- W empik go
Sprawa Rollnika. Zbrodnia prawie doskonała - ebook
Sprawa Rollnika. Zbrodnia prawie doskonała - ebook
Jesień roku 1934. Górny Śląska po obu stronach granicy. Nie wszyscy godzą się z policyjnymi ustaleniami sprzed siedmiu lat… W sierpniu 1927 roku w zaskakujących okolicznościach ginie znany i ceniony rybnicki lekarz Ryszard Rolnik. Mieszkający w Hindenburgu jego stary ojciec Anton nie potrafi pogodzić się z wynikami policyjnego śledztwa. Przekonuje lipińskiego radcę Adolfa Jendryska do ponownego zbadania tej sprawy. Przyjmując wyzwanie, Jendrysek zderza się z opanowującym przedwojenne Niemcy nazizmem.
Trochę powikłanej historii Górnego Śląska w latach międzywojennych, odrobina wątków obyczajowych, szczypta brawurowych dialogów w gŏdce. A na dokładkę radca Jendrysek, typ niepokorny, ale sympatyczny. Co to takiego? Przepis na świetny kryminał wymyślony przez Monikę Kassner. Lektura tej powieści była dla mnie prawdziwą ucztą kryminalną.
Robert Ostaszewski - autor kryminałów, juror Nagrody Kryminalnej Piły.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65558-39-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POPOŁUDNIE 6 SIERPNIA 1927 ROKU
– Ratunku! Ludzie! Pomóżcie! – krzyczała wychodząca z Banku Ludowego, starsza kobieta.
– Ambulans! Wezwijcie ambulans! – zawołał młody chłopiec, pędząc w stronę gapiów, zbierających się wokół leżącego na wilgotnym bruku mężczyzny. Ktoś wbiegł do banku, aby sprowadzić pomoc. Mężczyzna wyglądał nadzwyczaj spokojnie, wyciągnięty na wznak z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami. Gdyby nie strużka krwi, wypływająca krętą nitką spod łysiejącej głowy i błyszczący w zaciśniętej dłoni skalpel, można by pomyśleć, że zasnął w ciepłym świetle sierpniowego popołudnia.
– Przejście! Przejście! – Chwilę później chrypliwy głos policjanta torował drogę medykowi, niosącemu przed sobą skórzaną, lekarską torbę.
– Przyjacielu… – powiedział lekarz, delikatnie podnosząc głowę leżącego. – Coś ty zrobił?
– Już dŏwno gŏdałach, co te wynŏkwianie skōńczy sie jakōm tragedyjōm – odezwała się jedna z kobiet w grupie gapiów. – Nale niy suchoł – wzruszyła ramionami. – Zŏwdy wiedzioł lepij – dodała, wycierając nos chusteczką.
Doktor spojrzał na nią wymownie, ale nie zdążył nic powiedzieć. Właśnie nadbiegli sanitariusze.
– Ostrożnie – przestrzegł medyk. – Głęboki uraz głowy. Jadę z wami.
Mężczyźni sprawnie ułożyli ciało poszkodowanego na noszach, umieścili w ambulansie i zatrzasnęli drzwi. Na miejscu zdarzenia pozostali policjanci, którzy odprawiali gapiów znad śladów krwi pozostawionych na bruku rybnickiego rynku. Ci zaś, ciężko wzdychając, a nawet ukradkiem ocierając łzy, ze spuszczonymi głowami wracali do swoich zwykłych zajęć, porzuconych, gdy pobiegli przyglądać się akcji ratunkowej. Jakby gdzieś w środku wierzyli, że ich obecność pomoże ocalić krwawiącego na bruku mężczyznę.
– Już dawno mówiłam, że to wymyślanie skończy się jakąś tragedią – odezwała się jedna z kobiet w grupie gapiów. – Ale nie słuchał – Wzruszyła ramionami. – Zawsze wiedział lepiej – dodała, wycierając nos chusteczką.ROZDZIAŁ I
SIEDEM LAT PÓŹNIEJ
Pociąg relacji Wiedeń-Warszawa wjechał na stację w Katowicach. Adolf Jendrysek marzył o kąpieli, mocnych uściskach małej Helgi i zadziornego Wernera, a nade wszystko o pachnących różaną wodą pocałunkach żony Hajdelki. Główne wejście dworca prowadziło na ulicę, którą spacerowały wytworne pary mijane przez leciwe kobiety w chłopskich strojach i spieszących na pociąg podróżnych. Tłok reprezentacyjnej alei największego górnośląskiego miasta przyprawiał Adolfa o zawrót głowy. Naprzeciw dworca pyszniły się dwa hotele – Central i Monopol. Zwłaszcza czteropiętrowy Monopol z setką pokojów i niezliczoną ilością okien sprawiał wrażenie eleganckiego bastionu wzniesionego w środku tętniącego życiem miasta. Jendrysek minął hotelową restaurację oraz loterię Kaftal i przeciskając się w tłumie podróżnych, dotarł do wylotu ulicy 3 Maja. Od czasu do czasu odkurzany we wspomnieniach Breslau, z sięgającą głębokiego średniowiecza historią, wydawał się Jendryskowi tajemniczy i bardziej pociągający niż zatłoczone, choć uporządkowane w swej nowoczesności Katowice. Mimo słabości do eleganckich garniturów, dobrego piwa, drogich cygar i pięknych kobiet, w głębi serca radca Adolf Jendrysek najlepiej czuł się w swoich ukochanych Lipinach, z dala od spraw wielkiego świata. Choć, o czym niedawno przekonał się na własnej skórze, wielki świat czasem odwiedzał też i jego zapracowane, szare od dymu miasteczko.
Szedł w stronę przystanku, z którego odjeżdżał tramwaj numer 7, a którym zamierzał jak najszybciej dostać się do Świętochłowic. Kiedy mijał salon wykwintnych damskich kapeluszy, przypomniał sobie, że oprócz zakupionych na targu w Hajfie zwiędłych już pomarańczy, nie ma dla rodziny żadnych innych upominków. A przecież obiecał małej Heldze coś wyjątkowego. Z tą myślą minął kino Colloseum, sklep muzyczny i skład towarów tekstylnych Włókno. Kiedy już chciał wejść do domu towarowego Whole–Worth, jego uwagę przyciągnęła leżąca na wystawie sklepu jubilerskiego Hoffmüllera prześliczna, dziecięca, srebrna bransoletka, ozdobiona emaliowanymi wisiorkami. „ – Prawie dlŏ małyj Helgi” – pomyślał i wszedł do środka. Nad gablotą z naszyjnikami dwie elegantki wkładały drogocenne kolie na smukłe szyje. Radca podszedł do lady i wskazał sprzedawcy towar z wystawy. Gdy czekał aż ten wydobędzie interesujący go przedmiot, zwrócił uwagę na leżącą w gablocie broszkę o owadzim kształcie. Skrzydła i odwłok wykonano z okrągłych, różnej wielkości ciemnozłotych bursztynów, a korpus wraz z głową z dwóch dużych, białych cyrkonii.
– Proszę – gardłowy głos sprzedawcy przerwał oglądanie broszy. Gdy Adolf rozłożył filigranową bransoletkę na uniesionej dłoni, maleńkie zielono-czerwone jabłuszko, czerwony muchomorek, zielona czterolistna koniczynka i błękitny słonik z podniesioną trąbą mieniły się w padającym przez okno świetle.
– Poproszę jeszcze tę broszkę – oznajmił sprzedawcy, wskazując na bursztynowego owada.
– Oczywiście. Też w prezencie?
– Tak – odparł Jendrysek i sięgnął po portfel.
– Razem dwadzieścia sześć złotych.
Zapłacił i, ku zdziwieniu sprzedawcy, usunął z pudełek kartki z nazwą sklepu. Po czym uchylił kapelusza i wyszedł. Został jeszcze prezent dla małego Wernera. Idąc wolno w stronę przystanku, przyglądał się witrynom sklepów. Aparaty fotograficzne Scharfa, kolejny jubiler, maszyny do pisania Bloch Brun, a między nimi równiutko rozłożone przybory do kaligrafii i rysunku tuszem. „ – To jest to” – pomyślał radca.
Chwilę później, zadowolony z zakupów, stanął na przystanku. Spojrzał na rozkład jazdy, z którego wynikało, że najbliższy tramwaj do Świętochłowic odjeżdża za piętnaście minut. Mimo że słońce mocno grzało, a walizka ciążyła coraz bardziej, postanowił przejść się do następnego przystanku. Nie zwracał uwagi na mijających go ludzi. Co chwilę zatrzymywał się przed wystawami sklepów. Zwłaszcza witryna składu jedwabiów przyciągała feerią barw mieniących się w świetle popołudniowego słońca. U wejścia do kina Union tłoczyła się grupka widzów po bilety na popołudniowy seans „Przebudzenia”, a z wiszącego w gablocie plakatu zalotnie spoglądała śliczna Zofia Nakoneczna. W filmie grała rolę guwernantki. Spojrzawszy na twarz aktorki, Adolf od razu pożałował. Z profilu przypominała nieco Ingę Bittner, której istnienie udało się radcy na chwilę wymazać z pamięci. Na wspomnienie pięknej Ingi Adolfem wstrząsnął dreszcz. W duchu żywił głęboką nadzieję, że ten jeden raz, ta chwila słabości i zapomnienia pozostaną tajemnicą. Wygrzebał z kieszeni ostatniego papierosa, stanął przed witryną fabryki czekolady Frischera i zatopił w niej tępe spojrzenie.
Nadjechał tramwaj. Radca zajął miejsce z tyłu i, aby nie myśleć o Indze, zaczął przyglądać się nielicznym pasażerom. Przed nim siedziały dwie ubrane po chłopsku kobiety, których pokaźne tusze nie pozwalały zmieścić się na jednej ławce. Siedząca od strony przejścia poprawiała się co jakiś czas, próbując znaleźć dla siebie wygodną pozycję. Niestety na próżno. Szeroka, śliska kiecka ciągnęła nieszczęśnicę w dół. Po przeciwnej stronie jechało dwóch mężczyzn, którzy z daleka śmierdzieli tanim piwem i jeszcze tańszym tytoniem. Jendrysek odwrócił twarz do okna. Kiedy tramwaj, kołysząc się w jednostajnym tempie, mijał Bank Cukrownictwa przy Gliwickiej 24, radca oparł łokcie o ułożoną na kolanach walizkę i zamknął oczy.
– Kradziŏk! Kradziŏk! – Tubalny głos starszej kobiety wyrwał Adolfa ze snu. Jedną ręką trzymała za kołnierz małego chłopca, a drugą próbowała wyrwać mu z rąk jakiś przedmiot.
– To je mōj portmanyj! – krzyknął radca i wyciągnął rękę po trzymany przez chłopca portfel. Mały oddał go bez słowa. Adolf wyciągnął pięć złotych i podziękował, wkładając monetę w dłoń kobiety. Chwycił młokosa za ramię i wysiadł z nim w Świętochłowicach przy kościele Świętych Piotra i Pawła. Zegar na wieży wskazywał kwadrans po czwartej.
– Idziesz zy mnōm – wycedził przez zęby. Chłopiec stał ze spuszczoną głową, kopiąc dziurawym butem brukową kostkę.
– Czyjś tyś je? – zapytał Adolf, schylając się, aby spojrzeć łobuzowi w oczy. Ale ten nie podnosił głowy ani nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.
– Czyjś tyś je? – powtórzył radca poirytowanym tonem, ale to też nie poskutkowało. W końcu wyciągnął portfel, a z jego wnętrza wydobył dwa złote.
– Dōm ci te dwa złote, kej mi ôdpowiesz na moje pytaniy – stwierdził, wywijając małemu przed oczyma monetą.
– Erwin ôd Warzychōw. – Radca zobaczył wpatrzone w pieniądz wielkie szare oczy, osadzone w okrągłej zabrudzonej buzi.
– Ôjciec niy robiōm i beztōż musisz sie chytać takigo szkaradnygo fachu? – zapytał Jendrysek, nie wypuszczając monety z dłoni.
– Ôjciec niy żyjōm – odparł chłopiec beznamiętnie, wkładając ręce do kieszeni za dużych spodenek, trzymających się w pasie dzięki wpuszczonemu w szlufki parcianemu sznurkowi. – Bydzie ze dwa lata, kej jich zasuło na przodku, a matka leżōm chore – powiedział głośniej, a wielkie, stalowe oczy zbłękitniały od łez.
– Kaj mieszkŏsz?
– Na Długij wele Skoluda.
– Ôdkludza cie do dōm – odrzekł Adolf i wziął chłopca za rękę.
– Nikaj niy ida. Kej matka sie wywiedzōm, co kradna, pynkniy jim serce. – Erwin wyswobodził się z uścisku Adolfa i skrzyżował ręce pod pachami.
– Niy starej sie. – Radca pogłaskał małego po głowie. – Niy pisna ani słowa.
Podążając za chłopcem, pomyślał, że nic się przecież nie stanie, jeśli wróci do domu trochę później. I tak nie spodziewają się jego powrotu. Żal mu się zrobiło małego Erwina. Przypomniał sobie własne dzieciństwo bez ojca, który nie wrócił z frontu Wielkiej Wojny. Idąc w milczeniu, dotarli do niewielkiego familoka, stojącego przy ulicy Długiej, naprzeciw restauracji Skoluda. Rodzina chłopca mieszkała na pierwszym piętrze. Weszli do dużej kuchni, w której na ryczce obok nieczynnego latem pieca siedziała mała dziewczynka i bawiła się szmacianą lalką. Na widok Erwina, uśmiechnęła się.
– To je moja siostra Ana – chłopiec przedstawił małą i pchnął drzwi jedynego w tym mieszkaniu pokoju.
W łóżku, ciężko oddychając, spała niemłoda już kobieta. Na jej czole zebrały się krople potu, a rozpalone policzki zdradzały wysoką gorączkę. Wokół unosiła się ostra woń spoconego ciała.
– To je twoja mama? A co jij je? – zapytał radca ze współczuciem.
– Niy wiym, nale sōmsiadka sprowadzili dochtōra, kery pedzioł, kej matka dostanōm medykamynty, stanōm na nogi. Ino niy mōmy na nie piyniyndzy, beztōż kradna. Niy chca, coby matka kojfli. – Po zabrudzonych policzkach chłopca obficie popłynęły łzy, znacząc swój szklak jasnymi liniami.
– A tyn dochtōr, ôstawiył jakŏś recepta?
– Ja. Nosza jōm we kapsi, coby sie niy straciła – odparł Erwin, wycierając nos rękawem. Wydobył z kieszeni wymięty skrawek papieru i podał radcy.
– Zbierej sie – zakomenderował Adolf. – Idymy do Knechtla wykupić ta recepta.
Budynek Starej Apteki stał przecznicę dalej na rogu Wolności i Aptecznej, która swą nazwę przyjęła właśnie od interesu rodziny Knechtlów. Zakupiwszy leki, Adolf dał chłopcu jeszcze trzy złote i kazał zrobić niezbędne zakupy. Zaznaczył też, że jutro sprawdzi, czy Erwin wydał pieniądze zgodnie z jego poleceniem. Chłopiec grzecznie podziękował i pobiegł w stronę domu.
Kiedy mały zniknął za rogiem, Jendrysek odwrócił wzrok i zobaczył nadjeżdżającą siódemkę. Starając się nie zwracać uwagi na coraz cięższą walizkę, pobiegł za tramwajem. Do skrzyżowania w Piaśnikach dojechał już bez przygód. Poczłapał na przystanek, aby wsiąść w najbliższy tramwaj do Lipin. Miał wrażenie, że niewielkich rozmiarów walizka waży chyba ze sto kilo.
***
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
„ – Akurat dla małej Helgi”.
– Złodziej! Złodziej!
– To jest mój portfel!
– Czyj ty jesteś?
– Ojciec nie pracuje i dlatego musisz się chwytać takiego paskudnego zajęcia?
– Ojciec nie żyje.
– Już dwa lata minęło, odkąd go zasypało na przodku, a matka leży chora.
– Gdzie mieszkasz?
– Przy Długiej niedaleko Skoluda.
– Chodź, odprowadzę cię do domu.
– Nigdzie nie idę. Kiedy matka dowie się, że kradnę, pęknie jej serce.
– Nie martw się.
stołeczek, taborecik
– To jest moja siostra Anna.
– To jest twoja mama? A co jej jest?
– Nie wiem, ale sąsiadka sprowadziła doktora, który powiedział, że jeśli matka dostanie lekarstwa, stanie na nogi. Tylko nie mamy na nie pieniędzy. Dlatego kradnę, bo nie chcę, żeby matka umarła.
– A ten doktor zostawił jakąś receptę?
– Tak. Noszę ją w kieszeni, żeby się nie zgubiła.