- W empik go
Sprawa Jontona - ebook
Sprawa Jontona - ebook
Przyszłość. Świat, jaki znamy, od dawna nie istnieje. Społeczność zamknięta została pod potężną Kopułą 144. Pozbawiona znacznej części historii, wiedzy i osiągnięć technologicznych swoich przodków, rozwinęła własny obraz społeczeństwa i kultury. Nie ma zwierząt ani roślin, są tylko ludzie i drożdże, z których produkuje się niemal wszystko. I jest jeszcze Tech – superkomputer wymyślony po to, by nad wszystkim czuwał, poznawał ludzi i skutecznie ich chronił.
Inspektor Jonton Mart jest szarym urzędnikiem CorpPolicji w zamkniętej i najnowocześniejszej części kopuły. Pewnego dnia dostaje niecodzienne zadanie: ma sprawdzić adres w dystrykcie niższej kategorii i wyjaśnić zagadkę z nim związaną.
Co kryje się za tajemniczym adresem? Jak wygląda świat przyszłości? Czy ludzkość znowu znalazła się na skraju zagłady? I czym tak naprawdę jest Tech – maszyną, a może bogiem?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-884-7 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To był wyjątkowo szalony dzień. Od samego momentu wejścia do budynku CorpPolicji wszystko zapowiadało nadchodzący kryzys. Awarii uległ moduł podstawowego systemu służącego. Ekspresy w miejsce drożdżowej kawy wydawały gorącą wodę. Zamiast wody z umywalek lał się jakiś brunatny żel o miętowym zapachu. Z dystrybutora kanapek strzelała maź przypominająca łajno. Możliwe, że faktycznie było to gówno w czystej postaci, bowiem kible zamiast spuszczać wodę, wybijały ją na delikwenta. Do tego z ekranów wizyjnych w miejsce normalnie emitowanych reklam na cały regulator grzmiała jakaś religijna pieśń.
144 piętro należące do Wydziału Dochodzeniowego było w całości pogrążone w chaosie. Jonton Mart, inspektor 4 stopnia, stał w samym centrum huraganu. Co bardziej nerwowe koleżanki gestykulowały i głośno wyrażały swój sprzeciw. Te mniej widoczne i ciche płakały schowane w samotności swoich boksów. Jonton należał do ludzi obdarzonych mityczną cierpliwością i spokojem, ale przede wszystkim należał do ludzi sumiennych w swojej pracy. Punktualnie, bez względu na harmider, o godzinie 7.00 zasiadł do swojego boksu i uruchomił panel komunikacyjny. Na ekranie pojawiła się twarz jego tech-naczelnika.
– Skanowanie zakończone. Bądź pozdrowiony, Jontonie Mart. Aktualnie twoja skuteczność pracy wynosi 87,11 wskaźnika głównego. Okresowe badania za 3 dni, 5 godzin i 24 minuty. Na twoim profilu pozostaje 7 zadań o priorytecie 11.
Twarz milczała przez moment, po czym poinformowała:
– Przydzielono ci sprawę nr katalogowy 4,723.
Jonton westchnął głęboko. Zalogował się do rejestru. Otworzył plik nr 4,723. Przez chwilę wpatrywał się w ekran z wyrazem zdziwienia na twarzy. Jedyną informacją był adres: Kopuła 144, dystrykt 4, ul. Misjonarzy, blok 22, pomieszczenie 1193. Nic więcej, żadnego opisu wykroczenia, kodu osobowego, danych na temat okoliczności zlecenia. To musiał być błąd, tym bardziej, że za dystrykt 4 odpowiadała zupełnie inna jednostka jego firmy. Wstał i ruszył energicznym krokiem w stronę pokoju koordynatora piętra.
„Chwalmy jego imię. Jego prawą rękę, jego lewą rękę, jego lewą nogę, jego prawą...” – durna pieśń nadal sączyła się z głośników. Pod biurem koordynatora stała grupa wkurzonych biurowych szyderców. Koordynator zaryglował drzwi starą szafą i schowany za biurkiem lekce-sobie-ważył tłum pikietujący za szklaną szybą. Jonton zrozumiał, że w tym chaosie nie ustali nic nowego i został ze swoimi wątpliwościami sam. Sprawa to sprawa. Została przydzielona. Nawet z błędem w opisie należało ją wyjaśnić. Na tym polega jego praca.
Jonton, jako inspektor 4 kategorii, nie pracował w terenie. Tech-naczelnik dostarczał szczegółowe opisy spraw, które należało odpowiednio zakatalogować, podpisać i wgrać do rejestru. Wykroczenia, którymi się zajmował, dotyczyły zwykle przypadków niesubordynacji w pracy, dewastacji dobra publicznego czy zachowań niezgodnych z kodeksem kopuły – nieregulaminowej fryzury lub stroju.
Kopuła 144 dzieliła się na 7 dystryktów, podzielonych na zasadzie statusu przydatności społecznej. Łączna liczba mieszkańców kopuły wynosiła 7,8 miliona. Z czego przeważająca większość należała do wewnętrznych obszarów. Zewnętrzne dzielnice: 1, 2 i 3 były stale oddzielone od pozostałych. Między dystryktami podróżować można było tylko za pomocą tramwajów podziemnych.
Jonton od wieku 16 lat był obywatelem trójki. Mimo, że dzieciństwo spędził w czwórce, nigdy nie odwiedził starych stron. Adres wpisany na rejestrze oznaczał, że będzie musiał udać się w przynajmniej całodzienną podróż. Należałoby skontaktować się z koordynatorem czwórki i zapewnić sobie odpowiednie wsparcie. Siadł w swoim boksie i wywołał centralę. Urocza, smukła buzia Jany Deterwi przywitała go, ukazując zestaw wspaniale zrobionych zębów. Wykonanie takiego uśmiechu musiało kosztować spore pieniądze – odruchowo pomyślał. Jana, jak zawsze oficjalna, odezwała się pierwsza, wyciągając go z rozważań na temat własnych marnych zarobków.
– Inspektorze Mart, w czym mogę pomóc?
W tle słychać było grającą także na dole pieśń: „Chwalmy jego mądrość, chwalmy jego szczerość, głośmy pod nieboskłon nieskończoną dobroć”.
– Proszę połączyć mnie z koordynatorem dystryktu czwartego.
Wypowiedział te słowa znacznie bardziej oficjalnie, niż miał w zamiarze. Ekran zaciemnił się. Po chwili urocza Jana pojawiła się ponownie.
– Rozmowa z oddziałem CorpPolicji dystryktu czwartego. Na linii starszy koordynator Jarrek Biali.
Obraz przeskoczył i oczom Jontona ukazała się twarz starzejącego się mężczyzny. Miał łysiejące czoło, pofałdowaną twarz i bliznę na prawym policzku. Rzecz niesłychana tak wyglądać – pomyślał Jonton. Nie mógł uwierzyć, że starszy koordynator mógł dopuścić do takich zaniedbań we własnym wyglądzie. Coś w mimice Jontona musiało go zdradzić, bowiem starszy mężczyzna z drwiną, ale i wesołością w głosie powiedział:
– Moj drogi rozmówco, tak tutaj wyglądamy. Biedniejszych dzielnic nie stać na usługi plastochirurgów i farmaceutyczne kuglarstwo. Zresztą nawet wtedy nie rozstałbym się z moją zdziadziałą twarzą.
– Tak, tak. To zrozumiałe. Proszę wybaczyć. Mamy tu dziś spore zamieszanie i człowiek traci koncentrację.
Odpowiedział grzeczniej, niż należało, czym chyba zdobył sympatię po drugiej stronie.
– W czym mogę pomóc, inspektorze? Nie podzielono się ze mną szczegółami.
– Ach, to dosyć nietypowa sprawa.
– Na to wygląda.
– Tech-naczelnik, to znaczy rejestr... – nie wiedział, czy w dystryktach niższych zakres pracy jest równie zautomatyzowany – przydzielił mi sprawę. Jest niezbędnym, abym udał się do dystryktu czwartego i przeprowadził… wizytację.
– To ci dopiero – wyszczerzył się koordynator, pokazując swoje zniszczone i żółte zęby.
– Cóż, życzenie inspektora z głównego oddziału CorpPolicji jest dla nas rozkazem. Proszę przesłać niezbędne dane do mnie na profil. Przydzielę panu partnera na czas pobytu w naszym pierdolniku – zaśmiał sie dosyć złowieszczo, po czym ekran zrobił się czarny.
W ciągu następnych kilku godzin Jonton dokonał wszystkich formalności związanych z wyjazdem – zupełnie jakby była to jego czynność codzienna. Złapał się na tym, że jest podekscytowany. Czuł się jak bohater swoich ukochanych opowieści detektywistycznych. Czekała go tajemnicza sprawa, na niebezpiecznym terenie, gdzie ludzie prawdopodobnie popełniają okropne zbrodnie.
Moment literackiego natchnienia był krótki, ale Jonton łajał się za niego do końca dnia. Jedzie przecież wyjaśnić ewidentny błąd i naprostować sprawę. Jutro powróci zapewne do swojej pustej kwatery mieszkalnej i o przygodach detektywów poczyta co najwyżej w prehistorycznych książkach wgranych na wizjonot. Wieczorem przed snem wziął dodatkową dawkę proszków relaksujących b12. Musiał być wypoczęty, wstać wyjątkowo wcześnie i dostać się na stację.2
Aby dotrzeć do stacji podziemnego tramwaju, musiał wsiąść w miejską kolejkę elektrostatyczną. Rząd odkrytych foteli przymocowanych do grubej czarnej rurki poruszał się wolno. Miał czas, by podziwiać monumentalne, wysokie, białe budowle korporacji, wyniesione wysoko pod kopułę. Długo obserwował odległe zielone tarasy dla mieszkańców pierwszej kategorii. Tylko raz był w takim miejscu, niedługo po transferze z dzielnicy 4, ale do tej pory w jego głowie były to miejsca wręcz mitycznie piękne i niezwykłe, choć sztuczne. Kolejka zatrzymała się. Trzeba było przejść kilkaset metrów na właściwą stację. Peron był wyludniony. Okazało się, że jego kursem podróżować będzie jeszcze tylko jeden osobnik. Był to wysoki, ubrany w prosty, niemodny garnitur mężczyzna z teczką, o nosie długim i tak zgiętym, że przypominał ptaka z książek szkolnych. Jonton patrzył na niego z wrażeniem, jakby oto odkrył egzemplarz dawno wymarłego gatunku. Mężczyzna wziął stymulanty, podłączył się do urządzenia w teczce i odpłynął w Tech. Jonton nigdy nie zdecydował się na montaż gniazda. Jakoś nie kupował myśli o nanozłączach w mózgu, które drażniąc odpowiednią dawką prądu, w połączeniu z dobranymi indywidualnie mieszankami stymulantów, miały wprowadzać w techowy świat. Jedno nie takie spięcie i w najlepszym razie człowiek robił pod siebie... tak mu się przynajmniej wydawało.
Minęła godzina nudnej jazdy, podczas której wyobrażał sobie swojego współpasażera w jego naturalnym, to znaczy ptasim środowisku. Trudno było sobie wymyślić świat pradawny, nie skrywany nieprzeniknioną kopułą. Może gdzieś tam w którejś z kopuł istnieje jakiś zachowany gatunek ptaka. Miał taką nadzieję. W 144 latały tylko reklamy i boty obserwacyjne. Z głośników odezwał się drażniący dźwięk dzwonka:
– Dystrykt czwarty, stężenie toksyczne 3,75. Mamy środę, porę pracy 8 koma 30.
Otworzyły się drzwi. Ptak podniósł się, schował przewody do teczki i wyszedł. Jonton poszedł w jego ślady. Na pustym peronie stał młody mężczyzna w długim gumowym, połyskującym płaszczu. W jego postawie było coś z nonszalancji i buntu. Tak „być” mógł tylko mieszkaniec niższego dystryktu.
– Inspektor Mart, jak mniemam?
– Wystarczy Jonton.
– Miło poznać. Detektyw Han Jatodar.
Wystawił ubrudzoną czymś czerwonym rękę. Detektyw… Nie znał żadnego detektywa. No, chyba, że ze swoich książek w wizjonocie. Słyszał, że w niższych dystryktach przestrzeganie prawa jest na niższym wskaźniku, jak w wyższych i w związku z tym istniała potrzeba utworzenia kategorii funkcjonariuszy, którzy musieli pracować bez wsparcia rejestru czy tech-naczelnika, ale plotki, a faktyczne spotkanie to dwie różne rzeczy. Zdziwienie zostało źle odczytane. Han wytarł rękę o niebieskie spodnie.
– A tak... Uświniłem się hot-dogiem.
– Ach! Hot-dog. Nie jadłem tego od ponad dwudziestu pięciu lat.
– Hmm... był dosyć gówniany, jeśli to poprawi ci humor. Potem zabiorę cię do najlepszej nory z hot-dogami w historii tej zaśmierdziałej dziury.
Han mówił z typowym dla mieszkańców dystryktu niższego akcentem i polotem. Rozmawiając z nim, miało się wrażenie rozmowy z nastolatkiem, który w ramach buntu przekształca język na swoją własną modłę. Brzmiało to dosyć dziwnie, ale Jonton szybko przestawił się na dawno niesłyszany slang.
– Ci z zewnątrz rzadko nas odwiedzają. Im bliżej środka kopuły, tym jest im trudniej. To musi być jakaś cholernie ważna sprawa. Obrazili kogoś z waszych?
Jonton zawstydził się i poczerwieniał. Dopiero po tych słowach uświadomił sobie, że właściwie nie ma żadnej sprawy. Zdecydował, że nie zdradzi okoliczności przydzielenia zadania.
– Detektywie, nie mogę panu udzielić szczegółowych informacji, gdyż sam ich nie posiadam. Musimy udać się pod wskazany adres. – Podał mu wizjonot.
– Od razu do rzeczy... no, to jazda. Mamy parę przecznic do przeskoczenia. Trzeba załatwić koła.
Ruszyli w stronę wyjściowych drzwi. Na zewnątrz stacji panował wielki gwar. Tłumy ludzi w niezrozumiałym bełkocie przechodziły z jednej na drugą stronę jak fale wzburzonego oceanu na starych zdjęciach. Kopuła dawała tutaj zdecydowanie mniej światła i miało się wrażenie, że panuje półmrok.
– Jest tutaj dosyć ciemno. Kopuła ma ograniczone źródło zasilania. Zewnętrzni lubią mieć jasno, więc u nas jest bardziej… klimatycznie.
Han zapatrzył się w sklepienie i nie powiedział nic więcej. Dookoła roznosił się kwaśno-gorzki smród ludzkiego potu, wymieszanego z tanimi damskimi perfumami i spalenizną smażonego na drożdżowym tłuszczu jedzenia. Detektyw przywołał jakiegoś chłopca, ten puścił się pędem przez ludzki ocean, jakby był jakąś niezwykłą rybą. Jonton zaśmiał się w duszy, że jego sentymentalna powłoka znacznie rozwinęła się pod wpływem przygody, bowiem już drugi raz doszukuje się cech wymarłych dawno gatunków w ludzkiej powierzchowności. Do kogo zatem sam siebie by porównał? Jakim to wymarłym gatunkiem on, stary Jonton, zdecyduje się zostać dzisiejszego dnia?
Pojawiła się riksza. W wyższych dzielnicach, czy może słuszniej należało by rzec: zewnętrznych, ludzie poruszali się na automatycznych pasach komunikacyjnych. Dalsze dystanse przebywało się kolejką elektrostatyczną. Tutaj jedynym motorem transportu były ludzkie mięśnie. Usiedli w ciasnym fotelu. Wysuszony staruszek, któremu było widać wszystkie mięśnie i chyba większość kości, odwrócił głowę. Han wydał polecenie. Ruszyli niczym antyczny statek na pełnych żaglach. Do celu dotarli w ciągu 40 jednostek. Ul. Misjonarzy nie była szczególnie inna od tych, jakie mijali wcześniej. Było to typowe blokowisko mieszkalne – masywne i wysokie. Wszędzie był brud i pachniało uryną. Ludzie byli zapewne w pracy, bo panowała grobowa cisza.
– Pusto tutaj. Czy mieszkańcy są w pracy?
– Większość obywateli czwartego stopnia jest zatrudnianych przy plantacjach. Twój tramwaj przejeżdżał pod nimi, pokonując drogę od dystryktu trzeciego do wewnątrz. Dlatego podróż była taka długa. Pas przestrzeni między zewnętrznymi a wewnętrznymi dzielnicami daje żarcie nam wszystkim. Praca przy hodowli nie jest łatwa, ale ludzie są u nas twardzi i rzadko ktoś narzeka. Inni mają gorzej.
Jonton pamiętał czasy, gdy mieszkał w czwórce, choć zwykle nie przywoływał tych obrazów z pamięci. Matka umarła młodo i nie dowiedział się nigdy z jakiej przyczyny. Ojciec ciężko pracował przy uprawach właśnie, a nim samym opiekował się dziadek. Dziadek Gordot nauczył go wszystkiego, co młody człowiek powinien wiedzieć, i zaszczepił mu wiele takich cech, jakich, jak twierdził potem ojciec, „nowoczesny człowiek nie powinien rozwijać”. Ojciec był istnym tytanem pracy. Jako jeden z nielicznych załapał się na transfer między dystryktami i w wieku 16 lat Jonton widział dziadka po raz ostatni. Po dwóch miesiącach od wyjazdu ukochanego wnuka i wiecznie nieobecnego zięcia staruszek zmarł. Nie byli na ceremonii pożegnania, prawo zakazywało podróży. Ojciec jako nadzorca chemików plantacji spędzał z synem jeszcze mniej czasu. Produkcja jedzenia i półproduktów biochemicznych polegała na manipulacji hodowlą drożdży, przy wykorzystaniu bakterii i różnego rodzaju wcześniej wytworzonych syntetyków. Jonton nigdy nie pojął, czym właściwie zajmował się jego ojciec.
– Gdzie idziemy, szefie? – z nonszalancją zapytał Han.
– Kwatera numer 1193.
Han wyciągnął wizjonot, wpisał adres i pokręcił nosem.
– Brak danych dotyczących lokatora. Robi się przyjemnie.
Zza płaszcza wyciągnął mały ciemny bacik. Jonton pierwszy raz w życiu widział broń.
– Paralizator neuronowy – odpowiedział na zadane wzrokiem pytanie. – Dobrze podkręcony zrobi klientowi jajecznicę w gaciach – dodał, a na jego twarzy pojawił się bardzo nieprzyjemny uśmiech.
Budynek w niczym nie przypominał tych z zewnętrznego kręgu. Budowla była dosyć stara i skonstruowana z myślą o pomieszczeniu maksymalnie dużej grupy ludzi. Między piętrami podróżowały dwie ogromne windy z rzędami siedzeń dla starszych i schorowanych. Windy takie mają określony rozkład jazdy, następna w górę ruszała za 15 minut, więc mieli chwilę, aby porozmawiać. Stali w obszernej poczekalni. Na ścianach wisiały mocno podstarzałe ekrany techowe, które kiedyś stanowiły spis pomieszczeń. Obecnie zhakowane i podpięte do tysiąca kabli służyły lokalnym za coś innego, trudno powiedzieć za co.
Han wyciągnął brązowego papierosa. Palenie, tak samo jak picie destylatu, było przestępstwem, zapewne w 4 także. W nozdrza Jontona dostała się słodka nuta, przywołująca dziadka, który czasem popalał drożdżowy tytoń w swojej starożytnej fajce.
– Może kolega chce się poczęstować?
Han wyciągnął sztukę z kieszeni płaszcza.
– Dziękuję, przepisy.
– Cóż, zdrowie mieszkańca czwartej kategorii jest dla rządzących kopułą mało zajmującą kwestią. Filtry od dawna przestały spełniać swoje zadania, więc we wydychanym powietrzu jest więcej trucizny niż w mojej fajeczce.
Pokazowo wypuścił chmurę niebieskiego, pachnącego przeszłością dymu.
– Urodziłem się w czwórce.
Jonton zupełnie niespodziewanie wypluł z siebie to zdanie. Może kolejna uwaga na temat różnic społecznych wywołała w nim uczucie wstydu, a może zapach dymu uruchomił jakąś cholerną mentalną retrospekcję. Han popatrzył na niego z dużo większą ciekawością niż do tej pory, ale milczał, ściągając kolejne dawki dymu.
– Hmm, teraz rozumiem.
– Och, co mianowicie?
– To, jak pan patrzył na miasto po wyjściu z tramwaju. Jest pan jednym z transferowców… Od wielu lat nikogo nie przenoszą. Najwyraźniej ubyło nam geniuszy… Nasz kurs już czeka.
Nad wejściem zapaliła się ogromna zielona lampa.
Winda stawała na każdym piętrze. Ludzie wsiadali, wysiadali. Mieszkańcy taszczyli ze sobą wózki wypełnione dobytkiem i towarami na handel. Wyszli na poziomie 3. W korytarzu na rozłożonych kocach leżały tabletki, inhalatory, napełnione strzykawki i cała sterta części elektronicznych.
– W tych pomieszczeniach ludzie łączą się z Techem. Dobra synchronizacja osiągalna jest tylko pod wpływem odpowiednich mieszanek stymulantów i wymaga umiejętnego dobrania oraz dokręcenia sprzętu. Jak wiesz, wielu miłośników tech-zabawy eksperymentuje... dosyć ostro w tym temacie.
– Pan, panie detektywie, widzę nie podziela entuzjazmu techolubców.
– Wolę się napić dobrego destylatu, zapalić i podupczyć jak człowiek, a nie kuchenka podłączona kabelkami do prądu.
– Podobno są tacy, którzy osiągają stan absolutnej euforii podczas połączenia.
– Tech-mistyczny orgazm.
– Czytałem, że ocenia się, iż przyszłość człowieka to właśnie Tech. Gniazdo ma z nas uczynić zdrowszych i skuteczniejszych w każdej dziedzinie.
Han skręcił gwałtownie do jednego z mieszkań. Dwóch zakazanych drabów ruszyło na niego. Nie zdążyli wykonać ruchu. Jednego powalił kopniakiem w krocze. Drugi otrzymał cios w szczękę, zachwiał się, stąpając do tyłu i spłynął po ścianie. Han wyjął paralizator i podstawił go pod nos tego wijącego się na podłodze.
– Cisza i spokój.
Wskazał palcem na dwa fotele w głębi mieszkania. Wisiało na nich dwóch chudych mężczyzn. Od głowy wychodziło im z kilkanaście kabli i rurek. Do rąk podłączone były kroplówki. Jonton dostrzegł też grubsze rury prowadzące do majtek. Obok stało wiadro, z którego na całą okolicę unosił się zapach wymiocin i gówna. Jontonowi zrobiło się duszno, niedobrze. Musiał szybko wyjść. Han ruszył za nim i zamknął drzwi.
– Sorry, szefie… Myślałem, że widziałeś już zasrańców.
Jonton dostrzegł ponownie ten szyderczy uśmiech, który wywoływał nieprzyjemne ciarki. Nie rozmawiali więcej. Do kwatery 1193 dotarli w milczeniu.
Jonton zapukał. Cisza… Zapukał głośniej.
– Proszę otworzyć drzwi. Jestem przedstawicielem prawa.
Nie nastąpiła żadna zmiana.
– Pozwoli pan, inspektorze. Akurat te są zabezpieczone.
Han wyjął jakąś skrzynkę z małym monitorkiem. Podpiął kabelki do panelu blokującego wejście. Wpisał kod. Upłynęło nie więcej jak dwie minuty i drzwi odsunęły się. Jonton wziął głęboki wdech i otworzył drzwi. Towarzysz powstrzymał go gestem. Wyciągnął paralizator i ruszył powoli i ostrożnie do środka.
W pomieszczeniu panowała ciemność. Ktoś musiał uszkodzić system służący, bowiem światło powinno się załączyć automatycznie. Han wyciągnął zapalniczkę. W ulotnej poświacie dostrzegli puste pomieszczenie bez mebli, wykładzin czy innych gadżetów, jakie można by znaleźć w standardowym mieszkalnym boksie. Na ścianie zawieszony był jedyny element znajdujący się w środku – starodawny, uszkodzony zegar.
Jonton podszedł do urządzenia. Pogładził obudowę. Pamiętał podobne urządzenie w domu dziadka, ale znacznie mniejsze. Drewno było niezwykle rzadkim i cennym materiałem. Podobno gdzieś tam mogły zachować sie kopuły-rezerwaty, pełne drzew, a nawet – jak mówią legendy – zwierząt, ale Jonton, tak jak każdy inny mieszkaniec kopuły 144, nigdy nie widział prawdziwego drzewa. Zegar miał prostą okrągłą tarczę z błyszczącego materiału, najprawdopodobniej też pochodzenia organicznego. Nie było cyfr ani wskazówek. Środkowa część pudełka była opatrzona zawiasami i nie dawała się naruszyć.
– To zamek starego typu, potrzebny nam klucz.
Jonton mówił bardziej do samego siebie. Po chwili sięgnął ręką i na górnej części zegara wymacał mały pokryty starością klucz. Umieścił go w otworze, przekręcił, a mechanizm gładko poddał się wesołym szczęknięciem. Wnętrze zegara kryło prymitywny telefon z numeryczną tarczą.
– Ktoś okradł muzeum czy sklep z antykami w jedynce? – z drwiną zza pleców odezwał się Han.
Jego uśmiech szybko zastąpiło głupkowate zdziwienie, gdy telefon zadzwonił. Natarczywy dźwięk napierał na bębenki. Jonton podniósł słuchawkę i z nieufnością zbliżył do ucha.
– Słucham. Przy telefonie inspektor 4 stopnia CorPolicji, Jonton Mart.
– Nie wiem, gdzie jestem.
Zabrzmiał męski, chrapliwy głos.
– Z kim rozmawiam?
– Nie pamiętam, nie wiem. Ból...
– Czy pana życie bądź zdrowie jest zagrożone, gdzie się pan znajduje?
– To jakiś pokój. Pusto, nie ma drzwi, tylko zegar ze starym telefonem w środku.
Jonton poczuł na plecach zimny dreszcz.
– Kto podał panu kod?
– Mam go na… czole. Nie wiem… jak długo tu jestem. Chyba znalazłem broń, stary pistolet.
– Proszę podać mi ten kod. Spróbuję pana namierzyć. Czy może mi pan przekazać jakiekolwiek informacje dotyczące otoczenia?
– Tylko ten stary zegar bez wskazówek, klucz miałem w kieszeni. Rozwaliłem to i zemdlałem, potem wisiał znowu... 41111.
Sygnał urwał się nagle i było słychać już tylko trzaski. Jonton popatrzył na dziwnie skrzywionego partnera. Był pewien, że pomimo półmroku jest tak samo blady jak on sam. Wykręcił kod. Zabrało to chwilę czasu – tarcza musiała pokonać swoją drogę. Usłyszał sygnał.
– Biuro cyfr, oddział kodów... słucham – odezwał się jędzowaty kobiecy głos.
– Inspektor 4 stopnia CorpPolicji, Jonton Mart. Prowadzę śledztwo. Proszę o identyfikację numeru pani komunikatora.
– Proszę o pana kod służbowy.
– 1721jm4.
– Numer aparatu to 5,794,112.
– Proszę o wasz dokładny adres.
– Dystrykt 5, ulica Urzędów, blok 2. Biuro 233. Pani numer służbowy?
– 4412mb2.
– Dziękuję za współpracę.
Jonton zanotował dane w swoim wizjonocie. Odłożył słuchawkę i spojrzał na Hana.
– Wygląda na to, że ktoś zainstalował nielegalną linię.
Wykręcił ponownie kod 41111.
– Biuro cyfr, oddział kodów, słucham. – Głos był równie drażniący, jak za pierwszym razem. Jonton odłożył słuchawkę bez słowa.
– Linia operuje swoistą pętlą. Łączy niewiadomego pochodzenia aparat, z którego dzwonił nasz pierwszy rozmówca, z tym urządzeniem… lecz w drugą stronę przy zastosowaniu podanego przez rozmówcę kodu kieruje nas na biuro liczb, oddział kodów w dystrykcie 5.
– To jakiś absurd, nikt nie ma takich upoważnień, a montaż linii wymagałby włamania się do systemu...
Jonton wszedł mu w słowo.
– Znaków zapytania jest znacznie więcej, kolego. Po pierwsze należy założyć, że życie dzwoniącego znajduje się w niebezpieczeństwie i mamy niewiele czasu na działanie.
– Ale skąd pewność, że dzwoniący nie jest na przykład autorem tego przekrętu.
– Jest to jedynie jedna z linii rozumowania, jaką musimy przyjąć, ale zważywszy na zagrożenie życia… jako pierwszą i priorytetową należy przyjąć linię, iż gra toczy się o ludzkie życie. Proszę skontaktować się z biurem. Należy przekazać wszystkie połączenia z tego aparatu do wyznaczonego pracownika. Nasłuch bez przerwy na wypadek ponownego połączenia. Musimy także zgłosić pogwałcenie przepisów komunikacji. Biuro Wykroczeń do Spraw Komunikacji w dystrykcie pierwszym zbada tę kwestię. Co do nas… nie pozostaje nic innego, jak poddać się biegowi sprawy i natychmiast odwiedzić biuro liczb w dystrykcie piątym. Musimy po drodze przewidzieć dostęp do aparatów komunikacyjnych na wypadek pojawienia się nowych wątków w śledztwie.
– Coś czuję, szefie, że wdepnęliśmy w wyjątkowo śmierdzącą kupę. Gdzieś w okolicy powinien być alarmowy komunikator. Bo z tego – popatrzył na zegar – za cholerę nie zamierzam korzystać. Spotkamy się przy wyjściu.
Jonton siedział w poczekalni i od 22 minut czekał na partnera. Huczało mu w głowie. Jeszcze wczoraj badał wykroczenia obyczajowe mieszkańców zewnętrznych dystryktów, a już lada chwila ruszy do piątki, tropem, jaki wyznaczył mu być może najgroźniejszy przestępca w historii tej kopuły. Układanka zawierała niezwykle dużą ilość niewiadomych i trudnych pytań, lecz z ich analizą czekał na Hana. Każdy detektyw ze starożytnych książek dostępnych w wizjonocie potrzebował partnera, który służył za słuchacza i medium nieświadomie podsyłające ostateczną genialną myśl rozwiązującą zagadkę. Nie mógł zatem zlekceważyć tak istotnej wskazówki dotyczącej prowadzenia swojego pierwszego śledztwa.
Pomimo podekscytowania, przygodowy wstrząs minął i pusty od wielu godzin żołądek odezwał się z wyraźną nutą pogardy dla swojego właściciela. Na szczęście po około 30 minutach oczekiwań nadjechała winda i wysiadł z niej Han. Wyglądał na przygnębionego.
– Han, czas gra na naszą niekorzyść. Musimy szybko przetransportować się do dystryktu piątego i… złapać po drodze coś do jedzenia. W drodze zapoznam cię ze wszystkimi faktami, jakich nie ujawniłem do tej pory.
Pasowała mu inicjatywa, jaką przyjął. Dodawała mu siły i pewności, o jaką siebie nigdy nie podejrzewał. Han najwyraźniej z radością oddał mu tę rolę.
– Jasne, szefie. Jedziemy na tramwaj, po drodze znam dobrą budkę z żarciem, które nawet trochę nie przypomina drożdżowej papki.
Po kilku minutach Jonton miał w ustach kawałki papki, która miała imitować smażone mięso na kiju. Od kilku, może kilkunastu pokoleń, nikt nie znał smaku prawdziwego mięsa. Wszystkie zwierzęta poza człowiekiem wyginęły, podobnie jak rośliny. Zastanawiał się, skąd pewność, że to, co miał w ustach, było smakiem mięsa, a nie na przykład ziemniaków albo czegoś bardziej odrażającego? Znał legendy o rezerwatach, o tym, że w innych kopułach mają rośliny, czy małe albo większe żyjątka. Byli też i tacy, co na przekór innym twierdzili, że kopuła 144 jest jedyną, która ocalała, a inne kopuły to brednie. Jonton nie wierzył w żadną wersję, a prawdę, albo wersję przybliżoną do niej, musieli znać tylko nieliczni mieszkańcy 1 dystryktu odpowiadający za „bezpieczeństwo” albo coś innego bardzo ważnego.
Zjadł swoje drożdżowe mięso dokładnie w momencie, gdy dotarli do stacji. Han połączył się z bazą, ale nie było żadnych nowych informacji. Przeszli na wyizolowany peron, łączący czwórkę z piątką. Była to, jak się okazało, jedyna droga między tymi dwiema dzielnicami. Komputer wydrukował ich karty pobytowe i teraz czekali na przyjazd kolejki. Ludzi było sporo, ale nie rozmawiali ze sobą, chyba że szeptem.
– Myślałem, że czwórka i piątka są otwarte komunikacyjne, jak trzy zewnętrzne dystrykty. Nie pamiętam nic o kartach wjazdowych. Zawsze żartowało się z nich, ale nie sądziłem...
– Cóż, w porównaniu z zewnętrznymi obszarami jesteśmy mniej zamożni, ale mimo wszystko przylegamy w jakimś sensie bezpośrednio do nich. Nasi obywatele mają pracę na plantacjach, warunki życia są niezłe, a wolność jest… wydaje mi się nawet bardziej odczuwalna niż u was. Cenimy sobie ten standard i nie chcemy zalewu mieszkańców z niższych dystryktów. Przekonasz się, o czym mówię, gdy wjedziemy do piątki. Szóstka z ich religijnym obłędem to jeszcze cięższy temat. Wszyscy mają prawo przebywać u nas, ale dbamy, aby nasi mieszkańcy zatrzymali swój status.
Jonton zaciekawił się tą zależnością, ale nadjechał tramwaj i trzeba było skupić się na rzeczy najistotniejszej – analizie sprawy. Usiedli na oddalonym fotelu i rozpoczęli dyskusję. Jonton notował wnioski i pytania na swoim wizjonocie.
– Bez cienia wątpliwości jesteśmy, drogi kolego, pionkami w grze bardzo niebezpiecznego człowieka. Osoba ta posiada wiedzę, możliwości i dostęp umożliwiające włamanie do systemu CorPolicji i zaimplementowanie sprawy w rejestrze, która wyświetliła się na moim profilu zawodowym. Z dużą wprawą zmanipulował łącza komunikacyjne, nie zostawiając przy tym żadnych śladów. Wszystko wskazuje na to, że nasze zabezpieczenia nie stanowią dla niego żadnego problemu. Człowiek ten lub grupa ludzi uprowadził nieznanego nam obywatela i przetrzymuje go w nieznanej lokacji. Mężczyzna, z którym rozmawiałem, znajdował się w ciężkim szoku i możliwe, że pod wpływem silnych stymulantów.
– Cały czas będę twierdził, że osoba, z którą rozmawiałeś, mogła być tą samą, która zaplanowała cały ten... całą tą grę, jak powiedziałeś.
– Oczywiście istnieje takie prawdopodobieństwo, jednak kluczowym założeniem, jakim musimy się kierować, jest ludzkie bezpieczeństwo. Należy zatem postępować tak, jakby życie ludzkie było zagrożone do momentu, gdy śledztwo nie wykaże inaczej. Powstaje najważniejsze pytanie...
Han patrzył z wyraźnym zaciekawieniem.
– Motyw, kolego detektywie. Po co ktoś włamuje się do rejestru policji i umieszcza tam jedynie adres? Awaria modułu służącego mogła być skutkiem ubocznym złamania zabezpieczeń lub, co bardziej zatrważające, świadomym działaniem uniemożliwiającym szybkie wyjaśnienie nietypowego zgłoszenia. Oznaczałoby to wnikliwą wiedzę na temat funkcjonowania biura. Idąc dalej… w jakim celu ktoś ściąga inspektora CorPolicji do czwartego dystryktu, do konkretnego pomieszczenia, angażując go w swoistą inscenizację przy pomocy starodawnego telefonu, ukrytego w starodawnym zegarze? Rekwizyty te nie mogą być przypadkowe. Nasz przeciwnik chce nam coś powiedzieć, ma wyjątkową wyobraźnię i… artystyczne usposobienie.
– Szlag by ich wszystkich artystów trafił.
Jonton pominął tę uwagę.
– Na planszy pojawia się kolejna postać, o której nic nie wiemy. Dzwoni z pomieszczenia zaaranżowanego w taki sam zegar i telefon. Jest w ciężkim psychicznym stanie. Mówi o broni palnej – kolejnym rekwizycie z zamierzchłych czasów. Nasz przestępca lubi się znęcać, czerpie przyjemność z obłędu, który stara się wywołać: klucz w kieszeni, rozbity zegar, ponownie wiszący na ścianie, tatuaż na czole i amnezja wywołana zapewne silnymi stymulantami...
– Mamy do czynienia z chorym i bardzo groźnym człowiekiem. Trzeba być ostrożnym i każdy krok stawiać z rozwagą.
– Masz rację, kolego. Zastanawiam się, czy moje zlecenie w rejestrze było efektem przypadku.
– Coś mało tych przypadków do tej pory.
– Ponownie masz rację, Hanie. Jak wyglądał twój przydział do sprawy?
– Sprawy przydziela koordynator, ale jest nas wielu i kieruje się zwykle analizą dostarczaną przez rejestr.
Jonton popatrzył w brązowe oczy swojego partnera.
– Trop prowadzi do dystryktu piątego, do biura cyfr, oddziału kodów. Jakie wnioski możemy wyciągnąć?
– Dystrykt piąty jest trzy razy większy od czwórki i mieszka w nim pięć razy tyle ludzi. Prawie cała ludność zajmuje się produkcją części zamiennych dla wszelkich możliwych elementów kopuły, głównie elektroniką. Są też najlepszymi pod kopułą techmatykami. Zrozumieć piątaka to pojąć jego zdominowaną przez liczby osobowość. W dystrykcie piątym znajduje się też biuro cyfr, do którego się udajemy. Dbają o wprowadzanie prawie każdego zbioru danych liczbowych, jakie dotyczą życia pod kopułą. Jeśli szukamy genialnego techmatyka zdolnego włamywać się do systemów CorPolicji, to jedziemy w dobre miejsce.
– Musimy grać w jego grę, nie mamy wyjścia. Będziemy czekać, aż popełni błąd.
– Oby popełnił go szybko.
– Tymczasem opowiedz mi więcej o dystrykcie piątym.
– Zaraz ujrzysz go na własne oczy, ostatni odcinek pokonamy na torach ulokowanych powyżej linii miasta. Tak jak wspomniałem, piątka to miejsce, gdzie produkuje się części do praktycznie każdej maszyny w kopule. Wytwarzają je i wyposażają w niezbędny program. Produkują też najlepsze gniazda. W czwórce często montuje je się samodzielnie z czego popadnie, ale to te z piątki są najlepsze i często zbyt kosztowne. Obszar piąty jest też największym pośrednikiem sprzedaży jedzenia do kolejnych dystryktów. Ludność jest liczna, a poziom życia zdecydowanie niższy niż ten w czwórce.
– Co z oddziałem CorpPolicji?
– Nie istnieje już od dawna. Rolę jednostki prawa pełni ich wewnętrzna organizacja – Straż. To banda zdegenerowanych szubrawców, których interesuje jedynie własna kieszeń, ale jakoś udaje im się utrzymać względny ład. Pomogą nam, ale tylko jeśli poczują w tym korzyść.
Było ciemno, kopułę rozświetlały jedynie światła masywnych, stojących blisko siebie trapezowatych piramid, miedzy którymi wynosiły się liczne mniejsze kwadratowe bloki.
– To techtwórnie… Mamy drugą zmianę, ale na pierwszej jest niewiele jaśniej. Cała energia tłoczona jest do techtwórni i filtrów, które oczyszczają powietrze z toksycznych oparów wydzielanych przy produkcji. Filtry nie wyrabiają się i dłuższe chodzenie w otwartym terenie bez maski grozi, w uproszczeniu mówiąc, śmiercią w straszliwych męczarniach.
Tramwaj zmienił kąt i zaczęli zjeżdżać ku dołowi. Wokół nich było coraz więcej rur. Małe rurki, średnie rury i ogromne owalne rury-giganty. Między nimi silosy, zbiorniki, i konstrukcje, które nawet trudno było nazwać.
– Wygląda na to, że piątka stała się jedną wielką techtwórnią – mutantem – zauważył Jonton. – Ciekawe, jak bardzo minęło się to z zamysłem pra-ojców, konstruktorów kopuły…
– Uważaj, kochany, z takimi uwagami. Piątaki uważają kopułę za coś mistycznego, a niektórzy wręcz za istotę boską. Pra-ojcowie, jak łatwo się domyślić, to dla nich święci, którzy powołali ich bóstwo do życia. Najlepiej nic w tym stylu nie wspominaj, bo nawet fakt, że jesteś zewnętrzny, cię nie uratuje.
Jonton przez chwilę wyobrażał sobie kopułę jako żyjącą hiper-osobowość, a ludzi jako organy wewnętrzne utrzymujące ją przy życiu. Wizja ta wywołała w nim uczucie śmiechu i postanowił stłumić to wyobrażenie. Lepiej teraz niż potem: wybuchnąć śmiechem podczas jakiegoś niespodziewanego techowego rytuału religijnego w wykonaniu mieszkańców piątki.
Wjechali w tunel. W tłumie nastąpiło charakterystyczne poruszenie świadczące o zbliżającej się stacji. Tramwaj zatrzymał się i liczna grupa ruszyła do wyjścia. Jonton otrzymał specjalny inhalator. Była to chusta przywiązywana pod szyją i z tyłu głowy. W całości osłaniała drogi oddechowe. Była wykonana z dziwnego elastycznego tworzywa, przypominającego włókna submetalowe. Była czymś nasączona i pachniała świeżo, ale nieprzyjemnie. Otworzyły się drzwi od głównego holu i pasażerowie wyszli na zewnątrz.
Przy dworcu stały chyba setki budek, a obok nich jeszcze więcej biedniejszych handlarzy, którzy swoje towary wystawiali na leżących na ziemi płachtach. Części, kabelki, złączki i układy w każdej konfiguracji, także całe gniazda. Niektóre, jak zauważył Jonton, bardzo nowoczesne. Nawet w jedynce mogły uchodzić za unikalny sprzęt, a tutaj w dziesiątkach leżały u zwykłego tragarza pięć niewyobrażalnych poziomów niżej. Zapewne wielu pośredników wysiadało na stacji i od razu robiło potrzebne zakupy, na których sprzedaży zbijali potem majątek.
Nad głową piętrzyły się wysoko proste, czarne bloki, gdzieniegdzie zabarwione pomarańczowym bladym światłem. Ludzi kręciło się sporo. Niektórzy, jak zauważył Jonton, nie nosili masek. Twarze mieli bladoczerwone, czasem nawet z odcieniem żółtym, oczy silnie przekrwione i często niedbale wykonane sztuczne szczęki.
– Może program, mamy nowe najlepsze...
– Doskonałe czułeczki mam, będziesz miał, chłopie, orgazm życia, wykręci ci jaja...
– Spierdalaj Ofeli, ci panowie, od razu widać, to wymagający goście. Zapraszam do mojego butiku, same najlepsze towary dla dżentelmenów, jak panowie...
– Zeskanuj mi, człowieku, kilka kredytów, na jedzenie...
Han złapał go za rękę i odciągnął, przedzierając się przez tłum nagabywaczy. Wreszcie dotarli do transportowej stacji. Na zawieszonych około 3 metry nad ziemią prowadnicach poruszały się rozmaite kontenery. Po jakimś czasie nadjechała platforma, na którą wskoczyli razem z kilkoma innymi szczęśliwcami. Pakunki poruszały się w każdą możliwą stronę między zakładami techwórczymi. Kilka razy, nie bez kłopotów, przeskoczyli z jednej platformy na drugą, by w końcu dotrzeć na ulicę Urzędów.
Była czystsza niż te widziane wcześniej i praktycznie pusta. Budynki były zdecydowanie mniejsze i chyba mocno starsze, sądząc po budulcu i sposobie momentami wręcz dekoracyjnego ułożenia. Znaleźli właściwe wejście i udali się do środka.
W portierni musieli podać cel podróży.
– Biuro 233, dział kodów.
Potem nastąpiła żmudna procedura logowania i rejestracji. Wreszcie otrzymali magnetyczne przepustki i mogli wsiąść do jednej z kilkudziesięciu wind. Pokierowano ich skrupulatnie i po przejściu 15 punktów sprawdzających dotarli pod drzwi z napisem 233. Jonton wcisnął interkom.
– Biuro cyfr, oddział kodów... słucham?
Odezwał się znany, irytujący kobiecy głos.
– Inspektor czwartego stopnia CorpPolicji Jonton Mart. Prowadzę śledztwo.
– Proszę o pana kod służbowy.
– 1721jm4.
Drzwi otworzyły się, weszli do środka. W niewielkiej, zupełnie nieurządzonej sali stało biurko z komunikatorem i dużą imponującą klawiaturą. Siedziała przy nim ubrana na czarno kobieta w średnim wieku. Twarz miała pociągłą i szpiczastą, włosy związane w kok, wargi prawie niewidoczne, a sklejone niedbale okulary dopełniały nieprzyjemnego w odbiorze dzieła.
– Czymże ów zaszczyt przybycia panów został spowodowany? – wysyczała nieprzyjemnie.
– Jak się do pani zwracać? – spytał Jonton.
Kobieta poprawiła się na krześle.
– Adeli 7.
– Czy wszyscy w dystrykcie piątym mają imiona wzbogacone cyframi?
– Z pewnością niektórym brak tak godnego uzupełnienia.
Jonton popatrzył na Hana, a ten porozumiewawczo kiwnął głową i wykonał gest, który mógł oznaczać, że wyjaśni mu to potem.
– Proszę mi powiedzieć, czym się pani zajmuje?
– Nie rozumiem, do czego to panu potrzebne. Jestem bardzo zapracowana i mam dużo obowiązków... Ilość kodów nie maleje, jak tu mawiamy, a pan...
– Ja również wykonuję swoją pracę – przerwał jej. – Moje pytania są i będą związane bezpośrednio ze śledztwem, które prowadzę. Proszę odpowiadać, a wnioski na temat wartości zarówno pytań, jak i odpowiedzi pozostawić mnie.
Jonton wypowiedział te słowa spokojnie i bez emocji. Kobieta złagodniała na twarzy, być może zrozumiała, że im szybciej odpowie, tym szybciej pozbędzie się natręta.
– Kody, które nadajemy i wprowadzamy do rejestru, przypisane są każdej sferze życia kopuły. Bez właściwych kodów niemożliwe byłby prace naprawcze, prawidłowe funkcjonowanie maszyn, prace na plantacji czy jakakolwiek kontrola nad tym, co pozwala nam żyć. Każdy przedmiot, każda osoba i każde wartościowe działanie ma określony kod, który przypisany jest właściwej tabeli, działowi lub kartotece.
– Proszę rozwinąć stwierdzenie: wartościowe działanie.
Popatrzyła na niego jak na przygłupa.
– Takie, które realizuje zasadę przydatności.
– Domyślam się, o co pani chodzi.
Jonton nie chciał wchodzić w ten wątek.
– Czy możliwe według pani jest, aby ktoś zewnętrznie ingerował w rejestr i manipulował kodami dla własnej potrzeby?
– Ależ, panie inspektorze! – Podniosła się oburzona. – Jest to niemożliwe i wręcz nieosiągalne. Nie możemy wpłynąć na rejestr, lecz jedynie wypełniać puste miejsca. Pracujemy, realizując podstawowe wymagania algorytechu. Nasza praca pozwala organizować codzienne życie kopuły. Niech mnie pan zrozumie, wieża stoi od dawna, my tylko uzupełniamy puste elementy.
– Kto zatem zbudował ową wieżę?
Adeli 7 zbladła i otworzyła ledwo widoczne usta.
– Algorytech został opracowany przez twórców kopuły. Nikt nie może go zmienić. To... byłby… koniec, koniec dla nas wszystkich.
Wyobrażenie to musiało zrobić na niej ogromne wrażenie, bowiem prawie zasłabła. Jonton postanowił wyjaśniać nurtujące go pytania przy innej okazji.
– Czy może rozszyfrować pani dla mnie kod?
Kobieta poprawiła bluzkę, nerwowo podsunęła okulary i położyła ręce na swojej ogromnej, składającej się z cyfr i ciągów, klawiaturze.
– 41111.
Wpisała.
– To numer szafki pracowniczej w techtwórni w naszym dystrykcie. Dziwne.
– Tak?
– Zwykle tak krótkie kody oznaczają prymarne funkcje systemowe.
Jonton i Han popatrzyli się na siebie.
– Adres to ulica Kopuły, techblok 3, segment B, parter, wejście 12, sala d17, szafka 4321.
– Wydaje się pani dziwne, że kod kieruje do szafki w techtwórni?
– Algorytech nie jest człowiekiem, panie Jonton, nie pojmuje czasu ani przestrzeni. Widocznie jest to kod zakończonego działania, który automatycznie przeskoczył w potrzebne puste miejsce… w tym wypadku numer szafki.
– Dziękuję za pani opinię, cierpliwość i pomoc. Nie będziemy zajmować więcej czasu.
– Żegnam panów.
Utkwiła wzrok w monitorze i przestała zwracać na nich uwagę. Wyszli na zewnątrz. Stanęli na ulicy. Han ściągnął maskę i zapalił papierosa. Jonton także odsłonił swoją chustę.
– Nie rozumiem kilku rzeczy.
– Odpowiem na tyle, na ile pozwoli mi moja wiedza.
– Liczba w imieniu?
– Niektóre rodziny piątaków uważają, że takie imię jest bardziej dostojne i ma świadczyć o przyzwoitości, a raczej przydatności, jak powiedziałaby Adeli 7.
– Mówiła, że wypełniają tylko miejsca, a algorytech został stworzony przez konstruktorów kopuły?
– Algorytech to matematyczno-techniczny plan, który został stworzony przez konstruktorów w celu zapewnienia sprawności funkcjonowania naszego świata. Są tacy, którzy twierdzą, że jest on samorozwijającym się wzorem, reagującym na upływ czasu i nasz rozwój – jako społeczeństwo.
– Brzmi jak założenia religijne.
– Dla piątaków to raczej fakty. Pewnym jest, że nie sposób w niego ingerować.
– Jak wytłumaczyć zatem nasz trop?
– Myślę, że przemiła pani Adeli 7 dała nam najprostsze wytłumaczenie.
– Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz...
– Tak, kolego?
– Masz bogatą wiedzę o dystrykcie piątym.
– Cóż, nie tylko o piątym. Jestem odpowiedzialny za sprawy… nazwijmy to… relacji i przekraczania standardu właściwych relacji miedzy dystryktem czwartym – a pozostałymi. Stąd pewnie mój przydział do twojej sprawy.
– Nie wspomniałeś o tym wcześniej.
– Widocznie nie uznałem, że jest to dla ciebie istotne.
– Tak. Tak... Skontaktuj się proszę z bazą i dowiedz się, czy nie ma nowych informacji, a potem ruszamy do techtwórni numer trzy.