- W empik go
Spowiedź - ebook
Spowiedź - ebook
"Spowiedź" Lwa Tołstoja to dramatyczna opowieść o poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, "Po co żyję?".
Lew Tołstoj w latach siedemdziesiątych XIX wieku przeżywał egzystencjalny kryzys. Prawdy szukał w religii, do której wcześniej miał obojętny stosunek. Wynikiem jego rozmyślań nad sensem życia jest „Spowiedź”.
Tołstoj cofa się do podstawowego pytania: po co żyję i co po mnie zostanie? Dramatyczna i poruszająco szczera opowieść o poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie, ma uniwersalny sens i przemawia także do dzisiejszego czytelnika.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-56-4 |
Rozmiar pliku: | 162 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zostałem ochrzczony i wychowany w prawosławnej chrześcijańskiej wierze. Zasady jej wpajano we mnie przez cały czas dzieciństwa mego i młodości. Ale kiedym w 18-ym roku życia opuszczał drugi kurs uniwersytetu nie wierzyłem już w nic z tego co we mnie wpajano.
Wnosząc z różnych wspomnień, nigdym serjo nie wierzył, a miałem tylko zaufanie do tego, w co wierzyli starsi; ale zaufanie to oparte było na kruchych podstawach.
Pamiętam, gdy skończyłem lat jedenaście, pewien chłopczyk dawno już zmarły, Włodzio M., uczeń gimnazjum bawiąc u nas w niedzielę, zakomunikował nam, jako ostatnią nowość, odkrycie zrobione w gimnazjum. Odkrycie polegało na tem że Boga niema i że wszystko, czego nas uczą — prostym jest wymysłem (było to w r. 1838).
Pamiętam, jak się zainteresowali tą nowiną moi starsi bracia, zawezwali i mnie na naradę i pamiętam jakeśmy się wszyscy żywo zajęli tą wiadomością i uważali ją za bardzo zajmującą i prawdopodobną.
Pamiętam jeszcze, że gdy mój starszy brat, Dymitr, będąc na uniwersytecie z właściwą naturze swej namiętnością raptownie nawrócił się i zaczął uczęszczać na nabożeństwa, pościć i życie prowadzić czyste i moralne, my wszyscy nie wyłączając starszych, naśmiewaliśmy się z niego i przezwaliśmy, nie wiedzieć czemu, Noem.
Pamiętam, że Musin-Puszkin, naonczas kurator kazańskiego uniwersytetu, zapraszając nas do siebie na wieczorek tańcujący, namawiał brata mego, odrzucającego zaproszenie i drwiąco go przekonywał, że i Dawid tańczył przed arką Przymierza.
Ja wówczas współczułem tym drwinom starszych i wyprowadzałem z nich wniosek, że uczyć się katechizmu trzeba, chodzić do kościoła również, ale nie trzeba tego wszystkiego brać zbyt na serjo. Pamiętam jeszcze że w bardzo młodym wieku czytałem Woltera, a drwiny jego wcale mnie nie oburzały, przeciwnie bardzo mnie bawiły. Zobojętnienie moje dla wiary nastąpiło u mnie tak, jak się to działo i dzieje teraz u ludzi naszego poziomu umysłowego. Zdaje mi się, że w większości wypadków dzieje się to tak; ludzie żyją tak, jak żyją wszyscy, a wszyscy żyją na podstawie zasad nie tylko nie mających nic wspólnego z religją, ale wprost przeciwnych jej; nauka religji nie przyjmuje udziału w życiu i w stosunkach z ludźmi, jej nie spotykamy i we własnem życiu, nie mamy z nią do czynienia; religję wyznaje się tam, gdzieś zdala od życia i niezależnie od niego. O ile się z nią stykamy, stanowi ona zewnętrzne, oderwane od życia zjawisko.
Z życia człowieka, z jego czynów jak wówczas tak i teraz nie można się domyślać żadną miarą, czy jest on wierzącym, czy też nie. Jeżeli jest różnica między jawnym wyznawcą religji, a odstępcą nie wypadnie ona na korzyść pierwszego. Jak teraz, tak wówczas jawną dewocję po większej części spotykamy u ludzi tępych, okrutnych, niemoralnych i wyniosłych. Rozum zaś, uczciwość, prostota i dobroduszność po większej części spotykają się u ludzi nie wierzących.
W szkołach uczą katechizmu i posyłają uczniów do kościoła; od urzędników żądają świadectw z odbytej spowiedzi. Ale człowiek naszej sfery, który się już nie uczy i nie odbywa służby państwowej i teraz, a dawniej tym bardziej, mógł przeżyć dziesiątki lat nie przypomniawszy sobie ani razu, że żyje wśród chrześcijan i sam wyznaje chrześcijańską wiarę.
Dziś również jak i dawniej wiara przyjęta przez zaufanie i podtrzymywana zewnętrznie, potrosze rozpływa się pod kierunkiem nauki i doświadczenia życiowego i człowiek często wyobraża sobie, że ta wiara, którą mu wpojono w dzieciństwie, żyje w nim jeszcze, podczas gdy z niej już dawno nie pozostało śladu.
S., rozumny i prawy człowiek opowiadał mi, jak przestał wierzyć. Mając już lat 26, raz na noclegu, podczas polowania, starym przyjętym w dzieciństwie zwyczajem ukląkł wieczorem do modlitwy, Starszy brat, bawiący z nim na polowaniu, leżał na sianie i patrzył na niego. Kiedy S. skończył modlitwę i zaczął się do snu układać, brat spytał go: „A ty wciąż jeszcze odmawiasz pacierz?“,
I więcej do siebie nie mówili. Ale S. od tego dnia przestał odmawiać pacierz i chodzić do kościoła. Słowa brata nie przekonały go, w duszy jego nie nastąpił żaden przełom, tylko zdanie owo, wypowiedziane przez brata, było pchnięciem palcem w ścianę, która i tak własnym ciężarem chyliła się do upadku; zdanie to wskazało mu, że na miejscu wiary, była już pustka i że wobec tego słowa, wymawiane podczas modlitwy i znak krzyża, stały się bezmyślną czynnością. Uznawszy tę bezmyślność, umiał jej zaniechać.
Tak bywa sądzę z większością ludzi. Mówię o ludziach naszej sfery umysłowej mówię o ludziach szczerych względem siebie, a nie o tych, którzy religję zrobili środkiem dla dojścia do jakiegobądź celu. (Ci ludzie są najprawdziwszymi niedowiarkami, gdyż jeżeli religja jest dla nich środkiem dla doścignięcia jakiegokolwiekbądź życiowego celu — to jest to napewno nie religja). Ludzie naszego poziomu umysłowego znajdują się w tem położeniu, że światło wiedzy i życia rozproszyło sztuczną budowlę, a oni albo już to zauważyli i wyswobodzili się, albo też jeszcze tego nie zauważyli.
Religja zaszczepiona mi w dzieciństwie znikła we mnie tak, jak i w innych, z tą tylko różnicą, że ponieważ już w piętnastym roku życia zacząłem czytać filozoficzne książki, więc utratę religijności wprędce sobie uświadomiłem. Od 16 go roku życia przestałem modlić się, i z własnej woli przestałem chodzić do kościoła i pościć. Nie wierzyłem w to, co mi od dziecka wpajano, ale wierzyłem w coś. W co wierzyłem, tego bym żadną miarą nie mógł określić. Wierzyłem w Boga, albo raczej nie odrzucałem wiary w Boga, ale w jakiego Boga tego nie mógłbym powiedzieć, nie odrzucałem Chrystusa i jego nauki, ale na czem polegała ta nauka, tego także, nie umiałbym powiedzieć.
Teraz, gdy wspominam te czasy, widzę jasno, że wiarą moją, t. j. tem co oprócz zwierzęcych instynktów kierowało mojem życiem — jedyną prawdziwą wiarą moją, była wiara w udoskonalenie. Ale na czem polegało doskonalenie i jakim był cel jego, nie umiałbym powiedzieć. Starałem się doskonalić umysłowo — uczyłem się wszystkiego czego mogłem i co mi życie nasuwało: starałem się doskonalić wolę, tworzyłem sobie zasady, których się starałem trzymać; doskonaliłem się fizycznie wszelkiego rodzaju ćwiczeniami, wyrabiając siłę i zręczność i hartowałem się przez abnegację, wyrabiając w sobie wytrzymałość i cierpliwość. I to wszystko uważałem za doskonalenie się. Zasadą była rozumie się moralna doskonałość, ale wkrótce zmieniła się na doskonałość w ogóle t. j. na pragnienie ażeby być lepszym nie wobec Boga i samego siebie ale wobec ludzi. W bardzo zaś prędkim czasie to dążenie aby być doskonałym wobec ludzi, zmieniło się na pragnienie, aby być od innych ludzi silniejszym, t. j. sławniejszym, znakomitszym i bogatszym.II.
Kiedyś opowiem wzruszającą i pouczającą historję życia mego w przeciągu dziesięciu lat mojej młodości. Sądzę, że wielu, wielu ludzi doświadczyło tegoż samego. Całą duszą pragnąłem być lepszym, ale byłem młodym, miałem namiętności, a byłem sam, zupełnie sam, gdym szukał dobrego. Za każdym razem, gdy się starałem wypowiedzieć to, co stanowiło najtajniejsze moje pragnienia że chcę być moralnie dobrym, spotykałem lekceważenie i żarty, a kiedym oddawał się występnym namiętnościom, chwalono mnie i zachęcano. Ambicja, chciwość władzy i zysku, duma, gniew, zemsta — wszystko to było otoczone szacunkiem.
Oddając się namiętnościom, dawałem dowód mojej dojrzałości i czułem, że wszyscy są ze mnie zadowoleni. Dobra moja ciotka, u której mieszkałem, najlepsze stworzenie pod słońcem, mawiała mi, że niczego tak dla mnie nie pragnie, jak stosunku z mężatką: „rien ne forme un jeune homme, comme une laison evec femme comme il faut“, jeszcze drugiego szczęścia dla mnie pragnęła — abym został adjutantem i to najlepiej przy cesarzu i największego szczęścia — abym się ożenił z bardzo bogatą panną i żebym wskutek takiej żeniaczki miał jak największą liczbę niewolników. Bez strachu, wstrętu i bólu nie mogę wspominać tych lat. Zabijałem ludzi na wojnie, wyzywałem na pojedynki żeby zabić; przegrywałem w karty, przejadałem pracę chłopów, męczyłem ich, wprowadzałem w błąd, oszukiwałem. Kłamstwo, złodziejstwo, cudzołóstwo wszelkiego rodzaju, pijaństwo, gwałt, zabójstwo, nie było przestępstwa, którego bym nie popełnił, i za to wszystko mnie chwalono uważano i uważają moi rówieśnicy za stosunkowo moralnego człowieka.
Tak przeżyłem lat dziesięć. W tym czasie zacząłem pisać — przez ambicję, chciwość i dumę. W utworach moich popełniałem to samo co w życiu Dlatego aby posiąść sławę i pieniądze, trzeba było ukrywać dobre, a wypowiadać złe. Tak też czyniłem. Ileż razy starałem się ukrywać w swych utworach pod pozorem obojętności, a nawet lekkiej ironji, to dążenie do dobrego, które stanowiło treść mego życia. I udawało mi się: chwalono mnie.
Mając lat 26 przyjechałem po wojnie do Petersburga i spotkałem się z literatami. Przyjęto mnie, jak swego, pochlebiano mi. Nie zdążyłem się zorjentować kiedy przyjąłem literackie klasowe poglądy na życie tych ludzi, do których się zbliżyłem, a wymazałem i pamięci, już tym razem zupełnie, dawniejsze me usiłowania w dążeniach do poprawy. Poglądy te podstawiły mi zasady, które usprawiedliwiały niemoralne moje życie.
Pogląd na życie tych ludzi, moich towarzyszy po piórze, polegał na tem, że życie wogóle się rozwija i że w tym rozwoju główną rolę odgrywamy my, ludzie myśli, a z ludzi myśli największy wpływ wywieramy my, artyści i poeci. Naszem powołaniem — uczyć ludzi. Aby zaś nie nasunęło mi się naturalne pytanie: co też ja umiem i czego mogę uczyć? teorja objaśniała, że tego wiedzieć nie potrzeba gdyż artysta i poeta bezwiednie uczą. Uważałem się za cudownego artystę i poetę i dlatego bardzo mi łatwo było przyswoić sobie tę teorję.
Ja — artysta, poeta, — pisałem, uczyłem sam nie wiem czego. Płacili mi za to pieniądze, miałem wyborne jedzenie, wspaniałe mieszkanie, piękne kobiety i wytworne towarzystwo; miałem sławę. A więc widocznie to, czegom się uczył było bardzo dobre.
Wiara ta w znaczenie poezji i rozwój życia była religją, a ja jednym z jej kapłanów. Kapłanom jej było bardzo wygodnie i przyjemnie. I ja dość długo żyłem w tej wierze, nie podejrzewając jej prawdziwości. Ale na drugi, czy trzeci rok takiego życia, zacząłem wątpić w słuszność takiej religji i zacząłem ją badać. Pierwszy powód do zwątpień dała mi zauważona niezgoda między kapłanami tej religji. Jedni mówili: my jesteśmy najlepszymi i najpożyteczniejszymi nauczycielami, my uczymy tego co potrzeba, a inni uczą niewłaściwie. I sprzeczali się, kłócili, łajali, oszukiwali jeden drugiego. Prócz tego między nami było wielu ludzi którzy nie zastanawiali się nad tem kto ma słuszność, a po prostu dążyli z pomocą swej literackiej działalności do materjalnych korzyści. Wszystko to nasuwało mi wątpliwości co do prawdziwości naszej religji.
Prócz tego, zwątpiwszy w prawdziwość tej religji, zacząłem uważnie badać jej kapłanów i przekonałem się, że wszyscy prawie kapłani tej wiary, t. j. literaci byli to ludzie niemoralni i po większej części ludzie źli, marnych charakterów, — wielu z nich stało niżej od tych ludzi, których spotykałem w mojem poprzedniem hulackiem i wojskowem życiu, — ale zarozumiali i zadowoleni z siebie, tak jak mogą być tylko zadowoleni z siebie ludzie święci, albo tacy, którzy nie wiedzą co to jest świętość. Ludzie mi obrzydli i ja sam sobie obrzydłem i pojąłem, że taka wiara — to oszustwo. Ale dziwna rzecz chociaż to całe kłamstwo pojąłem dość prędko i wyrzekłem się go, godności nadanej mi przez tych ludzi, godności artysty, poety, nauczyciela — nie wyrzekłem się. Naiwnie wyobrażałem sobie, że jestem poetą, artystą i mogę uczyć wszystkich, sam nie wiedząc czego uczę. To też tak zrobiłem. Ze zbliżenia się do tych ludzi zyskałem nową wadę — chorobliwie rozwiniętą dumę i szaloną pewność siebie oraz przekonanie, że powołany jestem, aby uczyć ludzi, choć sam nie wiedziałem czego.
Teraz, gdy wspominam te czasy i swój ówczesny nastrój tych ludzi (takich zresztą i dziś — tysiące) i żal mi i wstydzę się; — mam takie uczucie, jakiego doznaje się w domu obłąkanych.
Tysiące robotników dzień i noc dobywając sił ostatnich pracowało, składało, drukowało miljony słów i poczta rozwoziła je po Rosji, a myśmy wciąż uczyli i nie mogliśmy zdążyć nauczać i ciągle gniewaliśmy się, że nas za mało słuchają.
Straszne to dziwne, ale teraz jest mi zrozumiałem. Jedynem prawdziwem, serdecznem naszem pragnieniem była chęć zebrania jaknajwiększej ilości pochwał i pieniędzy.
Aby dojść do tego celu nie umieliśmy nic innego robić, jak tylko pisać książki i gazety. To też robiliśmy to. Ale dlatego, aby pracując tak bezużytecznie, utwierdzić się w pewności, żeśmy bardzo ważni ludzie potrzebne nam było rozumowanie, któreby usprawiedliwiało naszą działalność. I oto wymyśliliśmy co następuje: wszystko co istnieje jest rozumne. Wszystko, co istnieje — ulega rozwojowi. Rozwój zawdzięczamy oświacie. Oświatę mierzy się rozpowszechnianiem książek i gazet. A nam płacą pieniądze i szanują nas za to, że piszemy książki i gazety i dlatego jesteśmy najpotrzebniejszymi i najlepszymi ludźmi. Rozumowanie to byłoby bardzo dobre, gdybyśmy się wszyscy zgadzali; ale ponieważ każda myśl, wypowiedziana przez jednego z nas, znajdowała myśl djametralnie przeciwną, wypowiedzianą przez innego, powinniśmy się byli opamiętać. Ale myśmy tego nie dostrzegali; nam płacili pieniądze i ludzie naszej partji nas chwalili, — a więc każdy z nas z osobna uważał się za sprawiedliwego. Teraz widzę jasno, że podobieństwo do domu warjatów było zupełne; ale wówczas niejasno zdawałem sobie z tego sprawę i jak wszyscy obłąkani, wszystkich miałem za szaleńców, za wyjątkiem siebie.III.
Tak żyłem oddany temu szaleństwu na sześć lat przed moją żeniaczką. W tym czasie wyjechałem zagranicę. Życie w Europie i zbliżenie się z wybitnymi i uczonymi ludźmi utwierdziły mnie jeszcze w mem przekonaniu o udoskonaleniu się, gdyż to samo przekonanie znalazłem u nich. Ta wiara znalazła we mnie tę zwykłą formę, którą znajduje ona u większości wykształconych ludzi. Wiara ta wyrażała się słowem „postęp”. Wówczas zdawało mi się, że wyraz ten coś oznacza. Nie pojmowałem jeszcze tego, że dręczony, jak każdy żyjący człowiek, pytaniami, jak żyć najlepiej, tą odpowiedzią; żyć zgodnie z postępem, odpowiadam zupełnie tak samo, jakby odpowiedział człowiek niesiony w łódce falą i wichrami, gdyby na jedyne ważne dla niego pytanie: czego się trzymać odpowiedział: „płyniemy z prądem”. Wówczas tego nie dostrzegałem. Tylko czasami, nie rozum, a uczucie podnosiło bunt przeciw temu ogólnemu przesądowi którym ludzie osłaniają swoje niepojmowanie życia. Podczas bytności mojej w Paryżu, widok kary śmierci uwidocznił mi kruchość mego przesądu do postępu. Gdy spostrzegłem jak głowa oddzielała się od ciała i stuknęła w pudełku, pojąłem — nie rozumiem, a całem jestestwem, że żadna teorja celowości istniejącego porządku i postępu nie może tego faktu usprawiedliwić i jeżeliby nawet wszyscy ludzie, opierając się na jakichbądź teorjach, od początku świata uznawali, że to jest potrzebne, — ja wiem, że to jest niepotrzebne, że to jest złem i że z tego powodu sędzią złego i dobrego, nie jest ludzka opinia, ani postęp, ale ja sam i moje serce. Drugim wypadkiem, w którym zauważyłem, że przesąd o postępie nie wystarcza w życiu, była śmierć mego brata. Rozumny, dobry, poważny człowiek zachorował młodo, cierpiał więcej aniżeli rok i w męczarniach umarł, nie rozumiejąc poco żył i dlaczego umiera. Żadne teorje nie mogły dać odpowiedzi na te pytania ani mnie, ani jemu podczas tego powolnego konania. Ale były to tylko wyjątkowe wypadki zwątpienia, w rzeczywistości żyłem wyznając jedynie wiarę w postęp. „Wszystko się rozwija i ja się rozwijam, a poco się rozwijam razem ze wszystkiem — to się okaże. Takbym wówczas sformułował moje wyznanie wiary
Powróciwszy z zagranicy, zamieszkałem na wsi zająłem się włościańskiemi szkołami. Zajęcie to przypadło mi do serca, gdyż w niem nie było tego, widocznego już dla mnie, kłamstwa, które mnie w oczy kłuło podczas mojej działalności literackiej. Tutaj działałem także w imię postępu, ale odnosiłem się do postępu krytycznie. Mówiłem sobie, że postęp w niektórych swych przejawach odbywał się nieprawidłowo i że w stosunku do ludzi pierwotnych, dzieci wiejskich, trzeba zostawić im całą swobodę i pozwolić na wybór tej drogi do postępu, która im najlepiej odpowiada. W samej rzeczy ciągle obracałem to samo nierozwiązalne zagadnienie, żeby uczyć, nie wiedząc samemu, czego mam uczyć. W wyższych sferach literackiej działalności pojąłem, że nie można uczyć, nie wiedząc czego się ma uczyć, bo widziałem, że każdy uczy czego innego i dysputami maskuje przed samym sobą swoje nieuctwo; tu zaś z chłopskimi dziećmi, sądziłem, że można ominąć ten skrupuł, pozwalając dzieciom uczyć się tego, czego same zechcą. Teraz śmiech mnie ogarnia na wspomnienie, jakiem się wykręcał, aby zadowolnić moją chęć nauczania, chociaż w głębi duszy dobrze wiedziałem, że nie mogę uczyć niczego pożytecznego, bo sam nie wiem co jest pożyteczne. Po roku spędzonym na zajęciach w szkole pojechałem poraz drugi zagranicę, żeby tam się dowiedzieć jakby to można samemu nic nie umiejąc, uczyć innych.
I zdawało mi się, żem się już tego wszystkiego wyuczył zagranicą i zbrojny tą całą mądrością, w roku oswobodzenia włościan wróciłem do Rosji i zająwszy miejsce pośrednika, zacząłem uczyć nieoświecony lud w szkołach i oświeconych ludzi w gazecie, którą wydawałem. Robota, napozór szła dobrze, ale czułem że nie jestem zupełnie zdrów umysłowo i że to tak dłużej trwać nie może. I wówczas być może doszedłbym do tego rozpaczliwego położenia, w którem się znalazłem po latach piętnastu, żeby nie to, że istniało jeszcze coś w życiu nieznanego mi, a obiecującego zbawienie, a tem było życie rodzinne. Przez rok cały zajmowałem się szkołami i gazetą i zmęczyłem się głównie tem, że się w to wszystko wplątałem. Ciężką mi była ta walka, niejasną wydała mi się działalność w szkołach, obrzydło mi krętactwo w gazecie, polegając zawsze jedynie na pragnieniu uczenia wszystkich i ukrycia tego, że sam nie wiem czego mam uczyć. Zachorowałem więcej duchowo, aniżeli fizycznie, rzuciłem wszystko i pojechałem w step do baszkirów — aby odetchnąć powietrzem, pić kęmys i żyć życiem zwierzęcem.
Po powrocie stamtąd ożeniłem się. Nowe warunki szczęśliwego, rodzinnego życia oderwały mnie od poszukiwania celu życia, Całe moje życie skoncentrowało się wówczas w rodzinie, żonie, dzieciach i w trosce o powiększenie dobrobytu. Dążenie do udoskonalenia, zamienione poprzednio na dążenie do postępu, teraz zmieniło się wprost na dążenie, aby mnie z rodziną było jak najlepiej.
Tak minęło jeszcze lat piętnaście. Pomimo, że lekceważyłem piśmiennictwo, podczas tych lat piętnastu ciągła pisałem. Zakosztowałem już ponęty literatury, ponęty olbrzymiego pieniężnego wynagrodzenia i poklasku za niewielką pracę i oddawałem się jej dla polepszenia materjalnego bytu i zagłuszenia w duszy wszelkich pytań o celowości życia ludzkiego.
Pisałem, ucząc tego jedynego dla mnie aksjomatu, że trzeba żyć tak, żeby człowiekowi i rodzinie jego było jak najlepiej. Tak też i żyłem, ale pięć lat temu zdarzyło się zemną coś dziwnego: zaczęły mnie nachodzić chwile, z początku jakby nieświadomości, zahamowania życia, jak gdybym nie wiedział jak mam żyć, co mam robić i dusza moja mroczyła się i posępniała. Ale to mijało i żyłem znów po dawnemu. Różnie te chwile nieświadomości nachodziły mnie częściej i ciągle w tej samej formie. To zahamowanie życia wyrażało się zawsze jednakowem pytaniem: poco? No, a potem?
Z początku zdawało mi się, że to takie sobie — bezcelowe, nie na miejscu pytania. Zdawało mi się to wszystko wiadomem i że o ile zechcę zająć się rozwiązaniem tych pytań, dokonam tego z łatwością, — że obecnie nie mam czasu zając się tem, ale gdy zechcę, znajdę odpowiedź. Ale częściej i częściej powtarzały się pytania, coraz natarczywiej żądając odpowiedzi i jak krople, padając ciągle na to samo miejsce zlały się razem w jedną wielką plamę.
Stało się to, co się dzieje z każdym przed ciężką wewnętrzną chorobą. Z początku pojawiają się drobne oznaki niedomagania, na które chory nie zwraca uwagi, potem oznaki te powtarzają się coraz częściej i łączą się w jedno cierpienie Cierpienie wzrasta i chory zanim się obejrzy już sobie uświadamia, że to co uważał za niedomaganie, jest tem, co dla niego najważniejsze na świecie — że to śmierć.
To samo stało się i zemną. Zrozumiałem, że to nie przypadkowe niedomaganie, a coś bardzo ważnego i że jeżeli te pytania będą się powtarzać, to trzeba na nie odpowiedzieć. Pytania zdawały się takimi głupimi, prostymi, dziecinnymi pytaniami. Ale tylkom się ich dotknął i próbowałem rozwiązać, zaraz się przekonałem po pierwsze, że èie są to dziecinne i głupie pytania, a po drugie, że nie mogę i nie mogę, chociażbym nie wiem jak długo myślał, rozwiązać ich. Zanim się mam zająć majątkiem w samarskiej gubernji, wychowaniem syna, pisaniem książki, trzeba wiedzieć poco mam to wszystko robić. Pokąd nie wiem po co, nie mogę nic robić, nie mogę żyć. Podczas moich rozmyślań o gospodarstwie, które mnie wówczas bardzo zajmowały, przychodziła mi do głowy myśl: „No, dobrze, będziesz miał 6,000 dziesięcin w samarskiej gubernji — 300 koni, a potem co?...” i nie wiedziałem co myśleć dalej. Albo zastanawiając się nad tem, jakby lud mógł dojść do dobrobytu, nagle mówiłem sobie: „A mnie co do tego?” Albo, myśląc o sławie, którą mi zyskają moje dzieła, mówiłem sobie: „No, dobrze będziesz sławniejszym od Gogola, Puszkina. Szekspira, od wszystkich pisarzy na świecie, — no i cóż stąd.”
I nie mogłem znaleźć żadnej odpowiedzi. Pytania nie czekają, trzeba na nie „odpowiedzieć” natychmiast, bez tej odpowiedzi nie mogę żyć. A odpowiedzi niema.
Poczułem, że podstawy, na których oparłem życie, załamały się, że nie mam się o co oprzeć, że tego, czem żyłem — już niema, że nie mam celu w życiu.