- W empik go
Spowiedź. Instrukcja obsługi - ebook
Spowiedź. Instrukcja obsługi - ebook
Książka to teoretyczny i praktyczny przewodnik po dość niełatwym dla wielu Sakramencie Pokuty i Pojednania. O. Adam Szustak OP w prosty, konkretny, ale i oryginalny sposób mierzy się w tej publikacji z różnymi wątpliwościami, niejasnościami, lękami i uprzedzeniami, które z czasem narosły wokół spowiedzi. Jednocześnie jednak z niesamowitą wyrazistością ukazuje spowiedź jako jeden z najbardziej dotykalnych śladów Boga w Kościele, pewników Jego obecności i najlepszy przykład Jego wszechmocy.
„Spowiedź. Instrukcja obsługi” składa się z dwóch części: teoretycznej i praktycznej. Pierwsza z nich zawiera komentarz do dwóch biblijnych „spowiedzi”, które sprawował sam Pan Jezus. Autor pokazuje Chrystusa, który spotykając ze swoim miłosierdziem dwóch apostołów, Piotra i Judasza, po pierwsze wyjaśnił, o co naprawdę będzie chodziło w spowiedzi, gdy będzie sprawował ją Kościół, po drugie zaś opowiedział, do jakiej relacji z Sobą chce zaprosić każdego grzesznika. Druga część książki to sama praktyka zawierająca szczegółowe, a zarazem bardzo przystępne i zrozumiałe omówienie poszczególnych warunków spowiedzi, czyli rachunku sumienia, żalu, wyznania grzechów oraz zadośćuczynienia i pokuty.
Przeczytaj tę książkę, jeśli szukasz odpowiedzi na pytania: Jak odróżnić grzechy ciężkie i lekkie? Z czego nie wolno się spowiadać? Czym jest grzech przeciwko Duchowi Świętemu? Które grzechy wołają o pomstę do nieba? Jak często, gdzie, kiedy i u kogo się spowiadać? Dla kogo jest spowiedź generalna? Jak się dobrze wyspowiadać? Kiedy nie można dostać rozgrzeszenia? Do czego potrzebna jest nam pokuta? Jaka jest różnica między stałym spowiednikiem a kierownikiem duchowym? Po co się spowiadać księdzu, skoro można spowiadać się Bogu?
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949146-5-3 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku krótka historia. Gdy byłem jeszcze dość młodym księdzem, niedługo po święceniach, pojechałem z zaprzyjaźnionym małżeństwem na majówkę do ich domku letniskowego położonego nad jeziorem. Bardzo urocze i spokojne miejsce, chatka z dwoma pokojami i kuchnią, duża posiadłość, kawałek jeziora, cisza, spokój, generalnie odpoczynek. Tam codziennie odprawiałem Mszę Świętą na ich zwykłym kuchennym stole. Gdy pierwszy raz sprawowałem Eucharystię, moja znajoma płakała od samego początku aż do końca. Nie wiedziałem zupełnie, o co chodzi. Ani nie powiedziałem żadnego wzruszającego kazania, ani nie zrobiłem jakiejś specjalnej oprawy liturgicznej, która mogłaby ją poruszyć, po prostu wydarzyła się zwykła Msza. Wystarczyło jednak, że usiedliśmy do stołu, zrobiliśmy znak krzyża, a ona zaczęła płakać i wylewała łzy aż do samego końca Eucharystii. Jej mąż próbował ją jakoś pocieszać, ale też zupełnie nie wiedział, co poradzić i skąd się to wszystko wzięło. Początkowo myślałem, że coś niedobrego dzieje się między nimi, coś sypie się w małżeństwie, więc chwilę odczekałem i szukałem sposobu, by o to zapytać.
Dopiero po dwóch dniach, gdy byliśmy na spacerze i tak się złożyło, że szedłem akurat tylko z nią, sama zaczęła opowiadać o tym, co miało miejsce podczas pierwszej naszej wspólnej Mszy. Powiedziała do mnie: „Ojciec, jak zobaczyłam, że odprawiasz Mszę na tym stole, to świat wywrócił mi się do góry nogami”. Dlaczego? Ponieważ ona na tym samym stole wcześniej bardzo grzeszyła. Gdy mieszkałem w klasztorze w Poznaniu, przygotowywałem ją do chrztu, który przyjęła, mając trzydzieści dwa lata — wcześniej była zupełnie niewierząca. Opowiadała mi: „Zanim się ochrzciłam, zanim poznałam tego chłopaka, który teraz jest moim mężem, to do tego domku letniskowego jeździłam grzeszyć i ten stół był jednym z miejsc, na których to się działo. Gdy zobaczyłam ten sam stół, który do tej pory kojarzył mi się tylko z moim grzechem, że na nim Bóg przychodzi i staje się żywy, prawdziwy, obecny, to nagle po prostu zrozumiałam, na czym polega zbawienie”.
Właśnie takim miejscem jest każda Eucharystia. Bóg wchodzi w sam środek naszego grzechu, naszego życia, które często jest życiem bez Niego, i mówi: „Jestem. Ja tu rządzę. Ja tu rozdaję łaskę i Ja kocham bez granic”.
O tym pisał już święty Jan Ewangelista w pierwszym rozdziale swojej Ewangelii: _Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas_ (J 1, 14a). Wszyscy doskonale znamy ten tekst, ponieważ Kościół zwykle czyta go w oktawie świąt Bożego Narodzenia. Gdyby jednak przyjrzeć się z bliska temu zdaniu, które brzmi nam w uszach niemalże jak hasło, to okazuje się, że tam, gdzie po polsku czytamy _Słowo stało się ciałem_, grecki oryginał mówi: „Słowo stało się mięsem”. Greka, w której został napisany cały Nowy Testament, ma dwa wyrażenia określające ciało. Pierwsze z nich to _soma_ z pewnością kojarzące się nam z używanym w języku polskim przymiotnikiem „somatyczny”, czyli „cielesny”. Drugie to słowo _sarks_ oznaczające już nie ciało postrzegane całościowo, ale tylko mięśnie lub też mięso. Nie chodzi więc o człowieczeństwo, jak w przypadku słowa _soma_, ale o bardzo fizyczną część człowieka, czyli mięśnie. Święty Jan w prologu swojej Ewangelii używa właśnie tego drugiego określenia — _sarks_.
Co próbuje powiedzieć nam w ten sposób autor czwartej Ewangelii? Święty Jan pokazuje, gdzie zszedł Bóg, decydując się na wcielenie. On doszedł do samego dna. Mało Mu było przyjąć człowieczeństwo, więc poszedł dalej i sięgnął nawet ludzkich mięśni. Bóg wszedł w każdą komórkę tego świata. Co więcej, Bóg, który jest duchem, o którym święty Jan pisze, że nikt nigdy Go nie widział, przyjmując ludzkie ciało, stał się tak dotykalny jak mięśnie.
W prologu Ewangelii Jana czytamy, że Słowo nie tylko stało się ciałem, ale także zamieszkało między nami. Znów trzeba przyznać, że w oryginale brzmi to nieco inaczej niż w naszym polskim tłumaczeniu. W tym miejscu pojawia się bowiem grecki idiom, który obrazuje rozbijanie namiotu. Dosłownie więc Ewangelia mówi, że Słowo stało się mięsem i rozbiło sobie namiot między nami. Dla każdego Żyda czytającego te słowa było jasne, do jakiego namiotu odwołuje się święty Jan. Izraelici znali do tej pory tylko jeden sposób przebywania Boga wśród nich. Chodziło oczywiście o Arkę Przymierza, która podczas wędrówki narodu wybranego przez pustynię, aż do wybudowania Świątyni Jerozolimskiej mieszkała w namiocie. Wszyscy Żydzi żyli w namiotach, więc był w ich obozie także jeden szczególny, przeznaczony właśnie dla Arki z tablicami Dziesięciu Przykazań. Bóg przebywał między nimi w namiocie. Zatem, gdy Żydzi czytali Janowy prolog, od razu wiedzieli, że Bóg przez wcielenie znów zaczyna być między nimi, bardzo blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki.
Za chwilę w tej książce będziemy przyglądać się w szczegółach Eucharystii, będziemy zerkać „pod podszewkę” różnych znaków i gestów. Święty Jan daje nam na tę wspólną wędrówkę po poszczególnych elementach Mszy Świętej dwie wskazówki. Po pierwsze pokazuje, że zbliżając się do Eucharystii, do jej rozumienia i przeżywania, zbliżamy się jednocześnie do samego Boga, bo On jest w niej obecny bardzo namacalnie, jak mięsień lub jak kawałek ludzkiego ciała. Po drugie zaś zwraca uwagę, że Msza niezwykle silnie dotyka naszego życia. W Eucharystii Bóg rozbija namiot pośród nas. A namiot nie jest przecież budynkiem z solidnymi fundamentami, tylko czymś, co łatwo przenieść. Bóg nie ma uprzywilejowanych miejsc, w których się pojawia i przebywa — On jest tam, gdzie my jesteśmy. Chodzi za nami i rozbija namiot swojej obecności. Eucharystia to więc sakrament, w którym Bóg pokazuje, że nie ma takiego wycinka rzeczywistości, w którym nie można by Go spotkać.
Na tym właśnie polega szaleństwo Boga widoczne w Eucharystii. On się wcielił, a potem jeszcze sam stał się kawałkiem chleba, by wejść ze swoim zbawieniem we wszystkie miejsca naszego upodlenia. Żeby to jednak przyjąć i żeby to Boże szaleństwo zmieniało nasze życie, potrzebna jest wiara. A skoro, jak mówi święty Paweł, wiara rodzi się ze słuchania, to zapraszam Cię, byś teraz trochę posłuchał o Eucharystii, by potem za umysłem, który zgłębi poszczególne elementy Mszy, poszło też serce, które jeszcze szerzej otworzy się na Pana Boga przychodzącego w tym sakramencie.CZĘŚĆ PIERWSZA
TROCHĘ TEOLOGII
Zanim przejdziemy do praktycznej części tej książki, zanim wyjaśnię, o co chodzi w poszczególnych elementach Mszy Świętej, opowiem, skąd się one wzięły i dlaczego tak, a nie inaczej dziś je przeżywamy, potem chciałbym krótko podpowiedzieć, z jakim sercem podchodzić do Eucharystii. Warto trochę teologicznie nastroić swoje wnętrze, by tego sakramentu nie traktować czysto praktycznie i intelektualnie. Msza swoją istotą przekracza wszystko to, co materialnie i intelektualnie się na niej dzieje, ponieważ doprowadza nas do samego Boga, którego przecież nie da się objąć umysłem ani zgłębić sercem. Zapraszam więc do zobaczenia tych tropów, które — mam nadzieję — choć trochę pomogą dostrzec w Eucharystii to Boże „coś więcej” i nauczą nas, z jakim sercem podchodzić do tego niezwykłego sakramentu.
_W pierwszy dzień Przaśników, kiedy ofiarowywano Paschę, zapytali Jezusa Jego uczniowie: «Gdzie chcesz, abyśmy poszli poczynić przygotowania, żebyś mógł spożyć Paschę?». I posłał dwóch spośród swoich uczniów z tym poleceniem: «Idźcie do miasta, a spotka was człowiek, niosący dzban wody. Idźcie za nim i tam, gdzie wejdzie, powiecie gospodarzowi: „Nauczyciel pyta: gdzie jest dla Mnie izba, w której mógłbym spożyć Paschę z moimi uczniami?”. On wskaże wam na górze salę dużą, usłaną i gotową. Tam przygotujecie dla nas». Uczniowie wybrali się i przyszli do miasta, gdzie znaleźli, tak jak im powiedział, i przygotowali Paschę._
_A gdy jedli, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał i dał im mówiąc: «Bierzcie, to jest Ciało moje». Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie dał im, i pili z niego wszyscy. I rzekł do nich: «To jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana. Zaprawdę, powiadam wam: Odtąd nie będę już pił z owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić go będę nowy w królestwie Bożym». Po odśpiewaniu hymnu wyszli w stronę Góry Oliwnej._
(Mk 14, 12-16.22-26)
W tym krótkim fragmencie Ewangelii świętego Marka jest wszystko, czego potrzebujemy, by zobaczyć, czym jest lub raczej może być w naszym życiu Eucharystia. Każde słowo w tym tekście niesie niesamowity przekaz i pewnie lata zajęłoby nam wyjaśnienie każdego z nich. Skupimy się więc tylko na kilku szczegółach, które dla mnie są niesamowicie poruszającymi elementami pokazującymi, jak niewiarygodnie Bóg działa w tym sakramencie.
Otóż święty Marek opowiada, że gdy Pan Jezus wysłał swoich uczniów, żeby przygotowali Mu Paschę do spożycia, powiedział im dokładnie, że mają znaleźć człowieka, który będzie szedł ulicą, niosąc dzban wody. Gdy kogoś takiego spotkają, mają pójść razem z nim, po czym wejść do domu, do którego on wejdzie, i tam poprosić o miejsce na wieczerzę. Gdy to czytam, w mojej głowie od razu rodzi się pytanie: „Po co Jezus dał tak skomplikowaną instrukcję? Czy nie mógł powiedzieć, o jaki dom Mu dokładnie chodzi, tylko kazał szukać człowieka z dzbanem? Po co takie podchody?”. Okazuje się jednak, że w tym człowieku niosącym dzban wody jest coś niezwykłego. Uczniowie Jezusa to bowiem pobożni Żydzi, doskonale znający historię Izraela, którzy, słysząc o człowieku niosącym dzban z wodą, prawdopodobnie mieli w głowie konkretne skojarzenie.
W Pierwszej Księdze Królewskiej jest opisana historia z życia proroka Eliasza opowiadająca o bardzo trudnym momencie jego życia. Eliasz doszedł do takiego stanu, że chciał umrzeć. Niemalże chwilę wcześniej pokonał czterystu pięćdziesięciu proroków Baala, udowadniając przedtem ludowi, że jego Bóg jest jedynym i wszechmogącym Panem. Może się więc wydawać, że Eliasz jest nie na dnie, ale na szczycie swojej kariery prorockiej. Jednak, jak to się zwykle dzieje w życiu, po czasie sukcesu często przychodzi kryzys. W przypadku Eliasza chodziło o to, że królowa Izebel, wysłała swoje wojska, by ścigały proroka za jego czyny. Eliasz był tak przestraszony działaniami Izebel, że chciał się zabić. Jego strach był tak ogromny, że nie chciał dłużej żyć, więc odszedł na pustynię, gdzie położył się pod jakimś krzewem i czekał na śmierć. Przestał jeść i pić, tylko leżał i wypatrywał śmierci. Po pewnym czasie przyszedł do niego anioł, szturchnął go i położył mu obok głowy dzban z wodą i podpłomyk. Dosłownie po hebrajsku napisano, że anioł kopnął Eliasza i powiedział mu: „Jedz i pij!”. Eliasz posłuchał anioła i posilił się, ale niczego to mu nie dało, więc dalej położył się z pragnieniem śmierci w sercu. W tej sytuacji anioł przyszedł po raz drugi i znów kopnął proroka, a następnie położył obok niego dzban z wodą i podpłomyk, każąc mu jeść i pić. Gdy Eliasz zjadł, wstąpiła w niego taka siła, że wstał i mocą tego pokarmu szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy przez pustynię, aż doszedł do góry Bożej Horeb. Tam zaś spotkał Boga twarzą w twarz. Na Horebie Bóg objawił się Eliaszowi i był z nim tak blisko, że już się bliżej nie da.
Co więc mogli pomyśleć sobie uczniowie, kiedy Pan Jezus kazał im szukać człowieka niosącego dzban z wodą? Z pewnością przypomnieli sobie Eliasza i pokarm, który go tak wzmocnił, że ruszył do niewiarygodnych rzeczy, a przede wszystkim wszedł w niezwykłą bliskość z Bogiem. Być może Jezus już przez ten nakaz pokazał swoim uczniom, czym będzie dla nich i dla nas Eucharystia, którą po raz pierwszy tej nocy sprawował. Ten podpłomyk i dzban z wodą, które dostał kiedyś Eliasz, to nic innego jak symboliczna zapowiedź Chleba i Wina, czyli Ciała i Krwi Chrystusa.
Może ktoś jednak przekornie powiedzieć, że dzban nie zawierał wina, ale wodę. Tak, to prawda, ale dla Pana Jezusa — jak pamiętamy z Ewangelii świętego Jana — zamienienie wody w wino nie stanowi żadnego problemu. Dla Niego przemienienie wody naszych codziennych trudów w wino nie jest wyzwaniem. Być może, gdy uczniowie widzieli człowieka niosącego dzban wody, rozumieli, że w tym symbolu Bóg komunikuje im, że jeśli w życiu będą niczym Eliasz doświadczać śmiertelnego strachu i trudu ponad siły, to tu, na tej uczcie znajdą lekarstwo i pomoc.
Również dla nas to słowo o człowieku niosącym dzban wody jest obietnicą, że jeśli jest nam ciężko, nie chce się nam żyć, wszystko się wali, a po fali sukcesów następuje niemały kryzys, to czas wziąć podpłomyk i dzban wody, by się nimi nakarmić. To pierwszy sposób przeżywania Eucharystii, który podpowiada nam Ewangelia. Jeżeli bowiem mamy taki moment w życiu, że jest trudno, męcząco, frustrująco i wręcz beznadziejnie, to właśnie w tym miejscu Kościół, czyli oczywiście Pan Bóg, ma dla nas doskonałe lekarstwo, którym jest Eucharystia. Jeżeli będziemy przeżywać ją z wiarą, czyli nie traktować jej jako obrzęd czy spektakularne nabożeństwo, to ona da nam niewiarygodną siłę i otworzy nas na cuda.
Eucharystia jest bardzo niepozorna. Gdy się patrzy na biały opłatek i trochę wina w kielichu, można pomyśleć, że to takie nic, i powiedzieć: „Co zmienia fakt, że to przyjmuję?”. A Eucharystia niewiele zmienia, gdy się w nią nie wierzy. Gdy jednak spożywa się ją nie z przyzwyczajenia, ale z żywą i mocną wiarą, ona potrafi wypełnić każdy brak i każdą pustkę w życiu. Jeżeli czegoś nam bardzo brakuje, jeżeli czujemy jakiś paraliżujący strach lub dojmujący głód, którego nic nie może zaspokoić, jeśli się życiowo „szwendamy” i ciągle jest coś nie tak, to czas zacząć przyjmować Eucharystię z wiarą. Gdy będziemy ją spożywać w taki sposób, da nam ona wszystko, czego potrzebujemy, bo Eucharystia to sam Bóg. On niczego więcej nie ma, bo tam jest cały.
Pierwszym kluczem do Eucharystii jest zatem wiara. O tym zaś, czego jeszcze potrzebujemy do niej dołożyć, by Eucharystia promieniowała mocą na nasze życie, przekonałem się kiedyś, czytając fragment Ewangelii świętego Marka, pozornie opowiadający o czymś zupełnie innym.
_Wtedy Apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: «Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco!». Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na miejsce pustynne, osobno. Lecz widziano ich odpływających. Wielu zauważyło to i zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast, a nawet ich uprzedzili._
_Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać._
(Mk 6, 30-43)
Ten fragment Ewangelii często pojawia się w Liturgii Słowa w okresie wakacyjnym i przez to nierzadko traktowany jest przez księży jako pretekst do tego, by powiedzieć ludziom, że trzeba odpoczywać. I choć oczywiście odpoczynek to ważna i potrzebna rzecz w życiu każdego człowieka, jak się łatwo domyślić, ta Ewangelia jednak nie jest o tym, a przynajmniej nie tylko o tym. Kiedy uważnie przyjrzymy się temu, co pisze święty Marek, okaże się, że Jezus kazał swoim uczniom pójść na bardzo specyficzne wakacje. Powiedział: „Chłopaki, zbierzcie się i razem pójdźcie na miejsce pustynne”. W naszych uszach brzmi to dziś: „Skrzyknijcie się i jedźcie na Saharę, na jakieś dobrze zorganizowane safari i odpoczynek” — w tamtych czasach takie słowa znaczyły jednak coś zupełnie innego. Pustynia, na którą mieli udać się apostołowie, to miejsce, w którym wtedy realnie można było zginąć. Nie było tam całej turystycznej infrastruktury, którą my znamy z katalogów biur podróży. W czasach Jezusa pustynia to istny _survival_, z którego można nie wrócić. Jezus, mówiąc swoim uczniom, by poszli osobno na miejsce pustynne, proponuje im coś innego niż relaks. Na pustyni żyją zwierzęta, które mogą zabić. Jak podaje Pismo Święte, biegają tam stada zdziczałych osłów, które tratują wszystko, co spotykają na swojej drodze. Są tam śmiercionośne węże i skorpiony. To nie jest idealne miejsce. O co więc chodziło Panu Jezusowi?
W Ewangelii czytamy, że Jezus wysłał swoich uczniów na pustynię, gdyż tak wiele ludzi z najróżniejszych stron świata przychodziło i odchodziło, że nawet nie mieli czasu na posiłek. Jezus popatrzył więc na swoich uczniów pomagających Mu w „ogarnianiu” tych wydarzeń religijnych i pomyślał, że tak dużo robią, że nie mają kiedy się posilić. Czy jednak chodziło tylko o głód fizyczny? Zastanawiając się nad tym, zauważyłem kiedyś, że słowo, którego używa w tym miejscu święty Marek, nie jest określeniem zwykłego posiłku, czyli jedzenia. Ten grecki wyraz, który stosuje tu ewangelista, oznacza dosłownie „rozsmakowalnik”, czyli pokarm, którym można się rozkoszować. Jezus mówi więc, by uczniowie udali się na posiłek, który będzie wręcz rozkoszną ucztą, który zaspokoi ich najbardziej dotkliwe i najgłębsze głody.
Gdy sprawdziłem, gdzie jeszcze w Piśmie Świętym pojawia się to słowo, okazało się, że stosuje je także święty Łukasz w Dziejach Apostolskich, gdy opisuje pewne wydarzenie z życia świętego Pawła. Otóż pewnego dnia Paweł trafił do miasta o nazwie Troada, gdzie do późnych godzin nocnych głosił Ewangelię w sali położonej na trzecim piętrze domu. Gdy mówił, w oknie siedział młody chłopak, który w pewnym momencie nauczania świętego Pawła usnął i spadł na ziemię. Pewnie wieczór był gorący, jak to zwykle w tamtych szerokościach geograficznych, więc chłopak znalazł okno, by mu było nieco chłodniej. Paweł pewnie trochę przynudzał albo po prostu chłopak był zmęczony i niewyspany, więc się zdrzemnął, na skutek czego spadł i zabił się. Święty Paweł się przestraszył, bo pewnie pomyślał sobie, że zabił człowieka swoim kaznodziejstwem, więc pobiegł szybko na dół, chwilę się nad nim pomodlił, po czym wrócił do sali, a potem połamał chleb i wszyscy zjedli posiłek — i tu właśnie pojawia się to samo słowo, które wcześniej widzieliśmy u świętego Marka. Oczywiście wiadomo, o jaki posiłek chodzi — o Eucharystię. Co się potem stało? Chłopak powstał z martwych.
Zestawiając więc ze sobą te dwa fragmenty Biblii, łatwo można się domyślić, że Jezus, wysyłając uczniów na pustynię, nie mówił o normalnym odpoczynku i o zwykłym posiłku. Gdy wokół nas odbywają się różne religijne wydarzenia i spotkania, ludzie doznają uzdrowień i cudów, a my — choć może nawet słuchamy różnych konferencji i kazań, nie widzimy żadnych zmian — ciągle mamy wewnętrznego „suchara”, czyli czujemy się prawie niewierzący i niedoświadczający namacalnej bliskości Boga, to właśnie na nas Jezus patrzy, jak kiedyś na swoich uczniów i mówi: „Kurczę, oni nawet nie mają czasu na posiłek, na Ten Posiłek”. On wie, że jest w nas głód, który tylko Jego Pokarm może zaspokoić. Żadne inne doświadczenia religijne, żadne spotkania, modlitwy, słowa i gesty nie mogą równać się z tym jednym — z Eucharystią. Tylko ona może wypełnić najgłębszy głód człowieka. Tylko ona — tak jak opowiada o tym wspomniana historia świętego Pawła i młodzieńca w oknie — jest w stanie ożywić nawet to, co już umarło.
Jego Posiłek nie jest jednak czymś jednorazowym. Nie wystarczy się nim raz nakarmić i wszystko na zawsze, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, się zmienia. Ten Pokarm ma taką dziwną właściwość, że potrzeba stałego jego dopływu, nieustannego dostarczania do organizmu, by przyniósł efekty. W tym w sumie przypomina on każde inne jedzenie, bo przecież zmiana diety nie daje widocznych efektów po jednym dniu, ale dopiero regularne jej praktykowanie przynosi pożądane skutki. Eucharystia również potrzebuje pewnej stałości w nas, by mogła przemienić nasze życie.
Wiem z konfesjonału i z różnych rozmów, że dla wielu z nas Eucharystia nie jest codziennością, a nawet nie „cotygodniowością”, raczej jest czymś dalekim. Trzeba powiedzieć szczerze, że właśnie to jest przyczyną naszych wewnętrznych głodów, pustek i niedomagań. Jeżeli więc chcemy przestać żywić się „sucharami”, potrzebujemy zacząć regularnie karmić się tym Posiłkiem — on wymaga zaś długotrwałego przyjmowania, by doprowadzić do zmiany naszego duchowego systemu żywienia. Jeśli do tej pory żywiliśmy się grzechem, słabością, samotnością, beznadzieją, to nasz organizm nauczył się z tego czerpać życie, które jest oczywiście marnym quasi-życiem. Żeby przestawić się na inny sposób odżywiania, czyli na karmienie się miłością, dobrem, nadzieją, optymizmem czy radością, potrzeba długotrwałego procesu zmiany żywienia. Czasem oczywiście Pan Bóg robi taką akcję, że raz kogoś nakarmi i nagle wszystko w jego życiu jest inne, nowe. Nie wiem jednak, od czego to zależy, bo takie cuda to Jego autonomiczne decyzje. Zwykle jednak potrzeba długotrwałego przyjmowania Eucharystii z wiarą, byśmy zaczęli naprawdę żyć.
W Starym Testamencie, a dokładniej w różnych fragmentach Pięcioksięgu, opisana została historia z dziejów narodu wybranego opowiadająca o tym, jak Bóg karmił Żydów manną podczas ich wędrówki przez pustynię, po tym, jak Izraelici wyszli z niewoli egipskiej, szli przez czterdzieści lat do Ziemi Obiecanej. W tym czasie Bóg nieustannie zsyłał im do jedzenia mannę. Gdy zestawi się teksty z Księgi Wyjścia, Księgi Liczb i Księgi Powtórzonego Prawa opisujące to zjawisko, łatwo zauważyć, że były trzy etapy spożywania manny przez Izraelitów. Na początku, gdy ją jedli, smakowała im jak trawa, papier, czyli po prostu nie miała żadnego smaku. Po spożyciu mieli poczucie sytości, ale czuli się, jakby _de facto_ nic nie jedli, bo manna nie miała żadnego smaku. Jednak po pewnym czasie, być może po jakiś dwudziestu latach wędrówki, manna zaczęła w ich ustach smakować jak mleko i miód. Nie była już czymś nijakim, ale wywoływała w nich pewną słodycz, a co za tym idzie także rozkosz. Zaś na sam koniec, czyli prawie po czterdziestu latach jedzenia, tuż przed wejściem do Ziemi Obiecanej, manna każdemu smakowała tak, jak chciał. Czyli jeśli ktoś miał ochotę na marchewkę, to czuł marchewkę, gdy jadł mannę. Jeśli ktoś potrzebował McRoyala, to czuł w ustach McRoyala. Manna nabierała zatem takich właściwości, które najbardziej były potrzebne spożywającemu, które były spełnieniem jego pragnień.
To jest według mnie genialna opowieść o tym, czym jest Eucharystia i co w nas robi, gdy regularnie przyjmujemy ją z wiarą. Ona rzeczywiście, kiedy człowiek zaczyna przygodę z tym sakramentem, często wydaje się nam jak papier — chodzimy do kościoła, niczego nie rozumiemy, a wszystko wydaje nam się nijakie. Z czasem jednak, jeśli jesteśmy wierni Eucharystii, jeśli wchodzimy w nią z wiarą i miłością, może stać się dla nas niezwykłą słodyczą. Ważne, by nie poprzestać na etapie papieru i nie zniechęcić się tym, że nie widzimy szybkich efektów. Niestety właśnie przez brak wytrwałości i zaangażowania większość ludzi w ogóle nie dochodzi do etapu miodu — do końca życia znają Eucharystię jako papier i myślą, że na niej się nic nie dzieje. Jeśli jednak uzbroimy się w cierpliwość i będziemy ją jedli, jedli i jedli, to pomału zacznie być coraz słodsza, by na końcu stać się w nas tym, czego najbardziej potrzebujemy. Eucharystia w końcu zacznie spełniać nasze największe pragnienia.
Może więc dziś i nam Jezus chce powiedzieć: „Idźcie, odpocznijcie nieco i posilcie się”, jednocześnie zapraszając na ucztę, którą sam wystawia, którą sam przygotowuje i na której cały się nam oddaje. Jezus przecież kiedyś powiedział: „Kto jest strudzony, niech przyjdzie do Mnie, a Ja go pokrzepię” (por. Mt 11, 28). W tych słowach mówi o takim odpoczynku, którym jest właśnie Eucharystia. Po grecku zaś słowo „odpoczynek” pojawiające się w tym fragmencie oznacza dosłownie „ja go odpocznę”, „ja sprawię, że on odetchnie”. Jeśli więc będziemy jeść ten Posiłek, którym jest Eucharystia, nabierzemy sił wewnętrznych, nareszcie odpoczniemy i zaczerpniemy życiowego oddechu. Jeśli ktoś jest duchowym „sucharem”, to mam nadzieję, że może ta książka stanie się dla niego początkiem drogi ku prawdziwemu życiu. Gdy zacznie regularnie jeść ten Pokarm — mimo że na początku nie dostarczy on żadnych atrakcji, będzie się wydawał dość nudny i marny — to z czasem stanie się on dla niego jak słodycz miodu, a potem spełni wszystko, czego tylko potrzebuje.
Czy jednak spożywanie Eucharystii ma nas doprowadzić tylko do tego, by nam było lepiej w życiu? Nie. Ona jest miejscem, gdzie Bóg uczy nas być takimi jak On, czyli uczy nas kochać. Mamy Go spożywać, żeby urodziła się w nas miłość. Eucharystia — podobnie jak manna — działa z czasem. Może nam się wydawać, że przychodzimy, bierzemy kawałek chleba i odchodzimy, i to niczego nie zmienia w naszych relacjach z ludźmi. Jednak jeśli ktoś próbuje kochać i bardzo chciałby kochać, a nie potrafi mimo różnych starań i prób, to regularnie spożywając Eucharystię z wiarą, po czterdziestu latach będzie potrafił kochać. Najpierw będzie czuł, że jego kochanie ludzi jest jak mielenie trawy, ale z czasem zamieni się ono w słodycz, a potem stanie się prawdziwą miłością, której pragnęliśmy.
Mam ogromną nadzieję, że ta książka stanie się dla kogoś pierwszym krokiem do uczestniczenia w Eucharystii i przyjmowania Komunii z wiarą. Niech ten sakrament, w którym Bóg jest na wyciągnięcie ręki, przemieni nasze życie z papieru i trawy w słodycz i wszelką obfitość. O tym zaś, jak w praktyce wygląda przybliżanie serca do Eucharystii, więcej opowiem w kolejnej części tej książki.CZĘŚĆ DRUGA
PRAKTYKA
W drugiej części tej książki prześledzimy krok po kroku poszczególne części Mszy Świętej, przyglądając się ich symbolice, pochodzeniu i znaczeniu, by nauczyć się je świadomie przeżywać i z wiarą w nich uczestniczyć. Nie będzie to więc żadne kompendium wiedzy historycznej o poszczególnych elementach Mszy, ale raczej bardzo praktyczny zbiór podpowiedzi i wskazówek, jak uczestniczyć w Eucharystii, by była żywym spotkaniem z Bogiem. Wszystkie ciekawostki i odwołania historyczne będą zatem służyły jedynie pogłębieniu naszego przeżywania Mszy.
Eucharystia jest źródłem i szczytem wszystkiego, co mamy, więc na to poznawanie jej poszczególnych części trzeba nastroić się miłością. Gdy mamy miłość, to ona wystarczy, by poznać Eucharystię i by pełniej w niej uczestniczyć.Rozdział 1
Przygotowanie przed Mszą
Zacznijmy od tego, co powinno wydarzyć się w nas przed rozpoczęciem Eucharystii. Każdorazowe przygotowanie do tego sakramentu jest bardzo ważne, jeśli chcemy go sensownie przeżywać. Oczywiście każdy z nas może mieć różne, własne sposoby przygotowania do Mszy, ale warto mieć świadomość, że istnieją pewne konieczne rzeczy, które muszą się w nas wydarzyć, byśmy mogli w pełni uczestniczyć w Eucharystii.
Najpierw kilka słów o tak zwanym „przygotowaniu dalszym”, przez niektórych też nazywanym „ogólnym”. Bardzo prostą, a jednocześnie najważniejszą rzeczą w przygotowaniu do Mszy jest czyste serce. Aby przyjście Jezusa mogło się w nas wydarzyć, potrzebujemy mieć serce wolne od jakiegokolwiek grzechu ciężkiego. Najlepszym przygotowaniem do Mszy jest więc po prostu spowiedź. Oczywiście, jeśli ktoś żyje w stanie łaski uświęcającej, nie musi przed każdą Eucharystią chodzić do spowiedzi. Jeśli jednak jakiś grzech zastawia nam drogę do przyjęcia Pana Jezusa, warto jak najszybciej się wyspowiadać, by móc w pełni wziąć udział we Mszy Świętej. Nie chcę powiedzieć, że Eucharystia bez przyjęcia Komunii Świętej jest zupełnie nieważna czy nieistotna. Trzeba jednak pamiętać, że cała liturgia tego sakramentu prowadzi nas do zjednoczenia z Panem w Komunii, więc przygotowując się do Mszy, najważniejszym naszym zadaniem jest doprowadzenie serca do stanu gotowości na przyjęcie Boga.
Z tym aspektem przygotowania do Mszy wiąże się bardzo praktyczna wskazówka. Otóż jeśli ktoś potrzebuje skorzystać z Sakramentu Pokuty i Pojednania, ponieważ nie może aktualnie przystąpić do Komunii, bardzo ważne, by nie spowiadał się podczas trwającej Eucharystii. Gdy stoimy pół Mszy w kolejce do konfesjonału, a potem po wyznaniu grzechów szybko biegniemy, by załapać się na Komunię, to _de facto_ (nie ma się co oszukiwać) nie uczestniczyliśmy w Eucharystii. Nie chodzi tu przecież o „zaliczenie” dwóch rzeczy naraz. To są dwa osobne sakramenty, więc powinniśmy też oddzielnie w nich uczestniczyć.
Do spowiedzi warto iść przed Mszą Świętą lub — jeśli księża spowiadają tylko podczas Eucharystii i nie ma innej możliwości — po zakończeniu spowiedzi zostać na kolejną Mszę. Można też oczywiście iść w inny dzień lub znaleźć inny kościół w mieście. Nie czas i miejsce na szukanie pokrętnych wyjaśnień, że nie jesteśmy w stanie rozdzielać tych dwóch sakramentów. Żyjemy w kraju, gdzie niemalże o każdej porze dnia mamy bardzo dużą dostępność sakramentów, więc w największym stopniu od nas samych zależy, jak to rozwiążemy. Jeśli w jakimś kościele jest osobna kaplica do spowiedzi, można spowiadać się podczas trwającej Mszy, ale konfesjonały na końcu kościoła, gdzie spowiedź przekrzykuje Mszę, a Msza spowiedź, to według mnie bardzo zła praktyka. Co więcej, kościelne dokumenty również sugerują, by tak nie postępować, gdyż zwyczajnie nie przynosi to pożytku naszej relacji z Bogiem.
Gdy już nasze serca są gotowe na Eucharystię, warto przygotować się do niej w prostych, drobnych czynnościach, które będą ją bezpośrednio poprzedzać. O co konkretnie chodzi? Po pierwsze, jeśli chcemy dobrze przygotować się do Eucharystii, musimy wcześniej spróbować umiejscowić ją w swoim dniu. Msza Święta nie może być traktowana jako jedna z wielu czynności, która wydarzy się, gdy będziemy mieli czas, nic innego nam nie wypadnie lub nie znajdzie się nic ciekawszego do roboty. Dla nas chrześcijan niedzielna Eucharystia powinna być najważniejszym wydarzeniem tygodnia. Dla każdego, kto kocha Pana Boga i kto chce budować z Nim bliskość, Msza nie może być tylko przykrym przykazaniem kościelnym lub obowiązkiem do spełnienia. Ona powinna być dla nas czymś absolutnie centralnym, najistotniejszym spotkaniem w ciągu tygodnia, a jeśli ktoś chodzi częściej na Mszę (co bardzo polecam) to najważniejszym spotkaniem danego dnia. Nie można traktować Mszy jako rzeczy drugorzędnej, którą się od rana przesuwa, bo na przykład najpierw zaspaliśmy, potem przyszli znajomi, potem był obiad, a na końcu chcieliśmy iść do kina, bo jakiś dobry film wszedł na ekrany, w związku z tym Eucharystia wylądowała gdzieś na końcu, późnym wieczorem, o ile w ogóle się wydarzyła.
Pójście na Mszę Świętą trzeba sobie zaplanować, niemalże wpisać w kalendarz, i pod nią ustawiać cały dzień. Ważne by, jeśli to możliwe, nie wciskać jej między inne spotkania i wydarzenia, ale dać jej przestrzeń i czas w naszym planie dnia. Oczywiście, jeśli tego dnia pracujemy lub mamy zaplanowane inne rzeczy niezależne od nas, to szukamy sposobu, jak ją w tym wszystkim zmieścić. Warto jednak wykształcać w sobie nawyk myślenia o Mszy, nie jako o kolejnym punkcie do odhaczenia, po spacerze czy wyspaniu się, ale jako o czymś absolutnie najważniejszym w danym dniu — najpierw i przede wszystkim Eucharystia. Centralne umiejscowienie Mszy w życiu to bardzo ważna rzecz dla naszego serca, ponieważ w ten sposób uświadamiamy sobie nasze priorytety i wartości.
Kiedy już wyznaczymy czas na Mszę, warto zadbać jeszcze o kilka szczegółów bezpośrednio ją poprzedzających. Pierwszym z nich jest post eucharystyczny. Niestety dziś bardzo często zapomina się o tej tradycji. Kiedyś zaś chrześcijanie mieli zasadę, że w dniu, w którym szli na Eucharystię, pościli od rana. Jeśli więc na przykład Msza była zaplanowana na wieczór, cały dzień niczego nie jedli, by przyjąć Komunię na czczo. Dziś prawo kościelne podaje, że należy pościć godzinę przed przyjęciem Komunii, czyli przez ten czas zachować wstrzemięźliwość od wszelkich pokarmów i napojów poza wodą oraz lekarstwami. W praktyce oznacza to, że post powinniśmy zachować pół godziny przed Mszą, rzadko się bowiem zdarza, że obrzęd Komunii dzieje się szybciej niż po trzydziestu minutach liturgii niedzielnej.
Uwaga! W poście eucharystycznym nie ma wyjątków, które polegają na tym, że mówimy: „Jestem bardzo głodny i chce mi się pić”. Oczywiście, wodę można pić niemalże do ostatniej chwili, a jeśli głód zagraża naszemu życiu lub zdrowiu, to rzeczywiście w takiej sytuacji możemy coś zjeść. Z postu eucharystycznego wyłączeni są ludzie chorzy. Jeśli jednak chodzi tylko o zwykły głód, to nic nam się nie stanie, jeśli poczekamy półtorej godziny i zjemy posiłek już po zakończeniu Eucharystii.
Dlaczego to takie ważne, by zachować post? Ponieważ post posiada nie tylko wymiar cielesny, ale także duchowy. Przez głód lub nienajedzenie nasze ciało jest puste, a co za tym idzie łaknące, więc i czekające, by Ktoś je wypełnił sobą. Nie warto zatem najadać się przed postem eucharystycznym, bo wtedy uczucie sytości, a nawet przejedzenia, dalej będzie w nas obecne. Dobrze jest przygotować swoją duszę na spotkanie z Bogiem, posługując się także swoim ciałem, by wszystko w nas czekało na Pana Jezusa i pragnęło Go. Post eucharystyczny ma wzbudzić w nas myślenie: „Pragnę, łaknę, chcę Pana Boga, potrzebuję, jestem pusty, potrzebuję, żeby przyszedł i żeby mnie wypełnił”. Co więcej, dobrą praktyką po Mszy (przed którą zachowaliśmy post eucharystyczny) jest udać się na obiad lub kolację, które mogą być przedłużeniem świętowania tego sakramentu.
Kolejną rzeczą, którą warto zrobić przed Mszą, by dobrze przygotować się do jej przeżycia, jest przeczytanie sobie z uwagą i w spokoju czytań z Liturgii Słowa przeznaczonych na dany dzień. Dobrze jednak nie tylko zapoznać się z tym, jaki jest psalm lub o czym opowiada Ewangelia, ale także chwilę pomodlić się tymi tekstami. Niektórzy ludzie praktykują piękny zwyczaj polegający na tym, że codziennie rano, kiedy się budzą, zanim zaczną robić jakiekolwiek inne czynności, czytają słowo z liturgii na dany dzień, by potem z tymi tekstami chodzić aż do wieczora. Gdy więc po całym dniu pracy idą wieczorem jeszcze na Mszę, to wcześniej przeczytane słowo dopełnia się w nich podczas Eucharystii. Taką praktykę warto wcielić w życie szczególnie w odniesieniu do niedzielnych czytań. Zupełnie inaczej przeżywa się Eucharystię, gdy wcześniej rozważaliśmy Słowo Boże podczas osobistej modlitwy. Czasem zdarza się tak, że rozproszymy się podczas Mszy i nie usłyszymy dokładnie Słowa. Gdy zaś nie ma kazania, nie mamy też możliwości, by chwilę się nad nim zatrzymać. W ten sposób Słowo nam umyka, tracimy je, a co za tym idzie, nie żyjemy nim.
Następną sprawą, którą koniecznie trzeba wziąć pod uwagę podczas przygotowania się do Mszy, jest wcześniejsze dotarcie do kościoła. Poza sytuacjami losowymi, kiedy dzieje się coś naprawdę ważnego i pilnego, co powoduje, że wpadamy na Mszę w ostatniej chwili, bo inaczej się nie dało, zasadniczo powinniśmy zawsze przyjść na Eucharystię mniej więcej piętnaście minut wcześniej. Chodzi o to, by nie wpadać na ostatnią chwilę i tym sposobem przez połowę Mszy być myślami jeszcze gdzieś indziej. Pewnie, że jeśli praca lub obowiązki rodzinne nam to uniemożliwiają, Bóg się nie obraża i dalej nas kocha, ciesząc się niezmiernie, że dotarliśmy i chcemy z Nim być, ale dla nas samych i dla dobrego przeżycia tego sakramentu potrzeba zjawić się wcześniej w kościele.
Przychodząc do kościoła, po pierwsze nie omijamy kropielnicy. Gest robienia znaku krzyża wodą święconą to oczywiście nie tylko znak przyporządkowany Mszy — w Kościele praktykuje się go w wielu różnych sytuacjach. Warto jednak nie zapomnieć o nim, gdy przychodzimy do świątyni. Na czym polega ten gest? Ma on podwójne znaczenie. Z jednej strony jest po prostu obmyciem — oczywiście symbolicznym, ponieważ nie myjemy rąk w kropielnicy, tylko delikatnie zanurzamy w wodzie święconej końcówki palców. Gdy w Kościele obowiązywał jeszcze ryt trydencki, kapłani przed każdą Mszą myli ręce, odmawiając specjalną modlitwę, w której prosili Pana Boga, by ich oczyścił. To był dowolny rytuał, ale wielu księży go stosowało. Dokładnie taką samą istotę posiada gest, który wykonujemy przy wejściu do kościoła. Wchodzimy tam ze świata, w którym żyjemy, a który często nie jest święty i czysty, więc tym znakiem prosimy Boga, by nas oczyścił. Wykonując znak krzyża wodą z kropielnicy, warto modlić się w sercu: „Panie Jezu, proszę Cię, abyś teraz w Twoje imię obmył całe moje życie, abyś je oczyścił, bym, wchodząc w Twoją świętą przestrzeń, do miejsca, w którym przebywasz, wszedł też sercem do Twojego Królestwa Niebieskiego”.
Z drugiej strony ten gest ma także inne znaczenie. Nie tylko wyraża nasze pragnienie stanięcia czystymi przed Bogiem, ale jest także przypomnieniem naszego chrztu. Na początku Mszy ma on nam na nowo uświadomić, że żyjemy w sercu Trójcy Świętej, że Bóg wszczepił nas w siebie podczas tego pierwszego w naszym życiu sakramentu, a w Eucharystii chce w nas tę jedność pogłębić i odnowić.
Kolejną rzeczą, którą trzeba się zająć, przychodząc do kościoła, jest wybranie sobie właściwego miejsca. Wiem, że to brzmi głupio, ale wbrew pozorom to dość istotna sprawa. W wyborze miejsca na liturgię powinna przyświecać nam jedna idea — szukam miejsca, które pozwoli mi wziąć pełny udział w Eucharystii. Czyli nie chodzi o skoncentrowanie się na sobie, a co za tym idzie poszukiwanie miejsca zgodnego z naszym nastrojem czy preferencjami estetycznymi. Jeśli jest mi smutno i chcę pobyć w samotności, to siadam na końcu kościoła lub gdy mi radośnie i lgnę do ludzi, to wybieram pierwsze ławki — nie, nie to jest istotą tej czynności. Eucharystia składa się z widzialnych gestów, znaków i słów. Powinniśmy więc wybierać takie miejsca, by słyszeć i widzieć wszystko, co się na niej dzieje.
Ta zasada oczywiście nie oznacza, że wszyscy mamy „pchać się” do pierwszych ławek. Powinniśmy usiąść w kościele tak, by widzieć i słyszeć. Jasne, że trzeba wziąć poprawkę na sprawy grzecznościowe i gdy wylądujemy w ostatniej ławce, bo ustąpiliśmy miejsca komuś potrzebującemu, wszystko będzie w porządku. Głupotą byłoby zapieranie się rękami i nogami w obronie swojego miejsca, gdy ktoś inny go potrzebuje. Ważne, by po prostu nie stawać specjalnie pod filarem albo pod schodami na chór. We Mszy bierzemy udział cali, także nasze oczy i uszy.
Na koniec zaś najważniejsze. Gdy już dotrzemy wcześniej do kościoła, miniemy kropielnicę i wybierzemy miejsce, to siedząc tam przez piętnaście minut, powinniśmy się zwyczajnie pomodlić. Najpierw dobrze jest podziękować Bogu za to, że możemy być w tym miejscu. Pewnie niewielu z nas dziękuje Mu za to, że żyje w kraju, gdzie wolno sprawować Eucharystię, gdzie jest ona dostępna niemalże o każdej porze, a to przecież jest łaska, o której warto pamiętać i za którą trzeba dziękować, może szczególnie wtedy, gdy z niej korzystamy. Słowo „Eucharystia” oznacza dosłownie „dziękczynienie”, może zatem to dobry pomysł — zacząć ją w swoim sercu od dziękowania, czyli od tego, czym ona tak naprawdę jest — dziękować za to, że na nią dotarliśmy, że znów dostaliśmy łaskę bycia z Bogiem i że On zaraz przyjdzie do nas niewiarygodnie blisko.
Po dziękowaniu koniecznie potrzeba zamilknąć, wyciszyć się, niczego nie mówiąc i z nikim już nie rozmawiać. Nawet jeśli jesteśmy na jakiejś Mszy, na której spotykamy wielu znajomych czy to z duszpasterstwa, czy ze wspólnoty, to choć oczywiście Eucharystia ma także swój wymiar wspólnotowy, czas ją poprzedzający najlepiej spędzić w ciszy i skupieniu. Na ten moment trzeba więc zostawić relacje i różne sprawy życia codziennego, by kilka minut czekać w ciszy. Minimum na dziesięć minut przed rozpoczęciem Mszy powinniśmy „wylądować” ze wszystkimi naszymi sprawami, powinniśmy wszystko zamknąć, po to, by się skupić na Bogu i na tym, czego On za chwilę wobec nas dokona.
Modlitwa przed rozpoczęciem Mszy powinna mieć więc dwa wymiary: dziękczynny i wyciszający, czyli skupiający całkowicie na Bogu. Jeśli to możliwe, warto uciąć wszystkie śpiewy, nawet te, w których uczymy się pieśni na liturgię. Dobrze jest nie czytać już w te ostatnie minuty żadnych komentarzy, tylko siąść w ciszy w obecności Pana Boga i czekać.