- W empik go
Sprzątacz - ebook
Sprzątacz - ebook
John Milton to artysta w swoim fachu. Do perfekcji opanował sztukę zabijania. Nic więc dziwnego, że z jego usług chętnie korzysta brytyjski rząd. Gdy MI6 lub wojsko nie są w stanie skutecznie zlikwidować wrogów państwa, wysoko postawieni politycy wynajmują Miltona. Człowieka od brudnej roboty.
Lecz mężczyznę ostatnio nękają koszmary, w których duchy przeszłości powracają ze zdwojoną siłą. Najemnik postanawia zerwać z dotychczasowym życiem. W ramach zadośćuczynienia za dawne grzechy pragnie pomagać ludziom napotkanym na swojej drodze.
Milton trafia na East End w Londynie. Tam poznaje młodą matkę – Sharon Warriner. Jej syn Elijah wsiąka w środowisko miejscowych gangów. Najemnik obiecuje zająć się tą sprawą – chce wyrwać chłopaka z rąk niebezpiecznych przestępców i tym samym naraża się londyńskiemu półświatkowi. Jakby tego było mało, rząd brytyjski postanawia pozbyć się Miltona i wysyła za nim płatnego zabójcę…
„Sprzątacz” to nie lada gratka dla fanów takich postaci jak Jack Reacher. Mark Dawson, niczym Lee Child, skonstruował pełen zwrotów akcji, trzymający w napięciu do ostatniej strony thriller, który zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0237-625-8 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panujący na prowadzącej przez las drodze błogi spokój podkreślały ćwierkanie ptaków w koronach drzew i szmer górskiego strumienia. Route forestière de la Combe d’Ire była wąska i wyboista, miejscami nie minęłyby się dwa samochody. Z obu jej stron rosły gęste sosnowe lasy, zasnuwające przestrzeń nad jezdnią wilgotnym mrokiem, rozpraszanym przez ciepłe światło słońca wszędzie tam, gdzie wycięto drzewa. Nad linią lasu rozciągały się zamglone stoki masywu Montagne du Charbon, skalne żebra biegły w dół wśród bujnej roślinności. Droga prowadziła ostrożnie zboczem góry, skręcając ostro w lewo i w prawo, czasem pod kątem stu osiemdziesięciu stopni najbezpieczniejszą trasą w górę. Raz po raz przecinała strumień: tutejsze mostki zostały zbudowane ze starych czerwonych cegieł związanych tyleż rozpadającą się zaprawą, co wilgotnymi porostami, które kurczowo się ich trzymały. Mostek znajdował się obok niewielkiego ogrodzonego miejsca oznaczonego jako parking, choć w tym wypadku trochę nagięto fakty, była to bowiem zatoczka wcięta w zbocze, ledwie mieszcząca cztery stojące ciasno auta.
Miejsce ciche i ustronne, jakby świat zewnętrzny został za zamkniętymi drzwiami.
Milton zaparkował tam swoje renault, pospolite auto z wypożyczalni; wybrał je, ponieważ niczym się nie wyróżniało. Wjechał na parking tyłem i wysiadając, pozostawił silnik na chodzie. Podszedł do kufra, otworzył go i spojrzał na tobołek wtulony w niewielką przestrzeń na bagaże. Odwinął brzegi koca, odsłaniając karabin szturmowy, który poprzedniej nocy pozostawiono w skrzynce kontaktowej – subkarabinek HK53 z tłumikiem płomienia, broń często używana przez SAS, gdy możliwość podejścia ukradkiem do celu była równie ważna jak rażenie obalające. Milton wyciągnął karabinek z bagażnika i wcisnął do zamka nowy dwudziestopięcionabojowy magazynek. Rozłożył składaną kolbę i wycelował, mierząc wzdłuż osi drogi. Stwierdziwszy z zadowoleniem, że broń jest sprawna, ruszył w stronę mostka i ukrył ją w zaroślach.
Wcześniej zrobił rozpoznanie terenu i wiedział, że w kierunku na północ droga prowadziła do Saint-Jorioz, średniej wielkości ośrodka turystycznego nad brzegiem jeziora Annecy. Zjazd na południe prowadził do małej wioski Chevaline. Jej mieszkańcy utrzymywali się z rolnictwa, ale dorabiali, wynajmując malownicze domy turystom, którzy przyjeżdżali, by urządzać wycieczki piesze i rowerowe po okolicy. Milton zatrzymał się w takim wiejskim domu trzy dni temu i cały pobyt poświęcił na rekonesans, wyruszając na rowerze wcześnie rano i wracając późnym wieczorem. Starał się nie zwracać na siebie uwagi i poza tymi wycieczkami przebywał głównie w domu.
Dźwięk silnika bmw usłyszał na długo przedtem, zanim zobaczył samochód. Podniósł karabinek i ukrył się za pniem dębu. Był niewidoczny od strony drogi, a sam wciąż mógł ją obserwować. Kombi w kolorze wina jechało na drugim biegu, z lekkim wysiłkiem pokonując stromy odcinek jezdni. Wyłoniło się zza ostrego zakrętu w prawo i światło reflektorów wydobyło z mroku leśną ścieżkę.
Samochód zwolnił i skręcił w stronę renault. Milton wstrzymał oddech, serce zabiło mu szybciej, wsunął palec wskazujący za osłonę spustu. Kierowca bmw zaparkował obok renault i zgasił silnik. Milton słyszał muzykę dolatującą z wnętrza auta. Drzwi od strony pasażera otworzyły się i stłumiona dotąd muzyka zabrzmiała wyraźniej: francuski pop jednorazowego użytku, nieszkodliwy dla uszu. Pasażer pochylił się, powiedział coś ostro do kierowcy i muzyka umilkła. Przez chwilę Milton słyszał jedynie chrzęst żwiru pod stopami mężczyzny, szmer płynącej wody i szelest liści na wietrze. Zacisnął dłoń na karabinku i skupił się na zachowaniu równego i regularnego oddechu.
Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i z bmw wysiadła wysoka, śniada kobieta.
Milton rozpoznał oboje. Pasażerem był Jehija al Moussa, a kierowcą Samira Nadżib.
Wyszedł zza dębu i wycelował. Przełączył broń na ogień ciągły i oddał serię strzałów. Kule trafiły w brzuch kobiety, przeszywając wątrobę i płuca. Nadżib przytknęła dłoń do piersi, na jej twarzy odmalowała się konsternacja, po czym obróciła się i upadła na bok samochodu. Jehija krzyknął, chowając się szybko za autem. Milton zrobił dwa kroki w prawo, by znowu widzieć cel, i wypuścił kolejną serię. Naukowiec próbował wsiąść z powrotem do samochodu; kule naznaczyły jego ciało krwawą linią biegnącą od szyi do krocza.
Kanonada niosła się przez chwilę wśród drzew. Wystraszone ptaki wystrzeliły w powietrze, a trzepot ich skrzydeł zabrzmiał jak oklaski. Echo trzasków ucichło i chwilę po brutalnym wybuchu przemocy znowu zapanował spokój: wiatr szumiał w koronach drzew, woda płynęła ze szmerem pod mostkiem, a gdzieś z wysoka doleciał śpiew słowika.
Milton się zawahał. Usłyszał kolejny dźwięk.
Odgłos zbliżającego się samochodu.
Ukrywanie się nie miałoby sensu; i tak zdradziłaby go krwawa scena. Samochód wyłonił się z lasu. Było to pomalowane na niebiesko renault mégane z biało-czerwoną jodełką na masce. Policjant w radiowozie musiał go od razu zobaczyć, zatrzymał się bowiem nagle w odległości piętnastu metrów.
Milton wyrzucił magazynek i wcisnął do zamka zapasowy.
Policjant otworzył drzwi, wysiadł z auta z ręką na kolbie pistoletu w kaburze i zawołał:
– Arrét!
Milton nie zastanawiał się ani przez chwilę. Jego reakcja była zaprogramowana, tak dobrze wyuczona przez lata walki, że teraz działał machinalnie, podświadomie, dzięki pamięci mięśniowej, błyskawicznie i zabójczo skutecznie. Obrócił karabinek i pociągnął za spust, puszczając dłuższą serię. Grad pocisków zasypał radiowóz, sześć wbiło się w chłodnicę i maskę, a kilka pozostałych uderzyło w szybę. Policjant został trafiony w twarz i klatkę piersiową. Zatoczył się do tyłu i padł na wznak na ziemię, gdzie jego ciało przez moment okropnie podrygiwało. Milton podszedł z opuszczoną teraz bronią i wpakował mężczyźnie kulę w głowę. W końcu policjant znieruchomiał.
Powrócił spokój okraszony chrzęstem odłamków szkła, które opadły z roztrzaskanej szyby samochodu.
Milton przeszedł do swojego renault po drugiej stronie drogi. Otworzył bagażnik i zawinął karabinek w koc, po czym ukrył go starannie w skrytce pod kołem zapasowym. Naciągnął lateksowe rękawiczki i pozbierał wyrzucone łuski nabojów. Było ich czterdzieści i wciąż były gorące w dotyku. Wrzucił je do niewielkiej torebki dowodowej. Przykucnął przy ciele Nadżib, po czym szybko i sprawnie przeszukał jej ubranie. Znalazł smartfon oraz pendrive i dołożył je do torebki.
Obszedł samochód i pochylił się, żeby uważnie się przyjrzeć al Moussie. Drzwi bmw były otwarte i gdy podniósł wzrok, by zerknąć do środka, ujrzał wpatrzoną w niego drobną, bladą twarz. Nie śpieszył się. Nie było takiej potrzeby. Twarz należała do małego chłopca, pięcio- lub sześciolatka. Skórę i włosy miał ciemne, a rysami twarzy przypominał rodziców. Kulił się na podłodze za fotelem, czoło przecinała krwawa smuga, jakby został pomazany farbą. Nie była to jego krew, lecz krew z rany ojca.
Milton sięgnął po sig sauera, którego nosił w kaburze pod pachą, musnął palcami kolbę. Chłopczyk wytrzymał jego spojrzenie. Twarz miał bladą i drżącą ze strachu, ale wzroku nie odwrócił. Był dzielny. Przeniósłszy się pamięcią dwadzieścia lat wstecz i tysiąc mil dalej, Milton poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Przypomniał mu się inny chłopiec, w podobnym wieku, z twarzą spokojną mimo obsceniczności jego śmierci.
Zdjął rękę z pistoletu i się cofnął. Delikatnie przeciągnął zwłoki mężczyzny na błotniste pobocze i wrócił do kombi.
– Zostań tu – powiedział chłopcu. – Pomoc jest w drodze.
Zamknął drzwi kombi. Sprawdził, czy usunął ślady swojej obecności, i zadowolony wsiadł do renault, wrzucił bieg i odjechał.
Skręcił na północ, pod górę, i ruszył w kierunku jeziora.Mężczyzna leżał na łóżku, dłońmi kurczowo trzymał się za serce i raz po raz zaciskał zęby. Drżały mu powieki, czasem jęczał, wypowiadając zdławionym głosem słowa, które nie miałyby sensu, gdyby w pobliżu był ktoś, kto by je usłyszał. Jego ciało zesztywniało od napięcia, pot zraszał skórę i pościel. Teraz ten sen przychodził częściej, czasami co noc, zawsze taki sam. Mężczyzna leżał na brzuchu na ciepłej poduszce wydm. Słońce bombardujące pustynię brutalnym skwarem, od którego powietrze drgało, a góry w oddali chwiały się jak oglądane przez wodę w akwarium, było w zenicie. Jałowy krajobraz tworzyły długie, ciągnące się aż po horyzont połacie piachu. Roślinność występowała wyłącznie przy brzegach płynącej z wolna rzeki, której wody w końcu trafiały do Tygrysu. Pojedyncza wstęga asfaltu stanowiła jedyną drogę w promieniu wielu mil, wiatr nawiewał na nią głębokie zwały piasku.1
Nadzorca spod zmrużonych powiek patrzył przez szybę przednią jaguara xjs, gdy zjechał na pusty pas szybkiego ruchu i wyprzedził poruszającą się niemrawo ciężarówkę z naczepą. Ubiegłego wieczoru niebo miało barwę krwawej czerwieni, a kiedy rano wróciło słońce, wzeszło na bezchmurnym błękitnym niebie. W porannych promieniach kryło się ciepło i światło, więc opuścił osłonę, by chronić oczy. Radio było ustawione na audycję Today i prezenter zapowiadał tydzień upałów. O siódmej, po prognozie pogody, nadawano poranne wiadomości – głównym tematem było zastrzelenie dwojga turystów i policjanta we francuskich Alpach. Ofiary zidentyfikowano, ale jak dotąd nie wykryto motywu zabójstwa. Francuski policjant doszedł do wniosku, że było ono „bezsensowne”.
To akurat, pomyślał Nadzorca, nie było prawdą. Zabójstwo zdecydowanie miało sens. Operacja stanowiła wynik długiego i drobiazgowego planowania, sześciu miesięcy poświęconych przygotowywaniu obiektów ataku i zyskaniu ich zaufania, a następnie tygodni umawiania spotkania. Cel został osiągnięty z powodzeniem, lecz akcja nie była czysta. Popełnione zostały dwa błędy, które wymagały starannej analizy, błędy, które wzbudziły wątpliwości co do sprawności wykonawcy operacji.
Niepokojący był fakt, że chodziło o Numer Jeden.
Była to operacja Nadzorcy. Dobrze znał obiekty ataku. Jehija al Moussa prowadził kiedyś badania jądrowe. Samira Nadżib specjalizowała się w technice mikrofalowej. Byli małżeństwem i do niedawna oboje pracowali dla irackiej Agencji Energii Atomowej. Po upadku Saddama Husajna zostali zwerbowani przez Irańczyków i z ich pomocą reżim Ahmadineżada dokonał postępów na drodze do celu, którym było uzyskanie statusu mocarstwa nuklearnego. Gdzieś w MI6 uznano, że ta para jest zbyt niebezpieczna, by żyć. Decyzja została zatwierdzona automatycznie w innym anonimowym szarym gabinecie w siedzibie rządu, a ich akta zostały oznaczone czerwonym kolorem i przekazane do Grupy Piętnastej, która miała się tym zająć. Sprawa była ważna i dlatego Nadzorca wybrał do tej misji Numer Jeden.
Gdy zjeżdżał z autostrady w kierunku centrum Londynu, przeanalizował swoje przygotowania. Naukowcy przybyli do Francji pod pretekstem zasłużonych wakacji. Prawdziwym powodem pobytu – oraz wizyty w Alpach – było spotkanie z pracownikiem Cezusa, filii Arevy, czołowego gracza na rynku handlu cyrkonem. Ten metal wykorzystywano między innymi do wyrobu powłok ochronnych prętów z paliwem jądrowym. Iran potrzebował cyrkonu do swoich reaktorów, a Nadżib i jej mężowi pozwolono sądzić, że ich kontakt może dostarczyć go w potrzebnej im ilości. Nie było jednak żadnego pracownika. I żadnego cyrkonu. Nie miało też być spotkania, przynajmniej takiego, na jakie liczyli.
Wjeżdżając do miasta, Nadzorca wybijał palcami rytm na kierownicy. Nie, pomyślał, przygotowanie było nienaganne. Wszystkiemu winny był Milton.
Martwy gendarme dostarczy francuskiej policji silnej motywacji do znalezienia zabójcy; zamordowany został jeden z nich. Francuzi będą działać bardziej uporczywie i zmaleje szansa, że zbagatelizują śledztwo, gdy urwie się trop. Bo się urwie. Źle to wyglądało, ale jeszcze gorszy był ten chłopiec. Dziecko osierocone przez zabójcę, kulące się ze strachu w samochodzie, gdy przyglądało się mordowi na swoich rodzicach. To była beczka prochu, a dla prasy powód, by wałkować temat w nieskończoność.
Nadzorca zwolnił i zjechał na podziemny parking w niewielkim budynku stojącym na północnym brzegu Tamizy. Była to pozbawiona stylu i wdzięku konstrukcja z cegieł i betonu, wzniesiona w latach sześćdziesiątych. Pięciopiętrowa i nijaka. Samochód pracował na jałowym biegu, gdy drzwi garażu podnosiły się ze skrzypieniem zmęczonego metalu. Na drzwiach widniały namalowane dwa słowa: GLOBAL LOGISTICS.
Nadzorca wjechał do środka, zaparkował obok windy i wysiadł. Nadjechała winda, wsiadł do niej i wcisnął guzik trzeciego piętra. Gdy powoli się zatrzymała, drzwi rozsunęły się z sykiem i znalazł się w tętniącej życiem otwartej przestrzeni biurowej. Analitycy gapili się w monitory i stukali w klawisze, terkotały drukarki i bezustannie dzwoniły telefony. Nadzorca przeszedł wśród tego chaosu do korytarza wyłożonego grubym dywanem, podążył nim w prawo i wtedy gwar za nim osłabł do poziomu delikatnego szmeru ludzkiej aktywności. Wzdłuż korytarza znajdowało się kilka obitych zielonym suknem drzwi. Wybrał te na końcu, pchnął skrzydło i przestąpił próg.
David Tanner, jego osobisty sekretarz, podniósł wzrok znad komputera i powiedział:
– Dzień dobry, szefie. – Tanner, podobnie jak Nadzorca oraz wszyscy tajni agenci, którzy dla niego pracowali, był kiedyś żołnierzem: w piechocie. Jego karierę zakończyła eksplozja miny pułapki na drodze pod Kabulem. Stracił prawą nogę poniżej kolana oraz szansę na przydział do SAS, o który zabiegał. Był łatwym w obejściu, porządnym gościem, z którym przyjemnie było się napić, i z żarliwym oddaniem strzegł dostępu do swojego dowódcy.
– Dzień dobry, kapitanie – odparł Nadzorca. – Co dzisiaj w kalendarzu?
– W południe rozmawia pan z dyrektorem. Chce otrzymać najświeższe informacje w sprawie francuskiego problemu.
– Nie wątpię. A Numer Jeden?
– Czeka na pana w środku, szefie.
– To świetnie.
Wszedł do gabinetu. Był to duży pokój, który zapewniał rozległy widok na rzekę. Pośrodku znajdował się stół z kwiatami w niskim wazonie, a z obu stron kominka stały dwa wygodne fotele klubowe. Nie było szaf na dokumenty ani niczego, co wyglądałoby biurowo.
Milton stał przy szerokim oknie na drugim końcu pokoju, paląc papierosa i spoglądając na szeroki łuk Tamizy. Nadzorca zatrzymał się przy drzwiach i przypatrzył mu się; Milton był w niewyszukanym popielatym garniturze, który sprawiał wrażenie dość taniego, białej koszuli i czarnym krawacie.
– Dzień dobry, Numerze Jeden – powiedział.
– Dzień dobry, szefie.
– Usiądź.
Obserwował siadającego w fotelu Miltona. Jego oczy wyrażały nieustępliwość. Wyglądał na trochę steranego, nieco wyczerpanego. Nadzorca pamiętał go z czasów, gdy wstępował do służby. Paradował wtedy w garniturach z Savile Row, koszulach Turnbull & Asser i zawsze był nieskazitelnie uczesany. Wydawało się, że przestał już o to dbać. Nadzorcy nie obchodziło, jak wyglądają jego agenci, o ile dobrze wykonywali swoją pracę, a Milton był jego najlepszym człowiekiem; i właśnie dlatego ta najnowsza wpadka tak bardzo niepokoiła.
Rozległo się pukanie do drzwi. Tanner wszedł do gabinetu, niosąc tacę z dzbankiem herbaty i dwiema porcelanowymi filiżankami. Postawił tacę na kredensie i upewniwszy się, że Nadzorca nie potrzebuje niczego innego, zostawił ich samych.
Nadzorca wstał i nalał herbaty do filiżanek, obserwując Miltona. Nikt nie ubiegał się o taką pracę, tylko był wybierany i zgodnie ze swoim zwyczajem w przypadku wszystkich pracujących dla niego agentów Nadzorca wybrał go sam, a potem monitorował rok drobiazgowego szkolenia, które złagodziło jego szorstkość i przygotowało do nowej roli. Chwilami Milton wątpił, czy się do niej nadaje, a Nadzorca nie tyle rozwiewał te wątpliwości, ile strofował go, że w ogóle dopuszcza myśl, że osąd jego zwierzchnika może być błędny. Szczycił się tym, że doskonale ocenia charakter ludzi, i wiedział, że Milton będzie idealnym agentem wywiadu. Okazało się, że miał rację. Milton, zgodnie z przyjętym zwyczajem, rozpoczął swoją karierę jako Numer Dwanaście, a teraz, osiem lat później, wszyscy jego poprzednicy odeszli i to on stał się Numerem Jeden.
Milton był spięty. Chwycił się poręczy fotela tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Nie ogolił się, mocno zarysowaną żuchwę pokrywał ciemny, kilkudniowy zarost.
– Chłopiec? – zapytał.
– Z tego, co możemy wywnioskować, zszokowany, ale poza tym OK. Jak można by się spodziewać. Jest pod opieką Francuzów. Chyba jeszcze z nim nie rozmawiali. Widział cię?
– Tak.
– To mogłoby być kłopotliwe.
Milton zignorował słowa Nadzorcy.
– Wiedział pan?
– O czym?
– Że tam będzie.
– Wiedzieliśmy, że jest we Francji. Nie sądziliśmy, że zabiorą go na spotkanie.
– I nie zamierzał pan mi powiedzieć, że mogą to zrobić?
– Nie zapominaj, z kim rozmawiasz – powiedział ze złością Nadzorca. – Czy to by coś zmieniło?
Milton zatopił w nim lodowate spojrzenie.
– Nie ma sensu udawać, że chłopiec nie stanowi problemu. Ten cholerny policjant również. Bez nich sprawa byłaby czysta, ale teraz… Cóż, obaj stanowią niewyjaśnione wątki i komplikują sytuację. Powinieneś mi wyjaśnić, co się stało.
– Nie ma za wiele do wyjaśniania. Trzymałem się planu. Broń była tam, gdzie miała być. Przyjechałem przed nimi. Zjawili się o czasie. Wyeliminowałem oboje. Gdy robiłem porządki, przyjechał ten żandarm, więc go zastrzeliłem.
– Zasady prowadzenia akcji były jasne.
– Rzeczywiście, szefie. Żadnych świadków. Sądzę, że nie miałem wyboru.
– Nie miałeś. Tego nie kwestionuję.
– Coś pan jednak kwestionuje – zauważył Milton.
Znowu uderzył w ostry ton. Nadzorca to zignorował.
– Sam to powiedziałeś. Żadnych świadków.
– Chodzi o chłopca? Dlaczego go nie zastrzeliłem?
– Może to budzić niesmak, ale przecież wiesz, jak wyraźnie określamy nasze zachowanie podczas operacji. – Nadzorca był spięty. Rozmowa toczyła się w nieprzewidziany dla niego sposób, a jego zwykle nie zaskakiwano. Miltonowi pobielały kąciki ust. Jego niebieskie oczy nadal patrzyły obojętnie, niemal nieprzytomnie.
– Odkąd dla pana pracuję, szefie, widziałem wiele martwych ciał.
Nadzorca odpowiedział najcierpliwiej, jak potrafił.
– To oczywiste, Miltonie. Jesteś zabójcą. To nieodłączna część twojego fachu.
Chyba go nawet nie słyszał.
– Nie mogę już dłużej udawać przed sobą. Podejmujemy decyzję o tym, kto żyje, a kto umiera, ale w trakcie akcji nie wszystko jest czarno-białe. Jak pan twierdzi, zasady prowadzenia akcji były jasne. Powinienem był go zastrzelić. Osiem lat temu, gdy zapisałem się na... to – słowo to zabrzmiało nieco pogardliwie – prawdopodobnie bym go zastrzelił. Jak dobry żołnierz.
– Ale nie zastrzeliłeś.
– Nie mogłem.
– Dlaczego mi to mówisz?
– Osiem lat to szmat czasu jak na taką pracę, szefie. Niewielu w Grupie wytrzymuje tak długo. A ostatnio nie byłem szczęśliwy. Myślę, że nigdy nie byłem.
– Nie oczekuję tego od ciebie.
Milton wzburzył się i brnął dalej.
– Mam krew na rękach. Kiedyś mówiłem sobie to samo, żeby to usprawiedliwić, ale to już nie działa. Ten policjant nie zasłużył na śmierć. Chłopiec nie zasłużył na utratę rodziców. Z powodu jakiegoś kłamstwa uczyniliśmy go sierotą, a żonę policjanta wdową. Nie zamierzam tego więcej robić, szefie. Skończyłem.
Nadzorca wyrażał się ostrożnie.
– Próbujesz... zrezygnować?
– Może pan to nazywać, jak pan chce. Ja już zdecydowałem.
Nadzorca wstał. Dopiero po chwili opanował zdenerwowanie. Zachowanie Miltona było niebezpiecznie bliskie niesubordynacji i Nadzorca, zamiast zaatakować, podszedł do gzymsu kominka i poprawił zdjęcie swojej rodziny.
– Po co istnieje Grupa, Miltonie? – zapytał nieśpiesznie.
– Żeby eliminować.
– Wykonywać robotę, która jest zbyt brudna, by tknęły ją służby bezpieczeństwa Jej Królewskiej Mości.
– Otóż to, szefie.
– A twoja praca?
– Jestem sprzątaczem.
– To znaczy?
– „Od czasu do czasu rząd Jej Królewskiej Mości musi usuwać ludzi, których dalsze istnienie stwarza ryzyko dla skutecznego utrzymania porządku publicznego. Władze potrzebują szczególnie wykwalifikowanych profesjonalistów, którzy są gotowi pracować na podstawie niepisanego uzasadnienia, żeby uporać się z tymi problemami”. Sprzątaczy.
Nadzorca uśmiechnął się ponuro. Ten zakres obowiązków przedstawił Miltonowi, gdy go przed laty werbował. Wszystkie te neutralne eufemizmy, mające uczynić przydzielone obowiązki łatwiejszymi do przyjęcia.
– Do wykonywania takiej pracy potrzeba ludzi szczególnego rodzaju. Jest was tak niewielu… co, niestety, powoduje, że dość trudno was zastąpić. – Zrobił pauzę. – Wiesz, ile osób dla mnie wyeliminowałeś?
Milton odpowiedział bez namysłu:
– Sto trzydzieści sześć.
– Jesteś moim najlepszym sprzątaczem.
– Kiedyś może nim byłem. Już nie. Nie mogę tego dłużej ignorować. Nie mogę milczeć tylko po to, żeby uniknąć zarzutu braku profesjonalizmu. Sam siebie okłamuję. Musimy zmierzyć się z faktami, szefie. Niech pan to przedstawia jak chce… neutralizacja, eliminacja… ale to tylko eufemizmy użyte dla określenia tego, co w rzeczywistości robię. Płacą mi za mordowanie ludzi.
Argumenty szefa nie docierały do Miltona.
– „Mordowanie”?! – wykrzyknął Nadzorca. – O czym ty, człowieku, mówisz? Nie bądź taki delikatny. Chcesz moralizować? Wiesz, co się wydarzy, jeśli Irańczycy skonstruują tę bombę. Wybuchnie wojna. Prawdziwa wojna, przy której Irak będzie wyglądał jak spacer po parku. Zginą tysiące ludzi. Setki tysięcy. Usunięcie tych dwojga uczyniło tę perspektywę trochę mniej prawdopodobną. Oni wiedzieli, czym ryzykują. Możesz nazywać to morderstwem, ale nie byli niewiniątkami, tylko bojownikami.
– A policjant? Ten chłopiec?
– Niefortunne, lecz konieczne.
– Szkody uboczne?
Nadzorca poczuł, że jest prowokowany. Westchnął i zdenerwowany odparł:
– Właśnie.
Milton skrzyżował ręce.
– Przykro mi, szefie. Skończyłem z panem. Odchodzę.
Nadzorca podszedł do Miltona, okrążył go z bliska, zauważył napięcie w ramionach i zaciśniętych dłoniach.
– W rzeczywistości nikt nigdy ze mną nie kończy. Nie możesz zrezygnować. Nie możesz się wycofać. Jesteś mordercą, jak twierdzisz. To wszystko, na czym się znasz. Ostatecznie cóż wy możecie robić po odejściu? Twoje zdolności są bardzo ograniczone. Czym jeszcze mógłbyś się zajmować? Pracować z dziećmi? W jakimś biurze? Nie. Człowieku, jesteś niewykwalifikowaną siłą roboczą. I niczym więcej.
– Więc znajdź sobie innego robotnika.
Nadzorca uderzył pięścią w gzyms kominka w geście frustracji.
– Będziesz dla mnie pracował tak długo, jak długo będę chciał, do cholery, albo każę cię zniszczyć!
Milton wstał, by stawić czoła Nadzorcy. Miał imponującą posturę i mrożące krew w żyłach spojrzenie, które odzyskało dawną jasność i lodowatą ostrość. Miał oczy zabójcy i patrzył na Nadzorcę bezlitosnym wzrokiem.
– Chyba skończyliśmy, szefie, prawda? Nie dogadamy się.
– To twoje ostatnie słowo?
– Tak.
Nadzorca usiadł za dzielącym ich teraz biurkiem.
– Popełniasz straszny błąd. Jesteś zawieszony. Bez prawa do wynagrodzenia. Przejrzę twoje akta, ale kary nie unikniesz. Wykorzystaj ten czas, by rozważyć swoje stanowisko. Nie jest jeszcze za późno, by naprawić szkody, jakie wyrządziłeś sobie tą idiotyczną postawą.
– Świetnie, szefie. – Milton poprawił krawat.
– Możesz odejść.
–Miłego dnia szefie.2
Milton znalazł bar. Nijaki, pusty pokój hotelowy nie przypadł mu do gustu, a zbliżało się dopiero południe. Konfrontacja z Nadzorcą wytrąciła go z równowagi; ręce mu się trzęsły ze złości i strachu.
Było to miejsce z szerokim panoramicznym oknem wychodzącym na rzekę. Znalazł stolik, z którego roztaczał się widok na wodę, budynki na przeciwległym brzegu, statek wycieczkowy oraz barki przecinające fale przyboju, a nad nimi ogniste słońce na idealnie bezchmurnym niebie. Zapragnął wypić podwójną whisky, poczuć alkohol, w głowie zaczęło mu się trochę kręcić. Wiedział, że jedyny sposób, by przestać myśleć – o wszystkim – można znaleźć na dnie szklanki, ale oparł się temu pragnieniu. Przynosił on krótkotrwałą ulgę o długotrwałych następstwach. Milton skupił się na liczbie, którą zachował w pamięci – sześćset dziewięćdziesiąt jeden – i zamiast whisky zamówił sok pomarańczowy. Siedział zamyślony, obracając szklankę w dłoni i obserwując łodzie.
Nad barem znajdował się telewizor. Głos był ściszony, u dołu ekranu przesuwały się napisy. Odbiornik został ustawiony na kanale z jednym z całodobowych programów informacyjnych. Wywiad z jakimś ministrem na trawniku przed parlamentem nagle zastąpiło ujęcie zalesionego górskiego krajobrazu z lecącego śmigłowca. Pojawił się podpis wskazujący, że to obszar niedaleko jeziora Annecy we Francji. Kamera drgnęła i robiła najazd dopóty, dopóki ekran nie wypełnił się ujęciem czerwonego bmw. Kamera odjechała od zaparkowanego na małej polance pojazdu i ukazał się drugi samochód, niebieski z biało-czerwoną jodełką. Na błotnistym gruncie wokół obu aut widać było plamy krwi. Napisy u dołu ekranu informowały o „masakrze” i „oburzeniu”.
Barman pokręcił głową.
– Widział pan to?
Milton chrząknął.
– Wie pan, że w samochodzie znaleźli chłopca?
Milton milczał.
– Nie wiem, jak ktoś mógł to zrobić… zamordować rodzinę na wakacjach. Ileż trzeba mieć zimnej krwi? Moim zdaniem ten chłopczyk miał szczęście. Gdyby ten, kto to zrobił, go znalazł, sądzę, że malec też zostałby zastrzelony.
Reportaż z dziennika ustąpił miejsca innej historii, ale to nie pomogło. Milton dopił sok i wstał. Musiał wyjść.3
Był trochę otumaniony i zapomniał, że do biura Nadzorcy przyjechał samochodem. Wędrując bez celu, trafił do metra. Peron był zatłoczony. Grupa młodych cudzoziemców, turystów też błąkających się bez celu, zebrała się w pobliżu rampy prowadzącej na powierzchnię, blokując przejście walizkami i rozmawiając z podnieceniem po portugalsku. Ich bagaże były oklejone nalepkami, które wskazywały na wcześniejsze cele podróży. Domyślił się, że to Brazylijczycy. Studenci. Postanowił przejść między nimi, żeby poczekać na spokojniejszym, mniej zatłoczonym końcu stacji. Przy samej krawędzi peronu stała tam samotna kobieta. Była czarna, miała trzydzieści parę lat i nosiła uniform jednej z sieci barów szybkiej obsługi w pobliżu stacji. Wyglądała na zmęczoną. Spostrzegł, że płacze, jej dolna warga drżała, po policzkach spływały łzy. Milton nie miał daru empatii i gdyby miał ją pocieszyć, nie wiedziałby, od czego zacząć, ale nie był tym zainteresowany. Nie dzisiaj. Miał za dużo na głowie. Przeszedł dalej.
Znowu czuł się okropnie. Był w jeszcze gorszym nastroju niż przedtem. Zakręciło mu się w głowie i osunął się na pustą ławkę. Zaczął się pocić, najpierw na dłoniach, potem na plecach, słone krople spływały mu z czaszki do oczu i ust.
Przypomniał sobie ujęcie lasu z telewizyjnego śmigłowca. W ziemi były trzy paliki wyznaczające miejsca, gdzie znaleziono zwłoki. Wiedział, że powinien przestać, pomyśleć o czymś innym, ale nie potrafił i wkrótce znowu wspominał koszmar, przebłyski z wcześniejszych lat: zrównana z ziemią wioska, bryzgi krwi na wysuszonej ziemi, ciało chłopa, pieprzna woń silnych materiałów wybuchowych i mdły odór śmierci. Odpłynął od tego wspomnienia, natrafiając na wszystkie inne rzeczy, które zrobił i widział w służbie królowej i kraju: obskurne pokoje i mroczne ulice, sto trzydzieści sześć ofiar ułożonych na dowód jego strasznych czynów. Strzał w głowę z karabinu snajperskiego, pchnięcie nożem w serce, garota zaciśnięta na gardle, aż suchy oddech ofiary stał się świszczący, a potem ustał, ciało rozpaczliwie podrygujące, a w końcu zastygłe w bezruchu. Sto trzydzieścioro sześcioro mężczyzn i kobiet stawiło mu czoła, oskarżyło go, na rękach miał ich krew.
Głośny krzyk wyrwał go z zadumy.
Studenci spoglądali na peron w jego kierunku. Ogarnął to wszystko spojrzeniem, ze szczegółami. Czy to na niego wskazywali? Nie. Obok. Kobiety nie było na peronie. Kolejny krzyk i jeden ze studentów wskazał na tor. Milton wstał chwiejnie i ujrzał, że położyła się na szynach. Był to osobliwy widok. Początkowo sądził, że pewnie próbowała podnieść coś, co upuściła, potem jednak zdał sobie sprawę, że położyła się w ten sposób celowo. Obrócił się wokół osi; jarząca się tablica cyfrowa informowała, że następny pociąg nadjeżdża, i wtedy Milton usłyszał ciche dudnienie wagonów toczących się na ostatnim zakręcie przed wyjazdem z tunelu. Nie było czasu na dywagacje, co zrobić. Piętnaście metrów dalej na murze znajdował się przycisk alarmowy, Milton wiedział jednak, że nie zdoła dotrzeć do niego w porę, a nawet gdyby dotarł, nie było pewności, czy pociąg zdąży się zatrzymać.
Zeskoczył z peronu na tory.
Przestąpił szynę prądową.
Pociąg się zbliżał, z wylotu tunelu doleciał podmuch ciepłego powietrza.
Milton przyklęknął koło kobiety.
– Nie – powiedziała. – Zostaw mnie w spokoju.
Wsunął jedną rękę pod jej plecy, a drugą pod kolana. Była drobna i podniósł ją bez trudu. Pociąg pokonał ostatni zakręt, błysnęły jasno reflektory lokomotywy. Rozległ się nagły i przenikliwy dźwięk syreny. Milton wiedział, że ma pięćdziesiąt procent szans. Znowu przestąpił trzecią szynę i wrzucił kobietę na peron. Hamulce pociągu wgryzły się w tarcze, zablokowane koła ślizgały się po metalowych szynach z okropnym piskiem, gdy Milton ułożył dłonie na krawędzi peronu i skoczywszy, przeturlał się w bok w chwili, gdy lokomotywa przejechała z jękiem obok, omal się o niego nie ocierając.
Obrócił się na plecy i spojrzał na łukowaty sufit. Oddychał w przyśpieszonym rytmie.
Pociąg zatrzymał się w połowie peronu. Motorniczy otworzył drzwi i ruszył sprintem ku Miltonowi.
– Nic ci się nie stało, człowieku?
– Czuję się świetnie. Sprawdź, co z nią.
Zamknął oczy i zmusił się do oddychania w normalnym rytmie. Wdech, wydech, wdech, wydech.
– Myślałem, że już po tobie – mówił motorniczy. – Myślałem, że rozjadę was oboje. Co się stało?
Milton nie odpowiedział. Studenci ruszyli po peronie i maszynista skierował spojrzenie na nich. Zrelacjonowali to, co widzieli, śpiewną łamaną angielszczyzną: jak ta kobieta zsunęła się z peronu i położyła na szynach i jak Milton zeskoczył za nią i odciągnął ją w bezpieczne miejsce.
– Jesteś bohaterem, człowieku – zauważył maszynista.
Milton znowu zamknął oczy.
Bohaterem?
Roześmiałby się, gdyby to nie było tak absurdalne. Zabrzmiało jak kiepski żart.4
Niedługo potem przyjechała karetka. Gdy sanitariusze zajmowali się kobietą, Milton usiadł na ławce obok niej. Wcześniej przez pięć minut płakała histerycznie, ale szybko przestała i zanim przyjechało pogotowie, siedziała nieruchomo w milczeniu, wpatrując się w duże plakaty reklamujące wakacje w egzotycznych krajach i towary bezcłowe, przyklejone na łukowatej ścianie po drugiej stronie torów.
Jeden z sanitariuszy wyjął z torebki kobiety portmonetkę i zapytał:
– Masz na imię Sharon, kochana? – Nie odzywała się. – Daj spokój, kochana, musisz z nami porozmawiać.
Kobieta zachowała milczenie.
– Będziemy musieli ją zabrać – stwierdził sanitariusz. – Chyba jest w szoku.
– Też pojadę – rzucił Milton.
– Jest pan znajomym?
Zostawienie jej teraz byłoby równoznaczne z porzuceniem. Zaczął pomagać i chciał zakończyć zadanie. Zostawi ją, gdy tylko zjawi się jej rodzina.
– Tak – odparł.
– Chodź, skarbie. Zbadajmy cię należycie.
Milton przypomniał sobie o samochodzie i jechał za karetką, gdy zabrali kobietę do Royal Free Hospital. Zawieźli ją do ustronnego pokoju i zaparzyli filiżankę herbaty pełną cukru.
– Czekamy na lekarza – wyjaśnili jej. – Wypij, dzięki temu poczujesz się lepiej.
– Dziękuję – wymamrotała.
Sanitariusz zwrócił się do Miltona:
– Może pan z nią zostać? Lekarz jest w drodze, ale to może potrwać ze dwadzieścia minut.
– Tak, oczywiście.
Usiadł obok łóżka i obserwował kobietę. Zamknęła oczy i po kilku minutach zdał sobie sprawę, że zapadła w płytki sen. Jej pierś wznosiła się i opadała z każdym łagodnym oddechem. Przyjrzał się jej. Włosy miała czarne; przycięte do karku i rozłożone teraz na białym płótnie tworzyły ramę dla owalnej twarzy. Szerokie oczy, nieznacznie uniesione w kącikach, subtelne brwi. Skóra miała idealnie czekoladowy kolor i oprócz szminki na szerokich, zmysłowych ustach nie nosiła żadnych śladów makijażu. Ręce były szczupłe, a splecione poniżej piersi dłonie małe i delikatne. Paznokcie miała obgryzione, czerwony lakier popękany i odłupany. Na palcu nie było pierścionka. Restauracyjny uniform miał praktyczny szary kolor, a spodnie spływały od wąskiej, ale nie chudej talii.
Milton pozwolił jej odpoczywać.5
Obudziła się pod wieczór. Początkowo jej ładna twarz była równie spokojna jak podczas snu, ale to nie trwało zbyt długo; zasnuł ją wyraz zmieszania, a potem nagle pojawił się okropny wyraz paniki. Z trudem się wyprostowała i opuściła nogi na podłogę.
– Wszystko w porządku – powiedział Milton. – Spałaś.
– Która godzina?
– Szósta.
– Jezu Chryste! Jestem bardzo spóźniona. Mój syn… Muszę być w domu. – Rozejrzała się spanikowana. – Gdzie my jesteśmy?
– W szpitalu.
– Nie – powiedziała, stając. – Muszę być w domu. Mój syn nie będzie wiedział, gdzie jestem, nie zje podwieczorku. Nikt się nim nie opiekuje.
– Był tu lekarz. Chciał z tobą porozmawiać. Wróci, gdy się obudzisz.
– Nie mogę. A poza tym nic mi nie jest. Wiem, że postąpiłam głupio. Nie zamierzam zrobić tego znowu. Nie chcę umrzeć. Nie mogę. Jestem mu potrzebna. – Spojrzała mu w oczy. Miała szczery i uczciwy wyraz twarzy. – Nie mogą mnie tutaj trzymać, prawda?
– Nie sądzę.
Podniosła torebkę z krzesła i ruszyła do drzwi.
– Jak zamierzasz dostać się do domu?
– Nie wiem. Gdzie jesteśmy?
– W Royal Free.
– Hampstead? Pojadę pociągiem.
– Pozwól mi się odwieźć.
– Nie musisz tego robić. Mieszkam w Dalston. To pewnie zupełnie nie po drodze.
– Nie, nie ma problemu. Mieszkam tuż za rogiem… w Islington – skłamał. – To żaden kłopot.
Personel szpitala nie krył irytacji tym, że pacjentka wypisuje się ze szpitala, nie był jednak w stanie jej powstrzymać. Nie doznała urazu, wydawało się, że myśli racjonalnie, i nie była sama. Milton zareagował na ich odruchowe obawy spokojnym, władczym tonem, któremu trudno było przeciwstawić argumenty. Kobieta podpisała oświadczenie, grzecznie podziękowała za opiekę i wyszła za Miltonem ze szpitala.
Parkował w pobliskim budynku NCP. Zgarnął śmieci z fotela pasażera, otworzył drzwi, poczekał, aż Sharon wygodnie usiądzie, po czym ruszył. Skrótem dotarł na Victoria Embankment. Spojrzał kątem oka na towarzyszkę; patrzyła nieruchomym wzrokiem przez okno, obserwując rzekę. Nie wyglądała na chętną do rozmowy. Zrozumiałe. Włączył odtwarzacz CD i przebierał w płytach, dopóki nie znalazł tej, której chciał posłuchać, składanki utworów Boba Dylana. Jego przenikliwy głos wypełnił wnętrze samochodu, gdy Milton przyśpieszał, ruszywszy spod świateł.
– Dziękuję za podwiezienie – powiedziała nagle Sharon. – Jestem bardzo wdzięczna.
– To żaden kłopot.
– Mój syn powinien być w domu. Będzie chciał zjeść podwieczorek.
– Jak ma na imię?
– Elijah.
– Ładne.
– Podobało się jego ojcu. Interesował się Biblią.
– Ile ma lat?
– Piętnaście. A ty? Masz dzieci?
– Nie – odparł Milton. – Jestem sam.
Zmienił pas i wyprzedził wolno jadącą ciężarówkę. Sharon milczała przez chwilę.
– To z jego powodu – wyznała nagle. – Dziś rano… To wszystko. Wiem, że to głupie, ale nie wiedziałam, co robić. I tak naprawdę nadal nie wiem. Jestem u kresu wytrzymałości.
– Co się stało?
Wydawało się, że nie usłyszała pytania.
– Nie mam nikogo innego. Jeśli go stracę, nie ma sensu tego dalej ciągnąć.
– Może mi o tym opowiesz?
Sharon spojrzała przez okno, zagryzając wargę.
– Jak go możesz stracić?
Zacisnęła zęby. Milton wzruszył ramionami i sięgnął do radia.
– Na naszym osiedlu działa gang, młodzi chłopcy. Miejscowi. Wszystkich zastraszają. Robią, co chcą… Wywołują zamieszanie, kradną, handlują narkotykami. Nikt nie śmie się im przeciwstawić.
– A policja?
Roześmiała się z goryczą.
– Do niczego się nie nadaje. Nie wejdą nawet na osiedle, jeśli nie ma ich przynajmniej sześciu. Dopóki są w pobliżu, sytuacja się trochę uspokaja, ale gdy tylko odjeżdżają, jest tak, jakby ich nigdy nie było.
– Co mają wspólnego z Elijahem?
– Zaczął się z nimi zadawać. Jest jeszcze chłopcem i powinnam się nim zajmować, ale nic nie mogę zrobić. Zabrali mi go. Wraca do domu bardzo późno, przestał mnie słuchać, nie robi tego, co mu każę. Zawsze starałam się dać mu trochę swobody, nie być jedną z tych mam, według których dzieci nigdy niczego nie potrafią zrobić jak należy, ale teraz myślę, że chyba powinnam była traktować go bardziej surowo. Wczoraj było to samo co zawsze. Wiem, że wymyka się z domu późnym wieczorem, żeby być z nimi. Normalnie wychodzi przez okno swojej sypialni, więc zamontowałam w nim blokadę. Wchodzi do pokoju od frontu, a ja mu mówię, że ma wracać do łóżka. Posyła mi tylko to swoje spojrzenie i odpowiada, że już nie mogę mu mówić, co ma robić. Przypominam mu wtedy, że jestem jego matką i dopóki mieszka pod moim dachem, musi mnie słuchać. To chyba rozsądne, prawda?
– Bardzo.
– Więc mówi, że chyba niedługo przestaniemy mieszkać pod jednym dachem, że zdobędzie własne pieniądze i znajdzie dla siebie jakieś lokum. Skąd piętnastolatek weźmie pieniądze na czynsz, jeśli nie z kradzieży lub sprzedaży narkotyków? Rusza do drzwi, ale najpierw musi przejść obok mnie, więc wstaję i go zatrzymuję. Każe mi zejść z drogi, a gdy nie schodzę, mówi, że mnie nienawidzi, że to moja wina, że jego ojciec odszedł, a gdy próbuję sprawić, żeby się uspokoił, po prostu mnie odpycha, otwiera drzwi i wychodzi. Jest duży jak na swój wiek, wyższy ode mnie i silny. Skoro nie chce słuchać moich poleceń, co mogę zrobić, żeby go powstrzymać? Wczoraj wrócił dopiero o trzeciej nad ranem, a gdy wstałam, żeby pójść do pracy, jeszcze spał.
– Myślałaś o wyprowadzce?
Znowu roześmiała się ponuro.
– Nie wiesz, jakie to trudne? Wcześniej mieszkaliśmy w schronisku. Dopóki mój mąż nie zaczął mnie maltretować, mieszkałam w Manchesterze. Otworzyli to miejsce dla bitych kobiet; trafiliśmy tam, gdy dotarliśmy do Londynu. Nie narzekam, ale było przepełnione. Nie nadawało się do wychowania mojego syna. Zanim przydzielili nam mieszkanie, przez wiele miesięcy byłam na zasiłku. Nie masz pojęcia, jak trudno byłoby ich skłonić do przeniesienia nas gdzieś indziej. Nie. Utknęliśmy tutaj.
Zrobiła pauzę, znowu gapiąc się na samochody.
– Odkąd mieszkamy na osiedlu, mamy kłopoty. Codziennie martwię się o Elijaha. Codziennie.
Milton zaczął się zastanawiać, czy może jakoś im pomóc.
– Przepraszam – powiedziała Sharon. – Opowiadam ci o swoich problemach, a nawet nie wiem, jak masz na imię.
Milton niemal odruchowo chciał uciec się do swojego wyszkolenia i długiej listy fałszywych tożsamości, ale się powstrzymał. Jaki to miało sens? Nie miał już na to ochoty. Kłamstwa nie byłyby dobrym punktem wyjścia, jeśli pragnął pomóc tej kobiecie.
– Jestem John – odparł. – John Milton.
Dojechał do skrzyżowania z Whitechapel Road i skręcił.
– Przepraszam, że ciągle gadam. Na pewno masz własne problemy. Nie potrzebujesz wysłuchiwać o moich.
– Chciałbym pomóc.
– To miło z twojej strony, ale nie rozumiem, jak mógłbyś to zrobić.
– Może mógłbym z nim porozmawiać?
– Nie jesteś z policji, prawda?
– Nie.
– Ani z pomocy społecznej?
– Nie.
– Nie chcę być niegrzeczna, panie Milton, ale nie znasz Elijaha. Jest uparty. Czemu miałby się przejmować tym, co mu powiesz?
Milton zwolnił, gdy dojeżdżali do sznura wlokących się pojazdów.
– Potrafię być przekonujący.