- W empik go
Sprawiedliwość - ebook
Sprawiedliwość - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 250 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA
DRUK PIOTRA LASKAUERA I S-KI
ul. Nowy-Świat Nr. 41
1903.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ. Âàðøàâà, î Àâãóńòà 1903 ãîäà.
Od tłómacza.
Pośród dramaturgów niemieckich ostatniej doby wyróżnił się bardzo korzystnie cięty satyryk najważniejszych spraw społecznych, Otto Ernest Schmidt, znany w literaturze współczesnej pod pseudonimem Ottona Ernsta.
Urodzony w Ottensen 7 Października 1862 r., przebywa stale w Hamburgu i jako przewodniczący „Wolnego Towarzystwa literackiego,” którego był założycielem i dotąd jest gorliwym kierownikiem, pracuje z zapałem, przeważnie dla sceny, zdobywając coraz szerszy rozgłos, coraz większe uznanie i coraz złośliwszych przeciwników. wśród sfer, dotkniętych jego ostrem piórem.
Przed kilku laty wydał tom poezyi, które zwróciły na niego uwagę; w r. 1895-ym napisał sztukę p… t. „Największy grzech,” śmiało piętnując zacofanie i filisterstwo przekonań i obyczajów praktycznego mieszczaństwa niemieckiego.
Największą popularność wyrobiła mu jednak sztuka, znaua i u nas w polskim przekładzie ze sceny warszawskiej p… t. „Dyrektor Flachs-rnann,” ("Flachsmann ais Erziehcr") która przed rokiem była jedną z najbardziej sensacyjnych nowości bieżącego repertuaru.
Autor dmuchnął w ul.
Odważył się ostrym kolcem satyry rozpruć jeden z podskórnych wrzodów społecznego organizmu i wydobyć na jaw zarazek, tak zwanego „oświecenia publicznego,” szczepionego brudnomi rękoma niepowołanych nauczycieli i wychowawców młodego pokolenia. Szlachetna dążność, temat żywotny, bystrość obserwacyi, nowość figur i typów, humor i dowcip z głębszym podkładem ideowym, wreszcie niepospolite zalety scenicznego opracowania utworu zdobyły „Flachsmanowi” niezwykłe powodzenie u publiczności, chociaż stronnicza krytyka warknęła niechętnie na autora i jego dzieło.
Otio Erust poszedł dalej, ośmielony i zachęcony przyjęciem, ja-Kiego doznała jego satyra, w której zdrowy instynkt publiczności odczuł prawdę i trafność spostrzeżeń oraz szlachetność zamiarów autora. W ubiegłym sezonie na przeszło ośmdziesięciu scenach niemieckich ukazała się nowa jego sztuka p… t. „Sprawiedliwość;” autor postawił w niej pod pręgierz niecnych przekupniów i fałszerzy opinii publicznej, odsłonił całą ohydę dziennikarskich najmitów i nikczemną taktykę „prassy rewolwerowej,” nadużywającej godności i powagi drukowanego słowa, pod pozorem wolnomyślnych haseł, niezależnego głosu, bezwzględnej prawdy i t… p… postulatów, wypisywanych na kramarskim szyldzie handlarzy i spekulantów niby ideowych; śmiałą ręką zdarł maskę z tych panów redaktorów, wydawców, krytyków, publicystów i dziennikarzy, którzy w togach kapłanów opinii publicznej uprawiają pospolity bandytyzm i ograbiają z czci, zasługi, talentu, sławy upatrzone ofiary, które się im choćby bezwiednie naraziły, albo o ich względy nie postarały.
Po raz pierwszy niemiecki autor z taką fotograficzną niemal wiernością, odtwarza wnętrze owych kuźni plotek, potwarzy, intryg i krzywdzących pocisków, zakrytych zręcznie przed oczyma czytelników, którzy mimo wszystko nie odwykli jeszcze wierzyć „czarnemu na Wałem” i zakulisowych spraw pewnego odłamu prassy nie znają tak dokładnie.
..Sprawiedliwość" daje im wierny obraz tej Augiaszowej stajni, która jest hańbą i zakałą dzisiejszego dziennikarstwa, a która nie tylko w Niemczech czeka na swego Herkulesa…
Herkulesem tym,–zdaniem autora,–może być jedynie rozumna i uczciwa część czytającej publiczności; dlatego oddajemy jej do rąk w polskim przekładzie satyrę Ernsta.
M. G.
Intcrlakcii w Lipcu 1903.
Osoby:
Lohmann, właściciel drukarni i wydawca Dr. Karol Memlin.., naczelny redaktor Ryszard Struppmann, redaktor Heidemann, redaktor Henryk Schlenkner, redaktor Knebel, stały współpracownik Hessel, reporter i illustrator Zecer drukarni Służący redakcyjny Radca Lessauer, akcyonaryusz „Sprawiedliwości.” Dr. Feliks Frank, muzyk i kompozytor Jego Matka
Dr. Robert Auerbach, naczelny redaktor Vogeler, redaktor GOhring, współpracownik Steincke, służący redakcyjny Wermerling, powieściopisarz Haberlandt, wydawca i księgarz, Rose, dyrektor teatru, Gerda Hetdemann:, córka redaktora, Pani Dinse, Minna, służąca, Urzędnik Dyrekcyi teatralnej.
O
s:
rh – w z o Cta
Rzecz dzieje się w wielkiem mieście niemieckiem na początku wojny hiszpańsko-amerykańskiej.
Między 3-im a 4-ym aktem upływają dwa tygodnie.
AKT PIERWSZY.
(Redakcya "Sprawiedliwości," gabinet naczelnego redaktora; pośrodku długi stół i krzesła. Urządzenie względnie wystawne, sofa, fotele, i t… d. Z prawej strony biurko Memling a; na ścianach obrazy i portrety. Drzwi po obu stronach; w głębi drzwi rozsuwane, przez które widzieć można drugi pokój redakcyjny i zajętych przy stolikach współpracowników).
SCENA 1-sza.
Memling, Zecer, po chwili Schlenkner.
Memling {przy biurku: tegi, gruby, ogolony mężczyzna lato, 40 rysach rozlanych, włosy krótko strzyżone. Ma zwyczaj z pod oka spoglądać na ludzi, z którymi rozmawia, unikając ich wzroku).
Zecer (stoi przed nim z arkuszami odbitek): Ile dać powieści? Memling: Do końca ustępu. (czyta) „Zbójca kolanem przygniótł pierś nieszczęsnej ofiary i ostrzem sztyletu godził w jej szeroko rozwarte oko.” Dalszy ciąg nastąpi. Dotąd, (oddaje mu arkusz korrekty). Zecer: To znów będę miał dwie kolumny za dużo. Memling: Dwie kolumny?…, zwaryowałeś pan!…. Radź pan sobie, jak chcesz, ja już nic więcej nie wyrzucę.
Zecer: To musimy numer powiększyć dzisiaj. Memling: Ha! ha!…, powiedz pan to wydawcy, on panu pokaże, co to znaczy „powiększyć!”
Zecer (zniecierpliwiony): To cóż zrobić?…, ja jeszcze nie zacząłem łamać, panie redaktorze.
Memling (po chwilowym namyśle); W takim razie zostaw pan: „Ostrzeżenie w ostatniej chwili.”
Zecer: 1 tak będzie półtorej szpalty jeszcze za dużo.
Memling: No to Schlenkner musi swoią recenzyę skrócić.
Zecer: Tan Schlenkner powiada, że nie można wyrzucić ani jednego wiersza.
Memling: Et, głupstwo!…, pokaż-no pan odbitkę! Zecer: (podaje mu drugi arkusz). Memling: Poproś pan do mnie pana Schlenknera! Zecer {idzie w głąb i sprowadza Schlenknera z pokoju redakcyjnego).
Schlenkner (wchodzi, mężczyzna 30-letni, z wyrazem przeżycia w twarzy, fizyognomia dziennikarza-najmity do wszystkiego).
Memling: Mój drogi, trzeba przynajmniej połowę pańskiej krytyki wyrzucić.
Schlenkner: Ani myślę!…, jednego słowa nie usunę.
Memling: No, to ja usunę! Wykreśla czerwonym ołówkiem cale ustępy). Wszystko, co pan piszesz o sztuce jest zbyteczne. Machnij pan prędko kilka wierszy wstępu i będzie dobrze, (do zecera): Tak!…, za chwilę dostaniesz pan manuskrypt.
Zecer (wychodzi).
Schlenkner: Ależ… pan mi wyrzucasz wszystko, co najlepsze!
Memling: To prawda, ale to wszystko było już gdzieindziej, u Lessinga, u Bulthaupta…
Schlenkner.- To i cóż?…, zresztą, muszę panu powiedzieć, że mnie to nic nie obchodzi, co inni przedemną pisali, że moje własne uwagi…
Memling: Wszystko to prawda, ale co pan, kochany panie, myślisz o Ryszardzie III-im, to naszą publiczność nic nie obchodzi; tego ludzie nie czytają. A potem skrobnąłeś pan zanadto Somerfeldkę; ja panu to trochę złagodziłem.
Schlenkner: Złagodziłeś pan? (zagląda do korrekty) Ależ to obrzydliwa reklama!
Memling: (wzrusza ramionami).
Schlenkner: Grała pod ostatnim psem!
Memling: To się panu tak wydawało, ale Lohmann ją podziwia a ja… ja ją znajduję także dobrą.
Schlenkner: Lohmann? (obzierając się) Co ten bałwan zna się na…
Memling: Mój drogi panie, wydawca dziennika zna się na wszystkiem; dla niego panna Soiumerfeld jest najgenalniejszą artystką naszej sceny.
Schlenkner: zrozumiawszy) Ach, tak?….
Memling: A tak; a dla pana znowu panna Selma z chóru jest najgenialniejszą, prawda?…, wiemy coś o tem. (wypycha lekko za drzw Schlenknera, który się oburza i próbuje tłómaczyć, obstając przy swojem) Dobrze, dobrze!…, idź pan teraz kropnąć wstęp do swojej recenzyi. (woła w głąb) Panie Struppmann!
Struppmann (z drugiego pokoju): Iii…de!….
SCENA 2-ga. Memling. Struppmann.
Struppmann (wchodzi, łysawy blondyn, z rzadkiemi bakami, lat dwadzieścia kilka, fizyognomia człowieka złośliwego i czelnego, uszy szpiczaste, mówi po większej części obojętnie, z akcentem ironicznym; ubrany w szary, wyszarzany garnitur marynarkowy).
Memling (zamknąwszy ostrożnie drzwi w głębi, zbliża się do niego i mówi poufnie przyciszonym głosem): Więc już wiem wszystko dokładnie; najprzód idzie Uwertura do „Tannhausera,” potem śpiewa Westenberg, potem jego Symfonia, a na końcu Beethoven. Koncert rozpoczyna się po ósmej. Możesz pan zatem pójść przedtem na wieczór Kameralny, ale w takim razie musisz pan pięć minut przed ósmą być już w tramwaju, abyś zdążył jeszcze zachwycić się początkiem Symfonii pana Francka. Co pan masz więcej na dzisiejszy wieczór?
Struppmann: Koncert fortepianowy i Koncert Chóru męzkiego,– razem cztery.
Memling: No, jeśli pan wszędzie dziesięć minut zabawi, to wystarczy.
Struppmann: Mnie to jest obojętne. Memling: W razie potrzeby weźmiesz pan dorożkę. Struppmann: Niema głupich!…, potem mi Lohmann nie zechce za nią zwrócić.
Memling: Już ja to załatwię!
Struppmann (mruczy coś niezrozumiale).
Memling: Wiesz pan, że początkowo moja zona miała śpiewać?
Struppmann (udając zdziwienie): Tak?
Memling: Uhm!…, ale pan Feliks Franek ją usunął.
Struppmann: Ho, ho!…, wielki człowiek!
Memling: Ba!…, jeszcze jaki wielki!…. Od czasu, kiedy z nim Brahms knajpował i „całą noc przegrywał jego kompozycye,” przewróciło mu się formalnie w głowie; zachciewa mu się już zostać dyrektorem miejskiej orkiestry.
Struppmann: Hm, hm!…, proszę, proszę!
Memling: Moja zona powiada, że jeśli ten karyerowicz wyskoczy na katedrę tutejszej muzyki, to będzie to największe nieszczęście dla rozwoju naszego życia artystycznego.
Struppmann: To mu się nóżkę podstawi, żeby nie mógł skakać za wysoko.
Memling: O, przydałoby się!…. Ten smyk uważa się już za drugiego Ryszarda Wagnera. Myślisz pan, że on mi się kłania, chociaż zna mnie dobrze?…, nawet mi głową nie kiwnie.
Struppmann: Oo!…. Ryszardowie Wielcy nie potrzebują prassy.
Memling: Mógłbyś go pan przekonać, że się myli. Moja zona powiada, że pan jesteś jedyny do tego.
Struppmann: Zestroi go się o kilka wysokich tonów.
Memling: Bravo! to mi się podoba!…, ale… nie sądź pan, że ja chcę wpłynąć źle na pańskie krytyczne zdanie!….
Struppmann: Broń Boże!…, toś pan już uczynił.
Memling: Jakto?…, czyżbyś pan miał o nim inne przekonanie?
Struppmann: Dajmy pokój takim fidrygałkom!…, co będziemy sobie wzajemnie oczy zamydlali!…. Pan go chcesz uniemożliwić, ja także, bo mi ten pan na nerwy działa. Zrozumieliśmy się i sprawa ubita!
Memling: Ale musimy mieć plecy zasłonięte, pamiętaj pan!…. Pan Franek ma wpływowych przyjaciół. Pan wiesz, że Lohmannowi to wszystko jedno, czy się zasypiemy, czy nie, ale w każdym razie trzeba go zręcznie przygotować. Struppmann. Niby jak?
Memling: Widzi pan, ja sobie to tak ułożyłem: na sessyi musisz pan tę kwestyę sam poruszyć; jabym to uczynił, ale potem powiedzą, że Memling chce się mścić za odpalenie swojej żony; prawda?…, nio uchodzi!
Struppmann: A panu to ani w głowie nie postało!…, eche, eche!…. przepraszam pana, ale mnie coś w gardle drapie. Hm, hm, hm!…, no tak. Widzisz pan, kochany panie redaktorze, ja jestem uczynny człowiek, jeśli mi dobrze płacą: ale kiedy chodzi o podwyższenie mojej pensyi, to kochany pan redaktor po cichutku z wydawcą manipuluje w ten sposób, aby mi się dostała figa…
Memling: Kto to mówił?…, to potwarz!
Struppmann (zimno i złośliwie): Potwarz może być, ale i prawda jest także.
Memling: Co?…, ja?…, ja miałbym…
Struppmann: Heidemanna także puściłeś pan kantem, kiedy mu obniżyli pensye na 1,500 marek.
Memling: Ach, co Heidemann!…. stary osioł. I tak jest przepłacony!…. Jeśli pan zażądasz podwyżki u Lohmanna, możesz się pan spodziewać, że…
Struppmann: Miejmy nadzieję, kochany czytelniku, miejmy nadzieję!
Memling: A zatem pan to wniesiesz dziś na sessyi? Struppmann {zawsze obojętnić): Z rozkoszą, z rozkoszą! Memling: Pst!…. Knebel!…, (rozchodzą sir).
SCENA 3-cia. C i ż, Knebel.
Knebel (typ alkoholika i zmarnowanego talentu; długie włosy, spadające aż na kołnierz, twarz zaczerwieniona, glos ochrypły odpi-iaństwa, ubranie zniszczone, ale bielizna czysta, wyszukany sposób mówienia): O, przepraszam! przeszkodziłem panom zapewne w ważnej naradzie nad jaką kwestya dobra publicznego?….
Memling: Znowu się pan spóźniłeś!
Knebel: Miałem wielce spirytualną konferencyę, której bez uchybienia grzeczności wcześniej przerwać nie mogłem, mianowicie z niejakim margrabią de Hennessy, kawalerem z trzema gwiazdanji, dla którego mam poważne zobowiązania.
Memling: Pan sobie jeszcze kiedy do reszty rozum zalejesz!
Knebel: Wten sposób mam nadzieję zostać naczelnym redaktorem.
Memling: (odwraca się od niego z pogardliwem wzruszeniem ramion).
Struppmann (do Knebla): Czemu kollega przy takiej temperaturze chodzi jeszcze w okrywce?
Knebel {rozpina okrywkę i pokazuje, że nic ma ani surduta, ani kamizelki): „Sprawiedliwość” zciągnęła ze mnie surdut; „Sprawiedliwość” wymierza tylko 5 fenigów od wiersza, co akuratnie wystarcza na koniak i na czystą koszulę. Za moją zewnętrzność, panie Struppmann, nie przyjmuję żadnej odpowiedzialności, ale czysta bielizna jest moją moralną potrzebą, panie redaktorze! To jest trochę kosztowny zbytek, panie Struppmann, ale trudno mi się go wyrzec, panie redaktorze.
Memling: Możebyś pan mnie zostawił w spokoju, co?….
Knebel: O, czyżbym pana uraził, panie redaktorze?…, mówiłem tylko obrazowo, tylko obrazowo!
Memling: Jeśli pan tu chcesz komu dogryzać, to…
Knebel: Ach, mój Boże, to i co mi pan zrobisz?…. Ja jestem bandyta dziennikarski i ograniczam się w moich przekonaniach {zapina znowu swą wyszarzaną okrywkę). Nasza Muza wie, co ma we mnie!
Memling (z wściekłą miną siada przy biurku).
Knebel: Ale gdzież to bawi nasza czcigodna Muza?…, to już po pierwszej!
Struppmann (który mu się przyglądał i przysłuchiwał: ukryłem zadowoleniem): Nie wiem!
SCENA – a.
Ciż, Heidemann, Schlenkner i Hessel: [wchodzą głębią i witają się z Kneblem, poczem zasiadają przy długim siole w pośrodku, wyciągając z kieszeni notesy i ołówki.)
Heidemann (mężczyzna 50-letni z przygnębioną fizyognomią, wyraz twarzy uczciwy, ubranie ubogie lecz porządne): No, dzisiaj nam znowu wypomną kilku odpadłych prenumeratorów; będziemy się nimi dławili!
Memling: Jakto?…, zkąd pan wiesz, że nam odpadli prenumeratorzy? Heidemann (spokojnie): Zkąd wiem… to wiem, ale wiem. Memling. Kr, głupstwo!
Schlenkner: Stu pięćdziesięciu jednego dnia! ładna paczka! Hessel: Artykuł za ograniczeniem pracy małoletnich nie podobał się w mieście: napsuł dużo krwi ludziom.
Knebel: Bo wszelka szlachetność, młodzieńcze, mści się na ziemiz
5-ta. Ciź. Lohmann.
Lohmann (otyły plebejusz z naiwno-zadowoloną twarzą wchodzi szybko, z dużem cygarem w ustach, i udaje się na swoje miejsce przy stole): Dzień dobry panom, dzień dobry!
Wszyscy (z wyjątkiem Knebla podnoszą się) Dzień dobry! (siadają znowu).
Knebel (który siedział na swojem krześle, robi patetyczny rudi ręką): Witam cię, przezacna Muzo!
Lohmann: He, be!…, ten znowu zawiany!
Knebel: Nie zawiany, ale natchniony twoim widokiem złotonośny, brzuchaty Zeusie!
(Na długość stołu siedzą naprzeciw siebie Knebel i Lohmann, po jednej stronie Schlenkner, Heidemann, Memling, po drugiej Hessel i Struppmann, który przez cały czas sessyi zajęty jest gorliwie pisaniem).
Lohmann: No tak, moi panowie, pomówmy raz seryo ze sobą!, tak dalej iść nie może, moi panowie. Nie ruszamy się, stoimy w miejscu. Utknęliśmy na 15,000 prenumeratorów i ani kroku dalej. To nonsens!…, cóż to jest?…, to nic!…, to głupstwo! A w dodatku nie mamy inseratów. Jesteśmy pismem początkującem, a początkujące pismo dzisiaj, jeśli chce mieć ogłoszenia, to musi mieć 100,000 prenumeratorów; o!…. Więc, moi panowie, trzeba się ruszać,–ruszać się trzeba. Wytężać siły!…, starać się, usilnie się starać, aby się zrobić poczytniejszym. Tylko pisać, wycinać, sklejać,–to mało. Co to znaczy?…, to nic nie znaczy. Trzeba nowych pomysłów, nowych idei!…. Chciałbym raz usłyszeć, jakie idee panowie macie!…. Panie Schlenkner, pan chciał coś powiedzieć?….
Schlenkner: Tak. Rzecz bardzo prosta; powinniśmy nareszcie spróbować silniejszego tonu. Należałoby pokazać pazury. Ta ciepła woda różana nikomu już nie smakuje, to sprawia dzisiaj mdłości!…. Tą bezstronną, przedmiotową mazaniną nie zajedziemy daleko. Rozumie się, że należy unikać krańcowej parcyalności, ale w każdym razie jakiejś partyi trzeba się trzymać i gdy się sposobność zdarzy, łupnąć tak, żeby aż drzazgi leciały!…, ostro, cięto, śmiało aż do bezczelności, a zwłaszcza przeciw7 tak zwanym „uświęconym powagom,”–wtedy zobaczysz pan, jak nas czytać będą; wtedy zwrócimy uwagę na siebie!…. Musimy doprowadzić do kilku processów, do kilku sensacyjnych awantur. Będą krzyki, ale najwięksi nasi przeciwnicy kupować będą nasze pismo. Niech się wściekają, ale niech czytają!
Lohmann: No, tak,–widzi pan, to właśnie jest najgorszy projekt, jaki pan mogłeś postawić!…. Nam chodzi o to przecież, aby nas wszyscy czytali. Popularność, widzi pan, to moja najgłówniejsza zasada. Pismo powinno być popularne!…, to grunt. O religii zasadniczo nie piszemy, a o innych rzeczach, to widzi pan trzeba tak pisać, aby i konserwatysta, i krańcowy demokrata, i radykał, i każdy, kto zechce, przeczytał chętnie, bez zadraśnięcia swoich przekonań.
Knebel (do Sclilcnknera)'. Tak, tak… młodzieńcze; trzeba, żeby to było gładkie i dało się równie łatwo przełknąć, jak wypluć. Prenumeratorów łowi się tylko na taką przynętę, która im smakuje i rżnięcia w brzuchu nie sprawia, a o to właśnie chodzi, jeśli dobrze rozumiem naszą Pythyę redakcyjno-wydawniczą.
Lohmann: Pamiętaj pan o tem, że inseraty dają tak samo konserwatyści, jak postępowcy i że pieniądze liberałów to także nie ołów, tylko moneta kurs w kraju mająca. Jako organ partyi nie dojdziemy nigdy do 100,000!…. Widziałeś pan kiedy, żeby stronnictwa swoje pisma popierały?…, to się nie zdarza u nas. No tak!…. W sprawach zagranicznych możemy sobie pozwolić na ton ostrzejszy. Chcesz pan zmasakrować kiedy Anglię albo Amerykę, proszę–nie krępuj się,– nie mam nic przeciwko temu, ale w kwestyach wewnętrznych nie możemy być za krańcowi, za jednostronni!…, to nie uchodzi.
Knebel: Uważasz, młodzieńcze?…, to się nazywa „złotym środkiem, bo to do złota prowadzi. Lohmann: A rozumię się!
Memling: Jakież stanowisko zajmiemy tedy w teraźniejszej wojnie między Hiszpauią, a Ameryką?
Lohmann: Naturalnie, że jesteśmy za Hiszpanią! opinia publiczna przechyla się na stronę Hiszpanii!…. Zresztą, Hiszpania ma słuszność po swojej stronie; to rzecz jasna. Ja sądzę, że to zrobi nawet dobry effekt!