- W empik go
Sprawa rodziny Tebbe. Kolacja z mumią - ebook
Sprawa rodziny Tebbe. Kolacja z mumią - ebook
Trzeci tom kryminalnych przygód radcy prawnego Adolfa Jendryska.
Hindenburg jesienią 1934 roku. Mroczne tajemnice rodziny inżyniera Huty Donnersmarcka doprowadzają do tragedii.
Angielska dziennikarka Lotti Dehner wraca na Górny Śląsk i prosi lipińskiego radcę Adolfa Jendryska, aby towarzyszył jej podczas przyjęcia w domu inżyniera Wilmara Tebbe. W czasie kolacji dochodzi do tajemniczego zabójstwa. Jendrysek rozpoczyna śledztwo.
Klimat wyjęty wprost z powieści Agaty Christie. Adolf Jendrysek niczym Herkules Poirot
W najnowszej powieści Moniki Kassner znalazłam wszystko to, co cenię sobie w dobrych kryminałach – zawiłe dochodzenie, subtelne poczucie humoru i trzymającą w napięciu fabułę naznaczoną rodzinnym sekretem.
Autorka przenosi czytelnika w świat przedwojennego Hindenburga (Zabrza) z taką łatwością, jakby sama zaledwie chwilę wcześniej spacerowała tamtejszymi ulicami. Szeroka wiedza historyczna w połączeniu z lekkim piórem, to przepis na doskonały kryminał retro, od którego trudno się oderwać.
Sabina Waszut
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65558-58-9 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BERLIN. KWIECIEŃ 1934 ROKU
– Wynoś się! – krzyknęła, stojąc w otwartych drzwiach.
– Przyszłam do ojca mojego dziecka – odparła młoda kobieta.
Połatana w kilku miejscach sukienka wskazywała na niski status właścicielki. Podkrążone oczy, płonące z wzbierającej rozpaczy, zdradzały jej beznadziejne położenie i wielką desperację.
– Ojca tego bękarta szukaj na ulicy, gdzie twoje miejsce – wskazała na wyjście wzburzona rozmówczyni.
– Też jesteś matką. Powinnaś mnie zrozumieć.
– Przyszłaś tu wbijać sztylet w moje serce?
– Przyszłam tu, bo nie mam dokąd pójść. Dobrze o tym wiesz – syknęła desperatka.
– Idź do swoich kochasiów.
– Zawsze byłaś lepsza. Eleganckie towarzystwo, droga garderoba, nienaganne maniery. Nie jesteś święta. Żeby wyjść za tego kobieciarza, doprowadziłaś jego żonę na skraj rozpaczy, a potem odwiedzałaś ją w szpitalu dla obłąkanych i spokojnie patrzyłaś jak umiera. Ale pamiętaj, los jest przewrotny. – Zaśmiała się złowieszczo. – To dopiero początek twoich cierpień.
– Wynocha! – wrzasnęła tamta i ściskając pięść, poczuła jak przekręcony brylant pierścionka wbija się w skórę jej dłoni.
– Nie zapomnę ci tego – oświadczyła dziewczyna i, zbiegając ze schodów, rzuciła: – To dopiero początek.ROZDZIAŁ I
PÓŹNA JESIEŃ 1934 ROKU. GÓRNY ŚLĄSK. LIPINY
Padało bez przerwy od kilku dni. Deszcz zmył nawet charakterystyczny dla Lipin żółty nalot z parapetów miejscowych familoków i kamienic. Radca Adolf Jendrysek siedział samotnie w swoim biurze i, paląc papierosa za papierosem, ospale przekładał dokumenty z jednej kupki na drugą. Dochodziła czternasta, a u radcy nie było dziś jeszcze żywej duszy. „Na takŏ pogoda ani psa niy wygōnisz”¹ – pomyślał Adolf i zasunąwszy krzesło, zdjął z wieszaka gruby wełniany płaszcz. Westchnął, postawił kołnierz, zatrzasnął drzwi od zewnątrz i szybkim krokiem skierował się prosto do domu przy Piłsudskiego 17. Minął aptekę i „Klub Kaczmarskiego” – miejscową gospodę ze sceną i salą bankietową z półokrągłymi oknami, sięgającymi drugiego piętra. „Trza by zaś bōło iść do tyjatru”² – przeleciało radcy przez głowę. Niestety paskudna aura sparaliżowała nawet lokalną trupę teatralną. W spływającej strugami deszczu gablotce, wiszącej u wejścia do budynku, nie widniał ani jeden afisz.
Jendrysek minął granatowego Forda T, zaparkowanego pod specjalnie przygotowaną na podwórku wiatą. Uśmiechnął się do siebie na myśl o popołudniowej kawie w towarzystwie księdza Benka, proboszcza zaborskiej parafii świętego Franciszka, i emerytowanego naczelnika Zaborza, Antona Rollnika, któremu niedawno pomógł w rozwiązaniu zagadki śmierci ukochanego syna – znanego rybnickiego lekarza – Ryszarda. Od tego czasu stary naczelnik zaczął traktować radcę niemalże jak własne dziecko i w co drugi czwartek zapraszał na partyjkę skata, nie chcąc słyszeć żadnych wymówek. Dziś Adolf tym bardziej cieszył się na spotkanie. Deszczowa aura ostatnich kilku dni nie sprzyjała dobremu samopoczuciu, zwłaszcza u kogoś, kto tak jak on, kochał lato. Czuł się zrezygnowany, rozdrażniony i zazdrościł wszystkim zwierzętom, które zapadają w zimowy sen. Chętnie poszedłby w ich ślady, dlatego kurczowo uchwycił się myśli o dzisiejszym skacie i zaraz po obiedzie zapowiedział żonie, że popołudniową kawę wypije poza domem. Hajdelka tylko wzruszyła ramionami i wyszła do kuchni.
Odstawiwszy pusty talerz po oblanej gęstym sosem wątróbce z dodatkiem cebuli, tłuczonych kartofli i małosolnego ogórka, radca zatopił wzrok w dzisiejszej prasie. Nie potrafił jednak skupić myśli na lekturze. Co chwilę spoglądał w kierunku zegara wiszącego na ścianie salonu, tracił wątek, a słowa skakały po linijkach jak oszalałe. Męczył się tak jeszcze z pół godziny, po czym odłożył gazetę i udał się do sypialni. Otworzył jedno skrzydło masywnej trzydrzwiowej szafy, pokrytej jasnobrązowym fornirem, wyciągnął świeżą koszulę i ubranie, po czym wszystko położył na perfekcyjnie posłanym przez żonę łóżku. Przypomniał sobie czasy, kiedy nie mieli szezlongu. Chcąc się zdrzemnąć w ciągu dnia, musiał kłaść się pod łóżkiem, żeby nie zniszczyć misternie udrapowanej przez Hajdelkę narzuty i ułożonych z pietyzmem, ręcznie wyszywanych poduszek, zwłaszcza tej w kształcie kobiecej głowy z doplecionymi długimi, srebrnymi włosami.
– A ty kaj to sie wybiyrŏsz? Wysztajfirowany a wyparfinowany…³ – zdziwiła się, spotykając wychodzącego z sypialni wystrojonego męża. – Przeca mioł żeś iść na szkata a niy na zŏlyty?⁴
– Jerōna – żachnął się. – Niy moga sie ani przeblyc w czysty ancug, bo ty mi zarŏzki musisz cosik wciepnōnć⁵.
– Zacznij prać, to pogŏdōmy⁶ – odgryzła się, wracając do kuchni.
– Niy czekej na mie z wieczerzōm⁷ – rzucił, zaczesując na bok kruczoczarne włosy. – Wleza jeszcze na biyr do Ekerta⁸.
Na ubitej ziemi podwórka kamienicy Jendrysków rozlały się wielkie kałuże, które radca ominął slalomem w drodze do samochodu. Strzepnął z płaszcza krople wody, wciągnął głębiej czarne skórzane rękawiczki i wskoczył za kierownicę. Minąwszy skąpany deszczem lipiński ratusz, kierował się w stronę Chebzia. Przez całą drogę nie napotkał żadnego samochodu ani tramwaju. Jedynie pod ceglanym półokrągłym budynkiem dworca stało kilka automobili, a kiedy w strugach dżdżu zbliżał się do polsko-niemieckiej granicy między robotniczą kolonią Karol Emanuel, zwaną przez miejscowych Karmańskiem, a Porembą, przemknęło obok parę aut. Ulewa najwyraźniej wystraszyła nawet celników, którzy, widząc w oddali samotną maszynę Jendryska, ospale podnieśli szlaban. Adolf docisnął pedał gazu i, minąwszy drewniany kościół pod wezwaniem świętej Jadwigi Śląskiej oraz pas familoków po przeciwnej stronie szosy, skręcił w Schoneichstrasse obok szkoły gospodarstwa domowego. Po chwili zatrzymał się na podwórzu niewielkiego folwarku przy Dorfstrasse 51.
Nowa gosposia Antona Rollnika, Agnes – sprawdzona osobiście przez jego córkę Genowefę Jokiel – piekła wyjątkowe kołocze z serem, makiem lub marmoladą, a najważniejsze, że zdobiła je grubą posypką, za którą wszyscy trzej panowie wręcz przepadali. Potrafiła też parzyć przepyszną kawę ze śmietanką. „Kołocz i bōnkawa. Tygo mi trza”⁹ – pomyślał radca, przeskakując dwa nieduże schodki, prowadzące do domu Rollnika.
– Guten Abend – Agnes przywitała Adolfa i zabrawszy jego wilgotny płaszcz, poprowadziła radcę wprost do pokoju gościnnego, w którym za dużym okrągłym stołem siedzieli przygarbiony Anton Rollnik i dość wysoki proboszcz Benek.
– Witaj Adolfie. – Rollnik podniósł się z trudem.
Jendrysek poklepał go po ramieniu i zajął miejsce naprzeciw mężczyzn.
– Aura idealna na skata. Leje jak z beczki – zagaił rozmowę.
– Zaiste. – Duchowny spojrzał w górę i potasował karty.
W tej samej chwili do pokoju weszła gosposia z tacą, na której stał zdobny w delikatny kwiatowy wzór porcelanowy dzbanek w towarzystwie reszty zastawy. Rozlawszy kawę do filiżanek, postawiła je przed mężczyznami. Głęboki aromat czarnego płynu przyjemnie drażnił nozdrza. Rollnik zapalił fajkę, a Adolf sięgnął po ulubione papierosy – Gabinetowe. Ksiądz tylko podniósł oczy ku górze na znak, że nie chce widzieć jak jego kompanii grzeszą przeciw własnemu zdrowiu i życiu. Na to stary naczelnik wypuścił z ust kłąb gęstego śliwkowego dymu, którego zapach wypełnił całe pomieszczenie. Adolf uśmiechnął się i wyrzucił kartę.
Po skończonej grze panowie sięgnęli po pachnące ciasto. Tym razem w kołoczu nie było ani sera, ani maku, ale wiśniowa konfitura z dodatkiem otartej skórki z cytryny według przepisu wnuczki Rollnika Marthy Jokiel.
– Dziś miałem interesującą wizytę. – Proboszcz Benek przerwał ciszę przeplataną odgłosami konsumowanego ciasta.
– A któż to do ciebie zawitał, przyjacielu? – zapytał Rollnik, wycierając kąciki ust kraciastą chusteczką.
– Kobieta – odparł duchowny, nakładając na talerz kolejny kawałek kołocza.
– Cóż dla kapłana może być interesującego w kobiecie? – zaśmiał się Rollnik.
– Nic oprócz tego, że była angielską dziennikarką – odparł jakby od niechcenia, spoglądając ukradkiem na Adolfa, który o mały włos zadławiłby się ugryzionym przed momentem kawałkiem ciasta.
– Przedstawiła się? – zapytał, próbując opanować rumieniec, jakim oblał się w sekundzie, sam nie wiedząc dlaczego.
– A i owszem – odrzekł proboszcz z rozbrajającym uśmiechem. – Powiedziała, że nazywa się Lotti Dehner. A, i jeszcze zostawiła ten liścik. – Położył na stole złożoną wpół błękitną kartkę z eleganckiej papeterii. – Choć widząc, chłopcze, twoją reakcję, wydaje mi się, że nie powinienem ci o tym mówić. Lecz nie mam serca. – Przesunął kartkę w stronę Jendryska. – Ale pamiętaj, nie zrób czegoś, czego potem będziesz żałował.
Zmieszany Adolf schował kartkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i napił się kawy, która ledwo przeszła przez zaciśnięte gardło radcy.
– Gdyby nie Lotti, nie wiem, czy byśmy tu dziś siedzieli – odezwał się jakby nieswoim głosem. – Pomogła mi rozwikłać zagadkę śmierci Ryszarda – dodał już spokojniej, spoglądając na Rollnika. – Jeśli księdza odwiedziła, znaczy, że znów jest w mieście.
– Nie przeczytasz listu? – zdziwił się Rollnik i zmarszczył poorane bruzdami czoło.
– Wiem, co w nim jest. – Radca zaśmiał się nerwowo. – Na pewno chce się spotkać. Ale bez obaw, księże proboszczu, ślubowałem innej.
– Bo związek mężczyzny i kobiety jest święty – zamruczał duchowny z egzaltacją. – Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. – Rozłożył ręce i wzniósł oczy ku górze.
– Amen – podsumował Rollnik, odstawiając pustą filiżankę po kawie.
Jendrysek pożegnał się i wyszedł na zewnątrz. Zapadł zmierzch. Deszcz nie zelżał ani na chwilę, jakby angielska pogoda przywędrowała wraz z Lotti i postanowiła towarzyszyć jej w kolejnej wizycie na Górnym Śląsku. Radca wcisnął kapelusz na czoło, postawił kołnierz i wsiadł do samochodu. Zapalił światła, po czym odczytał z kartki wiadomość zapisaną równym kobiecym pismem.
„I’m back. Znajdziesz mnie w Admiralu. Lotti Dehner”
Poczuł pulsujące ciśnienie w skroniach, jednak zupełnie nie wiedział dlaczego. Co prawda Lotti uratowała mu życie, wiedziała też dużo o miejskich urzędnikach, powiązanych z NSDAP, ale czasem potrafiła być irytująca jak nikt inny. Mimo to coś go do niej ciągnęło. Wyjeżdżając na Kronprinzenstrasse, główną ulicę prowadzącą wprost do centrum Hindenburga, docisnął pedał gazu. Minął oblany deszczem szyb Carnall, zabudowania elektrowni oraz kopalni Królowa Luiza, po czym, zostawiając po prawej stronie robotniczą Sandkolonie, lekkim łukiem dojechał do centrum nieopodal Hotelu Admiralspalast, w którym zatrzymała się Lotti. Zaparkował po prawej stronie budynku pod sklepem Romana Gnotta. W oświetlonej witrynie pyszniły się zimowe męskie płaszcze, kapelusze, szale i inne akcesoria niezbędne eleganckiemu mężczyźnie w chłodne dni. Obok, na wystawie warsztatu Paula Dziuby, stały maszyny do pisania, a sklep dalej pracownice Heinricha Nitki, pod osłoną kolorowej parasolki, zamykały ciężkie drzwi piekarni. W rozlewiskach kałuż na hindenburskim bruku zadziornie pląsały odbijające się w wodzie światła neonów i miejskich latarni, a nieliczni przechodnie przemykali chyłkiem pod osłoną parasoli. Górujący nad Kronprinzenstrasse budynek hotelu, skąpany w strugach jesiennego deszczu, wyglądał jak transatlantyk, który za chwilę ruszy i przetnie bruk niczym taflę spokojnego morza. Radca, kierując się w stronę głównego wejścia do budynku, przypomniał sobie niedawny policzek od SA-manna i instynktownie przyspieszył. Pchnął drzwi hotelu i minął zajętego telefoniczną rozmową recepcjonistę. Na szczęście nie był to ten, który ostatnio witał gości nazistowskim pozdrowieniem. Po chwili Jendrysek stanął przed otwartą windą. Jej częściowo oszklone wnętrze przypominało środek szafy. W tylną ścianę wmontowano owalne lustro. Adolf zobaczył własne odbicie. Wzdrygnął się, nie wiadomo czy na swój widok, czy na widok wąskiego pomieszczenia, którego niewielkie rozmiary przyprawiały go o zawrót głowy. Nie zastanawiając się wiele, wskoczył na okalające windę szerokie schody i pobiegł do góry.
Z piwiarni bawarskiej dochodził wieczorny gwar i ostry zapach wypalanych paczkami papierosów, w lokalu powyżej zaproszony na ten wieczór zespół przygotowywał się do występu. „Ciekawe eli zagrajōm marsze, ludowe śpiywki, abo brunatnŏ rewolucyjŏ ôd ôstatnigo razu jeszcze tukej niy dotarła?”10 – pomyślał i popędził w górę. Na trzecim piętrze zorientował się, że właściwie nie zna numeru pokoju Lotti. Przystanął, zdjął kapelusz, rozpiął płaszcz i postanowił wpierw zajrzeć do kawiarni na dachu. Był prawie pewien, że tam właśnie zastanie angielską dziennikarkę. Na szóstym piętrze nad zajętymi przez wieczorną klientelę kawiarnianymi stolikami unosił się gęsty papierosowy dym. Aby przebić się przez mgłę i przygaszone światło sali, wytężył wzrok w poszukiwaniu Lotti. Przy jednym ze stolików, ustawionym pod oknem typu slash, tyłem do drzwi siedziała samotna blondynka z długą lufką w smukłej dłoni. Jakaś niewidzialna siła ścisnęła gardło Jendryska. Z trudem przełknął ślinę, podszedł bliżej i nachylił się nad kobietą. Ciężki, a jednocześnie upajający zapach jej perfum przyprawiał o zawrót głowy.
– Hello Adi. Widać nic ciekawego nie przytrafiło ci się od mojego wyjazdu. – Podniosła na niego wielkie szare oczy w oprawie idealnie wytuszowanych rzęs.
– Skąd taki wniosek? – zapytał lekko rozdrażnionym tonem, pomyślawszy, że oto irytująca Lotti wróciła.
– Jesteś w jednym kawałku – odparła, zaciągnąwszy się papierosem.
– Wolałabyś mnie odwiedzać w szpitalu? A może na cmentarzu? – rzucił sarkastycznie.
– Usiądziesz? – wskazała miejsce naprzeciwko – zapomniałam, że nie znasz się na żartach. – Lotti uśmiechnęła się, prezentując śnieżnobiałe zęby, otoczone soczystą czerwienią mocno wyszminkowanych ust. Radcę przeszedł dreszcz.
– Wybacz, odzwyczaiłem się od twojego poczucia humoru. – Zajął miejsce naprzeciw kobiety i skinieniem dłoni przywołał kelnera. – Poproszę dwie wódki zbożowe, a dla pani curacao.
– Będziesz musiał znów się przyzwyczaić, my dear. – Przewróciła oczami niczym porcelanowa lalka, nonszalancko zawiesiwszy smukłe nagie ramię na oparciu krzesła.
– Mogę, ale nie muszę – obruszył się, wyciągając paczkę Gabinetowych.
– Don’t be silly, Adi – powiedziała łagodnie, zaciągając się papierosem. – Chciałam cię zobaczyć. Poza tym mam dla ciebie pewną propozycję.
– To po co był ten cały wstęp?
– Raczej gra wstępna. In Silesia, chyba wiecie, co to gra wstępna? – uśmiechnęła się zalotnie.
– Żadna kobieta nie uwodziła mnie jeszcze w taki sposób – mruknął i zapalił papierosa, prezentując obrączkę na palcu prawej dłoni.
– Don’t worry – machnęła niedbale ręką. – Zupełnie mi to nie przeszkadza – dodała, spoglądając na dłoń Adolfa. – Przecież nie zamierzam wychodzić za mąż. Jeszcze nie postradałam zmysłów, żeby jakiemukolwiek mężczyźnie gotować, sprzątać i prać brudną bieliznę.
– Nie macie służby? Mówiłaś, że pochodzisz z bogatego domu – zdziwił się Jendrysek.
– Of course, że mamy, ale tylko w domu rodziców. Z pensji w “gazetce”, jak nazwałeś “Daily Telegraph”, nie stać mnie na opłacenie służącej.
– A jeśli się prawdziwie zakochasz? – zapytał, sam nie wiedząc czemu.
– Zapewniam cię, my dear, że na pewno nie wyjdę za mąż z miłości – spojrzała mu prosto w oczy barwy dobrze uwarzonego portera. – Takie związki najczęściej kończą się katastrofą.
– Ciekawa teoria – skwitował. – Chyba jednak nie sądzisz, że przyszedłem tu rozmawiać o twoich poglądach na małżeństwo. Mówiłaś, że masz dla mnie jakąś propozycję.
– Raczej zaproszenie – stwierdziła, wyciągając niewielką kopertę.
Adolf spojrzał podejrzliwie.
– Od razu wiedziałam, że ci się spodoba. – Podniosła równo zaczesane brwi. – Kolacja jest w piątek, czyli jutro o osiemnastej w domu rodziny Tebbe przy Hochgesandstrasse 2.
– Hochgesandstrasse. To Sandkolonie? – upewnił się.
– Yes, niedaleko stąd.
– Znam skądś to nazwisko. – Radca zapalił papierosa.
– Wielu zna – odparła bez namysłu. – To główny inżynier Huty Donnersmarcka, Wilmar Tebbe, przywieziony w teczce – wyjaśniła.
– Dlaczego w teczce?
– Podobno traktuje tę posadę jak zesłanie. A w ogóle cała rodzina jest quite strange – zniżyła głos, a na jej porcelanowe policzki wystąpiły lekkie rumieńce.
– Dlaczego ty właśnie masz się pojawić na tej proszonej kolacji? Nie ma na Śląsku nikogo bardziej interesującego od angielskiej dziennikarki? – Skrzywił się, wypuszczając kłąb dymu.
– Widocznie nie. Nie marudź – obruszyła się. – To nie będzie zwykła kolacja. Na zaproszeniu dopisano, że czekają nas egzotyczne atrakcje.
– Cokolwiek to znaczy – odparł radca, wzruszając ramionami.
Nie miał ochoty na kolację, zwłaszcza w towarzystwie nieznajomych, a tym bardziej nieobliczalnej Lotti. Po chwili przemknęło mu jednak przez myśl, że może to być miła odmiana od nieznośnej monotonii ostatnich dni.
– No dobrze – stwierdził po namyśle. – Wspomniałaś, że rodzina Tebbe jest dość dziwna, a Wilmar Tebbe traktuje posadę głównego inżyniera huty jak zesłanie.
– Jednak cię zainteresowałam. – Obdarzyła Adolfa szelmowskim uśmiechem.
– Zamieniam się w słuch. – Wychylił kieliszek wódki.
– Przyjechali tutaj z Berlina. – Dziennikarka nachyliła się nad stolikiem, spoglądając po sali, czy ktoś ich nie podsłuchuje. – Mieli dwoje dzieci: syna i córkę.
– Mieli? – zdziwił się Adolf.
– Tak, ponieważ półtora roku temu ich córka Gerti zginęła w wypadku podczas wakacji. Matka, Margaret, rozchorowała się z rozpaczy i straciła władzę w nogach. Do dziś porusza się wyłącznie na wózku. Poza tym miewa ataki paniki na zmianę ze stanami otępienia. Podobno sam Hitler wysłał do niej swojego najlepszego lekarza Theo Morela. Udało mu się ją ustabilizować, ale postawić na nogi już nie.
– Co za tragedia – westchnął Adolf. – Ciekawe co się przytrafiło biednej Gerti.
– Też chciałabym wiedzieć – stwierdziła Lotti, strzepując popiół z zatkniętego w długą szklaną lufkę papierosa. – Wilmar Tebbe był bardzo obiecującym inżynierem w jakimś berlińskim zakładzie przemysłowym, ale po śmierci córki całkowicie stracił głowę. Popadł w hazard i zaczął wywoływać skandale z udziałem stołecznych prostytutek.
– Myślałem, że Hitler i jego przyboczni skutecznie zniechęcili do pracy wszystkie córy Koryntu – mruknął Adolf.
– Pewnej nocy policja aresztowała berlińskie prostytutki, po czym je wypuściła. Następnego dnia pojawiły się znowu, trochę poobijane i z nazistowską wpinką na piersi – wyjaśniła. – Nie zdołali się ich pozbyć, to oznaczyli je jako swoje.
– Nieźle. Prostytucja w służbie partii.
– Wszystkie ręce na pokład.
Jendrysek zaśmiał się nerwowo.
– W nowych Niemczech seks może być tolerowany w dwóch przypadkach – ciągnęła dalej. – Jako służący prokreacji, i taki jest mile widziany, lub jako akt dający zadowolenie mężczyźnie, który z kobietą niezamierzającą rodzić dla Führera ma się obchodzić brutalnie i okazywać jej należytą pogardę.
– W obliczu tych rewelacji nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się z powojennego podziału Górnego Śląska, choć do niedawna nie byłem do tego rozwiązania zbytnio przekonany – zastanowił się radca. – No dobrze, ale jeśli prostytucja nie jest zakazana, to dlaczego Wilmara Tebbe zesłano aż tutaj?
– Kiedy jedna ze stołecznych prostytutek zgłosiła się do Tebbego, twierdząc, że jest matką jego nowonarodzonego dziecka, partyjni dygnitarze postanowili zapłacić kobiecie za milczenie, a niefrasobliwego kochanka wysłać z rodziną na Śląsk. Tu, na peryferiach Niemiec, Tebbowie mogą zacząć od nowa. Wolni od skandali, niewygodnych plotek i nienawistnych spojrzeń.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 „Na taką pogodę nawet psa nie wygonisz”
2 „Trzeba by znów iść do teatru”
3 – A ty gdzie się wybierasz? Wystrojony i wyperfumowany…
4 – Przecież miałeś iść na skata a nie na randkę.
5 – Do pioruna – żachnął się Adolf. – Nie mogę się nawet przebrać w czysty garnitur, bo ty zaraz musisz mi coś przykleić.
6 – Zacznij prać, to pogadamy
7 – Nie czekaj na mnie z kolacją
8 – Wejdę jeszcze na piwo do Ekerta.
9 „Ciasto z posypką i prawdziwa kawa. Tego mi trzeba”
10 „Ciekawe czy zagrają marsze, ludowe przyśpiewki, czy brunatna rewolucja od ostatniego razu jeszcze tutaj nie dotarła?”