- W empik go
Sprawa ruska w Galicji - ebook
Sprawa ruska w Galicji - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 370 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść niniejsza, wydostająca się z długiego zapomnienia, jest pracą, dokonaną lat temu dwadzieścia trzy. Wówczas, kiedy w feljetonie dziennika codziennego wychodziła, była ona spółczesną; dziś pozostaje za nią ćwierć wieku. Spory to czasu kawał. Pokolenie jedno ustąpiło prawie, drugie miejsce jego zajęło. W stosunkach zaszły zmiany – zmiany atoli, które się do stosunków w powieści naszej dotkniętych odnoszą, jak następstwa do przyczyn. Z tego względu tuszymy sobie, że pracę naszą czytelnik z ciekawością do ręki weźmie, jeżeli nie dla powodu innego, to bodaj dla tego, że znajdzie w niej obraz czynności, skreślony przez człowieka, co się takowym z boku przypatrywał.
W stosunku Polaków do Rusinów, wziętym w sensie narodowym, ta zachodzi osobliwość, że poróżnienie tych szczepów, tak jeden drugiemu bliskich, przychodziło zawsze za pośrednictwem obcych. Obce Interesa i widoki główną w niesnaskach naszych domowych odegrywały rolę. W powieści naszej staraliśmy się to wykazać. Czyśmy zamiaru tego dopięli, sąd o tem pozostawiamy czytelnikowi.
T. T. J.
24. października 1883.
W czasach naszych, zdaje się, jakby Polaków ojczyzną cały był świat – jakby prawdą był poetyczny nieboszczyka Gosławskiego wykrzyknik, do świata zastosowany: – "Jak szerokiś, takieś mój!"
Tak po za ojczyzną rozsiani jesteśmy, że nie znaleść w świecie zakątka, w którymby Polaka nie było, nie znaleść – zdaje się – piędzi ziemi, na której by stopy polskie śladów nie zostawiły.
Z tego powodu, i życie nasze narodowe na dwa rozkłada się rodzaje: na krajowe i pozakrajowe… rozwijając się na dwóch polach w kierunku jednym.
Po świecie całym nosimy się z ojczyzną – w piersi. Zawsze i wszędzie Polakami pozostajemy, zawsze i wszędzie Polską i dla Polski żyjemy, jakby dusze nasze, każda z osobna i wszystkie razem, były rezerwoarem niewyczerpanym powietrza ojczystego, spoczywającego w nich zapasem w każdym czasie i na każdem miejscu.
Uwagi powyższe do głowy mi się nasunęły, gdym pomyślał, że powieść niniejsza zacznie się za granicą a skończy w Polsce – a pomimo to, zacznie się i skończy tak, że bohater jej ani na chwilkę ze sfery ojczystej nie wyjdzie. Za granicą był, i krajowi służył – powrócił do kraju i służyć nie przestał. Gdyby w sposób podobny jaki francuski, angielski, niemiecki albo moskiewski powieściopisarz bohatera powieści swojej, zaanonsował, pomyślanoby, że powieściowy bohater jest członkiem jakowegoś korpusu dyplomatycznego lub przynajmniej korporacji uczonej, że jest ambasadorem, attache, sekretarzem, szpiegiem etc, albo geologiem mineralogiem, historykiem, statystą, etnografem etc. Z obcymi bowiem dzieje się tak: gdy kraj opuszczają, wchodzą pomiędzy cudzoziemców i śród nich wielorakiemi giną sposoby, ale giną w końcu z kretesem, przeinaczając się… przenarodawiając, jak przesadzona z jednego w drugi grunt roślina, jak przeniesiona z jednej do drugiej wody ryba; – chyba, że od zaginięcia broni ich charakter oficjalny, urzędowa jakaś a suto płatna misja, Z Polakami inaczej (nie mówię o turystach, których rodzaj wszędzie jednaki, do pędziwiatru jest podobny) – Polak wychodźca eo ipso oficjalny przybiera charakter, pomiędzy obcymi nie ginie, jakby każdy narodu swego był posłem, akredytowanym do spraw, tak dostał był rozkaz przedsięwzięcia stosownych środków ostrożności. W skutek tego gęsto zaprowadził odwachy. Jeden z tych ostatnich wypadł naprzeciw domu przez Polaków zamieszkałego: o czem, dowiedziawszy się komendant, zdjął wartę natychmiast, twierdząc, że Lachy w tej części miasta sami stłumić powstanie, jeżeliby wybuchło, potrafią.
W domu o którym mowa, mieszkali dawniej Grecy, Ormianie, Włosi i inni. Gdy tamci kolejno się wyprowadzali, do każdego opróżnionego pokoju wprowadzali się kolejno Polacy. Z czasem, skończyło się natem, że dom zamienił się w rodzaj koszar polskich. Możnaby go do studenckiej przyrównać kwatery, pełno w nim było książek i papierów; lepiej atoli do niego przystawała nazwa koszar, dlatego, że widniejszemi od książek były szable, strzelby i pistolety, na ścianach porozwieszane lub w kątach poustawiane. Tak był polskim, że wszedłszy, zdawać by się mogło, że się jest w Warszawie, Krakowie, Wilnie lub Kijowie, gdyby nie umeblowanie Wschód przypominające, a składające się z sof długich, dywanami zwanych, które ciągnęły się wzdłuż ścian do koła i służyły tak dobrze do siedzenia, jak do spania. Wielka wygoda (zwłaszcza dla wychodźców) dywanów tych natem polegała, że na nich po osób kilka ułożyć do snu można było: były bowiem dość szerokie i długie i miały do koła poduszki materacowe – wprawdzie twarde, słomą wypchane, ale wygodne, szczególnie gdy miększych nie było.
Na piętrze każdem jednakowo przedstawiał się rozkład pokoi. Dwa wychodziło na ulicę, jeden na tył domu, każdy miał drzwi osobne. Pokoje od ulicy, jeden większy, drugi mniejszy, dobrze duże oświecały okna. Pokój od tyłu domu posiadał wprawdzie okna i duże, pomimo to był prawie ciemnym, dlatego że światłość dzienną wykradały mu domy na inną frontem zwrócone ulicę. Z tego powodu ten ostatni taniej się opłacał i służył za pomieszkanie ludziom niepismiennym.
W miejscu tem przerywam tok opisu dla wytłumaczenia wyrazu "niepismienny", dla którego nie chce mi się powieści odsyłaczem przyozdabiać. Był on technicznym i oznaczał, nie człowieka pisać nieumiejącego, ale takiego, który do pisma czuł wstręt taki, jak – jak powiadają – djabeł do wody święconej. Mówię "powiadają", dlatego, że nie wszyscy tego są zdania, że djabeł święconej boi się wody. Heinemu np. przedstawił się… jako lieber, charmanter Mann, jako gescheuter Diplomat, mówiący recht schön über Kirch und Staat, a tem samem pozbawiony wszelkich przesądnych ojczystych w szczególności, jak w ogólności dobra całej tyczących się ludzkości.
Charakter taki szczególną wychodźtwo polskie piętnuje cechą, każdemu niemal wychodźcy nadając powagę, która u jednych jest własnej ich godności uznaniem, u drugich przemienia się w zarozumiałość, stosownie do tego, jakie który w duszy i sercu zasoby posiada. Przemilczać się nie godzi, że niestety bywają i niepoważni; zdarzają się tacy co zapoznają swój charakter, zapominają o pochodzeniu swojem i znaczeniu, cyganią osobami swojemi i posłannictwem; takich atoli niewielu. Ci należą, do mniejszości luzem chodzących, którzy albo niewiedzieć dla czego, albo dla utycia za granicą, kraj opuścili.
Do mniejszości tej bohater nasz nie należał.
"Bohater nasz!?" Cóż to za jeden?
Powieść nasza za granicą się rozpoczyna – za granicą, na Wschodzie, w Konstantynopolu; w r. 1856. Za punkt wychodni służy jej, w' dzielnicy zwanej Pera, dom pewien o powierzchowności niepozornej, bez salonów i komnat recepcjonalnych, ale zamieszkały przez ludzi tak porządnych a zarazem tak uczciwych, że damy nawet odwiedzać by ich mogły. Damy atoli, zanimby pośród mieszkańców wkroczyły, anonsować by się pierwej musiały. Musu tego – przyczyna o ile prosta, o tyle była naturalna. Dom ów zamieszkiwali mężczyzni sami, którzy w trybie życia zwyczajnym nie przestrzegali tego decorum, jakiego do przyjmowania płci nadobnej potrzeba. Śród ludzi porządnych, panował tam nieraz nieporządek iście poetyczny. Nie dziw: w domu owym, w czasie owym, aż dwóch mieszkało poetów.
Nie było to pomieszkanie tureckie; nie było w niem ani haremu, ani musafirtyku; składało się z res-de-chaussée i dwóch pięter, każde o trzech pokojach, które wszystkie codo jednego zajmowali Polacy.
Polacy za granicą trzymać się lubią, gromadkami. Ci co bądź temperamentem, bądź charakterem lub zajęciem, bądź sposobem myślenia ze sobą harmoniują, szlusują jedni do drugich; mieszkając zaś w mieście, gdy dom jaki zajmą, powoli wyroguwują lokatorów innoziemnych, i kończy się natem, że w domu całym sami mieszkają. W Konstantynopolu w czasach owych bywał zawsze dom, taki co nazwę polskiego nosił; i dlatego że nazwę tę nosił, miał posterunku wojennego reputację, a to z tego zapewne powodu, że tak Muzułmani, jak chrześcijańscy Konstantynopola mieszkańcy Polaka każdego za żołnierza mieli. W r. 1854 spodziewał się rząd powstania Greków na korzyść Moskali. Komendant załogi konstantynopolskiej wstrętów i strachów, którym w starożytności chyba, w czasach cywilizacji mniejszej, djabli podlegali. Porównania więc powyższego użyłem tylko ze zwyczaju, nie zaś, żebym ślepo wierzyć miał w to, że djabeł taki ma do święconej wody wstręt, jaki tak zwani "niepismienni" do pióra, kałamarza, papieru i książek mieli. Zkąd ten wstręt pochodził – wytłómaczyć trudno, jak trudno wytłómaczyć powody, dla których ludzie niektórzy lękają się kotów, myszy, żab itd. Jest to coś wrodzonego. Takim wrodzonym do pisma wstrętem przejętym był wielki przyjaciel jednego z poetów, jednego z owych dwóch, o których aa poprzedniej wspomniałem stronicy. Umiał on i czytać i pisać, posiadał języków kilka, które wszystkie w jeden mieszał, pomimo to zwał się i sam się uznawał "niepismiennym". Ten zwykle w ciemnych mieszkiwał izbach, potrzebywał ich bowiem do spania tylko.
Lokatorowie domu, składali towarzystwo, dobrane pod względem każdym, tylko nie pod względem prowincjonalno – rodowo – religijnego pochodzenia. Pod tym ostatnim względem przedstawiali oni rozmaitość wielką. Jeden pochodził z Mazowsza, drugi z Rusi, trzeci z Litwy; jeden przybywał z pod panowania moskiewskiego, drugi z pod austrjackiego, trzeci z pod pruskiego; jeden był katolikiem, drugi kalwinem, trzeci uniatem, czwarty szyzmatykiem, piąty muzułmaninem, inny izraelitą; jeden był z antenatów karmazynem, inny mieszczaninem, rzemieślnikiem lub chłopem. Ta jednak różnorodność harmonii nie naruszała. Wygnanie zatarło cechy zewnętrzne: wobec obcych wszyscy, jednej matki dzieci, Polakami się uznawali. Jeden drugiego o szczegóły pochodzenia nie pytał. Wyraz "z Polski" zastępywał szczegóły wszelkie, które odkrywała dopiero znajomość bliższa.
Towarzystwo w wolnych od pracy porach dnia w jednej z większych zgromadzało się izb. Odbywało się to wieczorami późnemi. Za dnia… jedni szli pałac sułtański malować, drudzy lekcje dawali, trzeci kamienie kuli, inni w biurach handlowych lub u rzemieślników pracowali, – dopiero po słońca zachodzie mieli czas do rozporządzenia nim wedle własnej a wolnej woli… z której taki zwykle robili użytek: najprzód po kawiarniach się na gazety rozchodzili, a potem schodzili się do domu na pogadankę przyjacielską.
Gazeta dla wygnańca politycznego stanowi dodatek do chleba powszedniego, bez którego mu obejść się nie sposób. Bez świeżych o tem co się w świecie dzieje wiadomości, nie mógłby dnia przeżyć, albo może przeżyć by mógł, ale – co za straszną miałby noc!… Dzieciństwem są cyganie, śniący się głodnemu, w porównaniu z widmami i koszmasami jakie by go we śnie dręczyły. W epoce jednak rozpoczęcia powieści naszej, gazety nie były ciekawe. Świeżo po wojnie wschodniej, która w taki dotkliwy sposób nadzieje nasze zawiodła, szpalty gazeciarskie zajęte były długiemi i mądremi rozprawami o stałości i niewzruszoności podstaw, na jakich stanął pokój paryzki. Według nich, drzwi świątyni Janusa zostały nareszcie zamknięte i już się więcej otworzyć nie miały. Perspektywa taka, ukazywana uszczęśliwionemu epissierstwu Europy przez publicystów całego czytującego gazety świata, tem wstrętniejsza była dla wygnańców polskich. Wielu z nich, w pierwszych chwilach, przejęła rozpacz, powodem której była niemożność zaprotestowania przeciwko nowemu politycznych nieprawości sankcjonowaniu, niemożność rzucenia smutnego "nie!" w chór radośnych "tak!" jakiemi nowe dyplomacji dzieło przyjętem zostało. Rozpacz ta wytworzyła oryginalną propozycję, treści następującej:
– Zbierzmy się w kilkuset, w kilkudziesięciu przynajmniej… Wybierzmy sobie miejsce urocze… Niech każdy ma w kieszeni pistolet nabity… Spiszmy akt protestacji przeciwko traktatowi, który Moskwę uratował, podpiszmy się… i razem, na komendę, we łby sobie palmy.
Nie możemy protestować życiem, zaprotestujmy śmiercią!
Propozycja ta jest szczególnością w rodzaju swoim. Służy ona jako dowód, jaką wagę przywiązywała emigracja do wojny wschodniej, i jaka rozpacz ogarnęła niektórych, gdy wojna skończyła się na niczem. Powiedzieć wszakże należy, że nie wszyscy rozpaczali. Ci co w siłę narodu wierzyli, zasmucili się zrazu, na duchu jednak nie upadli. Z niedowierzaniem mądre rozprawy publicystów europejskich czytywali; po przejściu pierwszego wrażenia odkryli w nich strony słabe – i drwili z radości urzędowej. Powtarzanie jednego i tego samego przez czas długi po wszystkich gazetach, uczyniło gazety nieciekawemi. Przyzwyczajenie jednak ciągnęło do nich wychodźców, – czytali – tylko ciekawość ich, trzymana podczas wojny w wielkiem na to co piszą natężeniu, po wojnie skierowała się na to jak piszą. A że obojętną dla Polaków było rzeczą, jak piszą Francuzi, Niemcy, Włosi, Anglicy, etc, zapragnęli więc dzienników polskich, sprowadzili gazety krajowe, polityczne i literackie, i z nich usiłowali rozwiązać sobie zagadnienie następujące:
– Jak też w kraju stoi duch polski: czy prosto, śmiało, z zaufaniem w siebie, w przyszłość narodu?… czyli też złamał się, upadł?… a jeżeli upadł, to na jak długo?…
Zagadnienie to – które rozwiązywać potrzeba było z cenzurowanych przez Moskali szpalt Gazety Warszawskiej, albo z osłonionych retorycznemi figurami kolumn Dziennika Literackiego, albo też z dyplomatyzującego Czasu – trudnem do rozwiązania było. Im jednakże było ono trudniejszem, tem mocniej interesowało, tem więcej godzin na wieczornych i nocnych rozmowach wychodźcom zabierało, tem wcześniej ich z Chateau des fleurs, od Bulbula i z Ameryki * ) do domu sprowadzało.
Do domu – polskich bowiem gazet nie było po kawiarniach tureckich. Każdy więc rzuciwszy pobieżnie okiem na francuzkie, na mieckie lub włoskie, spieszył do swoich któż przynosiły jeżeli nie wiadomości pomyślne, to coś nakształt powietrza ojczystego. Czytając jej jakoś się oddychało milej – czuło się, jakby duszą, było się w kraju, w gronie swoich, jakby słyszało się ich mowę i patrzało się na ich twarze niewolą zasmucone.
A gdy się czytanie kończyło, wszczynała się nigdy nieskończona o Polsce rozmowa.
Powtarzało się to co wieczora. W kraju, na męzkich ludzi dojrzałych lub młodzieży zgromadzeniach, rozmaite o rozmaitych często nie ze wszystkiem przyzwoitych rzeczach bywały -
* ) Nazwy kawiarń na Pera; Bulbul znaczy słownik.
rozmowy. Gadało się tam głównie dla zabicia czasu, gdy zaś gęby i języki głupstwami się sfatygowały, zabijało się czas (smutno wyznać!).. kartami. Tu na karty czasu nie starczyło, gadanin o głupstwach gdzie wcisnąć nie było, miejsce ich zastępowały opowiadania zaczerpnięte z osobistych tego lub owego wspomnień. Te często wesołe bywały, i tem weselsze, gdy udało się słuchaczom złapać opowiadacza na zbytecznem dodatkami przyozdabianiu powieści. Nie zawsze atoli potrzeba było dodatków i przyozdobień: rzecz sama przez się do wesołości pobudzała, każąc na chwilę zapominać Po niewesołem wygnańców położeniu osobistem… o smutnem rozwiązaniu kwestji wschodniej. Życie ich przeto splatało się ze smutku i wesela; smutek stanowił tło czarne, smętne, tajemnicze; chwile wesołe błyskały niekiedy, jak błędne na bagniskach ogniki.
W chwili, do której się początek opowiadania niniejszego odnosi, wygnańcy zgromadzili się w izbie największej. Było ich – nie wiem wielu, więcej jednak jak dziesięciu, mniej jak dwudziestu. Mógłbym ich po imionach i nazwiskach wymienić, i czytelnicy spotkaliby parę nazwisk znajomych, jeżeli nie osobiście, to z reputacji. Lecz dla łatwej do zrozumienia przyczyny, powstrzymam się od tego… Wymienię tylko nikogo niekompromitujące i ni – czyjej skromności nie obrażające imiona, i to nie wszystkie – a to (uprzedzam) nie dlatego aby noszące je osoby na powieściowe wykierować postacie, ale dlatego tylko, ażeby ulżyć pamięci, która mi je gwałtem na koniec pióra wpycha. Był tam dobrze już szpakowacizną, okryty, kochany i szanowany Franciszek, był brodaty, krępy Karol, był młodo po dziewiczodziecinneinu wyglądający Henryk, i wesoły, serdeczny, dziś już w grobie śpiący Włodzimierz, i Paweł i Adam, i dwóch Józefów i Teodor, i aż trzech Janów, z których jeden jest bohaterem naszym, i kilku innych jeszcze. O każdym z nich, dużo by do pisania było. O Franciszku, naprzykład: młodość jego, i najważniejszy onej epizod wojna 1831 roku, potem peregrynacje po Litwie i Żmudzi sród czyhającej na niego i na jemu podobnych moskiewskiej policji, dalej pobyt we Francji, emisarska wyprawa, wypadki i przejścia rozliczne. – Toż samo o Karolu, w powieści (n… b… prawdziwej) o którym osią była wojaczka w w. księztwie Poznańskiem, ów najważniejszy z czasów ostatnich naszego życia narodowego epizod. Toż samo o Henryku, Włodzimierzu, o każdym. Bodaj czy nie najciekawsze do opowiadania rzeczy byłyby o jednym z Józefów, ale trzeba było ukradkiem co on opowiadał spisywać – nie ręcząc za prawdziwość, a to z powodu nie – prawdopodobieństwa zdarzeń niektórych. Wszystko to jednak pominąć należy; życia tych łudzi nie należą do powieści naszej. Wspominam o nich dla tego, że powieść nasza śród nich punkt swój wychodni miała, czyli – alegorycznym wyraziwszy się sposobem – o nich się swoim środkowym punktem ciężkości oparła. Odkładając wszelako alegorje na stronę, przystąpimy do rzeczy: zdamy sprawę z jednego z emigracyjnych… wieczorów.
Usposobienie ogólne na dobry nastroiło się humor, było wesoło. Zkąd wziął się humor, dobry – to trudno wytłómaczyć by było. Wypłynął, jak – wedle poetycznego wyrazem chłopów ukraińskich – wypływa woda ze źrodła Każdy z przychodzących przychodził z uśmiechem na twarzy i z jakimś na końcu języka konceptem. Płomyk świecy jedynej blado świecił we mgle dymu tytoniowego, który na sinawo zafarbował atmosferę izdebna i przejrzystą zasłoną owiewał wychodźców twarze.
Większość wyżej po imionach wymienionych znajdowała się obecną. Brakowało tylko, Teodora i jednego z Janów, tego właśnie, z którym nie rozstaniemy się do końca ksiązki. Większość baraszkowała. Karol opowiadał o tem na Litwie polowaniu, na którem przejeżdżający koroniarz, zapytawszy dojeżdżacza "Kto poluje? i usłyszawszy w odpowiedzi szlacheckich litewskich nazwisk kilka, w niewiadomości swojej owe szlacheckie i chrześciańskie nazwiska wziął za nazwy psów i zgromił dojeżdżacza:
– Ja ciebie, durniu, nie o psy ale o panów pytam.
Opowiadanie o zdarzeniu tem obraziło jednego z Józefów. Uważał to za obrazę honoru narodowego, ów Józef Litwinem był – i byłoby się może na sucho nie obeszło, ów Józef nie pozwalał bezkarnie sobie w kaszę dmuchać – szczęściem i opowiadacz także Litwinem, i dotego sąsiadem, szkolnym i wojskowym kolegą, współwyznawcą jednych politycznych zasad i przyjacielem był. Można się więc obrazić, ale – nie gniewać było. Józef się zachmurzył i półgłosem nibyto cichą przestrogę wybąknął:
– Zły to ptak… I uciął.
– Który własne gniazdo kala – dokończył Karol.
Nachmurzona mina Józefa i przycisk, z jakim wymówił wyrazy początkowe przysłowia, które Karol dokończył, do większej jeszcze wesołości zgromadzenie pobudziły.
– Nie gniewaj się Józefie… – przemawiano do niego żartem.
– Gniewaj się… Obrazy płazem takiej puszczać nie można… Gdyby kto Galicję moją, tak sponiewierał, wyzwał bym go i naznaczył… – odezwał się Włodzimierz.
– Wyzwij Karola… – rzekł z Janów jeden.
– Będę tobie sekundował…
– A ja tobie…
– A ja świadkiem będę… – odzywali się gwarnie to ten, to ów, do Józefa i Karola.
– O!… ja bym się za Galicję upomniał… – dorzucił śród gwaru Włodzimierz.
– Galilejczyku! Judaszu!… – zawołał Józef. O Galileą byś się upomniał?… Czekaj!… Opowiemże ja ci o baronach, grafach, ritteracb i freiherach galilejskich, na ski się kończących… Zobaczymy co ty z tym fantem zrobisz!… Litewscy Szukszty i Pukszty niewinni, że się nazywają tak… jak ich nazwano; ale galicyjscy szlachcice winni, że uczciwe polskie nazwiska takiemi poopaskudzali dodatkami… Żaden Szukszta i Pukszta nie… jest ani baronem, ani grafem… A co!…
Józefowe a co! było dowodne i dobitne. Włodzimierz mógł na nie kominkiem tylko odpowiedzieć. Honor parafii jego w bardzo słabą i w bardzo niestety! niehonorową tknięty był stronę. Więc rzekł:
– Złatw-no się tej z Karolem pierwej… Kominek ten wszakże, którego celem było sprowadzenie kwestji na grunt litewski, nie powiódł się. Wszyscy po stronie Józefa stanęli;
gwarnie na barońską Galileę powstali; Włodzimierz w obronie jej stanąć nie mógł, i jakby dla wykonania na sobie samym wyroku, opowiedzieć musiał ze szczagółami… jak jakiś jego krewny blizki zrobił fiasco, starając się o tytuł grafa, zamiast którego dostała się mu baronia. Uciął jednak, uwagę od galicyjskiej parafii usiłował' odwrócić. Dla tego obsypywał Litwę przycinkami – zarzucając jej szczególnie nieznaczny na drodze cywilizacji postęp, i zarzuty swoje wspierając przykładami anegdotycznemi.
– A ów but – zawołał – w głębi Litwy znaleziony!…
– Co za but?… – zapytano.
– A ten, nad którym Litwini zastanawiali się, do czego by on służyć mógł:… jeden utrzymywał, że to jakaś do niewiadomego użytku forma, drugi, że to torba na krupy, trzeci, że instrument jakicheś praktyk czarodziejskich, aż ksiądz proboszcz wszystkim wytłómaczył, że to na siekierę futerał…
– To także od Karola wiadomość – odparł Józef – a Karol…
Tu urwał, jakby się za język ugryzł.
– Co, Karol?… Cóż masz Karolowi do zarzucenia? – poczęto się go dopytywać z pewnem na niego naleganiem.
Widząc zakłopotanie Józefa, i Włodzimierz silniej na niego natarł.
– No, cóż Karol?… czemuż nie dopowiadasz tego, coś na końcu języka miał'?…
A zmieniając ton z komiczno-nalegającego na komiczno-przycinkowy, dodał:
– A, Karol jajka w powietrzu z pistoletu kulą rozbija… Karol do asów trafia… Karol sorokowce z pomiędzy palców wystrzela…
– To i cóż z tego? – zagabnął Józef.
– To… – odrzekł Włodzimierz prędko, – że go się lękasz…
– Lękam się!… ja? – krzykaął Józef nie zupełnie już żartem. – Otóż powiem, że Karol… poeta; poecie zaś przytrafia się czasami…
Na Karola spojrzał i zaciął się.
Spojrzenie to i raptowne widziane zacięcie się, przez wszystkich, hucznym powitanemi zostały śmiechem. Jeden tylko Karol był milczący i poważny; gładził brodę; ale patrząc mu w oczy, można było w głębi ich dostrzedz uśmiechu ironicznego trochę.
– Nowa obraza! – wołał Włodzimierz – i to już osobista, tycząca się wyraźnie Karola, a za Karolem Henryka, a za Karolem i Henrykiem całego ludzi gatunku, do którego tyle i takich należy znakomitości: i wielki Adam i wielki Juljusz i…
Niewiadomo kogo Włodzimierz chciał jeszcze z wielkich owych wymienić. Mowę przerwał mu gwałtowny a ogólny wybuch śmiechu, powodem którego było to, że po imionach Adama i Juliusza usłyszano imię poety nieznanego światu, nieznanego Polsce – znanego wszakże wychodźcom naszym. Kto imię to wymówił, niewiadomo – zresztą, mniejsza o to. Dość, że wielkim, olbrzymim kontrastem, kontrastem zawierającym w sobie wszystkie śmieszności warunki, wydało się ono, obok imion wieszczów, do miana "wieszcz" posiadających prawo zupełne. Imię tego nieznanego światu ani Polsce poety, było Hilary.
Śmiano się. Spór i przymówki raptem ustały; nic nie było słychać tylko śmiech, podsycany wymawianym od czasu do czasu, przez tego lub owego, wyrazem Hilary.
– No… no… i czegóż się tu śmiać!… Wszak Hilaremu wolno być poetą; wszak on powiedzieć może o sobie: Ich singe wie der Vogel singt… Co komu do tego!…
Słowy temi mitygował Franciszek śmiech, który powoli ustawał, ustawał – i ustał – i ustąpił miejsca pogadance wesołej o Hilarym i o jego utworach poetycznych.
Bawienie się kosztem drugich, jest jednym z najmilszych przepędzania czasu sposobów. Używanym on jest' na całym świecie, przee wszystkich. Niektórzy mają go za złe – niz słusznie. Powstają na ogadywanie. Co ono komu szkodzi, zwłaszcza będąc tak jak jest, chlebem oddanym? Ogaduje Piotr Jana, i – w tejże samej chwili – Jan Piotra; ogadują Gawły Pawłów, Pawły Gawłów; niechże ogadujący i ogadani i słuchacze zejdą się ze sobą, ściskają się, jakby nic nie było. Bawią, się ludzie jedni kosztem drugich. Jestto tylko taki sposób wyrażena się: w istocie, nie kosztem drugich, ale swoim własnym każdy się bawi. Nic bowiem nie ma pewniejszego nad to, że ubliżenie wszelakie bezpośrednie czy pośrednie, wręczne czy ukośne, zwłaszcza, jeżeli jest niesłusznem (a do takich zwykle ogadywanie należy), całym ciężarem swoim na ogadującego spada. Są jednak ludzie, nastręczający sobą tyle i takiej do mówienia materji, że nie mówić o nich, a mówiąc nie śmiać się, a śmiejąc się nie bawić, nie można. Do rodzaju ludzi takich należał wspomniany Hilary.
Bawiono się nim. Opowiadano, o czem powszechnie wiedziano, o kontraście jego zewnętrzności z wewnętrznością; o bogactwie jego ciała i ubóstwie ducha. Poważny a głupi, było najtreściwszą definicją osoby jego, wzbudzającej szacunek wąsami, miną, spokojem wytrawności, pozorem istnie mężnym, połączonemi z błazenterją czynów i słów. Faktem najświeższym odnoszącym się do jego osoby, było odkrycie w nim manii wierszowania.
Hilary, zarobiwszy podczas wojny wschodniej kilka tysięcy franków, zamieszkał w jednej z najpiękniejszych okolic Konstantynopola, i urządził się, jak na poetę przystało. Sprawił sobie białą, fałdzista, drapującą się na postaci odzież, głowę nakrywał fezem greckim, mieszkanie przyozdobił w białe firanki i kotary, w zielone liście i różnobarwne kwiaty, i przepędzał' czas na samotnych przechadzkach i dumaniu. Nieraz można go było widzieć na jakiejś skale lub górze, zadumanego, z skrzyżowanemi na piersiach rękami, a wiatr igrał z połami jego paletotu i z kutasem feza. Nic on tem nikomu nie szkodził, tylko sobie: kilka tysięcy franków stanowiły resurs jego cały, który, bez pracy, starczyć mógł nie na długo: on bowiem, w poetycznem ustroniu swoim próżnował.
Ktoś z wychodźców naszych mówiąc o nim, zastosował do niego wyraz: "próżnuje"-.
– Gdzież on próżnuje!… – odparł jeden z Janów. – Kto wiersze pisze, ten nie próżnuje… Nie jest to praca dochody niosąca: przynosi sławę. Hilary więc, nie jak my zwyczajni ludzie dla dochodów, dla kawałka chleba, ale dla sławy praeuje..
– Gdzież tej pracy owoce? zapytał milczący dotąd Henryk.
– Ba! zachciałeś… – odpowiedział mu zapytany – żeby Hilary tak jak ty perły ciskał przed świnie… On perły dum swoich, których posiada plik ogromny, konserwuje dla potomności. Ta dopiero godnie je ocenić potrafi… My niegodni ukradkiem tylko coś o nich wiemy.
I opowiadał, jak przypadkiem wydostała się na świat oda, ale arcy-oda, o której słyszeli wszyscy prawie, nie wszyscy jednak ją znali.
– Cóż to za oda? jaki jej tytuł?…
– Oda na śmierć marszałka St. Arnaud.
– O!… – odezwało się razem głosów kilka. – Czy nie zawiera ta oda rekomendacji do piekła, na które trudno lepiej nad nieboszczyka zasłużyć?…
– Ale!… gdzież tam!… Luboć to pewne, że z rekomendacją taką do nieba nie wpuszczą…
– Cóż to za oda? – dało się słyszeć zapytanie, i stało się chórem nalegania, zwróconego na jednego z Janów, który odę ową na pamięć umiał.
– Mów!… deklamuj!… słuchamy!… Uciszyło się, i w ciszy następująca, patetycznie wygłoszona zabrzmiała poezja:
– Oda na śmierć marszałka St. Arnaud.
O wielki mężu, marszałku St. Arnaud! Wszystkie moję myśli około ciebie się garną.
W wielkiej bitwie, w której i ja byłem, pod Almą,
Okryłeś się zwycięstwa palmą.
Zrobiłeś plan, by Sewastopol zawojować,
Aleś umarł, i nikt nie umiał ciebie naśladować.
Przeszedłeś z północy na południe zatoki,
Przebyłeś bór ponury i nurt rzeki głęboki,
I właśnie w chwili, kiedy laur uwieńczyć miał twe czoło, Czarna śmierć cię porwała – i smutno na około,
I anieli do nieba ponieśli twoją duszę, A ja – śpiewać muszę…
Ostatnie "śpiewać muszę, " z taką jakąś elegiaeko-desperacko – komiczną patetyką było wymówione, że każdego raptem jakby załaskotało w najdelikatniejsze nerwy śmiechowe: do takiego wybuchu wesołości pobudziło. Śród śmiechu słyszeć się dawały wykrzykniki:
– Brawo!… brawissimo!… o to mi poeta!…
– Musi śpiewać!… Cha… cha… cha!… Któż go zmusza?…
– A to wybornie!…
– Najdoskonalszem jest to – mówił Włodzimierz, kiedy śmiech w części ustał – że Hilary jest jak najlepszego o sobie mniemania, że traktuje ludzi z góry, zwłaszcza zaś przez ramię spogląda na poetów, jakby miał ich za podrzędny łudzi gatunek, zasługujący zaledwie na… tolerancję…
– Nie dziw. jest to powszechną zarozumiałej głupoty cechą – ktoś się odezwał. I wszczęła się rozmowa, a raczej dyskuajs o zarozumiałości i głupocie, przerywana żartami, dowcipami i anegdotami, która się wiązała, jak girlanda z różnych kwiatów, ogrodowych, polnych i leśnych: wplątały się w nią i zdania wytrawne, naznaczone cechą światła rzetelnego i powiedzenia lekkie, zaprawne solą bądź miłego, łagodnego, bądź jadowitego dowcipu, i koncepta takie, jakie tylko w kordygardach pomiędzy żołnierzami uchodzą, i banialuki, których ni przypiąć ni przyłatać. Nie u wszystkich jednakowy porządek w głowach panował: to też do rozmowy stawał jak kto potrafił – ten mądrze, ów głupio, ale każdy szczerze – każdy, co w myśli to miał i na języku.
Rozmowa ciągnęła się długo, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, zawsze wesoło, gdy raptem, około dziesiątej wieczorem, przerwało ją wejście dwóch ludzi młodych.
Dwaj młodzi ludzie, których wejście przerwało pogadankę przyjacielską, byli ci sami, których brak w poprzednią zaznaczyłem rozdziale. Czytelnik, jeżeli ma pamięć dobrą, przypomni sobie, że po imieniu nazywali się oni Teodor i Jan – przypomni sobie także, że jeden z nich jest bohaterem powieści naszej.
Bohatera tego wymienię po nazwisku. Nazywa się on Jan Żabiński. Nazwisko jego, jak widzicie, nie zaleca się dźwięcznością brzmienia; niewiedzieć po jakiemu wyglądałyby przy niem owe opaskudzająee dodatki, o których w poprzednim mówiono rozdziale; pomimo to należy ono do szanowniejszych. Paprocki dwa razy je wymienia. Raz, pod klejnotem Rawicz, pisze: "We Wrocławiu na tumie opowieda epitaphium męża uczonego pod tym herbem: Daniel Zabiński, canonicus et physicns, integerrimo et enidito viro magistro Paulo Dethovi amico suo charo posuit obiit anno 1541. " Drugi raz, pod klejnotem Łodzią: "Dom Zabińskich starodawny i znaczny. " Nie jeden przeto graf i baron, bardziej zaś, nie jeden z mających do grafstwa i baroństwa pretensję, pozazdrościłby mu wspominku tego, o którym podobno bohater nasz ani wiedział. Mówię "podobno, " to bowiem pokaże się dopiero, kiedy czytelnik zapozna się z rodziną jego. Tymczasem, niech to będzie mimochodem powiedzianem, i niech tego czytelnik nie bierze w znaczeniu głównej bohatera naszego zalety, ani w znaczeniu rekomendacji, celem pozyskania dla niego względów szczególnych. Tuszę sobie, że nasz Jan czem innem względy sobie zaskarbić potrafi. Upraszam jednak czytelnika, aby zanotował sobie w pamięci to, że Paprotki o Żabińskich pisze.
Wychodźcy umilkli, gdy Teodor i Jan weszli. Oblicza ich spoważniały, żarty raptem ustały zdawało się jakby śród nich wionął jakiś duch.