zabije, to nas wzmocni
Król drzew indyjskich
Złota myśl techniczna
Miara złota
Para młodych ludzi pobita
przez tłum
Sanatorium to nasze słowo
Nurtuje mnie pytanie
Kredyt kupiecki
Czy mają się czym chwalić?
Roman Obaciuk
Jeden na jednego
Bazar złodziei
Wraca chłop po robocie
Gdyby nie ten słoń?
Marzenie
Do Indii przemycanych jest 700 kg złota DZIENNIE
Borek Majsterkowicz
Głód
Urlop
Przybyli, żeby zarabiać pieniądze
Pieprzysz, Han Solo
Dwie ameby
Which one? Który?
Przygoda w internecie
Naprawdę?
Złota rybka
Jak psu buda
Betonowe palmy w New Delhi?
Co jest w życiu ważne?
Ostatni samuraj
Wielki shopping
Nowe zabawki
Shashi Tharoor –
imperium po taniości
Anglicy przygotowali nam grunt
Genius loci
Ważne dla młodego mężczyzny
Post scriptum
Bibliografia
Strona redakcyjna
Okładka tył