Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sprawiedliwie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprawiedliwie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 247 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPRA­WIE­DLI­WIE

wy­daw­nic­two Ty­go­dni­ka Il­lu­stro­wa­ne­go

War­sza­wa, ul. Zgo­da 12

WY­DAW­NIC­TWO TY­GO­DNI­KA ILU­STRO­WA­NE­GO WAR­SZA­WA, UL. ZGO­DA 12.

WŁA­DY­SŁAW ST. REY­MONT

SPRA­WIE­DLI­WIE

Wszel­kie pra­wa prze­dru­ku i prze­kła­du za­strze­żo­ne.

Druk.J. Raj­skie­go w War­sza­wie, ul. Cia­sna 5 (przy Św.-Jer­skiej.

I.

Noc była przed­wio­sen­na mar­co­wa, noc peł­na desz­czów, zim­na i wi­chrów.

Lasy sta­ły po­kur­czo­ne i odrę­twia­łe, prze­mok­nię­te do szpi­ku; chwi­la­mi wstrzą­sał nie­mi dreszcz lo­do­wa­ty, bo się trzę­sły fe­brycz­nie i jak­by trwo­gą ogar­nię­te roz­wi­ja­ły ga­łę­zie, otrzą­sa­ły się z wody, szu­mia­ły po­nu­ro, za­czy­na­ły siec ciem­no­ści i osza­la­łe bó­lem mar­z­nię­cia – wyły dzi­ką pieśń ka­to­wa­nych bez­li­to­śnie.

Chwi­la­mi po­la­ty­wa! mo­kry śnieg i jak­by przy­ci­szał wszyst­ko i mro­ził, że lasy mil­kły i opusz­cza­ły się bez­wład­nie i ci­chły–tyl­ko wskroś mro­ków, wskroś puszcz, wskroś tych pni po­tęż­nych, onie­mia­łych na­gle, wlókł się ja­kiś ci­chy a bo­le­sny jęk, lub zry­wał się ostry, prze­ra­ża­ją­cy krzyk mar­z­ną­ce­go pta­ka i su­chy trzask spa­da­ją­ce­go po ga­łę­ziach cia­ła.

To znów przy­cho­dził wiatr, milcz­kiem czoł­gał się w ciem­no­ściach i rzu­cał z fur­ją na lasy, wil-got­ne­mi kła­mi wże­rał się w głę­bię, to­pił śnie­gi, ob­ry­wał ga­łąz­ki, ła­mał gę­ste pod­szy­cia i z wy­ciem trium­fu ta­rzał się po po­la­nach i mio­tał bo­rem, jak­by kępą trzcin wiot­kich – a wte­dy z głę­bin nocy, z tych prze­ra­ża­ją­cych pu­stek prze­strze­ni, wy­czoł­gi­wa­ły się ogrom­ne, brud­ne chmu­ry, po­dob­ne do roz­wi­chrzo­nych, a prze­gni­łych sto­gów sia­na, opa­da­ły na lasy, cze­pia­ły się wy­nio­sło­ści, okrę­ca­ły po­dar­te-mi strzę­pa­mi drze­wa, du­si­ły je w ohyd­nym uści­sku i mży­ły zim­nym, nie­ustan­nym desz­czem, prze­ni­ka­ją­cym na­wet ka­mie­nie.

Noc była strasz­na: dro­gi pu­ste i za­la­ne bło­tem, po­mie­sza­nem z reszt­ka­mi śnie­gów; wsie ci­che, jak­by wy­mar­łe, pola mar­twe, sady bez­list­ne i po­kur­czo­ne, rze­ki w kaj­da­nach lo­dów – nig­dzie czło­wie­ka, nig­dzie gło­su ży­cia–jeno ogrom­ne kró­lo­wa­nie nocy.

W jed­nej tyl­ko karcz­mie Przy­łęc­kiej bły­ska­ło małe świa­teł­ko.

Karcz­ma sta­ła wśród la­sów, na roz­dro­żu; poza nią, na zbo­czu góry, ma­ja­czy­ło kil­ka cha­łup, a do­oko­ła stał po­tęż­ny, czar­ny bór.

Ja­siek Win­cio­rek wy­su­nął się ostroż­nie z gąsz­czów na dro­gę i, doj­rzaw­szy mi­go­cą­ce świa­teł­ko, chył­kiem pod­szedł do okna. Dłu­go stał bez­rad­nie, roz­glą­dał się po wnę­trzu karcz­my, na­słu­chi­wał, to rzu­cał str­wo­żo­ne spoj­rze­nia do­ko­ła, nie wie­dział, co po­cząć;–bał się wszyst­kie­go tak, że się już cof­nął od okien, już zro­bił kil­ka kro­ków ku la­som, ale za­wiał wiatr i ta­kiem zim­nem go prze­jął, iż chło­pak za­czął się trząść w so­bie, więc się za­wró­cił, prze­że­gnał i wszedł do karcz­my.

Karcz­ma była wiel­ka; czar­ny pu­łap wi­siał nad gli­nia­ną pod­ło­gą i przy­ci­skał po­krzy­wio­ne ścia­ny odar­te z wap­na, prze­cię­te dwo­ma okien­ka­mi na­wpół ośle­płe­mi, za­pcha­ne­mi sło­mą.

Na­wprost okien, za gru­bą drew­nia­ną kra­tą stał szynk­was, bo­kiem przy­par­ty do wiel­kich be­czek, na któ­rych kop­ci­ła się czer­wo­na­wo lamp­ka naf­to­wa. Izbę za­le­gał gę­sty mrok, roz­świe­tla­ny bły­ska­mi ognia, do­ga­sa­ją­ce­go na wiel­kim, sta­ro­świec­kim ko­mi­nie, przy któ­rym roz­ło­ży­ła się ja­kaś para dzia­dow­ska. W dru­gim ką­cie, pra­wie ciem­nym, ma­ja­czy­ło kil­ka­na­ście osób, zbi­tych w kupę i coś ta­jem­ni­czo szep­czą­cych. Przed szynk­wa­sem sta­ło dwóch chło­pów; je­den ści­skał bu­tel­kę w gar­ści, a dru­gi pod­sta­wiał kie­li­szek, prze­pi­ja­li gę­sto do sie­bie i ki­wa­li się sen­nie.

Tłu­sta, czer­wo­na dziew­ka chra­pa­ła za kra­ta­mi, opar­ta o becz­ki.

Za­pach wód­ki, po­mie­sza­ny z za­pa­chem roz­mię­kłej gli­ny i prze­mok­nię­tych szmat, roz­włó­czył się po karcz­mie.

Chwi­la­mi taka ci­sza opa­da­ła na izbę, że sły­chać było szum lasu, brzę­cze­nie desz­czu po szy­bach i trzask świer­ko­wych ga­łą­zek w ko­mi­nie, a wte­dy ni­skie drzwi, ukry­te za kra­ta­mi, otwie­ra­ły się ze skrzy­pem i wy­glą­da­ła z nich sta­ra, siwa gło­wa Żyda, ubra­ne­go w mo­dli­tew­ne sza­ty i śpie­wa­ją­ce­go pół­gło­sem; a za nim ja­śnia­ła oświe­tlo­na świecz­ka­mi izba, z któ­rej, ra­zem z sza­ba­so­we­mi za­pa­cha­mi, bu chał przy­ci­szo­ny od­głos mo­no­ton­nych, smut­nych śpie­wów.

Ja­siek wy­pił kil­ka kie­lisz­ków je­den po dru­gim i gryz! za­pa­mię­ta­le su­che, za­ple­śnia­łe buł­ki, cią­gną­ce się w zę­bach jak rze­mień, prze­gry­za­jąc je śle­dziem i pil­nie ba­cząc na drzwi, to na okno, a jesz­cze pil­niej ło­wiąc wszyst­kie szem­rzą­ce w karcz­mie gło­sy.

– Że­nić, nie psie­kur­ki, że­nił się nie bede!– krzyk­nął na­raz chłop, trza­snął bu­tel­ką o szynk­was i splu­nął aż na ple­cy dzia­da, sie­dzą­ce­go przy ko­mi­nie.

– A że­nić się mu­sisz, abo pie­nią­dze od­dać! – szep­nął dru­gi.

– Lo­bo­ga, tyla pi­nin­dzy! Jew­ka, kwa­ter­kę śpri­tu, ja pła­cę!

– Pie­niądz wiel­ga rzec – baba więk­sza…

– Nie, psie­kur­ki, że­nił się nie będę, wy­prze­dam się, za­po­ży­czę, pie­nią­dze od­dom, a że­nił się nie będę z tą za­po­wie­trzo­ną.

– Na­pij­no się do mnie, An­tek, coć rzek­nę…

– Już wy mnie nie ocy­ga­ni­cie. Pe­dzia­łem nie, to nie, a jak co–to uciek­nę choć­by do Bre­zyl­ji, ano, z tymi ludź­mi, na kraj świa­ta…

– Głu­piś! na­pij­no się do mnie, An­tek, coć rzek­nę…

Prze­pi­li do sie­bie po razy kil­ka i za­czę­li ca­ło­wać się na­prze­mian i zmil­kli, bo dziec­ko za­pła­ka­ło w dru­gim ką­cie, a po­mię­dzy ci­cho i trwoż­nie sie­dzą­cą gro­ma­dą ruch się ja­kiś zro­bił.

Wy­so­ki, su­chy chłop wy­nu­rzył się z ciem­no­ści i wy­szedł z karcz­my.

Ja­siek przy­su­nął się do ognia, bo ziąb go przej­mo­wał do ko­ści, śle­dzia na­dział na pa­tyk i za­czął go przy­pie­kać na wę­glach.

– Od­suń­cie-no się ździeb­ko – szep­nął do dzia­da, któ­ry bose nogi trzy­mał na tor­bach, a choć był cał­kiem śle­py, su­szył przy ogniu prze­mok­nię­te onu­ce i wciąż po­ci­chu roz­ma­wiał z babą, za­ję­tą przy­go­to­wy­wa­niem ja­dła i do­kła­da­niem ga­łą­zek pod de­na­rek, na któ­rym stał gar­nek.

Jaś­ko­wi cie­plej się zro­bi­ło, a z jego ka­po­ty szła para jak­by z ce­bra z go­rą­cą wodą.

– Nie­zgo­rzyś­ta zmię­kli! – szep­nął dziad, po­cią­ga­jąc no­sem.

– Prze­cie – szep­nął i drgnął gwał­tow­nie; drzwi skrzyp­nę­ły, ale to wszedł ten chu­dy chłop i za­czął coś pół­gło­sem opo­wia­dać gro­ma­dzie, ku-pią­cej się do nie­go.

– Nie wie­cie, kto to?–szep­nął Ja­siek, trą­ca­jąc dzia­da w rękę?

– Tam­te! a kto? Głu­pie, jadą do Bra­zyl­ji – od­rzekł, splu­wa­jąc.

Ja­siek już się nie ode­zwał, su­szył się i raz po raz wo­dził ocza­mi po karcz­mie, po lu­dziach, któ­rzy, tar­ga­ni ja­kimś nie­po­ko­jem, to mó­wi­li co­raz gło­śniej, to mil­kli na­gle i co chwi­la któś z nich wy­cho­dził z karcz­my i po­wra­cał na­tych­miast.

Z al­kie­rza sze­rzy­ły się co­raz mo­no­ton­niej gło­sy śpie­wów, aż ja­kiś wy­chu­dzo­ny pies wy­peł­znął skąd­ciś do ognia i za­czai war­czeć na dzia­dów. Do­stał ki­jem, aż za­sko­wy­czał z bólu, po­ło­żył się na środ­ku izby i ża­ło­snym, głod­nym wzro­kiem pa­trzył na parę uno­szą­cą się nad garn­kiem.

Jaś­ko­wi było co­raz cie­plej, zjadł śle­dzia i resz­tę bu­łek, ale rów­no­cze­śnie po­czuł, że jeść chce mu się te­raz jesz­cze sro­żej. Ob­ma­cał kie­sze­nie dro­bia­zgo­wo i nie zna­la­zł­szy ani gro­sza, sku­lił się tyl­ko i bez­myśl­nie za­pa­trzył w gar­nek i w czer­wo­ne pło­my­ki ognia.

– Chce się wam jeść, co? – za­gad­nę­ła baba po chwi­li.

– I… ździeb­ko mi ta w brzu­chu kru­czy…

– Kto to?–za­py­tał dziad po­ci­chu ko­bie­ty.

– Nie bój się, nie da ci zło­tów­ki, abo i gro­si­ka… – mruk­nę­ła zło­śli­wie…

– Go­spo­darz?

– Taki, jak i ty, ze świa­ta! – szep­nę­ła, zdej­mu­jąc gar­nek z de­nar­ka.

– Ino lu­dzie do­bre są ze świa­ta… zwierz, abo dru­ga świ­nia ze chli­wa… Hę?… – sztur­gnął Jaś­ka ki­jem.

– Praw­da, praw­da – od­po­wie­dział chło­pak bez­myśl­nie.

– Coś ma­cie na wąt­piach, tak miar­ku­ję… – szep­nął dziad po chwi­li.

– A bo­gać tam nie mam…

– Pan Je­zus za­wz­dy ma­wiał: ia­keś głod­ny – jedz; ja­keś spra­gnio­ny–na­pij się, a ja­keś cierz­pią-cy–nie ga­daj!

Ja­siek­pod­niósł znę­ka­ne, peł­ne łez oczy na dzia­da.

– Zjedz­cie ździeb­ko, dzia­dow­ska to po­tra­wa, ale wam pun­dzie na zdro­wie, zjedz­cie… – pro­si­ła baba, na­le­wa­jąc mu spo­ią por­cję na ja­kąś sko­ru­pę. Wy­cią­gnę­ła z tor­by ka­wał ra­zo­we­go chle­ba i pod­su­nę­ła nie­znacz­nie, a po­tem, gdy się do ja­dła przy­su­nął bli­żej, kie­dy uj­rza­ła jego twarz strasz­nie wy­nędz­nia­łą, sza­rą i jak­by odar­tą z cia­ła, tknę­ła ją taka li­tość, że wy­do­by­ła ka­wał kieł­ba­sy i po­ło­ży­ła mu na chle­bie.

Ja­siek oprzeć się gło­do­wi nie mogł, ani za­pro­sze­niom, więc jadł łap­czy­wie, rzu­ca­jąc od cza­su do cza­su ja­kąś kość psu, któ­ry się przy­czoł­gał do nie­go i pa­trzył pro­szą­co.

Dziad słu­chał dłu­go, a po­tem, gdy i jemu baba we­tknę­ła w garść gar­nek, pod­niósł łyż­kę do góry i rzekł uro­czy­ście:

– Jedz­cie, czło­wie­ku. Pan Je­zus po­wie­dział: dasz bied­ne­mu grosz, to ci dru­gi odda dzie­siąt­ką… Jedz­cie z Bo­giem, czło­wie­ku…

Je­dli w mil­cze­niu.

A w prze­stan­ku dziad otarł rę­ka­wem usta i po­wie­dział:

– Trzech rze­czy po­trza, żeby ja­dło po­szło na zdro­wie: go­rzał­ka, sól i chleb;-daj, babo, go­rzał­ki!

Na­pi­li się wszy­scy tro­je i je­dli da­lej.

Ja­siek pra­wie za­po­mniał o nie­bez­pie­czeń­stwie, nie rzu­cał już trwoż­nych spoj­rzeń na karcz­mę, ani na okna i drzwi. Jadł tyl­ko, na­sy­cał się cie­płem, na­sy­cał zwol­na ten czte­ro­dnio­wy głód, jaki mu żarł wnętrz­no­ści, uspa­ka­jał się tą ci­szą, jaka za­pa­no­wa­ła w izbie.

Chło­pi z przed szynk­wa­su po­szli, a gro­ma­da w ką­cie, po­roz­kła­da­na na ła­wach i mo­krej pod­ło­dze, z gło­wa­mi na to­boł­kach, drze­ma­ła ci­cho. Z al­kie­rza tyl­ko do­cho­dził co­raz sen­niej­szy szmer śpie­wów.

A deszcz pa­dał wciąż i prze­cie­kał przez dach, bo w kil­ku miej­scach ka­pa­ło z pu­ła­pu i na gli­nia­nym toku two­rzy­ły się okrą­głe, grzą­skie i lśnią­ce pla­ce bło­ta. Cza­sem wiatr za­trząsł karcz­mą, hu­czał w ko­mi­nie, roz­rzu­cał ogień i wy­py­chał dym na izbę.

– Na­ści i to­bie, obie­ży­świa­cie – szep­nę­ła, da­jąc reszt­ki ja­dła psu, któ­ry krę­cił się koło nich i że­brał ocza­mi.

– Jak se człek w brzu­cho co wło­ży, to mu i w pie­kle nie­zgo­rzej – po­wie­dział dziad, od­sta­wia­jąc próż­ny gar­nek.

– Bóg wam za­płać za po­ży­wie­nie.– Ści­snął dzia­da za rękę, ale ten nie pu­ścił mu jej za­raz, tyl­ko ob­ma­cy­wał de­li­kat­nie.

– Bez parę ro­ków ni­ce­ście rę­ca­mi nie ro­bi­li – mruk­nął.

Ja­siek ze­rwał się trwoż­nie.

– Sia­daj, nie bój się. Pan Je­zus po­wie­dział: wszyst­kie są spra­wie­dli­we, któ­re się boją Boga i wspo­ma­ga­ją bied­ne sie­ro­ty. Nie bój się, czło­wie­ku. Nie Ju­dasz ci ja, ani Żyd, ino chrze­ści­jan spra­wie­dli­wy i bied­na sie­ro­ta…

Za­my­ślił się chwi­lę, a po­tem przy­ci­szo­nym gło­sem mó­wił:

– Na trzy rze­czy bacz: byś ko­chał Pana Je­zu­sa, nie był głod­ny i da­wał bied­niej­sze­mu–a resz­ta, to samo nic, pa­skud­ny wy­mysł ludz­ki… Mą­dre­mu po­trza o tem wie­dzieć, aby się nie fra­so­wał po próż­ni­cy… Wie się i to i tam­to, i nie­jed­no… Hę! co mó­wi­cie?…

Na­sta­wił uszu i cze­kał, ale Ja­siek nie od­rzekł nic, mil­czał upar­cie, bał się zdra­dzić, więc dziad wy­do­był ta­ba­kier­kę łu­bia­ną, trzep­nął w nią pal­cem, za­żył, kich­nął i po­dał chło­pa­ko­wi, a na­chy­liw­szy do ognia swo­ją ogrom­ną, ośle­płą twarz, za­czął mó­wić ci­chym, mo­no­ton­nym gło­sem:

– Nie jest spra­wie­dli­wie na świe­cie, nie. Po fa­ry­zej­sku ino wszę­dy, a na urwi­sa, kto kogo przó­dy prze­prze, kto kogo prę­dzy ocy­ga­ni, kto kogo prę­dzy za­kły­zni. Nie tego Pan Je­zus chciał na świe­cie, nie tego. Hale! przyj­dziesz do ja­kie­go dwo­ru i czap­kę zdej­miesz i śpi­wasz, jaże gar­dziel pęka, i o Je­zu­sie, i o Mar­ji, i o wszyst­kich świę­tych, cze­kasz – nic; do­ło­żysz parę pa­cie­rzy do Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go, cze­kasz – a oto ino pie­ski ochot­nie pisz­czą do two­ich tor­bów i dziew­ki gżą się za pło­ta­mi; do­da­jesz jesz­cze li­tan­ję–wy­no­szą ci dwa gro­sze, albo sple­śnia­łą krom­kę chle­ba! Abyś­ta ju­chy po­śle­pły i same jesz­cze dzia­dów pro­si­ły o wspo­mo­że­nie. A to po ta­kiem mo­dle­niu, to me sa­me­go go­rzał­ka kosz­tu­je wię­cej, coby se gar­dziel prze-płó­kać!…– Splu­nął ze zło­ści.

– A bo to dru­gim le­piej, co?–cią­gnął znów po za­ży­ciu ta­ba­ki. – Jan­tek Ku­lik, ano ten z De bów. wzion dwor­skie­go pro­sia­ka… my­ślisz, że użył? a ju­ści… chu­do ju­cha była, kiej pies dwor­ski… całą tłu­stość moż­na było wy­to­pić do kwar­ty go­rzał­ki… To zato go wzie­ny i za­są­dzi­ły na pół roku sie­dzieć… I za co? Za mar­ne­go pro­sia­ka! Jak­by to swy­niak nie był też bo­skiem stwo­rze­niem… i jak­by to jed­ni mie­li mrzeć z gło­du, kiej dru­gie mają wszyc­kie­go po grdy­kę… A prze­cież Pan Je­zus po­wie­dział:– Co weź­mie bied­ny, to jak­byś dał dla mnie sa­me­go. Amen! – Na­pi­jesz się, co?

– Bóg za­płać, kiej me już ro­ze­bra­ło zdzieb­ko.

– Głu­piś! I Pan Je­zus pił na go­dach. Pić, to nie grzech:–grzech ino schlać się, kiej swy­nia, nie wy­pić Bo­że­go daru do dna i sie­dzieć nie mó­wią­cy, kiej do­brzy lu­dzie ga­da­ją…

– Przy­pij­cie do mnie! – szep­nął z de­ter­mi­na­cją.

Dziad prze­pił bu­tel­ką, aż mu dłu­go bul­go­ta­ło w gar­dle, a po­da­jąc Jaś­ko­wi, rzekł we­so­ło:

– Pij, sie­ro­to! Na trzy rze­czy ino bacz: byś ro­bił cały ty­dzień, pa­cierz mó­wił w nie­dzie­lę i da­wał bied­ne­mu–a zba­wie­nie dusz­ne miał bę­dziesz. Czło­wie­ku, mó­wię ci, nie mo­żesz pić kusz­tycz­kiem, to na­pij się kwar­tą…

A po­tem za­mil­kli wszy­scy.

Baba spa­ła z gło­wą zwi­sła przy ogniu przy­ga­słym, dziad wy­trzesz­czał za­szłe biel­mem oczy na czer­wo­ne wę­giel­ki i raz po raz ki­wał się za­wzię­cie; gło­sy i szep­ty w ką­cie po­mil­kły, tyl­ko wiatr co­raz sil­niej ude­rzał w szy­by i wstrzą­sał drzwia­mi, a z al­kie­rza zry­wa­ły się gło­sy śpie­wów prze­po­jo­nych jak­by ża­lem i roz­pa­czą…

Ja­siek był już zu­peł­nie zmo­rzo­ny cie­płem i wód­ką, czuł się tak sen­nym, że wy­cią­gnął nogi przy ogniu i miał nie­prze­par­tą chęć po­ło­że­nia się… Bro­nił się jesz­cze od­ru­cha­mi świa­do­mo­ści, od­ru­cha­mi stra­chu, ale już co chwi­la za­pa­dał w stan zu­peł­ne­go odrę­twie­nia, że nie pa­mię­tał o ni­czem. Tu­man roz­kosz­ny, pe­łen cie­pła, bla­sków ognia, ja­kichś słów do­brych, spo­ko­ju i ci­szy omra­czał go zu­peł­nie i przej­mo­wał głę­bo­kiem uczu­ciem za­do­wo­le­nia i bez­pie­czeń­stwa.

A cza­sem się bu­dził na­gle, nie­wia­do­mo dla­cze­go, ob­rzu­cał wzro­kiem karcz­mę i słu­chał przez chwi­lę dzia­da, któ­ry drze­miąc, mru­czał:

– Za wszyst­kie du­szycz­ki w czy­ś­cu zo­sta­ją­ce – Zdro­waś Mar­ja, ła­skiś…

– Czło­wie­ku, mó­wię ci, że do­bry dziad mieć po­wi­nien: kij z je­żem, głę­bo­ką tor­bę i dłu­gi pa­cierz…– Roz­bu­dził się i czu­jąc Jaś­ka oczy na so­bie, mó­wił już przy­tom­nie.

– Słu­chasz, co mówi sta­ry – to mó­wię ci, na­pij się do mnie… i słu­chaj jesz­cze. Czło­wie­ku, mó­wię ci: bądź mą­drym, ino tego ni­ko­mu w oczy nie ciep. Obacz wszyć­ko, ale na wszyć­ko bądź śle­pym… Ży­jesz z głu­pim–bądź od nie­go głup­szym… i ku­la­wym–nie miej wca­le ku­la­sów; z cho­rym – umie­raj za nie­go. Da­dząć grosz… dzię­kuj, jak­by za zło­tów­kę… Wy­szczu­ją cię psa­mi… ofia­ruj to Panu Je­zu­so­wi… Zle­ją ki­jem… zmów pa­cierz…

Czło­wie­ku, mó­wie ci: rób coć ra­dzę, a tor­by miał bę­dziesz peł­ne, brzuch kiej kło­dę, a cały świat po­pro­wa­dzisz na po­stro­necz­ku, kiej głu­pie­go by­dla­ka… He.' he! he! nie dzi­siej­szym czło­wiek, nie; wie się i to, i tam­to, i dru­gie!… Kto ma po­miar­ko­wa­nie, jak to świat jest, temu źle nie bę­dzie. We dwo­rze po­mstuj na chło­pów–pew­ny grosz i ochłap z obia­du; u księ­dza: na chło­pów i na dwo­ry – pew­ne dwa i roz­grze­sze­nie; w cha­łu­pach na wszyst­kich–a bę­dziesz jadł jak­by ze sło­ni­ną i pił wód­kę z tłu­sto-Scią… Czło­wie­ku, mó­wie ci… Za du­szę Ju­li­ny. Zdro­waś Mar­ja!…. –za­czął bez­wied­nie sen­nym gło­sem, chwie­jąc się na ław­ce…

– Ła­skiś peł­na… Wspo­móż­ta bied­ne­go ka­le­kę…–za­czę­ła trze­pać baba, pod­no­sząc przez sen gło­wę z ko­mi­na.

– Ci­choj, głu­pia!–krzyk­nął, bu­dząc się na­gle, bo drzwi wcho­do­we gło­śno za­trzesz­cza­ły i wsu­nął się nie­mi wy­so­ki, rudy Żyd.

– W dro­gę, już czas!– za­wo­łał głu­cho i na­tych­miast cała gro­ma­da drze­mią­cych ze­rwa­ła się na nogi; za­czę­li się ob­ła­do­wy­wać to­bo­ła­mi i ubie­rać, ku­pić, to wy­su­wać na śro­dek izby, to co­fać bez­ład­nie. Gwar przy­ci­szo­ny, trwoż­ny, pe­łen ak­cen­tów, skarg, czy ża­lów ze­rwał się ze wszyst­kich pier­si. Sło­wa krzy­żo­wa­ły się go­rącz­ko­wo; na­wo­ły­wa­nia, szep­ty, prze­kleń­stwa, tu­pa­nia, to znów po­cząt­ki pa­cie­rzy mó­wio­nych pół­gło­sem, ru­mor, płacz dzie­ci–wszyst­ko to przy­ci­szo­ne, jak­by si­łą­pow­strzy­my wane, na­peł­ni­ło po­nu­rą, czar­ną izbę dziw­ną gro­zą i stra­chem.

Ja­siek prze­bu­dził się zu­peł­nie i przy­ci­śnię­ty ple­ca­mi do bo­ków sty­gną­ce­go ko­mi­na, przy­glą­dał się lu­dziom cie­ka­wie, o ile moż­na było wi­dzieć ich kon­tu­ry w ciem­no­ściach.

– Gdzie oni idą – za­py­tał dzia­da.

– Do Bra­zyl­ji.

– Da­le­ko?

– Ho! Ho!… Na kra] świa­ta, za dzie­sią­te orze.

– La­cze­go. Poco? – rzu­cił jesz­cze ci­szej.

– Raz, że są głu­pie, a dru­gie, że są bied­ne…

– A zna­ją to dro­gę?–za­py­tał znów zdu­mio­ny ogrom­nie.

Ale dziad już nie od­po­wie­dział, szturch­nął babę ki­jem, wy­su­nął się ku środ­ko­wi izby, ukląkł za­czął płacz­li­wym, śpiew­nym gło­sem:

– Za mo­rze idzie­ta, za góry, za lasy… na kraj świa­ta, to niech wam Pan Je­zus bło­go­sła­wi, sie­ro­ty! Niech was ta Czę­sto­chow­ska Pa­nien­ka trzy­ma, niecb waju wszy­scy świę­ci wspo­ma­ga­ją, za ten grosz, co go da­cie bied­ne­mu ka­le­ce… Do Prze­mie­nie­nia Pań­skie­go Zdro­waś Mar­ja…

– …Ła­skiś peł­na, Pan z Tobą… – trze­pa­ła baba, klę­ka­jąc obok.

– …Bło­go­sła­wio­naś Ty mię­dzy nie­wia­sta­mi –-od­po­wie­dzia­ła gro­ma­da, wy­su­wa­jąc się na śro­dek.

Wszy­scy po­klę­kli, ze­rwa­ły się ci­che pła­cze, gło­wy się po­chy­li­ły, a ser­ca z naj­więk­szą wia­rą

Spra­wie­dli­wie.

i po­ko­rą od­da­wa­ły się mo­dli­twie. Go­rą­cy wiew uf­no­ści roz­pa­lił przy­ga­słe oczy i wy­nędz­nia­łe sza­re twa­rze lu­dzi, pro­sto­wał przy­gię­te ra­mio­na i tak wzmac­niał, że wsta­wa­li od pa­cie­rza sil­ni, nie­zmo­że­ni.

– Hersz­lik! Hersz­lik!–wo­ła­li na Żyda, któ­ry znikł w al­kie­rzu.

Było im pil­no iść w ten świat nie­zna­ny, tak strasz­ny przez to, a tak po­cią­ga­ją­cy.

Było im pil­no brać się za bary z nową dolą, a ucie­kać od sta­rej.

Hersz­lik wy­szedł, uzbro­jo­ny w śle­pą la­tar­kę, po­ra­cho­wał lu­dzi, ka­zał się im usta­wić w pary, otwo­rzył drzwi i ru­szy­li – jak wid­mo­wy za­stęp nę­dzy, jak sznur cie­niów, okry­tych w łach­ma­ny, przy­gar­bio­nych cię­ża­rem tego ju­tra, do któ­re­go szli z mocą na­dziei…

Prze­pa­dli za­raz w ciem­no­ściach i desz­czu.

Tyl­ko w mro­kach nocy i roz­ko­ły­sa­nych drzew bły­snę­ło na chwi­lę świa­tło prze­wod­ni­ka, a z szu­mem la­sów, z po­świ­stem wi­chrów, z ciem­no­ści tej nocy strasz­nej do­biegł ję­kli­wy, prze­łza­wio­ay trwo­gą śpiew: „Kto się w opie­kę odda Panu swe­mu…”

I rwał się w wi­chu­rze, jak prze­smut­ny jęk umie­ra­ją­cych…

– Chu­dzia­ki! Sie­ro­ty! – szep­nął Ja­siek, pa­trząc za nimi, i ja­kiś dzi­ki żal ści­skał mu du­szę obo­la­łą.

Po­wró­cił jed­nak do karcz­my już ciem­nej i onie­mia­łej, bo dziew­ka zga­si­ła świa­tło i po­szła spać, w al­kie­rzu po­ra­il­kly śpie­wy, tyl­ko dziad nie spał, ob­li­czał z babą jał­muż­nę.

– Chu­da fara! Dwa zło­te i dwa­dzie­ścia pięć gro­szy ca­łej pa­ra­dy… Hm!… niech im ta tego Pan Je­zus nie pa­mię­ta, a wspo­ma­ga…

Ga­dał jesz­cze, ale Ja­siek już nie sły­szał. Przy­tu­lił się do wy­ga­słe­go ko­mi­na, okrył się jak mogł w prze­schnię­tą nie­co ka­po­tę i za­padł w ka­mien­ny sen.

Do­brze po pół­no­cy obu­dzi­ło go moc­ne szarp­nię­cie i świa­tło skie­ro­wa­ne pro­sto w oczy.

– Hej! Brat! Wsta­waj! Kto ty taki?… Pa­sport u cie­bie jest?

Oprzy­tom­niał na­tych­miast; dwóch straż­ni­ków sta­ło przed nim.

– Pa­sport u cie­bie jest? – za­py­tał po raz dru­gi straż­nik, po­trzą­sa­jąc nim jak sno­pem.

Ale za od­po­wiedź Ja­siek ze­rwał się na rów­ne nogi i trza­snął go pię­ścią mię­dzy oczy, aż straż­nik pu­ścił la­tar­nię i zwa­lił się wtył, a Ja­siek ru­nął w drzwi i wy­biegł… Po­gnał za nim dru­gi straż­nik i nie mo­gąc już chwy­cić, strze­lił.

Ja­siek za­chwiał się nie­co… krzyk­nął i upadł w bło­to, ale ze­rwał się na­tych­miast i zgi­nął w mro­kach lasu.

II.

Ja­siek ucie­kał jak osza­la­ły, roz­bi­ja! się o drze­wa, ka­le­czył o krza­ki, pa­dał, pod­no­sił się i biegł gna­ny stra­chem, bo mu się wy­da­wa­ło, że po­goń jest już, że czu­je już ręce chwy­ta­ją­ce go za ra­mio­na, że sły­szy krót­kie, ury­wa­ne od­de­chy za sobą… więc dwo­ił siły i gnał jak wi­cher, aż śmier­tel­nie zmę­czo­ny upadł w ja­kieś krza­ki i le­żał dłu­gi czas nie­przy­tom­ny pra­wie…

Roz­bu­dził go strasz­ny ból, jaki na­gle po­czuł w boku, uniósł się nie­co i ocza­mi peł­ne­mi stra­chu, ocza­mi go­nio­ne­go zwie­rzę­cia roz­glą­dał się w ciem­no­ściach. Nie zo­ba­czył ni­ko­go i nie mogł się zor­jen­to­wać, gdzie się znaj­du­je; do­ko­ła chwiał się i szu­miał po­nu­ry bór, pod­szy­ty gę­ste­mi krza­ka­mi.

Przy­czoł­gał się do ja­kie­goś drze­wa i opadł na zie­mię ze sko­wy­tem – bok za­bo­lał go strasz­nie. Sku­lił się we dwo­je i tak sie­dział, ję­cząc przez za­ci­śnię­te zęby. Ból się pa­stwił nad nim, od rany w boku roz­cho­dził się kon­cen­trycz­nie, pro­mie­nio­wał i w każ­dy centr, w każ­dy nerw wbi­jał mu ostre, nie­skoń­cze­nie dłu­gie i strasz­nie pie­ką­ce igły… Udarł garść mchu i za­ty­kał so­bie ranę, za­ta­mo­wy­wał krew, któ­ra cie­płym stru­mie­niem ob­le­wa­ła mu bok, czuł ją już w bu­tach na­wet.

A co chwi­la ro­bi­ło mu się sła­bo, tak dziw­nie, że sie­dział omdla­ły, nie wie­dząc o tem, bu­dził się jed­nak z tej drzem­ki śmier­tel­nej, pa­trzył przy­ga­słym wzro­kiem w noc i szep­tał przez łzy: – Je­zus! O Je­zus Mar­ja!… O Je­zus! A po­tem nie czuł już żad­ne­go bólu, drę­twiał zwol­na, za­mra­żał go prze­ni­kli­wy chłód i ten deszcz mżą­cy nie­ustan­nie.

Las wciąż szem­ra! su­ro­wym, strasz­nym szep­tem mro­ku.

A noc wlo­kła się wol­no… wol­no… strasz­nie wol­no…

Ja­siek, wy­cho­wa­ny w la­sach, znał się z nie­mi do­brze i nie bał się ich daw­niej, ale te­raz, napo! żywy, pa­trzył z prze­ra­że­niem na ol­brzy­mie ma­ja­ki drzew. Zwol­na du­sza na­peł­ni­ła mu się gro­zą, peł­ną za­mę­tu nie­opo­wie­dzia­ne­go i ci­cho­ści okrop­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: