- W empik go
Sprawa Sary - ebook
Sprawa Sary - ebook
Witold Wedler to prawie 40-letni, niespełniony zawodowo i prywatnie dziennikarz śledczy. Kiedy zapada na nietypowy rodzaj padaczki - podczas ataków zaczynają go dręczyć wizje z przeszłości - szef odsyła go na zwolnienie. Zamiast tego Witek jedzie do Brzezińca, miejscowości, w której jako dziecko spędził w 1993 roku ostatnie szczęśliwe wakacje. Sara była jego pierwszą miłością. On był ostatnią osobą, która widziała Sarę żywą. Co się stało z trzynastolatką? Została zamordowana, uciekła, a może... wciąż żyje? I kim jest tajemnicza Lena, która tak bardzo ją przypomina? Jedyną szansą na zamknięcie przeszłości jest rozwikłanie zagadki sprzed 27 lat.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-9148-1 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Droga z ośrodka wczasowego do leśniczówki w Brzezińcu, połatana smołą i żwirem, przypominała patchwork w różnych odcieniach szarości. Dziurawa, rozgrzana słońcem nawierzchnia parzyła nas w bose stopy. Wybraliśmy się po lody całą bandą: Tomek z małym Jackiem, czyli moi dwaj kuzyni, Fanga i ona. Sara.
Śmialiśmy się z jej sukienki: sztywnej, szeleszczącej, z mnóstwem falban i kokardek. Sara wyglądała w niej idiotycznie. Zupełnie jakby przyjechała na bal karnawałowy, a nie na wieś, gdzie dzieciaki co chwila wbiegały do jeziora, a potem suszyły się, leżąc na trawie.
Kiedy stałem za nią w kolejce do budki z lodami, miałem wrażenie, że jej sukienka pachnie jeszcze rozgrzanym żelazkiem. Widziałem, jak spod jasnego, wysokiego kucyka Sary spływa jej na plecy kropla potu. W tym odświętnym ubraniu, białych skarpetkach, lakierowanych sandałkach i gładkiej fryzurze nie pasowała do naszej czwórki. Nie pasowała do żadnego realnego miejsca, które znałem jako trzynastolatek.
Poruszała się jak baletnica. Wyciągnięcie ręki po szklankę czy talerz wyglądało jak przygotowanie do arabeski, a każdy krok – jak battement tendu. To ja pierwszy zacząłem za nią wołać „primadonna”. Oczywiście tylko po to, żeby choć omiotła mnie wzrokiem. Wcześniej nie wiedziałem, że spojrzenie dziewczyny może wywoływać gęsią skórkę.
Nie reagowała na nasze kpiny. Szła kilka kroków za nami, powoli i w skupieniu jadła swoje lody i podbiegała co jakiś czas tylko na tyle, aby nas nie zgubić. Celowo ciągnąłem się za kuzynami, żeby móc ją obserwować. Wiedziałem od Fangi, że Sara jest jej krewną i że razem ze swoją matką, Teresą, przyjechała do Brzezińca na dwa tygodnie. Zatrzymały się w starym drewnianym domu letniskowym, nazywanym przez wszystkich chatką.
Fanga naprawdę miała na imię Iza i była lokalsem. No, prawie, bo mieszkała w oddalonych o dziesięć kilometrów Prabutach, ale wakacje spędzała u dziadka w Brzezińcu, więc znaliśmy się od dawna. Na swoją ksywę zasłużyła kilka lat wcześniej, gdy przywaliła w nos gówniarzowi, po tym jak podniósł jej spódniczkę.
Sara przystanęła na środku drogi, którą wracaliśmy do domu, mrużyła oczy przed palącym słońcem i próbowała opanować wargami cieknącą po jej rękach śmietankową maź. Włosy zwijały jej się na karku w wilgotne języki, białe skarpetki oblepił kurz. Pochylała się do przodu, aby słodycz, która dawno wymknęła się spod kontroli, nie kapnęła na sukienkę. Udawałem, że robię to samo, usiłując ją rozśmieszyć, ale Sary wcale to nie bawiło. Była coraz bardziej zdenerwowana i wydawało się, że jeśli zaraz nie opanuje kapiących na sukienkę lodów, wybuchnie płaczem. Za to Fanga obserwowała tę scenkę z wyraźnym politowaniem.
– Nie bądź mazgajem, zaraz to sobie wypierzesz – powiedziała z irytacją i przewróciła oczami.
Wtedy podjechał samochód. Usłyszałem trzaśnięcie drzwi i szybkie, zdecydowane kroki Teresy.
Kobieta minęła mnie bez słowa, podeszła do córki, wyjęła jej z dłoni resztki słodkiego wafelka i rzuciła na ziemię, jakby to był papierek po cukierku. Wzięła Sarę za rękę i zaprowadziła do auta. W jej ruchach nie było zdenerwowania, tylko dokładność i stanowczość. Zanim ruszyły, Sara spojrzała na mnie przez szybę – i znowu roztopiłem się jak lody, które spływały u moich stóp białą strużką po żwirze.
* * *
Leśniczówka była dużym, około stuletnim domem o grubych, pomalowanych na biało murach i spadzistym dachu, pod którym mieścił się ogromny strych. Cały parter zajmowała część mieszkalna. Z umiejscowionego centralnie ganku wchodziło się po schodkach do niewielkiej sieni. Po lewej znajdowały się drzwi do mieszkania leśniczego, Romka Szczygła, z którym moi rodzice znali się od studiów. Drzwi po prawej prowadziły do dwóch osobnych pokoi. W jednym spali rodzice, w drugim ja i moi kuzyni, których zwykle zabieraliśmy ze sobą na wakacje. Korzystaliśmy z kuchni leśniczego. Stał w niej wielki piec z zielonych kafli. Jego obsługa nie sprawiała mamie żadnego problemu. Lubiłem patrzeć, jak otwiera małe żeliwne drzwiczki, za którymi tańczył ogień, jak sprawnie zdejmuje i nakłada pogrzebaczem fajerki. Oprócz pieca w kuchni był jeszcze biały kredens z przeszkloną nadstawką i okrągły stół, przy którym jadaliśmy w razie niepogody. Zawsze gdy przyjeżdżaliśmy do leśniczówki na dłużej, mama przejmowała w tym królestwie rządy. Najpierw robiła porządek w szafkach, na półkach i w szufladach, a kiedy wszystko znajdowało się już w wyznaczonym przez nią miejscu, całymi dniami przygotowywała przetwory i robiła zapasy, zupełnie jakby leśniczy miał sobie bez nich nie poradzić przez kolejny rok.
Zza leśniczówki razem z ciemnym dymem docierał na podwórze zapach wędzonych węgorzy. Złowiliśmy je razem z tatą poprzedniego wieczora w brzezinieckim jeziorze, a potem umieściliśmy w prowizorycznej wędzarni, zrobionej z metalowej beczki. Ojciec krzątał się wokół niej, pilnując odpowiedniej temperatury.
Gotowe ryby kładł na długim, nakrytym kraciastą ceratą stole pod akacją, który razem z leśniczym przynieśli tu pod koniec czerwca. W stodole zmontowali też z desek dwie długie ławy i od tej pory jadaliśmy głównie na dworze. W weekendy obiady przeciągały się do kolacji, a kolacje zamieniały w posiadówki do późnej nocy. Czasem dołączali do nas letnicy z okolicznych domków albo jacyś znajomi rodziców czy pana Romka, którzy wpadli tylko na chwilę nad jezioro, ale zasiedzieli się, zachęceni donoszonym jedzeniem i samogonem. Stali mieszkańcy Brzezińca odwiedzali nas rzadziej, zjawiali się właściwie tylko z konkretną sprawą, na przykład gdy chcieli pożyczyć pług albo kosiarkę, ale najczęściej po to, żeby zadzwonić, bo jedyny telefon we wsi znajdował się właśnie w leśniczówce.
Mama i Teresa wyniosły z kuchni naczynia i zaczęły rozkładać je na stole. Rozmawiały ściszonymi głosami, ale i tak słyszałem je z ganku leśniczówki. To było moje strategiczne miejsce – siadałem zwykle na najwyższym stopniu i miałem widok na całe podwórko oraz chatkę, w której mieszkała Sara. Czasem migał mi za firanką jakiś cień. Nie miałem pewności, że to ona, ale na tę myśl w moim ciele pojawiało się przyjemne napięcie, które rosło jeszcze bardziej, kiedy drzwi chatki się otwierały. Uciekałem wtedy wzrokiem i udawałem, że bawię się z Zorką, skundlonym posokowcem leśniczego.
– To dobry chłopak, tylko potrzebuje trochę kobiecego ciepła, wtedy się otworzy… – dobiegł mnie głos mamy.
Na początku byłem przekonany, że mówi o mnie, i poczułem zażenowanie. Sam nie rozumiałem do końca tego, co się ze mną działo. Jeszcze rok, dwa lata temu najchętniej bym się od niej nie odklejał, ale teraz czułość matki mnie irytowała. Uciekałem z krzykiem, kiedy próbowała mnie przytulić albo pocałować przy innych ludziach, drażnił mnie nawet fakt, że bawi ją moja reakcja.
– Zamknął się w sobie po odejściu Madzi, kiedyś taki nie był… – kontynuowała matka i zrozumiałem, że mówi o Romku Szczygle, który rozwiódł się trzy lata wcześniej. – Najwyższy czas, żeby kogoś sobie znalazł. Mówię ci, Tereniu, łączy was więcej, niż ci się zdaje.
Usłyszałem wibrujący śmiech Teresy. To był bardzo przyjemny dźwięk, mimo że pobrzmiewała w nim nutka goryczy.
– Nie wiem… Ja nikogo nie szukam, nie mam na takie rzeczy czasu.
– Nie możesz żyć tylko dzieckiem i pracą, musisz pomyśleć o sobie.
– I dlatego właśnie nie myślę o mężczyznach. Zresztą… co mnie jeszcze może spotkać dobrego, stara baba jestem.
To była oczywista kokieteria, wyczuwalna nawet dla takiego szczeniaka jak ja. Nie wiedziałem, ile lat miała Teresa, równie dobrze mogło to być trzydzieści trzy, jak i trzydzieści osiem. W każdym razie porażała urodą. Wysoka, wiotka, o długich nogach, miała pięknie skrojone usta o wyraźnym, charakterystycznym kształcie, który później zauważyłem u francuskiej aktorki Juliette Binoche. A także niewiarygodnie równe i białe zęby, jakich wówczas nie widywało się nawet u amerykańskich gwiazd. Nie było chyba nic bardziej czarującego od jej uśmiechu. No może oczy, zamyślone, przezroczyste jak woda. Jej twarz jednak nie była łagodna i kojąca jak u mojej matki, ale chłodna i nieprzenikniona, nawet wtedy, gdy słodko się do mnie uśmiechała.
– Synek, skocz po pomidory, co? – Ojciec wyrósł nagle za murkiem, o który się opierałem.
– Masz na imię Witold, tak? – zagadnęła mnie Teresa, kiedy wziąłem ze stołu miskę i ruszyłem w stronę szklarni. – Twoja mama mówiła, że sam złowiłeś te wszystkie ryby…
– Z tatą… – bąknąłem. Nie byłem pewien, czy w jej głosie słyszę autentyczne uznanie, czy się ze mnie naigrywa.
– Tylko tata i tata – przedrzeźniała mnie matka żartobliwym tonem. Próbowała zmierzwić mi włosy, ale się odsunąłem. Wzruszyła ramionami. – Kiedyś tylko mamusia, a teraz za ojcem w ogień by poszedł. Taka faza, co zrobić. Ech… podziwiam cię – zwróciła się znowu do Teresy. – Że tak dajesz sobie radę ze wszystkim sama.
Wzrok obu kobiet powędrował w kierunku Sary, która leżała na kocu pod wierzbą i czytała książkę. Miała na sobie wciąż ten sam sztywny strój co rano i na nowo uczesane włosy.
– Masz szczęście, że twój syn jest taki samodzielny – stwierdziła Teresa i posłała mi kolejny oślepiający uśmiech.
– Sara, może pomożesz Witkowi? – zaproponowała mama. – Weźcie jeszcze trochę ogórków na sałatkę.
– Pobrudzi się… – stwierdziła Teresa.
– To może niech się przebierze. Śliczna ta sukienusia, ale pewnie trochę niewygodna.
Mama była uosobieniem łagodności i życzliwości, dla wszystkich chciała dobrze, opatrzyłaby rany swojemu największemu wrogowi, może dlatego ukłuło mnie, że Teresa krzywo na nią spojrzała. A właściwie z urazą, jakby usłyszała coś, co zraniło jej uczucia.
– Nosiłam ją kiedyś, jak byłam w wieku Sary. To była moja ulubiona letnia sukienka – wyjaśniła Teresa, a potem krzyknęła do córki: – Leć się przebrać!
Sara zniknęła w chatce i wróciła po kilku minutach w czarnych tenisówkach, żarówiasto żółtej koszulce pociętej u dołu na frędzle i kolażówkach z lycry. Miała chude, nieopalone nogi.
Szklarnia mieściła się w dalszej części ogromnego ogrodu, który oddzielał leśniczówkę od jezdni. Pomidory, w czterech równych rzędach, pięły się do góry podwiązane mocnymi sznurkami. Krzaki były tak gęste, że mogłoby się w nich ukryć małe dziecko. Kiedy weszliśmy do środka, uderzyło w nas gorące powietrze o słodko-cierpkim zapachu dojrzewających owoców. Uwielbiałem ten zapach.
– Nie lubię pomidorów – stwierdziła Sara.
– No co ty? – palnąłem jak idiota i od razu spiekłem raka. – Nawet zupy pomidorowej?
– Zupę tak. Surowe są obrzydliwe.
– A co lubisz? – Wciąż byłem zażenowany, ale nie potrafiłem wymyślić bardziej elokwentnego pytania. Obecność Sary paraliżowała moje zwoje mózgowe.
– Hm… Papierówki.
– Na polu za waszą chatką rośnie stara jabłoń. Nie jadłem lepszych papierówek. Jak chcesz, to możemy potem pójść.
– Dobra – zgodziła się.
Staliśmy w zielonym gąszczu, kilkanaście centymetrów od siebie. Dopiero teraz zauważyłem, że pergaminowa skóra Sary była oprószona jasnymi piegami. Jedna z plamek, szczególnie charakterystyczna, bo idealnie okrągła, znajdowała się na krawędzi górnej wargi. Nie mogłem przestać się jej przyglądać. Chyba zawstydziłem Sarę tym gapieniem się, bo odwróciła się ode mnie.
– Twój tata przyjedzie na weekend? – wypytywałem.
– Mój tata nie żyje. – Sara powiedziała to tym samym obojętnym tonem, którym wcześniej poinformowała, że nie lubi pomidorów. Za to ja speszyłem się za nas dwoje.
– Sorry… to znaczy przykro mi.
– Nie znałam go – wyjaśniła. Najwyraźniej uznawała to za wystarczający powód, dla którego jej nie było tak bardzo przykro. – Umarł, zanim się urodziłam.
Rozkojarzony, przypadkowo dotknąłem wśród liści jej palców. Były chłodne. Sara natychmiast odsunęła się ode mnie.
– Nie możesz jeść lodów czy co? – zagadnąłem znowu, chyba tylko po to, żeby ją zatrzymać.
Odwróciła się do mnie, ale wzrokiem błądziła po szklarni, jakby sama moja obecność ją irytowała, nie mówiąc o głupich pytaniach, które zadawałem.
– Mama nie chce, żebym się przeziębiła.
Myślałem tylko o tym, co przypominają mi jej tęczówki, ale przychodziły mi do głowy tak żenujące porównania jak leśny staw albo zachmurzone niebo.
– Jest lekarką. Pediatrą. Wiesz, kto to pediatra?
– Wiem, nie jestem debilem – wypaliłem, choć w tamtym momencie sam o sobie miałem nie najlepsze zdanie. – Leczy dzieci?
– Tak. W szpitalu w Kwidzynie.
– Mieszkacie w Kwidzyniu?
– W jakim Kwidzyniu? W Kwidzynie! – Zaczęła się śmiać. – Mówisz w dupie czy w dupiu?
Spaliłem się ze wstydu, choć jeszcze kilka godzin wcześniej to ja kpiłem z niej. Sara patrzyła na mnie pobłażliwie.
* * *
Mama wręczyła nam oczyszczone papierowe torebki po mące i wysłała nas po jasnotę, która rosła przy plaży Solimowskich. To była zwykła dzika plaża nad jeziorem, mieściła się najbliżej leśniczówki – wystarczyło dojść do końca piaszczystej drogi i minąć skrzyżowanie z jezdnią. Nie należała wcale do Solimowskich, ale ponieważ znajdowała się na wysokości ich gospodarstwa, właśnie tak ją nazywaliśmy. W linii prostej była oddalona od leśniczówki o jakieś czterysta metrów, ale Teresa i tak wahała się, czy puścić z nami Sarę.
– No przecież nie będzie siedziała cały czas na podwórku – stwierdziła mama. – Tereniu, wieś to idealne miejsce dla dzieciaków. Jezioro, las, pola… tyle przestrzeni do zabawy.
Słowa mamy wywoływały chyba skutek odwrotny do zamierzonego, bo między brwiami Teresy zaczęła rysować się bruzda.
– Może pójdę później z nimi… – zaproponowała.
– No coś ty! – wykrzyknęła mama. – Poradzą sobie. Ty mi lepiej pomóż oczyścić te kurki. Zobacz, ile tego, nie obrobię sama, a chciałam dziś wszystko zamarynować.
– Tylko nie odchodź nigdzie dalej. – Teresa zwróciła się w końcu do córki. – Tak żebym cię stąd widziała.
Przysłuchujący się tej wymianie zdań Tomek parsknął śmiechem i ruszył w kierunku bramy. Poszliśmy za nim.
Wzdłuż jezdni biegł rów, który po nocnych ulewach zamienił się w spore bagienko. Mokra czarna ziemia lśniła w słońcu. Trawiastą część plaży za rowem porastał kobierzec niezapominajek, dalej panoszył się łopian o liściach tak rozłożystych, że czułem się wśród nich jak Guliwer w krainie gigantów.
– Nie jedz tego, tylko zbieraj! – pouczył brata Jacek.
Tomek wyrywał spod listków białe kapturki jasnoty i wysysał z nich słodki nektar.
– A to, co to jest? – zapytał Tomek, pokazując nam garść pełną małych czarnych kulek. Zanim wepchnął ją do ust, Sara skoczyła do niego i strzeliła mocno po łapach, tak że zaczął płakać. Kulki poleciały na trawę.
– Głupi! – zbeształa go, kiedy złożył buzię w podkówkę. – Właśnie uratowałam ci życie. To wilcze jagody! Jeśli zjesz choć cztery kuleczki, to umrzesz w męczarniach. Najpierw słońce zacznie cię razić, tak że nie wytrzymasz, będziesz marzył tylko o tym, żeby schować się pod ziemią. Potem przestaniesz nas poznawać. Nie poznałbyś nawet swojej mamy, gdyby tu stanęła. Dostaniesz przeraźliwej gorączki i będziesz rzucać się w drgawkach na trawie, a my ci nie pomożemy, bo zaczniesz skakać na nas w szale jak wściekły pies! Nie wydusisz z siebie nawet jednego słówka… aż w końcu, dysząc i majacząc, z suchymi ustami, targany torsjami, sczeźniesz! – gruchnęła Sara. Była z siebie bardzo zadowolona.
– Co to jest torsjami? – zapytał Jacek, kiedy trochę go odetkało po wysłuchaniu tej iście teatralnej kwestii.
– Torsje. Wymioty – odpowiedziała z wyższością.
– A sczeźniesz?
– Ty byś sczezł. Czyli byś umarł.
– Nikt tak nie mówi. – Jacek wzruszył ramionami, ale wytarł dokładnie dłoń po wilczych jagodach.
– W książkach tak piszą. Nie znasz jeszcze wieeeeelu słów.
– Po co znać takie głupie słowa?! – zaśmiał się Jacek, a Sara przewróciła oczami.
Tomek zaproponował, żebyśmy wracali przez tor przeszkód. Nazywaliśmy tak powalone drzewo, które leżało na plaży, odkąd pamiętałem. Jego pień porastał gruby mech, więc zwykle zdejmowaliśmy buty, bo boso łatwiej było się go uczepić i nie spaść. Dodatkowe utrudnienie stanowiło poletko pokrzyw, w które można było wpaść w razie utraty równowagi. Zabroniliśmy Jackowi wchodzić na drzewo, ale się uparł. Szedłem za nim, żeby w razie czego go asekurować. Mech był tego dnia suchy, nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że wątły pień zacznie się chybotać pod ciężarem czterech osób. Wcześniej wchodziliśmy na drzewo pojedynczo albo po prostu trochę przytyliśmy od ostatniego lata. Udało nam się z Jackiem dobiec do końca i zeskoczyć na trawę, kiedy usłyszeliśmy krzyk Tomka. Leciał na ziemię, a w ostatnim odruchu pociągnął za sobą Sarę. Oboje upadli w gąszcz pokrzyw. Jacek próbował się podnieść i nie przestawał się drzeć. Wszedłem z powrotem na pień, żeby ich stamtąd jakoś wyciągnąć. Do dziś pamiętam twarz Sary w tamtej chwili. Była wykrzywiona z bólu, a jednocześnie maksymalnie skupiona. Sara miała zaciśnięte oczy i usta, ale nie wydobyła z siebie nawet cichego jęku. Zupełnie jakby się stamtąd teleportowała. Uciekła z własnego ciała.