Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sprawiedliwość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprawiedliwość - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 250 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ko­me­dya w 5-ciu ak­tach tłó­ma­czo­na z nie­miec­kie­go przez M. Ga­wa­le­wi­cza

WAR­SZA­WA

DRUK PIO­TRA LA­SKAU­ERA I S-KI

ul. Nowy-Świat Nr. 41

1903.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ. Âàðøàâà, î Àâãó­ńòà 1903 ãîäà.

Od tłó­ma­cza.

Po­śród dra­ma­tur­gów nie­miec­kich ostat­niej doby wy­róż­nił się bar­dzo ko­rzyst­nie cię­ty sa­ty­ryk naj­waż­niej­szych spraw spo­łecz­nych, Otto Er­nest Schmidt, zna­ny w li­te­ra­tu­rze współ­cze­snej pod pseu­do­ni­mem Ot­to­na Ern­sta.

Uro­dzo­ny w Ot­ten­sen 7 Paź­dzier­ni­ka 1862 r., prze­by­wa sta­le w Ham­bur­gu i jako prze­wod­ni­czą­cy „Wol­ne­go To­wa­rzy­stwa li­te­rac­kie­go,” któ­re­go był za­ło­ży­cie­lem i do­tąd jest gor­li­wym kie­row­ni­kiem, pra­cu­je z za­pa­łem, prze­waż­nie dla sce­ny, zdo­by­wa­jąc co­raz szer­szy roz­głos, co­raz więk­sze uzna­nie i co­raz zło­śliw­szych prze­ciw­ni­ków. wśród sfer, do­tknię­tych jego ostrem pió­rem.

Przed kil­ku laty wy­dał tom po­ezyi, któ­re zwró­ci­ły na nie­go uwa­gę; w r. 1895-ym na­pi­sał sztu­kę p… t. „Naj­więk­szy grzech,” śmia­ło pięt­nu­jąc za­co­fa­nie i fi­li­ster­stwo prze­ko­nań i oby­cza­jów prak­tycz­ne­go miesz­czań­stwa nie­miec­kie­go.

Naj­więk­szą po­pu­lar­ność wy­ro­bi­ła mu jed­nak sztu­ka, znaua i u nas w pol­skim prze­kła­dzie ze sce­ny war­szaw­skiej p… t. „Dy­rek­tor Flachs-rnann,” ("Flach­smann ais Erziehcr") któ­ra przed ro­kiem była jed­ną z naj­bar­dziej sen­sa­cyj­nych no­wo­ści bie­żą­ce­go re­per­tu­aru.

Au­tor dmuch­nął w ul.

Od­wa­żył się ostrym kol­cem sa­ty­ry roz­pruć je­den z pod­skór­nych wrzo­dów spo­łecz­ne­go or­ga­ni­zmu i wy­do­być na jaw za­ra­zek, tak zwa­ne­go „oświe­ce­nia pu­blicz­ne­go,” szcze­pio­ne­go brud­no­mi rę­ko­ma nie­po­wo­ła­nych na­uczy­cie­li i wy­cho­waw­ców mło­de­go po­ko­le­nia. Szla­chet­na dąż­ność, te­mat ży­wot­ny, by­strość ob­ser­wa­cyi, no­wość fi­gur i ty­pów, hu­mor i dow­cip z głęb­szym pod­kła­dem ide­owym, wresz­cie nie­po­spo­li­te za­le­ty sce­nicz­ne­go opra­co­wa­nia utwo­ru zdo­by­ły „Flach­sma­no­wi” nie­zwy­kłe po­wo­dze­nie u pu­blicz­no­ści, cho­ciaż stron­ni­cza kry­ty­ka wark­nę­ła nie­chęt­nie na au­to­ra i jego dzie­ło.

Otio Erust po­szedł da­lej, ośmie­lo­ny i za­chę­co­ny przy­ję­ciem, ja-Kie­go do­zna­ła jego sa­ty­ra, w któ­rej zdro­wy in­stynkt pu­blicz­no­ści od­czuł praw­dę i traf­ność spo­strze­żeń oraz szla­chet­ność za­mia­rów au­to­ra. W ubie­głym se­zo­nie na prze­szło ośm­dzie­się­ciu sce­nach nie­miec­kich uka­za­ła się nowa jego sztu­ka p… t. „Spra­wie­dli­wość;” au­tor po­sta­wił w niej pod prę­gierz nie­cnych prze­kup­niów i fał­sze­rzy opi­nii pu­blicz­nej, od­sło­nił całą ohy­dę dzien­ni­kar­skich naj­mi­tów i nik­czem­ną tak­ty­kę „pra­ssy re­wol­we­ro­wej,” nad­uży­wa­ją­cej god­no­ści i po­wa­gi dru­ko­wa­ne­go sło­wa, pod po­zo­rem wol­no­myśl­nych ha­seł, nie­za­leż­ne­go gło­su, bez­względ­nej praw­dy i t… p… po­stu­la­tów, wy­pi­sy­wa­nych na kra­mar­skim szyl­dzie han­dla­rzy i spe­ku­lan­tów niby ide­owych; śmia­łą ręką zdarł ma­skę z tych pa­nów re­dak­to­rów, wy­daw­ców, kry­ty­ków, pu­bli­cy­stów i dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy w to­gach ka­pła­nów opi­nii pu­blicz­nej upra­wia­ją po­spo­li­ty ban­dy­tyzm i ogra­bia­ją z czci, za­słu­gi, ta­len­tu, sła­wy upa­trzo­ne ofia­ry, któ­re się im choć­by bez­wied­nie na­ra­zi­ły, albo o ich wzglę­dy nie po­sta­ra­ły.

Po raz pierw­szy nie­miec­ki au­tor z taką fo­to­gra­ficz­ną nie­mal wier­no­ścią, od­twa­rza wnę­trze owych kuź­ni plo­tek, po­twa­rzy, in­tryg i krzyw­dzą­cych po­ci­sków, za­kry­tych zręcz­nie przed oczy­ma czy­tel­ni­ków, któ­rzy mimo wszyst­ko nie od­wy­kli jesz­cze wie­rzyć „czar­ne­mu na Wa­łem” i za­ku­li­so­wych spraw pew­ne­go odła­mu pra­ssy nie zna­ją tak do­kład­nie.

..Spra­wie­dli­wość" daje im wier­ny ob­raz tej Au­gia­szo­wej staj­ni, któ­ra jest hań­bą i za­ka­łą dzi­siej­sze­go dzien­ni­kar­stwa, a któ­ra nie tyl­ko w Niem­czech cze­ka na swe­go Her­ku­le­sa…

Her­ku­le­sem tym,–zda­niem au­to­ra,–może być je­dy­nie ro­zum­na i uczci­wa część czy­ta­ją­cej pu­blicz­no­ści; dla­te­go od­da­je­my jej do rąk w pol­skim prze­kła­dzie sa­ty­rę Ern­sta.

M. G.

In­t­cr­lak­cii w Lip­cu 1903.

Oso­by:

Loh­mann, wła­ści­ciel dru­kar­ni i wy­daw­ca Dr. Ka­rol Mem­lin.., na­czel­ny re­dak­tor Ry­szard Strup­p­mann, re­dak­tor He­ide­mann, re­dak­tor Hen­ryk Schlenk­ner, re­dak­tor Kne­bel, sta­ły współ­pra­cow­nik Hes­sel, re­por­ter i il­lu­stra­tor Ze­cer dru­kar­ni Słu­żą­cy re­dak­cyj­ny Rad­ca Les­sau­er, ak­cy­ona­ry­usz „Spra­wie­dli­wo­ści.” Dr. Fe­liks Frank, mu­zyk i kom­po­zy­tor Jego Mat­ka

Dr. Ro­bert Au­er­bach, na­czel­ny re­dak­tor Vo­ge­ler, re­dak­tor GOh­ring, współ­pra­cow­nik Ste­inc­ke, słu­żą­cy re­dak­cyj­ny We­rmer­ling, po­wie­ścio­pi­sarz Ha­ber­landt, wy­daw­ca i księ­garz, Rose, dy­rek­tor te­atru, Ger­da Het­de­mann:, cór­ka re­dak­to­ra, Pani Din­se, Min­na, słu­żą­ca, Urzęd­nik Dy­rek­cyi te­atral­nej.

O

s:

rh – w z o Cta

Rzecz dzie­je się w wiel­kiem mie­ście nie­miec­kiem na po­cząt­ku woj­ny hisz­pań­sko-ame­ry­kań­skiej.

Mię­dzy 3-im a 4-ym ak­tem upły­wa­ją dwa ty­go­dnie.

AKT PIERW­SZY.

(Re­dak­cya "Spra­wie­dli­wo­ści," ga­bi­net na­czel­ne­go re­dak­to­ra; po­środ­ku dłu­gi stół i krze­sła. Urzą­dze­nie względ­nie wy­staw­ne, sofa, fo­te­le, i t… d. Z pra­wej stro­ny biur­ko Mem­ling a; na ścia­nach ob­ra­zy i por­tre­ty. Drzwi po obu stro­nach; w głę­bi drzwi roz­su­wa­ne, przez któ­re wi­dzieć moż­na dru­gi po­kój re­dak­cyj­ny i za­ję­tych przy sto­li­kach współ­pra­cow­ni­ków).

SCE­NA 1-sza.

Mem­ling, Ze­cer, po chwi­li Schlenk­ner.

Mem­ling {przy biur­ku: tegi, gru­by, ogo­lo­ny męż­czy­zna lato, 40 ry­sach roz­la­nych, wło­sy krót­ko strzy­żo­ne. Ma zwy­czaj z pod oka spo­glą­dać na lu­dzi, z któ­ry­mi roz­ma­wia, uni­ka­jąc ich wzro­ku).

Ze­cer (stoi przed nim z ar­ku­sza­mi od­bi­tek): Ile dać po­wie­ści? Mem­ling: Do koń­ca ustę­pu. (czy­ta) „Zbój­ca ko­la­nem przy­gniótł pierś nie­szczę­snej ofia­ry i ostrzem szty­le­tu go­dził w jej sze­ro­ko roz­war­te oko.” Dal­szy ciąg na­stą­pi. Do­tąd, (od­da­je mu ar­kusz kor­rek­ty). Ze­cer: To znów będę miał dwie ko­lum­ny za dużo. Mem­ling: Dwie ko­lum­ny?…, zwa­ry­owa­łeś pan!…. Radź pan so­bie, jak chcesz, ja już nic wię­cej nie wy­rzu­cę.

Ze­cer: To mu­si­my nu­mer po­więk­szyć dzi­siaj. Mem­ling: Ha! ha!…, po­wiedz pan to wy­daw­cy, on panu po­ka­że, co to zna­czy „po­więk­szyć!”

Ze­cer (znie­cier­pli­wio­ny): To cóż zro­bić?…, ja jesz­cze nie za­czą­łem ła­mać, pa­nie re­dak­to­rze.

Mem­ling (po chwi­lo­wym na­my­śle); W ta­kim ra­zie zo­staw pan: „Ostrze­że­nie w ostat­niej chwi­li.”

Ze­cer: 1 tak bę­dzie pół­to­rej szpal­ty jesz­cze za dużo.

Mem­ling: No to Schlenk­ner musi swo­ią re­cen­zyę skró­cić.

Ze­cer: Tan Schlenk­ner po­wia­da, że nie moż­na wy­rzu­cić ani jed­ne­go wier­sza.

Mem­ling: Et, głup­stwo!…, po­każ-no pan od­bit­kę! Ze­cer: (po­da­je mu dru­gi ar­kusz). Mem­ling: Po­proś pan do mnie pana Schlenk­ne­ra! Ze­cer {idzie w głąb i spro­wa­dza Schlenk­ne­ra z po­ko­ju re­dak­cyj­ne­go).

Schlenk­ner (wcho­dzi, męż­czy­zna 30-let­ni, z wy­ra­zem prze­ży­cia w twa­rzy, fi­zy­ogno­mia dzien­ni­ka­rza-naj­mi­ty do wszyst­kie­go).

Mem­ling: Mój dro­gi, trze­ba przy­najm­niej po­ło­wę pań­skiej kry­ty­ki wy­rzu­cić.

Schlenk­ner: Ani my­ślę!…, jed­ne­go sło­wa nie usu­nę.

Mem­ling: No, to ja usu­nę! Wy­kre­śla czer­wo­nym ołów­kiem cale ustę­py). Wszyst­ko, co pan pi­szesz o sztu­ce jest zby­tecz­ne. Mach­nij pan pręd­ko kil­ka wier­szy wstę­pu i bę­dzie do­brze, (do ze­ce­ra): Tak!…, za chwi­lę do­sta­niesz pan ma­nu­skrypt.

Ze­cer (wy­cho­dzi).

Schlenk­ner: Ależ… pan mi wy­rzu­casz wszyst­ko, co naj­lep­sze!

Mem­ling: To praw­da, ale to wszyst­ko było już gdzie­in­dziej, u Les­sin­ga, u Bul­thaup­ta…

Schlenk­ner.- To i cóż?…, zresz­tą, mu­szę panu po­wie­dzieć, że mnie to nic nie ob­cho­dzi, co inni przedem­ną pi­sa­li, że moje wła­sne uwa­gi…

Mem­ling: Wszyst­ko to praw­da, ale co pan, ko­cha­ny pa­nie, my­ślisz o Ry­szar­dzie III-im, to na­szą pu­blicz­ność nic nie ob­cho­dzi; tego lu­dzie nie czy­ta­ją. A po­tem skrob­ną­łeś pan za­nad­to So­mer­feld­kę; ja panu to tro­chę zła­go­dzi­łem.

Schlenk­ner: Zła­go­dzi­łeś pan? (za­glą­da do kor­rek­ty) Ależ to obrzy­dli­wa re­kla­ma!

Mem­ling: (wzru­sza ra­mio­na­mi).

Schlenk­ner: Gra­ła pod ostat­nim psem!

Mem­ling: To się panu tak wy­da­wa­ło, ale Loh­mann ją po­dzi­wia a ja… ja ją znaj­du­ję tak­że do­brą.

Schlenk­ner: Loh­mann? (obzie­ra­jąc się) Co ten bał­wan zna się na…

Mem­ling: Mój dro­gi pa­nie, wy­daw­ca dzien­ni­ka zna się na wszyst­kiem; dla nie­go pan­na So­iu­mer­feld jest naj­ge­nal­niej­szą ar­tyst­ką na­szej sce­ny.

Schlenk­ner: zro­zu­miaw­szy) Ach, tak?….

Mem­ling: A tak; a dla pana zno­wu pan­na Sel­ma z chó­ru jest naj­ge­nial­niej­szą, praw­da?…, wie­my coś o tem. (wy­py­cha lek­ko za drzw Schlenk­ne­ra, któ­ry się obu­rza i pró­bu­je tłó­ma­czyć, ob­sta­jąc przy swo­jem) Do­brze, do­brze!…, idź pan te­raz krop­nąć wstęp do swo­jej re­cen­zyi. (woła w głąb) Pa­nie Strup­p­mann!

Strup­p­mann (z dru­gie­go po­ko­ju): Iii…de!….

SCE­NA 2-ga. Mem­ling. Strup­p­mann.

Strup­p­mann (wcho­dzi, ły­sa­wy blon­dyn, z rzad­kie­mi ba­ka­mi, lat dwa­dzie­ścia kil­ka, fi­zy­ogno­mia czło­wie­ka zło­śli­we­go i czel­ne­go, uszy szpi­cza­ste, mówi po więk­szej czę­ści obo­jęt­nie, z ak­cen­tem iro­nicz­nym; ubra­ny w sza­ry, wy­sza­rza­ny gar­ni­tur ma­ry­nar­ko­wy).

Mem­ling (za­mknąw­szy ostroż­nie drzwi w głę­bi, zbli­ża się do nie­go i mówi po­uf­nie przy­ci­szo­nym gło­sem): Więc już wiem wszyst­ko do­kład­nie; naj­przód idzie Uwer­tu­ra do „Tan­n­hau­se­ra,” po­tem śpie­wa We­sten­berg, po­tem jego Sym­fo­nia, a na koń­cu Beetho­ven. Kon­cert roz­po­czy­na się po ósmej. Mo­żesz pan za­tem pójść przed­tem na wie­czór Ka­me­ral­ny, ale w ta­kim ra­zie mu­sisz pan pięć mi­nut przed ósmą być już w tram­wa­ju, abyś zdą­żył jesz­cze za­chwy­cić się po­cząt­kiem Sym­fo­nii pana Franc­ka. Co pan masz wię­cej na dzi­siej­szy wie­czór?

Strup­p­mann: Kon­cert for­te­pia­no­wy i Kon­cert Chó­ru męz­kie­go,– ra­zem czte­ry.

Mem­ling: No, je­śli pan wszę­dzie dzie­sięć mi­nut za­ba­wi, to wy­star­czy.

Strup­p­mann: Mnie to jest obo­jęt­ne. Mem­ling: W ra­zie po­trze­by weź­miesz pan do­roż­kę. Strup­p­mann: Nie­ma głu­pich!…, po­tem mi Loh­mann nie ze­chce za nią zwró­cić.

Mem­ling: Już ja to za­ła­twię!

Strup­p­mann (mru­czy coś nie­zro­zu­mia­le).

Mem­ling: Wiesz pan, że po­cząt­ko­wo moja zona mia­ła śpie­wać?

Strup­p­mann (uda­jąc zdzi­wie­nie): Tak?

Mem­ling: Uhm!…, ale pan Fe­liks Fra­nek ją usu­nął.

Strup­p­mann: Ho, ho!…, wiel­ki czło­wiek!

Mem­ling: Ba!…, jesz­cze jaki wiel­ki!…. Od cza­su, kie­dy z nim Brahms knaj­po­wał i „całą noc prze­gry­wał jego kom­po­zy­cye,” prze­wró­ci­ło mu się for­mal­nie w gło­wie; za­chcie­wa mu się już zo­stać dy­rek­to­rem miej­skiej or­kie­stry.

Strup­p­mann: Hm, hm!…, pro­szę, pro­szę!

Mem­ling: Moja zona po­wia­da, że je­śli ten ka­ry­ero­wicz wy­sko­czy na ka­te­drę tu­tej­szej mu­zy­ki, to bę­dzie to naj­więk­sze nie­szczę­ście dla roz­wo­ju na­sze­go ży­cia ar­ty­stycz­ne­go.

Strup­p­mann: To mu się nóż­kę pod­sta­wi, żeby nie mógł ska­kać za wy­so­ko.

Mem­ling: O, przy­da­ło­by się!…. Ten smyk uwa­ża się już za dru­gie­go Ry­szar­da Wa­gne­ra. My­ślisz pan, że on mi się kła­nia, cho­ciaż zna mnie do­brze?…, na­wet mi gło­wą nie kiw­nie.

Strup­p­mann: Oo!…. Ry­szar­do­wie Wiel­cy nie po­trze­bu­ją pra­ssy.

Mem­ling: Mógł­byś go pan prze­ko­nać, że się myli. Moja zona po­wia­da, że pan je­steś je­dy­ny do tego.

Strup­p­mann: Ze­stroi go się o kil­ka wy­so­kich to­nów.

Mem­ling: Bra­vo! to mi się po­do­ba!…, ale… nie sądź pan, że ja chcę wpły­nąć źle na pań­skie kry­tycz­ne zda­nie!….

Strup­p­mann: Broń Boże!…, toś pan już uczy­nił.

Mem­ling: Jak­to?…, czyż­byś pan miał o nim inne prze­ko­na­nie?

Strup­p­mann: Daj­my po­kój ta­kim fi­dry­gał­kom!…, co bę­dzie­my so­bie wza­jem­nie oczy za­my­dla­li!…. Pan go chcesz unie­moż­li­wić, ja tak­że, bo mi ten pan na ner­wy dzia­ła. Zro­zu­mie­li­śmy się i spra­wa ubi­ta!

Mem­ling: Ale mu­si­my mieć ple­cy za­sło­nię­te, pa­mię­taj pan!…. Pan Fra­nek ma wpły­wo­wych przy­ja­ciół. Pan wiesz, że Loh­man­no­wi to wszyst­ko jed­no, czy się za­sy­pie­my, czy nie, ale w każ­dym ra­zie trze­ba go zręcz­nie przy­go­to­wać. Strup­p­mann. Niby jak?

Mem­ling: Wi­dzi pan, ja so­bie to tak uło­ży­łem: na ses­syi mu­sisz pan tę kwe­styę sam po­ru­szyć; ja­bym to uczy­nił, ale po­tem po­wie­dzą, że Mem­ling chce się mścić za od­pa­le­nie swo­jej żony; praw­da?…, nio ucho­dzi!

Strup­p­mann: A panu to ani w gło­wie nie po­sta­ło!…, eche, eche!…. prze­pra­szam pana, ale mnie coś w gar­dle dra­pie. Hm, hm, hm!…, no tak. Wi­dzisz pan, ko­cha­ny pa­nie re­dak­to­rze, ja je­stem uczyn­ny czło­wiek, je­śli mi do­brze pła­cą: ale kie­dy cho­dzi o pod­wyż­sze­nie mo­jej pen­syi, to ko­cha­ny pan re­dak­tor po ci­chut­ku z wy­daw­cą ma­ni­pu­lu­je w ten spo­sób, aby mi się do­sta­ła figa…

Mem­ling: Kto to mó­wił?…, to po­twarz!

Strup­p­mann (zim­no i zło­śli­wie): Po­twarz może być, ale i praw­da jest tak­że.

Mem­ling: Co?…, ja?…, ja miał­bym…

Strup­p­mann: He­ide­man­na tak­że pu­ści­łeś pan kan­tem, kie­dy mu ob­ni­ży­li pen­sye na 1,500 ma­rek.

Mem­ling: Ach, co He­ide­mann!…. sta­ry osioł. I tak jest prze­pła­co­ny!…. Je­śli pan za­żą­dasz pod­wyż­ki u Loh­man­na, mo­żesz się pan spo­dzie­wać, że…

Strup­p­mann: Miej­my na­dzie­ję, ko­cha­ny czy­tel­ni­ku, miej­my na­dzie­ję!

Mem­ling: A za­tem pan to wnie­siesz dziś na ses­syi? Strup­p­mann {za­wsze obo­jęt­nić): Z roz­ko­szą, z roz­ko­szą! Mem­ling: Pst!…. Kne­bel!…, (roz­cho­dzą sir).

SCE­NA 3-cia. C i ż, Kne­bel.

Kne­bel (typ al­ko­ho­li­ka i zmar­no­wa­ne­go ta­len­tu; dłu­gie wło­sy, spa­da­ją­ce aż na koł­nierz, twarz za­czer­wie­nio­na, glos ochry­pły odpi-iań­stwa, ubra­nie znisz­czo­ne, ale bie­li­zna czy­sta, wy­szu­ka­ny spo­sób mó­wie­nia): O, prze­pra­szam! prze­szko­dzi­łem pa­nom za­pew­ne w waż­nej na­ra­dzie nad jaką kwe­stya do­bra pu­blicz­ne­go?….

Mem­ling: Zno­wu się pan spóź­ni­łeś!

Kne­bel: Mia­łem wiel­ce spi­ry­tu­al­ną kon­fe­ren­cyę, któ­rej bez uchy­bie­nia grzecz­no­ści wcze­śniej prze­rwać nie mo­głem, mia­no­wi­cie z nie­ja­kim mar­gra­bią de Hen­nes­sy, ka­wa­le­rem z trze­ma gwiaz­dan­ji, dla któ­re­go mam po­waż­ne zo­bo­wią­za­nia.

Mem­ling: Pan so­bie jesz­cze kie­dy do resz­ty ro­zum za­le­jesz!

Kne­bel: Wten spo­sób mam na­dzie­ję zo­stać na­czel­nym re­dak­to­rem.

Mem­ling: (od­wra­ca się od nie­go z po­gar­dli­wem wzru­sze­niem ra­mion).

Strup­p­mann (do Kne­bla): Cze­mu kol­le­ga przy ta­kiej tem­pe­ra­tu­rze cho­dzi jesz­cze w okryw­ce?

Kne­bel {roz­pi­na okryw­kę i po­ka­zu­je, że nic ma ani sur­du­ta, ani ka­mi­zel­ki): „Spra­wie­dli­wość” zcią­gnę­ła ze mnie sur­dut; „Spra­wie­dli­wość” wy­mie­rza tyl­ko 5 fe­ni­gów od wier­sza, co aku­rat­nie wy­star­cza na ko­niak i na czy­stą ko­szu­lę. Za moją ze­wnętrz­ność, pa­nie Strup­p­mann, nie przyj­mu­ję żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści, ale czy­sta bie­li­zna jest moją mo­ral­ną po­trze­bą, pa­nie re­dak­to­rze! To jest tro­chę kosz­tow­ny zby­tek, pa­nie Strup­p­mann, ale trud­no mi się go wy­rzec, pa­nie re­dak­to­rze.

Mem­ling: Mo­że­byś pan mnie zo­sta­wił w spo­ko­ju, co?….

Kne­bel: O, czyż­bym pana ura­ził, pa­nie re­dak­to­rze?…, mó­wi­łem tyl­ko ob­ra­zo­wo, tyl­ko ob­ra­zo­wo!

Mem­ling: Je­śli pan tu chcesz komu do­gry­zać, to…

Kne­bel: Ach, mój Boże, to i co mi pan zro­bisz?…. Ja je­stem ban­dy­ta dzien­ni­kar­ski i ogra­ni­czam się w mo­ich prze­ko­na­niach {za­pi­na zno­wu swą wy­sza­rza­ną okryw­kę). Na­sza Muza wie, co ma we mnie!

Mem­ling (z wście­kłą miną sia­da przy biur­ku).

Kne­bel: Ale gdzież to bawi na­sza czci­god­na Muza?…, to już po pierw­szej!

Strup­p­mann (któ­ry mu się przy­glą­dał i przy­słu­chi­wał: ukry­łem za­do­wo­le­niem): Nie wiem!

SCE­NA – a.

Ciż, He­ide­mann, Schlenk­ner i Hes­sel: [wcho­dzą głę­bią i wi­ta­ją się z Kne­blem, po­czem za­sia­da­ją przy dłu­gim sio­le w po­środ­ku, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni no­te­sy i ołów­ki.)

He­ide­mann (męż­czy­zna 50-let­ni z przy­gnę­bio­ną fi­zy­ogno­mią, wy­raz twa­rzy uczci­wy, ubra­nie ubo­gie lecz po­rząd­ne): No, dzi­siaj nam zno­wu wy­po­mną kil­ku od­pa­dłych pre­nu­me­ra­to­rów; bę­dzie­my się nimi dła­wi­li!

Mem­ling: Jak­to?…, zkąd pan wiesz, że nam od­pa­dli pre­nu­me­ra­to­rzy? He­ide­mann (spo­koj­nie): Zkąd wiem… to wiem, ale wiem. Mem­ling. Kr, głup­stwo!

Schlenk­ner: Stu pięć­dzie­się­ciu jed­ne­go dnia! ład­na pacz­ka! Hes­sel: Ar­ty­kuł za ogra­ni­cze­niem pra­cy ma­ło­let­nich nie po­do­bał się w mie­ście: na­psuł dużo krwi lu­dziom.

Kne­bel: Bo wszel­ka szla­chet­ność, mło­dzień­cze, mści się na zie­miz

5-ta. Ciź. Loh­mann.

Loh­mann (oty­ły ple­be­jusz z na­iw­no-za­do­wo­lo­ną twa­rzą wcho­dzi szyb­ko, z du­żem cy­ga­rem w ustach, i uda­je się na swo­je miej­sce przy sto­le): Dzień do­bry pa­nom, dzień do­bry!

Wszy­scy (z wy­jąt­kiem Kne­bla pod­no­szą się) Dzień do­bry! (sia­da­ją zno­wu).

Kne­bel (któ­ry sie­dział na swo­jem krze­śle, robi pa­te­tycz­ny rudi ręką): Wi­tam cię, prze­zac­na Muzo!

Loh­mann: He, be!…, ten zno­wu za­wia­ny!

Kne­bel: Nie za­wia­ny, ale na­tchnio­ny two­im wi­do­kiem zło­to­no­śny, brzu­cha­ty Zeu­sie!

(Na dłu­gość sto­łu sie­dzą na­prze­ciw sie­bie Kne­bel i Loh­mann, po jed­nej stro­nie Schlenk­ner, He­ide­mann, Mem­ling, po dru­giej Hes­sel i Strup­p­mann, któ­ry przez cały czas ses­syi za­ję­ty jest gor­li­wie pi­sa­niem).

Loh­mann: No tak, moi pa­no­wie, po­mów­my raz se­ryo ze sobą!, tak da­lej iść nie może, moi pa­no­wie. Nie ru­sza­my się, sto­imy w miej­scu. Utknę­li­śmy na 15,000 pre­nu­me­ra­to­rów i ani kro­ku da­lej. To non­sens!…, cóż to jest?…, to nic!…, to głup­stwo! A w do­dat­ku nie mamy in­se­ra­tów. Je­ste­śmy pi­smem po­cząt­ku­ją­cem, a po­cząt­ku­ją­ce pi­smo dzi­siaj, je­śli chce mieć ogło­sze­nia, to musi mieć 100,000 pre­nu­me­ra­to­rów; o!…. Więc, moi pa­no­wie, trze­ba się ru­szać,–ru­szać się trze­ba. Wy­tę­żać siły!…, sta­rać się, usil­nie się sta­rać, aby się zro­bić po­czyt­niej­szym. Tyl­ko pi­sać, wy­ci­nać, skle­jać,–to mało. Co to zna­czy?…, to nic nie zna­czy. Trze­ba no­wych po­my­słów, no­wych idei!…. Chciał­bym raz usły­szeć, ja­kie idee pa­no­wie ma­cie!…. Pa­nie Schlenk­ner, pan chciał coś po­wie­dzieć?….

Schlenk­ner: Tak. Rzecz bar­dzo pro­sta; po­win­ni­śmy na­resz­cie spró­bo­wać sil­niej­sze­go tonu. Na­le­ża­ło­by po­ka­zać pa­zu­ry. Ta cie­pła woda ró­ża­na ni­ko­mu już nie sma­ku­je, to spra­wia dzi­siaj mdło­ści!…. Tą bez­stron­ną, przed­mio­to­wą ma­za­ni­ną nie za­je­dzie­my da­le­ko. Ro­zu­mie się, że na­le­ży uni­kać krań­co­wej par­cy­al­no­ści, ale w każ­dym ra­zie ja­kiejś par­tyi trze­ba się trzy­mać i gdy się spo­sob­ność zda­rzy, łup­nąć tak, żeby aż drza­zgi le­cia­ły!…, ostro, cię­to, śmia­ło aż do bez­czel­no­ści, a zwłasz­cza prze­ciw7 tak zwa­nym „uświę­co­nym po­wa­gom,”–wte­dy zo­ba­czysz pan, jak nas czy­tać będą; wte­dy zwró­ci­my uwa­gę na sie­bie!…. Mu­si­my do­pro­wa­dzić do kil­ku pro­ces­sów, do kil­ku sen­sa­cyj­nych awan­tur. Będą krzy­ki, ale naj­więk­si nasi prze­ciw­ni­cy ku­po­wać będą na­sze pi­smo. Niech się wście­ka­ją, ale niech czy­ta­ją!

Loh­mann: No, tak,–wi­dzi pan, to wła­śnie jest naj­gor­szy pro­jekt, jaki pan mo­głeś po­sta­wić!…. Nam cho­dzi o to prze­cież, aby nas wszy­scy czy­ta­li. Po­pu­lar­ność, wi­dzi pan, to moja naj­głów­niej­sza za­sa­da. Pi­smo po­win­no być po­pu­lar­ne!…, to grunt. O re­li­gii za­sad­ni­czo nie pi­sze­my, a o in­nych rze­czach, to wi­dzi pan trze­ba tak pi­sać, aby i kon­ser­wa­ty­sta, i krań­co­wy de­mo­kra­ta, i ra­dy­kał, i każ­dy, kto ze­chce, prze­czy­tał chęt­nie, bez za­dra­śnię­cia swo­ich prze­ko­nań.

Kne­bel (do Sclilcnk­ne­ra)'. Tak, tak… mło­dzień­cze; trze­ba, żeby to było gład­kie i dało się rów­nie ła­two prze­łknąć, jak wy­pluć. Pre­nu­me­ra­to­rów łowi się tyl­ko na taką przy­nę­tę, któ­ra im sma­ku­je i rżnię­cia w brzu­chu nie spra­wia, a o to wła­śnie cho­dzi, je­śli do­brze ro­zu­miem na­szą Py­thyę re­dak­cyj­no-wy­daw­ni­czą.

Loh­mann: Pa­mię­taj pan o tem, że in­se­ra­ty dają tak samo kon­ser­wa­ty­ści, jak po­stę­pow­cy i że pie­nią­dze li­be­ra­łów to tak­że nie ołów, tyl­ko mo­ne­ta kurs w kra­ju ma­ją­ca. Jako or­gan par­tyi nie doj­dzie­my nig­dy do 100,000!…. Wi­dzia­łeś pan kie­dy, żeby stron­nic­twa swo­je pi­sma po­pie­ra­ły?…, to się nie zda­rza u nas. No tak!…. W spra­wach za­gra­nicz­nych mo­że­my so­bie po­zwo­lić na ton ostrzej­szy. Chcesz pan zma­sa­kro­wać kie­dy An­glię albo Ame­ry­kę, pro­szę–nie krę­puj się,– nie mam nic prze­ciw­ko temu, ale w kwe­sty­ach we­wnętrz­nych nie mo­że­my być za krań­co­wi, za jed­no­stron­ni!…, to nie ucho­dzi.

Kne­bel: Uwa­żasz, mło­dzień­cze?…, to się na­zy­wa „zło­tym środ­kiem, bo to do zło­ta pro­wa­dzi. Loh­mann: A ro­zu­mię się!

Mem­ling: Ja­kież sta­no­wi­sko zaj­mie­my tedy w te­raź­niej­szej woj­nie mię­dzy Hisz­pau­ią, a Ame­ry­ką?

Loh­mann: Na­tu­ral­nie, że je­ste­śmy za Hisz­pa­nią! opi­nia pu­blicz­na prze­chy­la się na stro­nę Hisz­pa­nii!…. Zresz­tą, Hisz­pa­nia ma słusz­ność po swo­jej stro­nie; to rzecz ja­sna. Ja są­dzę, że to zro­bi na­wet do­bry ef­fekt!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: