- W empik go
Sprawa Mściciela z Konwaliowej Doliny - ebook
Sprawa Mściciela z Konwaliowej Doliny - ebook
Nad Konwaliową Doliną, domeną artystów i dawnej arystokracji zbierają się burzowe chmury... Idylliczna sceneria willowej kolonii zmienia się w ponure miejsce zbrodni. Na światło dzienne próbują się wydostać mroczne sekrety sprzed lat. Co się wtedy wydarzyło? Dlaczego ambitny policjant u progu świetnej kariery zrezygnował ze służby? Kto przeszkodził mu w rozwikłaniu tajemnicy mordu na młodej kobiecie i co łączy współczesne zniknięcie czterech nastolatek z tamtymi wydarzeniami? Jak wyjaśnić bestialskie zabójstwa dokonane na szanowanych obywatelach sąsiedniego miasteczka? Detektyw Sabina Chmielewska obawia się,że bez pomocy sobie nie poradzi. Odsiecz nadchodzi w osobie przyjaciółki Sabiny z czasów studenckich, konsultantki policyjnej Anastazji Sosnowieckiej. Kobieta posiada dar dostrzegania tego, czego inni nie widzą...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-116-5 |
Rozmiar pliku: | 719 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. Była połowa maja – najwdzięczniejszego miesiąca roku. Stuletnie lipy, którymi obsadzony był niewielki placyk, w ciągu tygodnia zazieleniły się świeżymi listkami, rzucając nikły jeszcze cień na wyłożone granitową kostką chodniki. Mieszkańcy miasteczka leżącego na obrzeżach Puszczy Kaszubskiej przemierzali ów placyk, ciesząc się piękną pogodą i urodą rododendronów obsypanych bladoróżowymi kwiatami. Efektowne krzewy rosły w centralnym miejscu na miejskim ryneczku i o tej porze roku stanowiły jego główną ozdobę. Niektórzy przechodnie zasiadali na ławeczkach, wystawiając twarze do słońca. Inni wymieniali się uwagami na bieżące tematy.
Pod stojącą w bocznej uliczce siedzibę stróżów prawa podjechało nowiutkie volvo. Kierowca wysiadł pospiesznie i otworzył drzwi kobiecie siedzącej na fotelu pasażera. Oboje minęli stojącego przy wejściu wartownika i weszli do środka. Podobna sytuacja powtórzyła się tego dnia jeszcze dwa razy…
*
W komisariacie policji w Starym Drahimiu zawrzało.W ciągu jednego dnia na terenie gminy zaginęły trzy nastolatki. Najstarsza miała dziewiętnaście lat.
W przypadku pierwszego zgłoszenia policjanci, podejrzewając młodzieńczy wybryk, uspokajali rodziców obietnicami rychłego powrotu dziecka do domu. Po zaginięciu następnej dziewczyny zaczęli wątpić w słuszność swoich racji. Kiedy do domu nie wróciła trzecia, powiadomili komendę w Trójmieście, prosząc jednocześnie o profesjonalne wsparcie. W czasie gdy detektyw Sabina Chmielewska z wydziału kryminalnego komendy wojewódzkiej w Gdańsku dojeżdżała do Starego Drahimia swoim nieco zdezelowanym autkiem, w okolicy jej rodzinnego miasteczka zdarzyło coś znacznie gorszego. Coś, co w ciągu godziny miało zjeżyć włos na głowie wszystkim drahimskim gliniarzom. Mijającej właśnie rogatki Starego Drahimia Sabinie Chmielewskiej też.
Ścieżka zdrowia i trup w zaroślach. Siedemnasty dzień maja. Wczesne przedpołudnie…
Emerytowany zawiadowca stacji w Starym Drahimiu Joachim Weber szedł nieśpiesznie brzegiem jeziora. Chodził tędy codziennie, bez względu na pogodę, ponieważ bardzo chciał upewnić swoją nieżyjącą żonę, spoglądającą na niego z niebieskich pastwisk, że dba o zdrowie zgodnie z jej życzeniem. Połowica kontrolowała go za życia na każdym kroku i nie miał najmniejszych wątpliwości, że robi to również stamtąd. Zadaniem Joachima była także troska o kondycję leciwego jak on sam spaniela Huncwota – pupila małżonki. Trasa ich spaceru była zawsze taka sama: kilometr w jedną stronę i kilometr w drugą. Chodzili wąską drogą oddzielającą jezioro od wiekowego lasu. Dalej iść się nie dało, bo za kępą olch zaczynały się grząskie mokradła cieszące się ponurą sławą. Idąc, Joachim usiłował przypomnieć sobie szczęśliwe chwile spędzone u boku małżonki, ale żadna nie przychodziła mu do głowy. W pewnej chwili przez te średnio optymistyczne myśli przebił się nieczęsto słyszany dźwięk. Mężczyzna spojrzał w jego stronę. Pies stał nad kupą liści rozrzuconych pomiędzy pałkami tataraku i coraz intensywniej powarkiwał. Mężczyzna podszedł bliżej, łagodnie strofując psa. Spodziewał się ujrzeć jakiegoś jeża zwiniętego w kłębek albo inną bagatelę, ale zobaczył fragment sinej męskiej nogi w czarnym sportowym bucie. Zmartwiał. Jego wzrok mimo ostrzegawczych podszeptów umysłu pobiegł wyżej – pomiędzy gałęziami Joachim dostrzegł wykrzywioną dziwacznie twarz z kępą ciemnych włosów na głowie. Widoczna jedna ręka mężczyzny była zwinięta w kułak, a paznokcie wbiły się w sine wnętrze dłoni. Widok był porażający. Weber zapiął psu smycz i drżącą ręką wyjął telefon. Przy pomocy operatora z numeru 112 połączył się z policją. Wytłumaczył, gdzie jest, i co znalazł jego pies. Obiecał dyżurnemu, że poczeka na przyjazd policji, obiecał też, że nie będzie niczego dotykał i nie zadepcze okolic znaleziska. Czekając na policję, pomyślał: Jaki idiota chciałby dotykać czegoś takiego?
Ekipa techniczna przyjechała dwadzieścia minut później. Ze Starego Drahimia do Sicina było zaledwie pięć kilometrów.
Siedemnasty dzień maja. Okolice Konwaliowej Doliny. Makabryczna majówka
Zofia Pelc i Helena Rogalska postanowiły zrobić sobie piknik. Obie mieszkały w Susłówku przy drodze do Konwaliowej Doliny i obie miały dzisiaj wolne. Wyjąwszy cztery dni w miesiącu, ciężko pracowały, sprzątając w kilku domach w Konwaliowej Dolinie.
Susłówek jest niewielką wioską, która powstała na początku dwudziestego wieku. Liczba gospodarstw w osadzie rosła proporcjonalnie do budowanych w Konwaliowej Dolinie podmiejskich pałacyków, a co za tym idzie do zapotrzebowania na siłę roboczą w tej ekskluzywnej domenie bogaczy. Każdy nowy przybysz potrzebował kucharki, pokojówek, szofera, a nawet masztalerza. Dziś było podobnie. Susłówek żył z Konwaliowej Doliny, która nie umiała obejść się bez ludzi z Susłówka. Zofia i Helena tak jak ich babki i matki czyniły znośnym życie pań z Konwaliowej Doliny, w zamian otrzymując sowite wynagrodzenie. Tym wyższe, im bardziej były lojalne i dyskretne wobec swoich chlebodawczyń.
Na miejsce majówki kobiety wybrały piaszczystą plażę przy jeziorku w pobliżu leśniczówki Krasuckiego. Zaopatrzyły się w ulubione smakołyki i butelkę wina deserowego. Nie zapomniały o strojach do opalania – pogoda była bowiem przepiękna, jak na połowę maja przystało.
Wszystko odbyło się tak, jak zaplanowały. Opaliły się całkiem solidnie, zjadły zabrane z domu frykasy, wypiły wino. W świetnych humorach zaczęły zbierać się do domu. Na nieszczęście Helena oznajmiła, że zanim ruszą w drogę powrotną, musi załatwić naturalną potrzebę, po czym weszła w pobliskie krzaki. Zosia, niewiele myśląc, zrobiła to samo, odeszła tylko trochę w prawo. Helena uwinęła się szybciutko i wyszła z zarośli z wyrazem ulgi na twarzy. W tej samej chwili ze swoich krzaków wybiegła Zosia, wrzeszcząc jak oszalała:
– Trup! Trup! Tam leży trup!
Helena nie miała zamiaru tego sprawdzać. Zadzwoniła na policję i zajęła się rozdygotaną koleżanką.
Sensacja goni sensację, a ta następną. Detektyw Chmielewska wzywa posiłki…
Stary Drahim to miasteczko tak małe, że niepotrzebna jest w nim gazeta. Tutaj i tak wszyscy wiedzą wszystko, często jeszcze zanim się to wydarzy. Po zaginięciu Patrycji Przybysz, Joanny Maliszewskiej i Natalki Bzowskiej mieszkańcy zatrzymywali się małymi grupkami na rogach ulic oraz w innych miejscach tak zwanej użyteczności publicznej, rozważając coraz to mniej prawdopodobne hipotezy. Najpopularniejsza była ta o porwaniu dziewczyn przez handlarzy żywym towarem i wywiezieniu ich do zachodnioeuropejskich agencji towarzyskich. Sabina ze swojego okna w komisariacie obserwowała te grupki i zastanawiała się, co wymyślą domorośli detektywi, kiedy dowiedzą się o dwóch trupach mężczyzn, z których jeden był ojcem Patrycji, a drugi Joanny. Bogiem a prawdą ona sama zachodziła w głowę, o co w tym wszystkim chodzi, tym bardziej że spodziewała się odnalezienia trzecich zwłok – ojca Natalii. Nie miała zielonego pojęcia, jak to ugryźć. Czekała na wyniki sekcji zwłok obu panów. W miejscach ich znalezienia technicy nie zabezpieczyli niczego nadzwyczajnego. Do swojego macierzystego wydziału zadzwoniła już wcześniej. Teraz pomyślała, że powinna jeszcze skontaktować się z Anastazją Sosnowiecką, przyjaciółką z czasów studenckich i konsultantką policyjną, z którą często współpracowała …
Koncert skrzypcowy na wiatr i burzę z piorunami… Droga na skróty do Konwaliowej Doliny. Siedemnasty dzień maja, późne popołudnie
Karolina Krasucka wysiadła z autobusu, zerknęła w obie strony i szybko przecięła szosę, by zagłębić się w bezpiecznych ramionach lasu. Znała w nim każdą ścieżkę. Te ostatnie półtora kilometra dzielące ją od domu mogła przebyć z zamkniętymi oczami. Po lewej, zaraz za zagajnikiem młodych sosenek, w poniemieckiej leśniczówce mieszkał jej wuj Wojciech Krasucki. Po prawej rozciągał się spory staw, przez miejscowych nazywany Jeziorkiem Krasuckiego, który otaczał dostojny starodrzew. Kilkanaście metrów za nim zaczynały się mokradła. Wszyscy mieszkańcy omijali je szerokim łukiem. Zdradliwe bagna wciągnęły już kilka nieuważnych krów. Zazwyczaj dziewczyna szła tędy z przyjemnością, racząc zgrabny nosek zapachem rozrytej przez dziki ziemi, aromatem leśnych ziół i wodnych roślin. Jej oczy cieszyły się widokiem drzew, których różne odcienie zieleni poprzetykane były od dołu intensywną żółcią kwiatów żarnowca.
Zazwyczaj. Dzisiaj nie. Karolina wracała właśnie z ostatniej próby koncertu, który miał być podsumowaniem osiągnięć jej rocznika w szkole muzycznej. Za chwilę miała zostać jej absolwentką. Podczas próby otrzymała dziwną wiadomość od wuja Wojciecha, brata jej nieżyjącego dziadka, z którym babcia Maria zakazała jej wszelkich kontaktów. Wuj prosił ją o spotkanie. Miał czekać na nią po próbie na parkingu przed szkołą. Karolina bardzo kochała babcię i bezgranicznie jej ufała. Po próbie zignorowała obecność wuja i pojechała do domu autobusem. Kiepski nastrój Karoliny pogorszył się, gdy mimo wczesnej jeszcze pory na dworze zrobiło się ciemnawo. Mrok powoli, ale konsekwentnie otulał las i Karolinę. Niebo zasnuwały coraz gęściejsze chmury. Wkrótce na jej odkryte ramiona spadły pierwsze krople lodowatej wody, a potem następne i następne. Niedaleko, gdzieś od strony Starego Drahimia, jak fajerwerk wystrzeliła błyskawica, a zaraz po niej odezwał się soczysty pomruk gromu. Karolina już wcześniej przyspieszyła kroku, ale teraz prawie biegła. Chciała jak najszybciej znaleźć się na asfaltowej drodze. O jej biodro obijał się futerał altówki, a jego parciany pasek ranił jej mokre ramię.
Może będzie jechał któryś z sąsiadów – pomyślała – i uratuje mnie od tego kataklizmu… Asfalt był już w zasięgu jej wzroku. Wielkie krople deszczu uderzały o niego z taką siłą, że rozpryskiwały się w mgiełkę. Sceneria jak z horroru zaczęła ją przerażać. Uczucie spotęgowała porażająca moc kolejnej błyskawicy. Wreszcie zobaczyła światła nadjeżdżającego samochodu. Ślizgając się, pokonała rów, wyskoczyła na pobocze i szaleńczo zamachała rękami. Kierowca jakimś cudem musiał zauważyć ją wcześniej, bo prawie natychmiast zwolnił jeszcze bardziej i się zatrzymał. Drzwi od strony pasażera uchyliły się na kilka centymetrów. Karolina wsiadła, czując jak strugi wody z jej przemoczonej spódniczki ściekają na siedzenie auta. Wciągnęła altówkę na kolana i obróciła twarz, by spojrzeć na swego wybawcę. Odetchnęła z ulgą, widząc znajomy uśmiech…
Dzień po burzy. Godzina piąta rano. Willa Liebertów w Konwaliowej Dolinie, dziś własność ich wnuczki Anastazji Sosnowieckiej
Konwaliowa Dolina budziła się po krótkiej, prawie letniej nocy. Wieczorna ulewa uczyniła powietrze rześkim i lekkim. Trwała teraz cudowna chwila, kiedy wszystkie gatunki okolicznego ptactwa zatracają się w świergocie, słońce radosnymi promykami pieści twoją twarz, a ty wiesz, że przed tobą jest jeden z tych dni, których nic ani nikt nie może ci zepsuć.
Anastazja radośnie opuściła swe wielkie, odziedziczone po dziadkach łoże. Obmyła twarz chłodną wodą i ubrała się do codziennej przebieżki. Jej od roku jedyna towarzyszka życia – nad miarę wyrośnięta bokserka wabiona pieszczotliwie skrótem Ali (wziętym od rodowodowego imienia – Alhambra) – zeskoczywszy z łóżka tuż za swoją panią, obserwowała ją z narastającym zniecierpliwieniem. Na wszelki wypadek zagrodziła swym umięśnionym, sprężystym ciałem wejście do obszernej kuchni. Ku uciesze suki Anastazja nie cofnęła się w głąb domu, ale sięgnęła po długą spacerową smycz i szelki ulubienicy. Ta zatańczyła na tylnych łapach, radośnie machając długaśnym ogonem. Wreszcie obie, przygotowane do rytualnego spaceru, wyszły z domu. Sto metrów dalej kończył się cywilizowany świat i zaczynała niczym nieskalana natura. Kobieta puściła się truchtem, ale aż do łąk trzymała Ali na uwięzi. Suka biegła przy jej lewej nodze, idealnie dopasowując swoje tempo do tempa biegu Any. Utwardzona droga się skończyła i kobieta odpięła smycz. Uwolniona Ali pokazała, co potrafi. W parę sekund pokonała dystans jakichś dwustu metrów. Spłoszone ptactwo uciekało jej spod łap. Anastazja, cały czas rytmicznie biegnąc, zagwizdała przeciągle, a pies – jakby czekając na ten sygnał – zawrócił i ruszył z powrotem. Pół godziny później, zziajane i spocone, wróciły do domu. Letni prysznic zmył z Anastazji resztki snu i kurz spaceru. Ali, nachłeptawszy się wody, zwaliła zadyszane cielsko w zacienionym ogrodzie na tyłach willi. Owinięta szlafrokiem Ana uznała, że czas na cappuccino. W momencie, kiedy miała upić pierwszy łyk, odezwał się sygnał komórki…
Anastazja z Konwaliowej Doliny
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej