Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sprawa ruska w Galicji - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprawa ruska w Galicji - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 370 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SŁÓW­KO OD AU­TO­RA.

Po­wieść ni­niej­sza, wy­do­sta­ją­ca się z dłu­gie­go za­po­mnie­nia, jest pra­cą, do­ko­na­ną lat temu dwa­dzie­ścia trzy. Wów­czas, kie­dy w fel­je­to­nie dzien­ni­ka co­dzien­ne­go wy­cho­dzi­ła, była ona spół­cze­sną; dziś po­zo­sta­je za nią ćwierć wie­ku. Spo­ry to cza­su ka­wał. Po­ko­le­nie jed­no ustą­pi­ło pra­wie, dru­gie miej­sce jego za­ję­ło. W sto­sun­kach za­szły zmia­ny – zmia­ny ato­li, któ­re się do sto­sun­ków w po­wie­ści na­szej do­tknię­tych od­no­szą, jak na­stęp­stwa do przy­czyn. Z tego wzglę­du tu­szy­my so­bie, że pra­cę na­szą czy­tel­nik z cie­ka­wo­ścią do ręki weź­mie, je­że­li nie dla po­wo­du in­ne­go, to bo­daj dla tego, że znaj­dzie w niej ob­raz czyn­no­ści, skre­ślo­ny przez czło­wie­ka, co się ta­ko­wym z boku przy­pa­try­wał.

W sto­sun­ku Po­la­ków do Ru­si­nów, wzię­tym w sen­sie na­ro­do­wym, ta za­cho­dzi oso­bli­wość, że po­róż­nie­nie tych szcze­pów, tak je­den dru­gie­mu bli­skich, przy­cho­dzi­ło za­wsze za po­śred­nic­twem ob­cych. Obce In­te­re­sa i wi­do­ki głów­ną w nie­sna­skach na­szych do­mo­wych ode­gry­wa­ły rolę. W po­wie­ści na­szej sta­ra­li­śmy się to wy­ka­zać. Czy­śmy za­mia­ru tego do­pię­li, sąd o tem po­zo­sta­wia­my czy­tel­ni­ko­wi.

T. T. J.

24. paź­dzier­ni­ka 1883.

W cza­sach na­szych, zda­je się, jak­by Po­la­ków oj­czy­zną cały był świat – jak­by praw­dą był po­etycz­ny nie­bosz­czy­ka Go­sław­skie­go wy­krzyk­nik, do świa­ta za­sto­so­wa­ny: – "Jak sze­ro­kiś, ta­kieś mój!"

Tak po za oj­czy­zną roz­sia­ni je­ste­śmy, że nie zna­leść w świe­cie za­kąt­ka, w któ­rym­by Po­la­ka nie było, nie zna­leść – zda­je się – pię­dzi zie­mi, na któ­rej by sto­py pol­skie śla­dów nie zo­sta­wi­ły.

Z tego po­wo­du, i ży­cie na­sze na­ro­do­we na dwa roz­kła­da się ro­dza­je: na kra­jo­we i po­za­kra­jo­we… roz­wi­ja­jąc się na dwóch po­lach w kie­run­ku jed­nym.

Po świe­cie ca­łym no­si­my się z oj­czy­zną – w pier­si. Za­wsze i wszę­dzie Po­la­ka­mi po­zo­sta­je­my, za­wsze i wszę­dzie Pol­ską i dla Pol­ski ży­je­my, jak­by du­sze na­sze, każ­da z osob­na i wszyst­kie ra­zem, były re­zer­wo­arem nie­wy­czer­pa­nym po­wie­trza oj­czy­ste­go, spo­czy­wa­ją­ce­go w nich za­pa­sem w każ­dym cza­sie i na każ­dem miej­scu.

Uwa­gi po­wyż­sze do gło­wy mi się na­su­nę­ły, gdym po­my­ślał, że po­wieść ni­niej­sza za­cznie się za gra­ni­cą a skoń­czy w Pol­sce – a po­mi­mo to, za­cznie się i skoń­czy tak, że bo­ha­ter jej ani na chwil­kę ze sfe­ry oj­czy­stej nie wyj­dzie. Za gra­ni­cą był, i kra­jo­wi słu­żył – po­wró­cił do kra­ju i słu­żyć nie prze­stał. Gdy­by w spo­sób po­dob­ny jaki fran­cu­ski, an­giel­ski, nie­miec­ki albo mo­skiew­ski po­wie­ścio­pi­sarz bo­ha­te­ra po­wie­ści swo­jej, za­anon­so­wał, po­my­śla­no­by, że po­wie­ścio­wy bo­ha­ter jest człon­kiem ja­ko­we­goś kor­pu­su dy­plo­ma­tycz­ne­go lub przy­najm­niej kor­po­ra­cji uczo­nej, że jest am­ba­sa­do­rem, at­ta­che, se­kre­ta­rzem, szpie­giem etc, albo geo­lo­giem mi­ne­ra­lo­giem, hi­sto­ry­kiem, sta­ty­stą, et­no­gra­fem etc. Z ob­cy­mi bo­wiem dzie­je się tak: gdy kraj opusz­cza­ją, wcho­dzą po­mię­dzy cu­dzo­ziem­ców i śród nich wie­lo­ra­kie­mi giną spo­so­by, ale giną w koń­cu z kre­te­sem, prze­ina­cza­jąc się… prze­na­ro­da­wia­jąc, jak prze­sa­dzo­na z jed­ne­go w dru­gi grunt ro­śli­na, jak prze­nie­sio­na z jed­nej do dru­giej wody ryba; – chy­ba, że od za­gi­nię­cia bro­ni ich cha­rak­ter ofi­cjal­ny, urzę­do­wa ja­kaś a suto płat­na mi­sja, Z Po­la­ka­mi in­a­czej (nie mó­wię o tu­ry­stach, któ­rych ro­dzaj wszę­dzie jed­na­ki, do pę­dzi­wia­tru jest po­dob­ny) – Po­lak wy­chodź­ca eo ipso ofi­cjal­ny przy­bie­ra cha­rak­ter, po­mię­dzy ob­cy­mi nie gi­nie, jak­by każ­dy na­ro­du swe­go był po­słem, akre­dy­to­wa­nym do spraw, tak do­stał był roz­kaz przed­się­wzię­cia sto­sow­nych środ­ków ostroż­no­ści. W sku­tek tego gę­sto za­pro­wa­dził od­wa­chy. Je­den z tych ostat­nich wy­padł na­prze­ciw domu przez Po­la­ków za­miesz­ka­łe­go: o czem, do­wie­dziaw­szy się ko­men­dant, zdjął war­tę na­tych­miast, twier­dząc, że La­chy w tej czę­ści mia­sta sami stłu­mić po­wsta­nie, je­że­li­by wy­bu­chło, po­tra­fią.

W domu o któ­rym mowa, miesz­ka­li daw­niej Gre­cy, Or­mia­nie, Wło­si i inni. Gdy tam­ci ko­lej­no się wy­pro­wa­dza­li, do każ­de­go opróż­nio­ne­go po­ko­ju wpro­wa­dza­li się ko­lej­no Po­la­cy. Z cza­sem, skoń­czy­ło się na­tem, że dom za­mie­nił się w ro­dzaj ko­szar pol­skich. Moż­na­by go do stu­denc­kiej przy­rów­nać kwa­te­ry, peł­no w nim było ksią­żek i pa­pie­rów; le­piej ato­li do nie­go przy­sta­wa­ła na­zwa ko­szar, dla­te­go, że wid­niej­sze­mi od ksią­żek były sza­ble, strzel­by i pi­sto­le­ty, na ścia­nach po­roz­wie­sza­ne lub w ką­tach po­usta­wia­ne. Tak był pol­skim, że wszedł­szy, zda­wać by się mo­gło, że się jest w War­sza­wie, Kra­ko­wie, Wil­nie lub Ki­jo­wie, gdy­by nie ume­blo­wa­nie Wschód przy­po­mi­na­ją­ce, a skła­da­ją­ce się z sof dłu­gich, dy­wa­na­mi zwa­nych, któ­re cią­gnę­ły się wzdłuż ścian do koła i słu­ży­ły tak do­brze do sie­dze­nia, jak do spa­nia. Wiel­ka wy­go­da (zwłasz­cza dla wy­chodź­ców) dy­wa­nów tych na­tem po­le­ga­ła, że na nich po osób kil­ka uło­żyć do snu moż­na było: były bo­wiem dość sze­ro­kie i dłu­gie i mia­ły do koła po­dusz­ki ma­te­ra­co­we – wpraw­dzie twar­de, sło­mą wy­pcha­ne, ale wy­god­ne, szcze­gól­nie gdy mięk­szych nie było.

Na pię­trze każ­dem jed­na­ko­wo przed­sta­wiał się roz­kład po­koi. Dwa wy­cho­dzi­ło na uli­cę, je­den na tył domu, każ­dy miał drzwi osob­ne. Po­ko­je od uli­cy, je­den więk­szy, dru­gi mniej­szy, do­brze duże oświe­ca­ły okna. Po­kój od tyłu domu po­sia­dał wpraw­dzie okna i duże, po­mi­mo to był pra­wie ciem­nym, dla­te­go że świa­tłość dzien­ną wy­kra­da­ły mu domy na inną fron­tem zwró­co­ne uli­cę. Z tego po­wo­du ten ostat­ni ta­niej się opła­cał i słu­żył za po­miesz­ka­nie lu­dziom nie­pi­smien­nym.

W miej­scu tem prze­ry­wam tok opi­su dla wy­tłu­ma­cze­nia wy­ra­zu "nie­pi­smien­ny", dla któ­re­go nie chce mi się po­wie­ści od­sy­ła­czem przy­ozda­biać. Był on tech­nicz­nym i ozna­czał, nie czło­wie­ka pi­sać nie­umie­ją­ce­go, ale ta­kie­go, któ­ry do pi­sma czuł wstręt taki, jak – jak po­wia­da­ją – dja­beł do wody świę­co­nej. Mó­wię "po­wia­da­ją", dla­te­go, że nie wszy­scy tego są zda­nia, że dja­beł świę­co­nej boi się wody. He­ine­mu np. przed­sta­wił się… jako lie­ber, char­man­ter Mann, jako ge­scheu­ter Di­plo­mat, mó­wią­cy recht schön über Kirch und Sta­at, a tem sa­mem po­zba­wio­ny wszel­kich prze­sąd­nych oj­czy­stych w szcze­gól­no­ści, jak w ogól­no­ści do­bra ca­łej ty­czą­cych się ludz­ko­ści.

Cha­rak­ter taki szcze­gól­ną wy­chodź­two pol­skie pięt­nu­je ce­chą, każ­de­mu nie­mal wy­chodź­cy na­da­jąc po­wa­gę, któ­ra u jed­nych jest wła­snej ich god­no­ści uzna­niem, u dru­gich prze­mie­nia się w za­ro­zu­mia­łość, sto­sow­nie do tego, ja­kie któ­ry w du­szy i ser­cu za­so­by po­sia­da. Prze­mil­czać się nie go­dzi, że nie­ste­ty by­wa­ją i nie­po­waż­ni; zda­rza­ją się tacy co za­po­zna­ją swój cha­rak­ter, za­po­mi­na­ją o po­cho­dze­niu swo­jem i zna­cze­niu, cy­ga­nią oso­ba­mi swo­je­mi i po­słan­nic­twem; ta­kich ato­li nie­wie­lu. Ci na­le­żą, do mniej­szo­ści lu­zem cho­dzą­cych, któ­rzy albo nie­wie­dzieć dla cze­go, albo dla uty­cia za gra­ni­cą, kraj opu­ści­li.

Do mniej­szo­ści tej bo­ha­ter nasz nie na­le­żał.

"Bo­ha­ter nasz!?" Cóż to za je­den?

Po­wieść na­sza za gra­ni­cą się roz­po­czy­na – za gra­ni­cą, na Wscho­dzie, w Kon­stan­ty­no­po­lu; w r. 1856. Za punkt wy­chod­ni słu­ży jej, w' dziel­ni­cy zwa­nej Pera, dom pe­wien o po­wierz­chow­no­ści nie­po­zor­nej, bez sa­lo­nów i kom­nat re­cep­cjo­nal­nych, ale za­miesz­ka­ły przez lu­dzi tak po­rząd­nych a za­ra­zem tak uczci­wych, że damy na­wet od­wie­dzać by ich mo­gły. Damy ato­li, za­nim­by po­śród miesz­kań­ców wkro­czy­ły, anon­so­wać by się pier­wej mu­sia­ły. Musu tego – przy­czy­na o ile pro­sta, o tyle była na­tu­ral­na. Dom ów za­miesz­ki­wa­li męż­czy­zni sami, któ­rzy w try­bie ży­cia zwy­czaj­nym nie prze­strze­ga­li tego de­co­rum, ja­kie­go do przyj­mo­wa­nia płci na­dob­nej po­trze­ba. Śród lu­dzi po­rząd­nych, pa­no­wał tam nie­raz nie­po­rzą­dek iście po­etycz­ny. Nie dziw: w domu owym, w cza­sie owym, aż dwóch miesz­ka­ło po­etów.

Nie było to po­miesz­ka­nie tu­rec­kie; nie było w niem ani ha­re­mu, ani mu­sa­fir­ty­ku; skła­da­ło się z res-de-chaus­sée i dwóch pię­ter, każ­de o trzech po­ko­jach, któ­re wszyst­kie codo jed­ne­go zaj­mo­wa­li Po­la­cy.

Po­la­cy za gra­ni­cą trzy­mać się lu­bią, gro­mad­ka­mi. Ci co bądź tem­pe­ra­men­tem, bądź cha­rak­te­rem lub za­ję­ciem, bądź spo­so­bem my­śle­nia ze sobą har­mo­niu­ją, szlu­su­ją jed­ni do dru­gich; miesz­ka­jąc zaś w mie­ście, gdy dom jaki zaj­mą, po­wo­li wy­ro­gu­wu­ją lo­ka­to­rów in­no­ziem­nych, i koń­czy się na­tem, że w domu ca­łym sami miesz­ka­ją. W Kon­stan­ty­no­po­lu w cza­sach owych by­wał za­wsze dom, taki co na­zwę pol­skie­go no­sił; i dla­te­go że na­zwę tę no­sił, miał po­ste­run­ku wo­jen­ne­go re­pu­ta­cję, a to z tego za­pew­ne po­wo­du, że tak Mu­zuł­ma­ni, jak chrze­ści­jań­scy Kon­stan­ty­no­po­la miesz­kań­cy Po­la­ka każ­de­go za żoł­nie­rza mie­li. W r. 1854 spo­dzie­wał się rząd po­wsta­nia Gre­ków na ko­rzyść Mo­ska­li. Ko­men­dant za­ło­gi kon­stan­ty­no­pol­skiej wstrę­tów i stra­chów, któ­rym w sta­ro­żyt­no­ści chy­ba, w cza­sach cy­wi­li­za­cji mniej­szej, dja­bli pod­le­ga­li. Po­rów­na­nia więc po­wyż­sze­go uży­łem tyl­ko ze zwy­cza­ju, nie zaś, że­bym śle­po wie­rzyć miał w to, że dja­beł taki ma do świę­co­nej wody wstręt, jaki tak zwa­ni "nie­pi­smien­ni" do pió­ra, ka­ła­ma­rza, pa­pie­ru i ksią­żek mie­li. Zkąd ten wstręt po­cho­dził – wy­tłó­ma­czyć trud­no, jak trud­no wy­tłó­ma­czyć po­wo­dy, dla któ­rych lu­dzie nie­któ­rzy lę­ka­ją się ko­tów, my­szy, żab itd. Jest to coś wro­dzo­ne­go. Ta­kim wro­dzo­nym do pi­sma wstrę­tem prze­ję­tym był wiel­ki przy­ja­ciel jed­ne­go z po­etów, jed­ne­go z owych dwóch, o któ­rych aa po­przed­niej wspo­mnia­łem stro­ni­cy. Umiał on i czy­tać i pi­sać, po­sia­dał ję­zy­ków kil­ka, któ­re wszyst­kie w je­den mie­szał, po­mi­mo to zwał się i sam się uzna­wał "nie­pi­smien­nym". Ten zwy­kle w ciem­nych miesz­ki­wał izbach, po­trze­by­wał ich bo­wiem do spa­nia tyl­ko.

Lo­ka­to­ro­wie domu, skła­da­li to­wa­rzy­stwo, do­bra­ne pod wzglę­dem każ­dym, tyl­ko nie pod wzglę­dem pro­win­cjo­nal­no – ro­do­wo – re­li­gij­ne­go po­cho­dze­nia. Pod tym ostat­nim wzglę­dem przed­sta­wia­li oni roz­ma­itość wiel­ką. Je­den po­cho­dził z Ma­zow­sza, dru­gi z Rusi, trze­ci z Li­twy; je­den przy­by­wał z pod pa­no­wa­nia mo­skiew­skie­go, dru­gi z pod au­str­jac­kie­go, trze­ci z pod pru­skie­go; je­den był ka­to­li­kiem, dru­gi kal­wi­nem, trze­ci unia­tem, czwar­ty szy­zma­ty­kiem, pią­ty mu­zuł­ma­ni­nem, inny izra­eli­tą; je­den był z an­te­na­tów kar­ma­zy­nem, inny miesz­cza­ni­nem, rze­mieśl­ni­kiem lub chło­pem. Ta jed­nak róż­no­rod­ność har­mo­nii nie na­ru­sza­ła. Wy­gna­nie za­tar­ło ce­chy ze­wnętrz­ne: wo­bec ob­cych wszy­scy, jed­nej mat­ki dzie­ci, Po­la­ka­mi się uzna­wa­li. Je­den dru­gie­go o szcze­gó­ły po­cho­dze­nia nie py­tał. Wy­raz "z Pol­ski" za­stę­py­wał szcze­gó­ły wszel­kie, któ­re od­kry­wa­ła do­pie­ro zna­jo­mość bliż­sza.

To­wa­rzy­stwo w wol­nych od pra­cy po­rach dnia w jed­nej z więk­szych zgro­ma­dza­ło się izb. Od­by­wa­ło się to wie­czo­ra­mi póź­ne­mi. Za dnia… jed­ni szli pa­łac suł­tań­ski ma­lo­wać, dru­dzy lek­cje da­wa­li, trze­ci ka­mie­nie kuli, inni w biu­rach han­dlo­wych lub u rze­mieśl­ni­ków pra­co­wa­li, – do­pie­ro po słoń­ca za­cho­dzie mie­li czas do roz­po­rzą­dze­nia nim we­dle wła­snej a wol­nej woli… z któ­rej taki zwy­kle ro­bi­li uży­tek: naj­przód po ka­wiar­niach się na ga­ze­ty roz­cho­dzi­li, a po­tem scho­dzi­li się do domu na po­ga­dan­kę przy­ja­ciel­ską.

Ga­ze­ta dla wy­gnań­ca po­li­tycz­ne­go sta­no­wi do­da­tek do chle­ba po­wsze­dnie­go, bez któ­re­go mu obejść się nie spo­sób. Bez świe­żych o tem co się w świe­cie dzie­je wia­do­mo­ści, nie mógł­by dnia prze­żyć, albo może prze­żyć by mógł, ale – co za strasz­ną miał­by noc!… Dzie­ciń­stwem są cy­ga­nie, śnią­cy się głod­ne­mu, w po­rów­na­niu z wid­ma­mi i kosz­ma­sa­mi ja­kie by go we śnie drę­czy­ły. W epo­ce jed­nak roz­po­czę­cia po­wie­ści na­szej, ga­ze­ty nie były cie­ka­we. Świe­żo po woj­nie wschod­niej, któ­ra w taki do­tkli­wy spo­sób na­dzie­je na­sze za­wio­dła, szpal­ty ga­ze­ciar­skie za­ję­te były dłu­gie­mi i mą­dre­mi roz­pra­wa­mi o sta­ło­ści i nie­wzru­szo­no­ści pod­staw, na ja­kich sta­nął po­kój pa­ryz­ki. We­dług nich, drzwi świą­ty­ni Ja­nu­sa zo­sta­ły na­resz­cie za­mknię­te i już się wię­cej otwo­rzyć nie mia­ły. Per­spek­ty­wa taka, uka­zy­wa­na uszczę­śli­wio­ne­mu epis­sier­stwu Eu­ro­py przez pu­bli­cy­stów ca­łe­go czy­tu­ją­ce­go ga­ze­ty świa­ta, tem wstręt­niej­sza była dla wy­gnań­ców pol­skich. Wie­lu z nich, w pierw­szych chwi­lach, prze­ję­ła roz­pacz, po­wo­dem któ­rej była nie­moż­ność za­pro­te­sto­wa­nia prze­ciw­ko no­we­mu po­li­tycz­nych nie­pra­wo­ści sank­cjo­no­wa­niu, nie­moż­ność rzu­ce­nia smut­ne­go "nie!" w chór ra­do­śnych "tak!" ja­kie­mi nowe dy­plo­ma­cji dzie­ło przy­ję­tem zo­sta­ło. Roz­pacz ta wy­two­rzy­ła ory­gi­nal­ną pro­po­zy­cję, tre­ści na­stę­pu­ją­cej:

– Zbierz­my się w kil­ku­set, w kil­ku­dzie­się­ciu przy­najm­niej… Wy­bierz­my so­bie miej­sce uro­cze… Niech każ­dy ma w kie­sze­ni pi­sto­let na­bi­ty… Spisz­my akt pro­te­sta­cji prze­ciw­ko trak­ta­to­wi, któ­ry Mo­skwę ura­to­wał, pod­pisz­my się… i ra­zem, na ko­men­dę, we łby so­bie pal­my.

Nie mo­że­my pro­te­sto­wać ży­ciem, za­pro­te­stuj­my śmier­cią!

Pro­po­zy­cja ta jest szcze­gól­no­ścią w ro­dza­ju swo­im. Słu­ży ona jako do­wód, jaką wagę przy­wią­zy­wa­ła emi­gra­cja do woj­ny wschod­niej, i jaka roz­pacz ogar­nę­ła nie­któ­rych, gdy woj­na skoń­czy­ła się na ni­czem. Po­wie­dzieć wszak­że na­le­ży, że nie wszy­scy roz­pa­cza­li. Ci co w siłę na­ro­du wie­rzy­li, za­smu­ci­li się zra­zu, na du­chu jed­nak nie upa­dli. Z nie­do­wie­rza­niem mą­dre roz­pra­wy pu­bli­cy­stów eu­ro­pej­skich czy­ty­wa­li; po przej­ściu pierw­sze­go wra­że­nia od­kry­li w nich stro­ny sła­be – i drwi­li z ra­do­ści urzę­do­wej. Po­wta­rza­nie jed­ne­go i tego sa­me­go przez czas dłu­gi po wszyst­kich ga­ze­tach, uczy­ni­ło ga­ze­ty nie­cie­ka­we­mi. Przy­zwy­cza­je­nie jed­nak cią­gnę­ło do nich wy­chodź­ców, – czy­ta­li – tyl­ko cie­ka­wość ich, trzy­ma­na pod­czas woj­ny w wiel­kiem na to co pi­szą na­tę­że­niu, po woj­nie skie­ro­wa­ła się na to jak pi­szą. A że obo­jęt­ną dla Po­la­ków było rze­czą, jak pi­szą Fran­cu­zi, Niem­cy, Wło­si, An­gli­cy, etc, za­pra­gnę­li więc dzien­ni­ków pol­skich, spro­wa­dzi­li ga­ze­ty kra­jo­we, po­li­tycz­ne i li­te­rac­kie, i z nich usi­ło­wa­li roz­wią­zać so­bie za­gad­nie­nie na­stę­pu­ją­ce:

– Jak też w kra­ju stoi duch pol­ski: czy pro­sto, śmia­ło, z za­ufa­niem w sie­bie, w przy­szłość na­ro­du?… czy­li też zła­mał się, upadł?… a je­że­li upadł, to na jak dłu­go?…

Za­gad­nie­nie to – któ­re roz­wią­zy­wać po­trze­ba było z cen­zu­ro­wa­nych przez Mo­ska­li szpalt Ga­ze­ty War­szaw­skiej, albo z osło­nio­nych re­to­rycz­ne­mi fi­gu­ra­mi ko­lumn Dzien­ni­ka Li­te­rac­kie­go, albo też z dy­plo­ma­ty­zu­ją­ce­go Cza­su – trud­nem do roz­wią­za­nia było. Im jed­nak­że było ono trud­niej­szem, tem moc­niej in­te­re­so­wa­ło, tem wię­cej go­dzin na wie­czor­nych i noc­nych roz­mo­wach wy­chodź­com za­bie­ra­ło, tem wcze­śniej ich z Cha­te­au des fleurs, od Bul­bu­la i z Ame­ry­ki * ) do domu spro­wa­dza­ło.

Do domu – pol­skich bo­wiem ga­zet nie było po ka­wiar­niach tu­rec­kich. Każ­dy więc rzu­ciw­szy po­bież­nie okiem na fran­cuz­kie, na miec­kie lub wło­skie, spie­szył do swo­ich któż przy­no­si­ły je­że­li nie wia­do­mo­ści po­myśl­ne, to coś na­kształt po­wie­trza oj­czy­ste­go. Czy­ta­jąc jej ja­koś się od­dy­cha­ło mi­lej – czu­ło się, jak­by du­szą, było się w kra­ju, w gro­nie swo­ich, jak­by sły­sza­ło się ich mowę i pa­trza­ło się na ich twa­rze nie­wo­lą za­smu­co­ne.

A gdy się czy­ta­nie koń­czy­ło, wsz­czy­na­ła się nig­dy nie­skoń­czo­na o Pol­sce roz­mo­wa.

Po­wta­rza­ło się to co wie­czo­ra. W kra­ju, na męz­kich lu­dzi doj­rza­łych lub mło­dzie­ży zgro­ma­dze­niach, roz­ma­ite o roz­ma­itych czę­sto nie ze wszyst­kiem przy­zwo­itych rze­czach by­wa­ły -

* ) Na­zwy ka­wiarń na Pera; Bul­bul zna­czy słow­nik.

roz­mo­wy. Ga­da­ło się tam głów­nie dla za­bi­cia cza­su, gdy zaś gęby i ję­zy­ki głup­stwa­mi się sfa­ty­go­wa­ły, za­bi­ja­ło się czas (smut­no wy­znać!).. kar­ta­mi. Tu na kar­ty cza­su nie star­czy­ło, ga­da­nin o głup­stwach gdzie wci­snąć nie było, miej­sce ich za­stę­po­wa­ły opo­wia­da­nia za­czerp­nię­te z oso­bi­stych tego lub owe­go wspo­mnień. Te czę­sto we­so­łe by­wa­ły, i tem we­sel­sze, gdy uda­ło się słu­cha­czom zła­pać opo­wia­da­cza na zby­tecz­nem do­dat­ka­mi przy­ozda­bia­niu po­wie­ści. Nie za­wsze ato­li po­trze­ba było do­dat­ków i przy­ozdo­bień: rzecz sama przez się do we­so­ło­ści po­bu­dza­ła, ka­żąc na chwi­lę za­po­mi­nać Po nie­we­so­łem wy­gnań­ców po­ło­że­niu oso­bi­stem… o smut­nem roz­wią­za­niu kwe­stji wschod­niej. Ży­cie ich prze­to spla­ta­ło się ze smut­ku i we­se­la; smu­tek sta­no­wił tło czar­ne, smęt­ne, ta­jem­ni­cze; chwi­le we­so­łe bły­ska­ły nie­kie­dy, jak błęd­ne na ba­gni­skach ogni­ki.

W chwi­li, do któ­rej się po­czą­tek opo­wia­da­nia ni­niej­sze­go od­no­si, wy­gnań­cy zgro­ma­dzi­li się w izbie naj­więk­szej. Było ich – nie wiem wie­lu, wię­cej jed­nak jak dzie­się­ciu, mniej jak dwu­dzie­stu. Mógł­bym ich po imio­nach i na­zwi­skach wy­mie­nić, i czy­tel­ni­cy spo­tka­li­by parę na­zwisk zna­jo­mych, je­że­li nie oso­bi­ście, to z re­pu­ta­cji. Lecz dla ła­twej do zro­zu­mie­nia przy­czy­ny, po­wstrzy­mam się od tego… Wy­mie­nię tyl­ko ni­ko­go nie­kom­pro­mi­tu­ją­ce i ni – czy­jej skrom­no­ści nie ob­ra­ża­ją­ce imio­na, i to nie wszyst­kie – a to (uprze­dzam) nie dla­te­go aby no­szą­ce je oso­by na po­wie­ścio­we wy­kie­ro­wać po­sta­cie, ale dla­te­go tyl­ko, aże­by ulżyć pa­mię­ci, któ­ra mi je gwał­tem na ko­niec pió­ra wpy­cha. Był tam do­brze już szpa­ko­wa­ci­zną, okry­ty, ko­cha­ny i sza­no­wa­ny Fran­ci­szek, był bro­da­ty, krę­py Ka­rol, był mło­do po dzie­wi­czo­dzie­cin­ne­inu wy­glą­da­ją­cy Hen­ryk, i we­so­ły, ser­decz­ny, dziś już w gro­bie śpią­cy Wło­dzi­mierz, i Pa­weł i Adam, i dwóch Jó­ze­fów i Teo­dor, i aż trzech Ja­nów, z któ­rych je­den jest bo­ha­te­rem na­szym, i kil­ku in­nych jesz­cze. O każ­dym z nich, dużo by do pi­sa­nia było. O Fran­cisz­ku, na­przy­kład: mło­dość jego, i naj­waż­niej­szy onej epi­zod woj­na 1831 roku, po­tem pe­re­gry­na­cje po Li­twie i Żmu­dzi sród czy­ha­ją­cej na nie­go i na jemu po­dob­nych mo­skiew­skiej po­li­cji, da­lej po­byt we Fran­cji, emi­sar­ska wy­pra­wa, wy­pad­ki i przej­ścia roz­licz­ne. – Toż samo o Ka­ro­lu, w po­wie­ści (n… b… praw­dzi­wej) o któ­rym osią była wo­jacz­ka w w. księz­twie Po­znań­skiem, ów naj­waż­niej­szy z cza­sów ostat­nich na­sze­go ży­cia na­ro­do­we­go epi­zod. Toż samo o Hen­ry­ku, Wło­dzi­mie­rzu, o każ­dym. Bo­daj czy nie naj­cie­kaw­sze do opo­wia­da­nia rze­czy by­ły­by o jed­nym z Jó­ze­fów, ale trze­ba było ukrad­kiem co on opo­wia­dał spi­sy­wać – nie rę­cząc za praw­dzi­wość, a to z po­wo­du nie – praw­do­po­do­bień­stwa zda­rzeń nie­któ­rych. Wszyst­ko to jed­nak po­mi­nąć na­le­ży; ży­cia tych łu­dzi nie na­le­żą do po­wie­ści na­szej. Wspo­mi­nam o nich dla tego, że po­wieść na­sza śród nich punkt swój wy­chod­ni mia­ła, czy­li – ale­go­rycz­nym wy­ra­ziw­szy się spo­so­bem – o nich się swo­im środ­ko­wym punk­tem cięż­ko­ści opar­ła. Od­kła­da­jąc wsze­la­ko ale­gor­je na stro­nę, przy­stą­pi­my do rze­czy: zda­my spra­wę z jed­ne­go z emi­gra­cyj­nych… wie­czo­rów.

Uspo­so­bie­nie ogól­ne na do­bry na­stro­iło się hu­mor, było we­so­ło. Zkąd wziął się hu­mor, do­bry – to trud­no wy­tłó­ma­czyć by było. Wy­pły­nął, jak – we­dle po­etycz­ne­go wy­ra­zem chło­pów ukra­iń­skich – wy­pły­wa woda ze źro­dła Każ­dy z przy­cho­dzą­cych przy­cho­dził z uśmie­chem na twa­rzy i z ja­kimś na koń­cu ję­zy­ka kon­cep­tem. Pło­myk świe­cy je­dy­nej bla­do świe­cił we mgle dymu ty­to­nio­we­go, któ­ry na si­na­wo za­far­bo­wał at­mos­fe­rę iz­deb­na i przej­rzy­stą za­sło­ną owie­wał wy­chodź­ców twa­rze.

Więk­szość wy­żej po imio­nach wy­mie­nio­nych znaj­do­wa­ła się obec­ną. Bra­ko­wa­ło tyl­ko, Teo­do­ra i jed­ne­go z Ja­nów, tego wła­śnie, z któ­rym nie roz­sta­nie­my się do koń­ca ksiąz­ki. Więk­szość ba­rasz­ko­wa­ła. Ka­rol opo­wia­dał o tem na Li­twie po­lo­wa­niu, na któ­rem prze­jeż­dża­ją­cy ko­ro­niarz, za­py­taw­szy do­jeż­dża­cza "Kto po­lu­je? i usły­szaw­szy w od­po­wie­dzi szla­chec­kich li­tew­skich na­zwisk kil­ka, w nie­wia­do­mo­ści swo­jej owe szla­chec­kie i chrze­ściań­skie na­zwi­ska wziął za na­zwy psów i zgro­mił do­jeż­dża­cza:

– Ja cie­bie, dur­niu, nie o psy ale o pa­nów py­tam.

Opo­wia­da­nie o zda­rze­niu tem ob­ra­zi­ło jed­ne­go z Jó­ze­fów. Uwa­żał to za ob­ra­zę ho­no­ru na­ro­do­we­go, ów Jó­zef Li­twi­nem był – i by­ło­by się może na su­cho nie obe­szło, ów Jó­zef nie po­zwa­lał bez­kar­nie so­bie w ka­szę dmu­chać – szczę­ściem i opo­wia­dacz tak­że Li­twi­nem, i do­te­go są­sia­dem, szkol­nym i woj­sko­wym ko­le­gą, współ­wy­znaw­cą jed­nych po­li­tycz­nych za­sad i przy­ja­cie­lem był. Moż­na się więc ob­ra­zić, ale – nie gnie­wać było. Jó­zef się za­chmu­rzył i pół­gło­sem ni­by­to ci­chą prze­stro­gę wy­bąk­nął:

– Zły to ptak… I uciął.

– Któ­ry wła­sne gniaz­do kala – do­koń­czył Ka­rol.

Na­chmu­rzo­na mina Jó­ze­fa i przy­cisk, z ja­kim wy­mó­wił wy­ra­zy po­cząt­ko­we przy­sło­wia, któ­re Ka­rol do­koń­czył, do więk­szej jesz­cze we­so­ło­ści zgro­ma­dze­nie po­bu­dzi­ły.

– Nie gnie­waj się Jó­ze­fie… – prze­ma­wia­no do nie­go żar­tem.

– Gnie­waj się… Ob­ra­zy pła­zem ta­kiej pusz­czać nie moż­na… Gdy­by kto Ga­li­cję moją, tak spo­nie­wie­rał, wy­zwał bym go i na­zna­czył… – ode­zwał się Wło­dzi­mierz.

– Wy­zwij Ka­ro­la… – rzekł z Ja­nów je­den.

– Będę to­bie se­kun­do­wał…

– A ja to­bie…

– A ja świad­kiem będę… – od­zy­wa­li się gwar­nie to ten, to ów, do Jó­ze­fa i Ka­ro­la.

– O!… ja bym się za Ga­li­cję upo­mniał… – do­rzu­cił śród gwa­ru Wło­dzi­mierz.

– Ga­li­lej­czy­ku! Ju­da­szu!… – za­wo­łał Jó­zef. O Ga­li­leą byś się upo­mniał?… Cze­kaj!… Opo­wiem­że ja ci o ba­ro­nach, gra­fach, rit­te­racb i fre­ihe­rach ga­li­lej­skich, na ski się koń­czą­cych… Zo­ba­czy­my co ty z tym fan­tem zro­bisz!… Li­tew­scy Szu­kszty i Pu­kszty nie­win­ni, że się na­zy­wa­ją tak… jak ich na­zwa­no; ale ga­li­cyj­scy szlach­ci­ce win­ni, że uczci­we pol­skie na­zwi­ska ta­kie­mi po­opa­sku­dza­li do­dat­ka­mi… Ża­den Szu­kszta i Pu­kszta nie… jest ani ba­ro­nem, ani gra­fem… A co!…

Jó­ze­fo­we a co! było do­wod­ne i do­bit­ne. Wło­dzi­mierz mógł na nie ko­min­kiem tyl­ko od­po­wie­dzieć. Ho­nor pa­ra­fii jego w bar­dzo sła­bą i w bar­dzo nie­ste­ty! nie­ho­no­ro­wą tknię­ty był stro­nę. Więc rzekł:

– Złatw-no się tej z Ka­ro­lem pier­wej… Ko­mi­nek ten wszak­że, któ­re­go ce­lem było spro­wa­dze­nie kwe­stji na grunt li­tew­ski, nie po­wiódł się. Wszy­scy po stro­nie Jó­ze­fa sta­nę­li;

gwar­nie na ba­roń­ską Ga­li­leę po­wsta­li; Wło­dzi­mierz w obro­nie jej sta­nąć nie mógł, i jak­by dla wy­ko­na­nia na so­bie sa­mym wy­ro­ku, opo­wie­dzieć mu­siał ze szcza­gó­ła­mi… jak ja­kiś jego krew­ny bliz­ki zro­bił fia­sco, sta­ra­jąc się o ty­tuł gra­fa, za­miast któ­re­go do­sta­ła się mu ba­ro­nia. Uciął jed­nak, uwa­gę od ga­li­cyj­skiej pa­ra­fii usi­ło­wał' od­wró­cić. Dla tego ob­sy­py­wał Li­twę przy­cin­ka­mi – za­rzu­ca­jąc jej szcze­gól­nie nie­znacz­ny na dro­dze cy­wi­li­za­cji po­stęp, i za­rzu­ty swo­je wspie­ra­jąc przy­kła­da­mi aneg­do­tycz­ne­mi.

– A ów but – za­wo­łał – w głę­bi Li­twy zna­le­zio­ny!…

– Co za but?… – za­py­ta­no.

– A ten, nad któ­rym Li­twi­ni za­sta­na­wia­li się, do cze­go by on słu­żyć mógł:… je­den utrzy­my­wał, że to ja­kaś do nie­wia­do­me­go użyt­ku for­ma, dru­gi, że to tor­ba na kru­py, trze­ci, że in­stru­ment ja­ki­cheś prak­tyk cza­ro­dziej­skich, aż ksiądz pro­boszcz wszyst­kim wy­tłó­ma­czył, że to na sie­kie­rę fu­te­rał…

– To tak­że od Ka­ro­la wia­do­mość – od­parł Jó­zef – a Ka­rol…

Tu urwał, jak­by się za ję­zyk ugryzł.

– Co, Ka­rol?… Cóż masz Ka­ro­lo­wi do za­rzu­ce­nia? – po­czę­to się go do­py­ty­wać z pew­nem na nie­go na­le­ga­niem.

Wi­dząc za­kło­po­ta­nie Jó­ze­fa, i Wło­dzi­mierz sil­niej na nie­go na­tarł.

– No, cóż Ka­rol?… cze­muż nie do­po­wia­dasz tego, coś na koń­cu ję­zy­ka miał'?…

A zmie­nia­jąc ton z ko­micz­no-na­le­ga­ją­ce­go na ko­micz­no-przy­cin­ko­wy, do­dał:

– A, Ka­rol jaj­ka w po­wie­trzu z pi­sto­le­tu kulą roz­bi­ja… Ka­rol do asów tra­fia… Ka­rol so­ro­kow­ce z po­mię­dzy pal­ców wy­strze­la…

– To i cóż z tego? – za­gab­nął Jó­zef.

– To… – od­rzekł Wło­dzi­mierz pręd­ko, – że go się lę­kasz…

– Lę­kam się!… ja? – krzy­ka­ął Jó­zef nie zu­peł­nie już żar­tem. – Otóż po­wiem, że Ka­rol… po­eta; po­ecie zaś przy­tra­fia się cza­sa­mi…

Na Ka­ro­la spoj­rzał i za­ciął się.

Spoj­rze­nie to i rap­tow­ne wi­dzia­ne za­cię­cie się, przez wszyst­kich, hucz­nym po­wi­ta­ne­mi zo­sta­ły śmie­chem. Je­den tyl­ko Ka­rol był mil­czą­cy i po­waż­ny; gła­dził bro­dę; ale pa­trząc mu w oczy, moż­na było w głę­bi ich do­strzedz uśmie­chu iro­nicz­ne­go tro­chę.

– Nowa ob­ra­za! – wo­łał Wło­dzi­mierz – i to już oso­bi­sta, ty­czą­ca się wy­raź­nie Ka­ro­la, a za Ka­ro­lem Hen­ry­ka, a za Ka­ro­lem i Hen­ry­kiem ca­łe­go lu­dzi ga­tun­ku, do któ­re­go tyle i ta­kich na­le­ży zna­ko­mi­to­ści: i wiel­ki Adam i wiel­ki Jul­jusz i…

Nie­wia­do­mo kogo Wło­dzi­mierz chciał jesz­cze z wiel­kich owych wy­mie­nić. Mowę prze­rwał mu gwał­tow­ny a ogól­ny wy­buch śmie­chu, po­wo­dem któ­re­go było to, że po imio­nach Ada­ma i Ju­liu­sza usły­sza­no imię po­ety nie­zna­ne­go świa­tu, nie­zna­ne­go Pol­sce – zna­ne­go wszak­że wy­chodź­com na­szym. Kto imię to wy­mó­wił, nie­wia­do­mo – zresz­tą, mniej­sza o to. Dość, że wiel­kim, ol­brzy­mim kon­tra­stem, kon­tra­stem za­wie­ra­ją­cym w so­bie wszyst­kie śmiesz­no­ści wa­run­ki, wy­da­ło się ono, obok imion wiesz­czów, do mia­na "wieszcz" po­sia­da­ją­cych pra­wo zu­peł­ne. Imię tego nie­zna­ne­go świa­tu ani Pol­sce po­ety, było Hi­la­ry.

Śmia­no się. Spór i przy­mów­ki rap­tem usta­ły; nic nie było sły­chać tyl­ko śmiech, pod­sy­ca­ny wy­ma­wia­nym od cza­su do cza­su, przez tego lub owe­go, wy­ra­zem Hi­la­ry.

– No… no… i cze­góż się tu śmiać!… Wszak Hi­la­re­mu wol­no być po­etą; wszak on po­wie­dzieć może o so­bie: Ich sin­ge wie der Vo­gel singt… Co komu do tego!…

Sło­wy temi mi­ty­go­wał Fran­ci­szek śmiech, któ­ry po­wo­li usta­wał, usta­wał – i ustał – i ustą­pił miej­sca po­ga­dan­ce we­so­łej o Hi­la­rym i o jego utwo­rach po­etycz­nych.

Ba­wie­nie się kosz­tem dru­gich, jest jed­nym z naj­mil­szych prze­pę­dza­nia cza­su spo­so­bów. Uży­wa­nym on jest' na ca­łym świe­cie, przee wszyst­kich. Nie­któ­rzy mają go za złe – niz słusz­nie. Po­wsta­ją na oga­dy­wa­nie. Co ono komu szko­dzi, zwłasz­cza bę­dąc tak jak jest, chle­bem od­da­nym? Oga­du­je Piotr Jana, i – w tej­że sa­mej chwi­li – Jan Pio­tra; oga­du­ją Gaw­ły Paw­łów, Paw­ły Gaw­łów; nie­chże oga­du­ją­cy i oga­da­ni i słu­cha­cze zej­dą się ze sobą, ści­ska­ją się, jak­by nic nie było. Ba­wią, się lu­dzie jed­ni kosz­tem dru­gich. Je­st­to tyl­ko taki spo­sób wy­ra­że­na się: w isto­cie, nie kosz­tem dru­gich, ale swo­im wła­snym każ­dy się bawi. Nic bo­wiem nie ma pew­niej­sze­go nad to, że ubli­że­nie wsze­la­kie bez­po­śred­nie czy po­śred­nie, wręcz­ne czy uko­śne, zwłasz­cza, je­że­li jest nie­słusz­nem (a do ta­kich zwy­kle oga­dy­wa­nie na­le­ży), ca­łym cię­ża­rem swo­im na oga­du­ją­ce­go spa­da. Są jed­nak lu­dzie, na­strę­cza­ją­cy sobą tyle i ta­kiej do mó­wie­nia ma­ter­ji, że nie mó­wić o nich, a mó­wiąc nie śmiać się, a śmie­jąc się nie ba­wić, nie moż­na. Do ro­dza­ju lu­dzi ta­kich na­le­żał wspo­mnia­ny Hi­la­ry.

Ba­wio­no się nim. Opo­wia­da­no, o czem po­wszech­nie wie­dzia­no, o kon­tra­ście jego ze­wnętrz­no­ści z we­wnętrz­no­ścią; o bo­gac­twie jego cia­ła i ubó­stwie du­cha. Po­waż­ny a głu­pi, było naj­tre­ściw­szą de­fi­ni­cją oso­by jego, wzbu­dza­ją­cej sza­cu­nek wą­sa­mi, miną, spo­ko­jem wy­traw­no­ści, po­zo­rem ist­nie męż­nym, po­łą­czo­ne­mi z bła­zen­ter­ją czy­nów i słów. Fak­tem naj­śwież­szym od­no­szą­cym się do jego oso­by, było od­kry­cie w nim ma­nii wier­szo­wa­nia.

Hi­la­ry, za­ro­biw­szy pod­czas woj­ny wschod­niej kil­ka ty­się­cy fran­ków, za­miesz­kał w jed­nej z naj­pięk­niej­szych oko­lic Kon­stan­ty­no­po­la, i urzą­dził się, jak na po­etę przy­sta­ło. Spra­wił so­bie bia­łą, fał­dzi­sta, dra­pu­ją­cą się na po­sta­ci odzież, gło­wę na­kry­wał fe­zem grec­kim, miesz­ka­nie przy­ozdo­bił w bia­łe fi­ran­ki i ko­ta­ry, w zie­lo­ne li­ście i róż­no­barw­ne kwia­ty, i prze­pę­dzał' czas na sa­mot­nych prze­chadz­kach i du­ma­niu. Nie­raz moż­na go było wi­dzieć na ja­kiejś ska­le lub gó­rze, za­du­ma­ne­go, z skrzy­żo­wa­ne­mi na pier­siach rę­ka­mi, a wiatr igrał z po­ła­mi jego pa­le­to­tu i z ku­ta­sem feza. Nic on tem ni­ko­mu nie szko­dził, tyl­ko so­bie: kil­ka ty­się­cy fran­ków sta­no­wi­ły re­surs jego cały, któ­ry, bez pra­cy, star­czyć mógł nie na dłu­go: on bo­wiem, w po­etycz­nem ustro­niu swo­im próż­no­wał.

Ktoś z wy­chodź­ców na­szych mó­wiąc o nim, za­sto­so­wał do nie­go wy­raz: "próż­nu­je"-.

– Gdzież on próż­nu­je!… – od­parł je­den z Ja­nów. – Kto wier­sze pi­sze, ten nie próż­nu­je… Nie jest to pra­ca do­cho­dy nio­są­ca: przy­no­si sła­wę. Hi­la­ry więc, nie jak my zwy­czaj­ni lu­dzie dla do­cho­dów, dla ka­wał­ka chle­ba, ale dla sła­wy pra­eu­je..

– Gdzież tej pra­cy owo­ce? za­py­tał mil­czą­cy do­tąd Hen­ryk.

– Ba! za­chcia­łeś… – od­po­wie­dział mu za­py­ta­ny – żeby Hi­la­ry tak jak ty per­ły ci­skał przed świ­nie… On per­ły dum swo­ich, któ­rych po­sia­da plik ogrom­ny, kon­ser­wu­je dla po­tom­no­ści. Ta do­pie­ro god­nie je oce­nić po­tra­fi… My nie­god­ni ukrad­kiem tyl­ko coś o nich wie­my.

I opo­wia­dał, jak przy­pad­kiem wy­do­sta­ła się na świat oda, ale arcy-oda, o któ­rej sły­sze­li wszy­scy pra­wie, nie wszy­scy jed­nak ją zna­li.

– Cóż to za oda? jaki jej ty­tuł?…

– Oda na śmierć mar­szał­ka St. Ar­naud.

– O!… – ode­zwa­ło się ra­zem gło­sów kil­ka. – Czy nie za­wie­ra ta oda re­ko­men­da­cji do pie­kła, na któ­re trud­no le­piej nad nie­bosz­czy­ka za­słu­żyć?…

– Ale!… gdzież tam!… Lu­boć to pew­ne, że z re­ko­men­da­cją taką do nie­ba nie wpusz­czą…

– Cóż to za oda? – dało się sły­szeć za­py­ta­nie, i sta­ło się chó­rem na­le­ga­nia, zwró­co­ne­go na jed­ne­go z Ja­nów, któ­ry odę ową na pa­mięć umiał.

– Mów!… de­kla­muj!… słu­cha­my!… Uci­szy­ło się, i w ci­szy na­stę­pu­ją­ca, pa­te­tycz­nie wy­gło­szo­na za­brzmia­ła po­ezja:

– Oda na śmierć mar­szał­ka St. Ar­naud.

O wiel­ki mężu, mar­szał­ku St. Ar­naud! Wszyst­kie moję my­śli oko­ło cie­bie się gar­ną.

W wiel­kiej bi­twie, w któ­rej i ja by­łem, pod Almą,

Okry­łeś się zwy­cię­stwa pal­mą.

Zro­bi­łeś plan, by Se­wa­sto­pol za­wo­jo­wać,

Aleś umarł, i nikt nie umiał cie­bie na­śla­do­wać.

Prze­sze­dłeś z pół­no­cy na po­łu­dnie za­to­ki,

Prze­by­łeś bór po­nu­ry i nurt rze­ki głę­bo­ki,

I wła­śnie w chwi­li, kie­dy laur uwień­czyć miał twe czo­ło, Czar­na śmierć cię po­rwa­ła – i smut­no na oko­ło,

I anie­li do nie­ba po­nie­śli two­ją du­szę, A ja – śpie­wać mu­szę…

Ostat­nie "śpie­wać mu­szę, " z taką ja­kąś ele­gia­eko-de­spe­rac­ko – ko­micz­ną pa­te­ty­ką było wy­mó­wio­ne, że każ­de­go rap­tem jak­by za­ła­sko­ta­ło w naj­de­li­kat­niej­sze ner­wy śmie­cho­we: do ta­kie­go wy­bu­chu we­so­ło­ści po­bu­dzi­ło. Śród śmie­chu sły­szeć się da­wa­ły wy­krzyk­ni­ki:

– Bra­wo!… bra­wis­si­mo!… o to mi po­eta!…

– Musi śpie­wać!… Cha… cha… cha!… Któż go zmu­sza?…

– A to wy­bor­nie!…

– Naj­do­sko­nal­szem jest to – mó­wił Wło­dzi­mierz, kie­dy śmiech w czę­ści ustał – że Hi­la­ry jest jak naj­lep­sze­go o so­bie mnie­ma­nia, że trak­tu­je lu­dzi z góry, zwłasz­cza zaś przez ra­mię spo­glą­da na po­etów, jak­by miał ich za pod­rzęd­ny łu­dzi ga­tu­nek, za­słu­gu­ją­cy za­le­d­wie na… to­le­ran­cję…

– Nie dziw. jest to po­wszech­ną za­ro­zu­mia­łej głu­po­ty ce­chą – ktoś się ode­zwał. I wsz­czę­ła się roz­mo­wa, a ra­czej dys­ku­ajs o za­ro­zu­mia­ło­ści i głu­po­cie, prze­ry­wa­na żar­ta­mi, dow­ci­pa­mi i aneg­do­ta­mi, któ­ra się wią­za­ła, jak gir­lan­da z róż­nych kwia­tów, ogro­do­wych, po­lnych i le­śnych: wplą­ta­ły się w nią i zda­nia wy­traw­ne, na­zna­czo­ne ce­chą świa­tła rze­tel­ne­go i po­wie­dze­nia lek­kie, za­praw­ne solą bądź mi­łe­go, ła­god­ne­go, bądź ja­do­wi­te­go dow­ci­pu, i kon­cep­ta ta­kie, ja­kie tyl­ko w kor­dy­gar­dach po­mię­dzy żoł­nie­rza­mi ucho­dzą, i ba­nia­lu­ki, któ­rych ni przy­piąć ni przy­ła­tać. Nie u wszyst­kich jed­na­ko­wy po­rzą­dek w gło­wach pa­no­wał: to też do roz­mo­wy sta­wał jak kto po­tra­fił – ten mą­drze, ów głu­pio, ale każ­dy szcze­rze – każ­dy, co w my­śli to miał i na ję­zy­ku.

Roz­mo­wa cią­gnę­ła się dłu­go, prze­ska­ku­jąc z przed­mio­tu na przed­miot, za­wsze we­so­ło, gdy rap­tem, oko­ło dzie­sią­tej wie­czo­rem, prze­rwa­ło ją wej­ście dwóch lu­dzi mło­dych.

Dwaj mło­dzi lu­dzie, któ­rych wej­ście prze­rwa­ło po­ga­dan­kę przy­ja­ciel­ską, byli ci sami, któ­rych brak w po­przed­nią za­zna­czy­łem roz­dzia­le. Czy­tel­nik, je­że­li ma pa­mięć do­brą, przy­po­mni so­bie, że po imie­niu na­zy­wa­li się oni Teo­dor i Jan – przy­po­mni so­bie tak­że, że je­den z nich jest bo­ha­te­rem po­wie­ści na­szej.

Bo­ha­te­ra tego wy­mie­nię po na­zwi­sku. Na­zy­wa się on Jan Ża­biń­ski. Na­zwi­sko jego, jak wi­dzi­cie, nie za­le­ca się dźwięcz­no­ścią brzmie­nia; nie­wie­dzieć po ja­kie­mu wy­glą­da­ły­by przy niem owe opa­sku­dza­ją­ee do­dat­ki, o któ­rych w po­przed­nim mó­wio­no roz­dzia­le; po­mi­mo to na­le­ży ono do sza­now­niej­szych. Pa­proc­ki dwa razy je wy­mie­nia. Raz, pod klej­no­tem Ra­wicz, pi­sze: "We Wro­cła­wiu na tu­mie opo­wie­da epi­ta­phium męża uczo­ne­go pod tym her­bem: Da­niel Za­biń­ski, ca­no­ni­cus et phy­sicns, in­te­ger­ri­mo et eni­di­to viro ma­gi­stro Pau­lo De­tho­vi ami­co suo cha­ro po­su­it obiit anno 1541. " Dru­gi raz, pod klej­no­tem Ło­dzią: "Dom Za­biń­skich sta­ro­daw­ny i znacz­ny. " Nie je­den prze­to graf i ba­ron, bar­dziej zaś, nie je­den z ma­ją­cych do gra­fstwa i ba­roń­stwa pre­ten­sję, po­zaz­dro­ścił­by mu wspo­min­ku tego, o któ­rym po­dob­no bo­ha­ter nasz ani wie­dział. Mó­wię "po­dob­no, " to bo­wiem po­ka­że się do­pie­ro, kie­dy czy­tel­nik za­po­zna się z ro­dzi­ną jego. Tym­cza­sem, niech to bę­dzie mi­mo­cho­dem po­wie­dzia­nem, i niech tego czy­tel­nik nie bie­rze w zna­cze­niu głów­nej bo­ha­te­ra na­sze­go za­le­ty, ani w zna­cze­niu re­ko­men­da­cji, ce­lem po­zy­ska­nia dla nie­go wzglę­dów szcze­gól­nych. Tu­szę so­bie, że nasz Jan czem in­nem wzglę­dy so­bie za­skar­bić po­tra­fi. Upra­szam jed­nak czy­tel­ni­ka, aby za­no­to­wał so­bie w pa­mię­ci to, że Pa­prot­ki o Ża­biń­skich pi­sze.

Wy­chodź­cy umil­kli, gdy Teo­dor i Jan we­szli. Ob­li­cza ich spo­waż­nia­ły, żar­ty rap­tem usta­ły zda­wa­ło się jak­by śród nich wio­nął ja­kiś duch.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: