Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sprzątacz - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 marca 2023
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprzątacz - ebook

John Milton to artysta w swoim fachu. Do perfekcji opanował sztukę zabijania. Nic więc dziwnego, że z jego usług chętnie korzysta brytyjski rząd. Gdy MI6 lub wojsko nie są w stanie skutecznie zlikwidować wrogów państwa, wysoko postawieni politycy wynajmują Miltona. Człowieka od brudnej roboty.

Lecz mężczyznę ostatnio nękają koszmary, w których duchy przeszłości powracają ze zdwojoną siłą. Najemnik postanawia zerwać z dotychczasowym życiem. W ramach zadośćuczynienia za dawne grzechy pragnie pomagać ludziom napotkanym na swojej drodze.

Milton trafia na East End w Londynie. Tam poznaje młodą matkę – Sharon Warriner. Jej syn Elijah wsiąka w środowisko miejscowych gangów. Najemnik obiecuje zająć się tą sprawą – chce wyrwać chłopaka z rąk niebezpiecznych przestępców i tym samym naraża się londyńskiemu półświatkowi. Jakby tego było mało, rząd brytyjski postanawia pozbyć się Miltona i wysyła za nim płatnego zabójcę…

„Sprzątacz” to nie lada gratka dla fanów takich postaci jak Jack Reacher. Mark Dawson, niczym Lee Child, skonstruował pełen zwrotów akcji, trzymający w napięciu do ostatniej strony thriller, który zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0237-625-8
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pa­nu­jący na pro­wa­dzą­cej przez las dro­dze błogi spo­kój pod­kre­ślały ćwier­ka­nie pta­ków w ko­ro­nach drzew i szmer gór­skiego stru­mie­nia. Ro­ute fo­re­sti­ère de la Combe d’Ire była wą­ska i wy­bo­ista, miej­scami nie mi­nę­łyby się dwa sa­mo­chody. Z obu jej stron ro­sły gę­ste so­snowe lasy, za­snu­wa­jące prze­strzeń nad jezd­nią wil­got­nym mro­kiem, roz­pra­sza­nym przez cie­płe świa­tło słońca wszę­dzie tam, gdzie wy­cięto drzewa. Nad li­nią lasu roz­cią­gały się za­mglone stoki ma­sywu Mon­ta­gne du Char­bon, skalne że­bra bie­gły w dół wśród buj­nej ro­ślin­no­ści. Droga pro­wa­dziła ostroż­nie zbo­czem góry, skrę­ca­jąc ostro w lewo i w prawo, cza­sem pod ką­tem stu osiem­dzie­się­ciu stopni naj­bez­piecz­niej­szą trasą w górę. Raz po raz prze­ci­nała stru­mień: tu­tej­sze mostki zo­stały zbu­do­wane ze sta­rych czer­wo­nych ce­gieł zwią­za­nych ty­leż roz­pa­da­jącą się za­prawą, co wil­got­nymi po­ro­stami, które kur­czowo się ich trzy­mały. Mo­stek znaj­do­wał się obok nie­wiel­kiego ogro­dzo­nego miej­sca ozna­czo­nego jako par­king, choć w tym wy­padku tro­chę na­gięto fakty, była to bo­wiem za­toczka wcięta w zbo­cze, le­d­wie miesz­cząca cztery sto­jące cia­sno auta.

Miej­sce ci­che i ustronne, jakby świat ze­wnętrzny zo­stał za za­mknię­tymi drzwiami.

Mil­ton za­par­ko­wał tam swoje re­na­ult, po­spo­lite auto z wy­po­ży­czalni; wy­brał je, po­nie­waż ni­czym się nie wy­róż­niało. Wje­chał na par­king ty­łem i wy­sia­da­jąc, po­zo­sta­wił sil­nik na cho­dzie. Pod­szedł do ku­fra, otwo­rzył go i spoj­rzał na to­bo­łek wtu­lony w nie­wielką prze­strzeń na ba­gaże. Od­wi­nął brzegi koca, od­sła­nia­jąc ka­ra­bin sztur­mowy, który po­przed­niej nocy po­zo­sta­wiono w skrzynce kon­tak­to­wej – sub­ka­ra­bi­nek HK53 z tłu­mi­kiem pło­mie­nia, broń czę­sto uży­wana przez SAS, gdy moż­li­wość po­dej­ścia ukrad­kiem do celu była rów­nie ważna jak ra­że­nie oba­la­jące. Mil­ton wy­cią­gnął ka­ra­bi­nek z ba­gaż­nika i wci­snął do zamka nowy dwu­dzie­sto­pię­cio­na­bo­jowy ma­ga­zy­nek. Roz­ło­żył skła­daną kolbę i wy­ce­lo­wał, mie­rząc wzdłuż osi drogi. Stwier­dziw­szy z za­do­wo­le­niem, że broń jest sprawna, ru­szył w stronę mostka i ukrył ją w za­ro­ślach.

Wcze­śniej zro­bił roz­po­zna­nie te­renu i wie­dział, że w kie­runku na pół­noc droga pro­wa­dziła do Sa­int-Jo­rioz, śred­niej wiel­ko­ści ośrodka tu­ry­stycz­nego nad brze­giem je­ziora An­necy. Zjazd na po­łu­dnie pro­wa­dził do ma­łej wio­ski Che­va­line. Jej miesz­kańcy utrzy­my­wali się z rol­nic­twa, ale do­ra­biali, wy­naj­mu­jąc ma­low­ni­cze domy tu­ry­stom, któ­rzy przy­jeż­dżali, by urzą­dzać wy­cieczki pie­sze i ro­we­rowe po oko­licy. Mil­ton za­trzy­mał się w ta­kim wiej­skim domu trzy dni temu i cały po­byt po­świę­cił na re­ko­ne­sans, wy­ru­sza­jąc na ro­we­rze wcze­śnie rano i wra­ca­jąc póź­nym wie­czo­rem. Sta­rał się nie zwra­cać na sie­bie uwagi i poza tymi wy­ciecz­kami prze­by­wał głów­nie w domu.

Dźwięk sil­nika bmw usły­szał na długo przed­tem, za­nim zo­ba­czył sa­mo­chód. Pod­niósł ka­ra­bi­nek i ukrył się za pniem dębu. Był nie­wi­do­czny od strony drogi, a sam wciąż mógł ją ob­ser­wo­wać. Kombi w ko­lo­rze wina je­chało na dru­gim biegu, z lek­kim wy­sił­kiem po­ko­nu­jąc stromy od­ci­nek jezdni. Wy­ło­niło się zza ostrego za­krętu w prawo i świa­tło re­flek­to­rów wy­do­było z mroku le­śną ścieżkę.

Sa­mo­chód zwol­nił i skrę­cił w stronę re­na­ult. Mil­ton wstrzy­mał od­dech, serce za­biło mu szyb­ciej, wsu­nął pa­lec wska­zu­jący za osłonę spu­stu. Kie­rowca bmw za­par­ko­wał obok re­na­ult i zga­sił sil­nik. Mil­ton sły­szał mu­zykę do­la­tu­jącą z wnę­trza auta. Drzwi od strony pa­sa­żera otwo­rzyły się i stłu­miona do­tąd mu­zyka za­brzmiała wy­raź­niej: fran­cu­ski pop jed­no­ra­zo­wego użytku, nie­szko­dliwy dla uszu. Pa­sa­żer po­chy­lił się, po­wie­dział coś ostro do kie­rowcy i mu­zyka umil­kła. Przez chwilę Mil­ton sły­szał je­dy­nie chrzęst żwiru pod sto­pami męż­czy­zny, szmer pły­ną­cej wody i sze­lest li­ści na wie­trze. Za­ci­snął dłoń na ka­ra­binku i sku­pił się na za­cho­wa­niu rów­nego i re­gu­lar­nego od­de­chu.

Drzwi od strony kie­rowcy otwo­rzyły się i z bmw wy­sia­dła wy­soka, śniada ko­bieta.

Mil­ton roz­po­znał oboje. Pa­sa­że­rem był Je­hija al Mo­ussa, a kie­rowcą Sa­mira Nad­żib.

Wy­szedł zza dębu i wy­ce­lo­wał. Prze­łą­czył broń na ogień cią­gły i od­dał se­rię strza­łów. Kule tra­fiły w brzuch ko­biety, prze­szy­wa­jąc wą­trobę i płuca. Nad­żib przy­tknęła dłoń do piersi, na jej twa­rzy od­ma­lo­wała się kon­ster­na­cja, po czym ob­ró­ciła się i upa­dła na bok sa­mo­chodu. Je­hija krzyk­nął, cho­wa­jąc się szybko za au­tem. Mil­ton zro­bił dwa kroki w prawo, by znowu wi­dzieć cel, i wy­pu­ścił ko­lejną se­rię. Na­uko­wiec pró­bo­wał wsiąść z po­wro­tem do sa­mo­chodu; kule na­zna­czyły jego ciało krwawą li­nią bie­gnącą od szyi do kro­cza.

Ka­no­nada nio­sła się przez chwilę wśród drzew. Wy­stra­szone ptaki wy­strze­liły w po­wie­trze, a trze­pot ich skrzy­deł za­brzmiał jak okla­ski. Echo trza­sków uci­chło i chwilę po bru­tal­nym wy­bu­chu prze­mocy znowu za­pa­no­wał spo­kój: wiatr szu­miał w ko­ro­nach drzew, woda pły­nęła ze szme­rem pod most­kiem, a gdzieś z wy­soka do­le­ciał śpiew sło­wika.

Mil­ton się za­wa­hał. Usły­szał ko­lejny dźwięk.

Od­głos zbli­ża­ją­cego się sa­mo­chodu.

Ukry­wa­nie się nie mia­łoby sensu; i tak zdra­dzi­łaby go krwawa scena. Sa­mo­chód wy­ło­nił się z lasu. Było to po­ma­lo­wane na nie­bie­sko re­na­ult mégane z biało-czer­woną jo­dełką na ma­sce. Po­li­cjant w ra­dio­wo­zie mu­siał go od razu zo­ba­czyć, za­trzy­mał się bo­wiem na­gle w od­le­gło­ści pięt­na­stu me­trów.

Mil­ton wy­rzu­cił ma­ga­zy­nek i wci­snął do zamka za­pa­sowy.

Po­li­cjant otwo­rzył drzwi, wy­siadł z auta z ręką na kol­bie pi­sto­letu w ka­bu­rze i za­wo­łał:

– Ar­rét!

Mil­ton nie za­sta­na­wiał się ani przez chwilę. Jego re­ak­cja była za­pro­gra­mo­wana, tak do­brze wy­uczona przez lata walki, że te­raz dzia­łał ma­chi­nal­nie, pod­świa­do­mie, dzięki pa­mięci mię­śnio­wej, bły­ska­wicz­nie i za­bój­czo sku­tecz­nie. Ob­ró­cił ka­ra­bi­nek i po­cią­gnął za spust, pusz­cza­jąc dłuż­szą se­rię. Grad po­ci­sków za­sy­pał ra­dio­wóz, sześć wbiło się w chłod­nicę i ma­skę, a kilka po­zo­sta­łych ude­rzyło w szybę. Po­li­cjant zo­stał tra­fiony w twarz i klatkę pier­siową. Za­to­czył się do tyłu i padł na wznak na zie­mię, gdzie jego ciało przez mo­ment okrop­nie po­dry­gi­wało. Mil­ton pod­szedł z opusz­czoną te­raz bro­nią i wpa­ko­wał męż­czyź­nie kulę w głowę. W końcu po­li­cjant znie­ru­cho­miał.

Po­wró­cił spo­kój okra­szony chrzę­stem odłam­ków szkła, które opa­dły z roz­trza­ska­nej szyby sa­mo­chodu.

Mil­ton prze­szedł do swo­jego re­na­ult po dru­giej stro­nie drogi. Otwo­rzył ba­gaż­nik i za­wi­nął ka­ra­bi­nek w koc, po czym ukrył go sta­ran­nie w skrytce pod ko­łem za­pa­so­wym. Na­cią­gnął la­tek­sowe rę­ka­wiczki i po­zbie­rał wy­rzu­cone łu­ski na­bo­jów. Było ich czter­dzie­ści i wciąż były go­rące w do­tyku. Wrzu­cił je do nie­wiel­kiej to­rebki do­wo­do­wej. Przy­kuc­nął przy ciele Nad­żib, po czym szybko i spraw­nie prze­szu­kał jej ubra­nie. Zna­lazł smart­fon oraz pen­drive i do­ło­żył je do to­rebki.

Ob­szedł sa­mo­chód i po­chy­lił się, żeby uważ­nie się przyj­rzeć al Mo­us­sie. Drzwi bmw były otwarte i gdy pod­niósł wzrok, by zer­k­nąć do środka, uj­rzał wpa­trzoną w niego drobną, bladą twarz. Nie śpie­szył się. Nie było ta­kiej po­trzeby. Twarz na­le­żała do ma­łego chłopca, pię­cio- lub sze­ścio­latka. Skórę i włosy miał ciemne, a ry­sami twa­rzy przy­po­mi­nał ro­dzi­ców. Ku­lił się na pod­ło­dze za fo­te­lem, czoło prze­ci­nała krwawa smuga, jakby zo­stał po­ma­zany farbą. Nie była to jego krew, lecz krew z rany ojca.

Mil­ton się­gnął po sig sau­era, któ­rego no­sił w ka­bu­rze pod pa­chą, mu­snął pal­cami kolbę. Chłop­czyk wy­trzy­mał jego spoj­rze­nie. Twarz miał bladą i drżącą ze stra­chu, ale wzroku nie od­wró­cił. Był dzielny. Prze­nió­sł­szy się pa­mię­cią dwa­dzie­ścia lat wstecz i ty­siąc mil da­lej, Mil­ton po­czuł, że zbiera mu się na wy­mioty. Przy­po­mniał mu się inny chło­piec, w po­dob­nym wieku, z twa­rzą spo­kojną mimo ob­sce­nicz­no­ści jego śmierci.

Zdjął rękę z pi­sto­letu i się cof­nął. De­li­kat­nie prze­cią­gnął zwłoki męż­czy­zny na błot­ni­ste po­bo­cze i wró­cił do kombi.

– Zo­stań tu – po­wie­dział chłopcu. – Po­moc jest w dro­dze.

Za­mknął drzwi kombi. Spraw­dził, czy usu­nął ślady swo­jej obec­no­ści, i za­do­wo­lony wsiadł do re­na­ult, wrzu­cił bieg i od­je­chał.

Skrę­cił na pół­noc, pod górę, i ru­szył w kie­runku je­ziora.Męż­czy­zna le­żał na łóżku, dłońmi kur­czowo trzy­mał się za serce i raz po raz za­ci­skał zęby. Drżały mu po­wieki, cza­sem ję­czał, wy­po­wia­da­jąc zdła­wio­nym gło­sem słowa, które nie mia­łyby sensu, gdyby w po­bliżu był ktoś, kto by je usły­szał. Jego ciało ze­sztyw­niało od na­pię­cia, pot zra­szał skórę i po­ściel. Te­raz ten sen przy­cho­dził czę­ściej, cza­sami co noc, za­wsze taki sam. Męż­czy­zna le­żał na brzu­chu na cie­płej po­duszce wydm. Słońce bom­bar­du­jące pu­sty­nię bru­tal­nym skwa­rem, od któ­rego po­wie­trze drgało, a góry w od­dali chwiały się jak oglą­dane przez wodę w akwa­rium, było w ze­ni­cie. Ja­łowy kra­jo­braz two­rzyły dłu­gie, cią­gnące się aż po ho­ry­zont po­ła­cie pia­chu. Ro­ślin­ność wy­stę­po­wała wy­łącz­nie przy brze­gach pły­ną­cej z wolna rzeki, któ­rej wody w końcu tra­fiały do Ty­grysu. Po­je­dyn­cza wstęga as­faltu sta­no­wiła je­dyną drogę w pro­mie­niu wielu mil, wiatr na­wie­wał na nią głę­bo­kie zwały pia­sku.1

Nad­zorca spod zmru­żo­nych po­wiek pa­trzył przez szybę przed­nią ja­gu­ara xjs, gdy zje­chał na pu­sty pas szyb­kiego ru­chu i wy­prze­dził po­ru­sza­jącą się nie­mrawo cię­ża­rówkę z na­czepą. Ubie­głego wie­czoru niebo miało barwę krwa­wej czer­wieni, a kiedy rano wró­ciło słońce, wze­szło na bez­chmur­nym błę­kit­nym nie­bie. W po­ran­nych pro­mie­niach kryło się cie­pło i świa­tło, więc opu­ścił osłonę, by chro­nić oczy. Ra­dio było usta­wione na au­dy­cję To­day i pre­zen­ter za­po­wia­dał ty­dzień upa­łów. O siód­mej, po pro­gno­zie po­gody, nada­wano po­ranne wia­do­mo­ści – głów­nym te­ma­tem było za­strze­le­nie dwojga tu­ry­stów i po­li­cjanta we fran­cu­skich Al­pach. Ofiary zi­den­ty­fi­ko­wano, ale jak do­tąd nie wy­kryto mo­tywu za­bój­stwa. Fran­cu­ski po­li­cjant do­szedł do wnio­sku, że było ono „bez­sen­sowne”.

To aku­rat, po­my­ślał Nad­zorca, nie było prawdą. Za­bój­stwo zde­cy­do­wa­nie miało sens. Ope­ra­cja sta­no­wiła wy­nik dłu­giego i dro­bia­zgo­wego pla­no­wa­nia, sze­ściu mie­sięcy po­świę­co­nych przy­go­to­wy­wa­niu obiek­tów ataku i zy­ska­niu ich za­ufa­nia, a na­stęp­nie ty­go­dni uma­wia­nia spo­tka­nia. Cel zo­stał osią­gnięty z po­wo­dze­niem, lecz ak­cja nie była czy­sta. Po­peł­nione zo­stały dwa błędy, które wy­ma­gały sta­ran­nej ana­lizy, błędy, które wzbu­dziły wąt­pli­wo­ści co do spraw­no­ści wy­ko­na­wcy ope­ra­cji.

Nie­po­ko­jący był fakt, że cho­dziło o Nu­mer Je­den.

Była to ope­ra­cja Nad­zorcy. Do­brze znał obiekty ataku. Je­hija al Mo­ussa pro­wa­dził kie­dyś ba­da­nia ją­drowe. Sa­mira Nad­żib spe­cja­li­zo­wała się w tech­nice mi­kro­fa­lo­wej. Byli mał­żeń­stwem i do nie­dawna oboje pra­co­wali dla irac­kiej Agen­cji Ener­gii Ato­mo­wej. Po upadku Sad­dama Hu­sajna zo­stali zwer­bo­wani przez Irań­czy­ków i z ich po­mocą re­żim Ah­ma­di­ne­żada do­ko­nał po­stę­pów na dro­dze do celu, któ­rym było uzy­ska­nie sta­tusu mo­car­stwa nu­kle­ar­nego. Gdzieś w MI6 uznano, że ta para jest zbyt nie­bez­pieczna, by żyć. De­cy­zja zo­stała za­twier­dzona au­to­ma­tycz­nie w in­nym ano­ni­mo­wym sza­rym ga­bi­ne­cie w sie­dzi­bie rządu, a ich akta zo­stały ozna­czone czer­wo­nym ko­lo­rem i prze­ka­zane do Grupy Pięt­na­stej, która miała się tym za­jąć. Sprawa była ważna i dla­tego Nad­zorca wy­brał do tej mi­sji Nu­mer Je­den.

Gdy zjeż­dżał z au­to­strady w kie­runku cen­trum Lon­dynu, prze­ana­li­zo­wał swoje przy­go­to­wa­nia. Na­ukowcy przy­byli do Fran­cji pod pre­tek­stem za­słu­żo­nych wa­ka­cji. Praw­dzi­wym po­wo­dem po­bytu – oraz wi­zyty w Al­pach – było spo­tka­nie z pra­cow­ni­kiem Ce­zusa, fi­lii Arevy, czo­ło­wego gra­cza na rynku han­dlu cyr­ko­nem. Ten me­tal wy­ko­rzy­sty­wano mię­dzy in­nymi do wy­robu po­włok ochron­nych prę­tów z pa­li­wem ją­dro­wym. Iran po­trze­bo­wał cyr­konu do swo­ich re­ak­to­rów, a Nad­żib i jej mę­żowi po­zwo­lono są­dzić, że ich kon­takt może do­star­czyć go w po­trzeb­nej im ilo­ści. Nie było jed­nak żad­nego pra­cow­nika. I żad­nego cyr­konu. Nie miało też być spo­tka­nia, przy­naj­mniej ta­kiego, na ja­kie li­czyli.

Wjeż­dża­jąc do mia­sta, Nad­zorca wy­bi­jał pal­cami rytm na kie­row­nicy. Nie, po­my­ślał, przy­go­to­wa­nie było nie­na­ganne. Wszyst­kiemu winny był Mil­ton.

Mar­twy gen­darme do­star­czy fran­cu­skiej po­li­cji sil­nej mo­ty­wa­cji do zna­le­zie­nia za­bójcy; za­mor­do­wany zo­stał je­den z nich. Fran­cuzi będą dzia­łać bar­dziej upo­rczy­wie i zma­leje szansa, że zba­ga­te­li­zują śledz­two, gdy urwie się trop. Bo się urwie. Źle to wy­glą­dało, ale jesz­cze gor­szy był ten chło­piec. Dziecko osie­ro­cone przez za­bójcę, ku­lące się ze stra­chu w sa­mo­cho­dzie, gdy przy­glą­dało się mor­dowi na swo­ich ro­dzi­cach. To była beczka pro­chu, a dla prasy po­wód, by wał­ko­wać te­mat w nie­skoń­czo­ność.

Nad­zorca zwol­nił i zje­chał na pod­ziemny par­king w nie­wiel­kim bu­dynku sto­ją­cym na pół­noc­nym brzegu Ta­mizy. Była to po­zba­wiona stylu i wdzięku kon­struk­cja z ce­gieł i be­tonu, wznie­siona w la­tach sześć­dzie­sią­tych. Pię­cio­pię­trowa i ni­jaka. Sa­mo­chód pra­co­wał na ja­ło­wym biegu, gdy drzwi ga­rażu pod­no­siły się ze skrzy­pie­niem zmę­czo­nego me­talu. Na drzwiach wid­niały na­ma­lo­wane dwa słowa: GLO­BAL LO­GI­STICS.

Nad­zorca wje­chał do środka, za­par­ko­wał obok windy i wy­siadł. Nad­je­chała winda, wsiadł do niej i wci­snął gu­zik trze­ciego pię­tra. Gdy po­woli się za­trzy­mała, drzwi roz­su­nęły się z sy­kiem i zna­lazł się w tęt­nią­cej ży­ciem otwar­tej prze­strzeni biu­ro­wej. Ana­li­tycy ga­pili się w mo­ni­tory i stu­kali w kla­wi­sze, ter­ko­tały dru­karki i bez­u­stan­nie dzwo­niły te­le­fony. Nad­zorca prze­szedł wśród tego cha­osu do ko­ry­ta­rza wy­ło­żo­nego gru­bym dy­wa­nem, po­dą­żył nim w prawo i wtedy gwar za nim osłabł do po­ziomu de­li­kat­nego szmeru ludz­kiej ak­tyw­no­ści. Wzdłuż ko­ry­ta­rza znaj­do­wało się kilka obi­tych zie­lo­nym suk­nem drzwi. Wy­brał te na końcu, pchnął skrzy­dło i prze­stą­pił próg.

Da­vid Tan­ner, jego oso­bi­sty se­kre­tarz, pod­niósł wzrok znad kom­pu­tera i po­wie­dział:

– Dzień do­bry, sze­fie. – Tan­ner, po­dob­nie jak Nad­zorca oraz wszy­scy tajni agenci, któ­rzy dla niego pra­co­wali, był kie­dyś żoł­nie­rzem: w pie­cho­cie. Jego ka­rierę za­koń­czyła eks­plo­zja miny pu­łapki na dro­dze pod Ka­bu­lem. Stra­cił prawą nogę po­ni­żej ko­lana oraz szansę na przy­dział do SAS, o który za­bie­gał. Był ła­twym w obej­ściu, po­rząd­nym go­ściem, z któ­rym przy­jem­nie było się na­pić, i z żar­li­wym od­da­niem strzegł do­stępu do swo­jego do­wódcy.

– Dzień do­bry, ka­pi­ta­nie – od­parł Nad­zorca. – Co dzi­siaj w ka­len­da­rzu?

– W po­łu­dnie roz­ma­wia pan z dy­rek­to­rem. Chce otrzy­mać naj­śwież­sze in­for­ma­cje w spra­wie fran­cu­skiego pro­blemu.

– Nie wąt­pię. A Nu­mer Je­den?

– Czeka na pana w środku, sze­fie.

– To świet­nie.

Wszedł do ga­bi­netu. Był to duży po­kój, który za­pew­niał roz­le­gły wi­dok na rzekę. Po­środku znaj­do­wał się stół z kwia­tami w ni­skim wa­zo­nie, a z obu stron ko­minka stały dwa wy­godne fo­tele klu­bowe. Nie było szaf na do­ku­menty ani ni­czego, co wy­glą­da­łoby biu­rowo.

Mil­ton stał przy sze­ro­kim oknie na dru­gim końcu po­koju, pa­ląc pa­pie­rosa i spo­glą­da­jąc na sze­roki łuk Ta­mizy. Nad­zorca za­trzy­mał się przy drzwiach i przy­pa­trzył mu się; Mil­ton był w nie­wy­szu­ka­nym po­pie­la­tym gar­ni­tu­rze, który spra­wiał wra­że­nie dość ta­niego, bia­łej ko­szuli i czar­nym kra­wa­cie.

– Dzień do­bry, Nu­me­rze Je­den – po­wie­dział.

– Dzień do­bry, sze­fie.

– Usiądź.

Ob­ser­wo­wał sia­da­ją­cego w fo­telu Mil­tona. Jego oczy wy­ra­żały nie­ustę­pli­wość. Wy­glą­dał na tro­chę ste­ra­nego, nieco wy­czer­pa­nego. Nad­zorca pa­mię­tał go z cza­sów, gdy wstę­po­wał do służby. Pa­ra­do­wał wtedy w gar­ni­tu­rach z Sa­vile Row, ko­szu­lach Turn­bull & As­ser i za­wsze był nie­ska­zi­tel­nie ucze­sany. Wy­da­wało się, że prze­stał już o to dbać. Nad­zorcy nie ob­cho­dziło, jak wy­glą­dają jego agenci, o ile do­brze wy­ko­ny­wali swoją pracę, a Mil­ton był jego naj­lep­szym czło­wie­kiem; i wła­śnie dla­tego ta naj­now­sza wpadka tak bar­dzo nie­po­ko­iła.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Tan­ner wszedł do ga­bi­netu, nio­sąc tacę z dzban­kiem her­baty i dwiema por­ce­la­no­wymi fi­li­żan­kami. Po­sta­wił tacę na kre­den­sie i upew­niw­szy się, że Nad­zorca nie po­trze­buje ni­czego in­nego, zo­sta­wił ich sa­mych.

Nad­zorca wstał i na­lał her­baty do fi­li­ża­nek, ob­ser­wu­jąc Mil­tona. Nikt nie ubie­gał się o taką pracę, tylko był wy­bie­rany i zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem w przy­padku wszyst­kich pra­cu­ją­cych dla niego agen­tów Nad­zorca wy­brał go sam, a po­tem mo­ni­to­ro­wał rok dro­bia­zgo­wego szko­le­nia, które zła­go­dziło jego szorst­kość i przy­go­to­wało do no­wej roli. Chwi­lami Mil­ton wąt­pił, czy się do niej na­daje, a Nad­zorca nie tyle roz­wie­wał te wąt­pli­wo­ści, ile stro­fo­wał go, że w ogóle do­pusz­cza myśl, że osąd jego zwierzch­nika może być błędny. Szczy­cił się tym, że do­sko­nale oce­nia cha­rak­ter lu­dzi, i wie­dział, że Mil­ton bę­dzie ide­al­nym agen­tem wy­wiadu. Oka­zało się, że miał ra­cję. Mil­ton, zgod­nie z przy­ję­tym zwy­cza­jem, roz­po­czął swoją ka­rierę jako Nu­mer Dwa­na­ście, a te­raz, osiem lat póź­niej, wszy­scy jego po­przed­nicy ode­szli i to on stał się Nu­me­rem Je­den.

Mil­ton był spięty. Chwy­cił się po­rę­czy fo­tela tak mocno, że aż po­bie­lały mu kłyk­cie. Nie ogo­lił się, mocno za­ry­so­waną żu­chwę po­kry­wał ciemny, kil­ku­dniowy za­rost.

– Chło­piec? – za­py­tał.

– Z tego, co mo­żemy wy­wnio­sko­wać, zszo­ko­wany, ale poza tym OK. Jak można by się spo­dzie­wać. Jest pod opieką Fran­cu­zów. Chyba jesz­cze z nim nie roz­ma­wiali. Wi­dział cię?

– Tak.

– To mo­głoby być kło­po­tliwe.

Mil­ton zi­gno­ro­wał słowa Nad­zorcy.

– Wie­dział pan?

– O czym?

– Że tam bę­dzie.

– Wie­dzie­li­śmy, że jest we Fran­cji. Nie są­dzi­li­śmy, że za­biorą go na spo­tka­nie.

– I nie za­mie­rzał pan mi po­wie­dzieć, że mogą to zro­bić?

– Nie za­po­mi­naj, z kim roz­ma­wiasz – po­wie­dział ze zło­ścią Nad­zorca. – Czy to by coś zmie­niło?

Mil­ton za­to­pił w nim lo­do­wate spoj­rze­nie.

– Nie ma sensu uda­wać, że chło­piec nie sta­nowi pro­blemu. Ten cho­lerny po­li­cjant rów­nież. Bez nich sprawa by­łaby czy­sta, ale te­raz… Cóż, obaj sta­no­wią nie­wy­ja­śnione wątki i kom­pli­kują sy­tu­ację. Po­wi­nie­neś mi wy­ja­śnić, co się stało.

– Nie ma za wiele do wy­ja­śnia­nia. Trzy­ma­łem się planu. Broń była tam, gdzie miała być. Przy­je­cha­łem przed nimi. Zja­wili się o cza­sie. Wy­eli­mi­no­wa­łem oboje. Gdy ro­bi­łem po­rządki, przy­je­chał ten żan­darm, więc go za­strze­li­łem.

– Za­sady pro­wa­dze­nia ak­cji były ja­sne.

– Rze­czy­wi­ście, sze­fie. Żad­nych świad­ków. Są­dzę, że nie mia­łem wy­boru.

– Nie mia­łeś. Tego nie kwe­stio­nuję.

– Coś pan jed­nak kwe­stio­nuje – za­uwa­żył Mil­ton.

Znowu ude­rzył w ostry ton. Nad­zorca to zi­gno­ro­wał.

– Sam to po­wie­dzia­łeś. Żad­nych świad­ków.

– Cho­dzi o chłopca? Dla­czego go nie za­strze­li­łem?

– Może to bu­dzić nie­smak, ale prze­cież wiesz, jak wy­raź­nie okre­ślamy na­sze za­cho­wa­nie pod­czas ope­ra­cji. – Nad­zorca był spięty. Roz­mowa to­czyła się w nie­prze­wi­dziany dla niego spo­sób, a jego zwy­kle nie za­ska­ki­wano. Mil­to­nowi po­bie­lały ką­ciki ust. Jego nie­bie­skie oczy na­dal pa­trzyły obo­jęt­nie, nie­mal nie­przy­tom­nie.

– Od­kąd dla pana pra­cuję, sze­fie, wi­dzia­łem wiele mar­twych ciał.

Nad­zorca od­po­wie­dział naj­cier­pli­wiej, jak po­tra­fił.

– To oczy­wi­ste, Mil­to­nie. Je­steś za­bójcą. To nie­od­łączna część two­jego fa­chu.

Chyba go na­wet nie sły­szał.

– Nie mogę już dłu­żej uda­wać przed sobą. Po­dej­mu­jemy de­cy­zję o tym, kto żyje, a kto umiera, ale w trak­cie ak­cji nie wszystko jest czarno-białe. Jak pan twier­dzi, za­sady pro­wa­dze­nia ak­cji były ja­sne. Po­wi­nie­nem był go za­strze­lić. Osiem lat temu, gdy za­pi­sa­łem się na... to – słowo to za­brzmiało nieco po­gar­dli­wie – praw­do­po­dob­nie bym go za­strze­lił. Jak do­bry żoł­nierz.

– Ale nie za­strze­li­łeś.

– Nie mo­głem.

– Dla­czego mi to mó­wisz?

– Osiem lat to szmat czasu jak na taką pracę, sze­fie. Nie­wielu w Gru­pie wy­trzy­muje tak długo. A ostat­nio nie by­łem szczę­śliwy. My­ślę, że ni­gdy nie by­łem.

– Nie ocze­kuję tego od cie­bie.

Mil­ton wzbu­rzył się i brnął da­lej.

– Mam krew na rę­kach. Kie­dyś mó­wi­łem so­bie to samo, żeby to uspra­wie­dli­wić, ale to już nie działa. Ten po­li­cjant nie za­słu­żył na śmierć. Chło­piec nie za­słu­żył na utratę ro­dzi­ców. Z po­wodu ja­kie­goś kłam­stwa uczy­ni­li­śmy go sie­rotą, a żonę po­li­cjanta wdową. Nie za­mie­rzam tego wię­cej ro­bić, sze­fie. Skoń­czy­łem.

Nad­zorca wy­ra­żał się ostroż­nie.

– Pró­bu­jesz... zre­zy­gno­wać?

– Może pan to na­zy­wać, jak pan chce. Ja już zde­cy­do­wa­łem.

Nad­zorca wstał. Do­piero po chwili opa­no­wał zde­ner­wo­wa­nie. Za­cho­wa­nie Mil­tona było nie­bez­piecz­nie bli­skie nie­sub­or­dy­na­cji i Nad­zorca, za­miast za­ata­ko­wać, pod­szedł do gzymsu ko­minka i po­pra­wił zdję­cie swo­jej ro­dziny.

– Po co ist­nieje Grupa, Mil­to­nie? – za­py­tał nie­śpiesz­nie.

– Żeby eli­mi­no­wać.

– Wy­ko­ny­wać ro­botę, która jest zbyt brudna, by tknęły ją służby bez­pie­czeń­stwa Jej Kró­lew­skiej Mo­ści.

– Otóż to, sze­fie.

– A twoja praca?

– Je­stem sprzą­ta­czem.

– To zna­czy?

– „Od czasu do czasu rząd Jej Kró­lew­skiej Mo­ści musi usu­wać lu­dzi, któ­rych dal­sze ist­nie­nie stwa­rza ry­zyko dla sku­tecz­nego utrzy­ma­nia po­rządku pu­blicz­nego. Wła­dze po­trze­bują szcze­gól­nie wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych pro­fe­sjo­na­li­stów, któ­rzy są go­towi pra­co­wać na pod­sta­wie nie­pi­sa­nego uza­sad­nie­nia, żeby upo­rać się z tymi pro­ble­mami”. Sprzą­ta­czy.

Nad­zorca uśmiech­nął się po­nuro. Ten za­kres obo­wiąz­ków przed­sta­wił Mil­to­nowi, gdy go przed laty wer­bo­wał. Wszyst­kie te neu­tralne eu­fe­mi­zmy, ma­jące uczy­nić przy­dzie­lone obo­wiązki ła­twiej­szymi do przy­ję­cia.

– Do wy­ko­ny­wa­nia ta­kiej pracy po­trzeba lu­dzi szcze­gól­nego ro­dzaju. Jest was tak nie­wielu… co, nie­stety, po­wo­duje, że dość trudno was za­stą­pić. – Zro­bił pauzę. – Wiesz, ile osób dla mnie wy­eli­mi­no­wa­łeś?

Mil­ton od­po­wie­dział bez na­my­słu:

– Sto trzy­dzie­ści sześć.

– Je­steś moim naj­lep­szym sprzą­ta­czem.

– Kie­dyś może nim by­łem. Już nie. Nie mogę tego dłu­żej igno­ro­wać. Nie mogę mil­czeć tylko po to, żeby unik­nąć za­rzutu braku pro­fe­sjo­na­li­zmu. Sam sie­bie okła­muję. Mu­simy zmie­rzyć się z fak­tami, sze­fie. Niech pan to przed­sta­wia jak chce… neu­tra­li­za­cja, eli­mi­na­cja… ale to tylko eu­fe­mi­zmy użyte dla okre­śle­nia tego, co w rze­czy­wi­sto­ści ro­bię. Płacą mi za mor­do­wa­nie lu­dzi.

Ar­gu­menty szefa nie do­cie­rały do Mil­tona.

– „Mor­do­wa­nie”?! – wy­krzyk­nął Nad­zorca. – O czym ty, czło­wieku, mó­wisz? Nie bądź taki de­li­katny. Chcesz mo­ra­li­zo­wać? Wiesz, co się wy­da­rzy, je­śli Irań­czycy skon­stru­ują tę bombę. Wy­buch­nie wojna. Praw­dziwa wojna, przy któ­rej Irak bę­dzie wy­glą­dał jak spa­cer po parku. Zginą ty­siące lu­dzi. Setki ty­sięcy. Usu­nię­cie tych dwojga uczy­niło tę per­spek­tywę tro­chę mniej praw­do­po­do­bną. Oni wie­dzieli, czym ry­zy­kują. Mo­żesz na­zy­wać to mor­der­stwem, ale nie byli nie­wi­niąt­kami, tylko bo­jow­ni­kami.

– A po­li­cjant? Ten chło­piec?

– Nie­for­tunne, lecz ko­nie­czne.

– Szkody uboczne?

Nad­zorca po­czuł, że jest pro­wo­ko­wany. Wes­tchnął i zde­ner­wo­wany od­parł:

– Wła­śnie.

Mil­ton skrzy­żo­wał ręce.

– Przy­kro mi, sze­fie. Skoń­czy­łem z pa­nem. Od­cho­dzę.

Nad­zorca pod­szedł do Mil­tona, okrą­żył go z bli­ska, za­uwa­żył na­pię­cie w ra­mio­nach i za­ci­śnię­tych dło­niach.

– W rze­czy­wi­sto­ści nikt ni­gdy ze mną nie koń­czy. Nie mo­żesz zre­zy­gno­wać. Nie mo­żesz się wy­co­fać. Je­steś mor­dercą, jak twier­dzisz. To wszystko, na czym się znasz. Osta­tecz­nie cóż wy mo­że­cie ro­bić po odej­ściu? Twoje zdol­no­ści są bar­dzo ogra­ni­czone. Czym jesz­cze mógł­byś się zaj­mo­wać? Pra­co­wać z dziećmi? W ja­kimś biu­rze? Nie. Czło­wieku, je­steś nie­wy­kwa­li­fi­ko­waną siłą ro­bo­czą. I ni­czym wię­cej.

– Więc znajdź so­bie in­nego ro­bot­nika.

Nad­zorca ude­rzył pię­ścią w gzyms ko­minka w ge­ście fru­stra­cji.

– Bę­dziesz dla mnie pra­co­wał tak długo, jak długo będę chciał, do cho­lery, albo każę cię znisz­czyć!

Mil­ton wstał, by sta­wić czoła Nad­zorcy. Miał im­po­nu­jącą po­sturę i mro­żące krew w ży­łach spoj­rze­nie, które od­zy­skało dawną ja­sność i lo­do­watą ostrość. Miał oczy za­bójcy i pa­trzył na Nad­zorcę bez­li­to­snym wzro­kiem.

– Chyba skoń­czy­li­śmy, sze­fie, prawda? Nie do­ga­damy się.

– To twoje ostat­nie słowo?

– Tak.

Nad­zorca usiadł za dzie­lą­cym ich te­raz biur­kiem.

– Po­peł­niasz straszny błąd. Je­steś za­wie­szony. Bez prawa do wy­na­gro­dze­nia. Przej­rzę twoje akta, ale kary nie unik­niesz. Wy­ko­rzy­staj ten czas, by roz­wa­żyć swoje sta­no­wi­sko. Nie jest jesz­cze za późno, by na­pra­wić szkody, ja­kie wy­rzą­dzi­łeś so­bie tą idio­tyczną po­stawą.

– Świet­nie, sze­fie. – Mil­ton po­pra­wił kra­wat.

– Mo­żesz odejść.

–Mi­łego dnia sze­fie.2

Mil­ton zna­lazł bar. Ni­jaki, pu­sty po­kój ho­te­lowy nie przy­padł mu do gu­stu, a zbli­żało się do­piero po­łu­dnie. Kon­fron­ta­cja z Nad­zorcą wy­trą­ciła go z rów­no­wagi; ręce mu się trzę­sły ze zło­ści i stra­chu.

Było to miej­sce z sze­ro­kim pa­no­ra­micz­nym oknem wy­cho­dzą­cym na rzekę. Zna­lazł sto­lik, z któ­rego roz­ta­czał się wi­dok na wodę, bu­dynki na prze­ciw­le­głym brzegu, sta­tek wy­ciecz­kowy oraz barki prze­ci­na­jące fale przy­boju, a nad nimi ogni­ste słońce na ide­al­nie bez­chmur­nym nie­bie. Za­pra­gnął wy­pić po­dwójną whi­sky, po­czuć al­ko­hol, w gło­wie za­częło mu się tro­chę krę­cić. Wie­dział, że je­dyny spo­sób, by prze­stać my­śleć – o wszyst­kim – można zna­leźć na dnie szklanki, ale oparł się temu pra­gnie­niu. Przy­no­sił on krót­ko­trwałą ulgę o dłu­go­trwa­łych na­stęp­stwach. Mil­ton sku­pił się na licz­bie, którą za­cho­wał w pa­mięci – sześć­set dzie­więć­dzie­siąt je­den – i za­miast whi­sky za­mó­wił sok po­ma­rań­czowy. Sie­dział za­my­ślony, ob­ra­ca­jąc szklankę w dłoni i ob­ser­wu­jąc ło­dzie.

Nad ba­rem znaj­do­wał się te­le­wi­zor. Głos był ści­szony, u dołu ekranu prze­su­wały się na­pisy. Od­bior­nik zo­stał usta­wiony na ka­nale z jed­nym z ca­ło­do­bo­wych pro­gra­mów in­for­ma­cyj­nych. Wy­wiad z ja­kimś mi­ni­strem na traw­niku przed par­la­men­tem na­gle za­stą­piło uję­cie za­le­sio­nego gór­skiego kra­jo­brazu z le­cą­cego śmi­głowca. Po­ja­wił się pod­pis wska­zu­jący, że to ob­szar nie­da­leko je­ziora An­necy we Fran­cji. Ka­mera drgnęła i ro­biła na­jazd do­póty, do­póki ekran nie wy­peł­nił się uję­ciem czer­wo­nego bmw. Ka­mera od­je­chała od za­par­ko­wa­nego na ma­łej po­lance po­jazdu i uka­zał się drugi sa­mo­chód, nie­bie­ski z biało-czer­woną jo­dełką. Na błot­ni­stym grun­cie wo­kół obu aut wi­dać było plamy krwi. Na­pisy u dołu ekranu in­for­mo­wały o „ma­sa­krze” i „obu­rze­niu”.

Bar­man po­krę­cił głową.

– Wi­dział pan to?

Mil­ton chrząk­nął.

– Wie pan, że w sa­mo­cho­dzie zna­leźli chłopca?

Mil­ton mil­czał.

– Nie wiem, jak ktoś mógł to zro­bić… za­mor­do­wać ro­dzinę na wa­ka­cjach. Ileż trzeba mieć zim­nej krwi? Moim zda­niem ten chłop­czyk miał szczę­ście. Gdyby ten, kto to zro­bił, go zna­lazł, są­dzę, że ma­lec też zo­stałby za­strze­lony.

Re­por­taż z dzien­nika ustą­pił miej­sca in­nej hi­sto­rii, ale to nie po­mo­gło. Mil­ton do­pił sok i wstał. Mu­siał wyjść.3

Był tro­chę otu­ma­niony i za­po­mniał, że do biura Nad­zorcy przy­je­chał sa­mo­cho­dem. Wę­dru­jąc bez celu, tra­fił do me­tra. Pe­ron był za­tło­czony. Grupa mło­dych cu­dzo­ziem­ców, tu­ry­stów też błą­ka­ją­cych się bez celu, ze­brała się w po­bliżu rampy pro­wa­dzą­cej na po­wierzch­nię, blo­ku­jąc przej­ście wa­liz­kami i roz­ma­wia­jąc z pod­nie­ce­niem po por­tu­gal­sku. Ich ba­gaże były okle­jone na­lep­kami, które wska­zy­wały na wcze­śniej­sze cele po­dróży. Do­my­ślił się, że to Bra­zy­lij­czycy. Stu­denci. Po­sta­no­wił przejść mię­dzy nimi, żeby po­cze­kać na spo­koj­niej­szym, mniej za­tło­czo­nym końcu sta­cji. Przy sa­mej kra­wę­dzi pe­ronu stała tam sa­motna ko­bieta. Była czarna, miała trzy­dzie­ści parę lat i no­siła uni­form jed­nej z sieci ba­rów szyb­kiej ob­sługi w po­bliżu sta­cji. Wy­glą­dała na zmę­czoną. Spo­strzegł, że pła­cze, jej dolna warga drżała, po po­licz­kach spły­wały łzy. Mil­ton nie miał daru em­pa­tii i gdyby miał ją po­cie­szyć, nie wie­działby, od czego za­cząć, ale nie był tym za­in­te­re­so­wany. Nie dzi­siaj. Miał za dużo na gło­wie. Prze­szedł da­lej.

Znowu czuł się okrop­nie. Był w jesz­cze gor­szym na­stroju niż przed­tem. Za­krę­ciło mu się w gło­wie i osu­nął się na pu­stą ławkę. Za­czął się po­cić, naj­pierw na dło­niach, po­tem na ple­cach, słone kro­ple spły­wały mu z czaszki do oczu i ust.

Przy­po­mniał so­bie uję­cie lasu z te­le­wi­zyj­nego śmi­głowca. W ziemi były trzy pa­liki wy­zna­cza­jące miej­sca, gdzie zna­le­ziono zwłoki. Wie­dział, że po­wi­nien prze­stać, po­my­śleć o czymś in­nym, ale nie po­tra­fił i wkrótce znowu wspo­mi­nał kosz­mar, prze­bły­ski z wcze­śniej­szych lat: zrów­nana z zie­mią wio­ska, bry­zgi krwi na wy­su­szo­nej ziemi, ciało chłopa, pie­przna woń sil­nych ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i mdły odór śmierci. Od­pły­nął od tego wspo­mnie­nia, na­tra­fia­jąc na wszyst­kie inne rze­czy, które zro­bił i wi­dział w służ­bie kró­lo­wej i kraju: ob­skurne po­koje i mroczne ulice, sto trzy­dzie­ści sześć ofiar uło­żo­nych na do­wód jego strasz­nych czy­nów. Strzał w głowę z ka­ra­binu snaj­per­skiego, pchnię­cie no­żem w serce, ga­rota za­ci­śnięta na gar­dle, aż su­chy od­dech ofiary stał się świsz­czący, a po­tem ustał, ciało roz­pacz­li­wie po­dry­gu­jące, a w końcu za­sty­głe w bez­ru­chu. Sto trzy­dzie­ścioro sze­ścioro męż­czyzn i ko­biet sta­wiło mu czoła, oskar­żyło go, na rę­kach miał ich krew.

Gło­śny krzyk wy­rwał go z za­dumy.

Stu­denci spo­glą­dali na pe­ron w jego kie­runku. Ogar­nął to wszystko spoj­rze­niem, ze szcze­gó­łami. Czy to na niego wska­zy­wali? Nie. Obok. Ko­biety nie było na pe­ro­nie. Ko­lejny krzyk i je­den ze stu­den­tów wska­zał na tor. Mil­ton wstał chwiej­nie i uj­rzał, że po­ło­żyła się na szy­nach. Był to oso­bliwy wi­dok. Po­cząt­kowo są­dził, że pew­nie pró­bo­wała pod­nieść coś, co upu­ściła, po­tem jed­nak zdał so­bie sprawę, że po­ło­żyła się w ten spo­sób ce­lowo. Ob­ró­cił się wo­kół osi; ja­rząca się ta­blica cy­frowa in­for­mo­wała, że na­stępny po­ciąg nad­jeż­dża, i wtedy Mil­ton usły­szał ci­che dud­nie­nie wa­go­nów to­czą­cych się na ostat­nim za­krę­cie przed wy­jaz­dem z tu­nelu. Nie było czasu na dy­wa­ga­cje, co zro­bić. Pięt­na­ście me­trów da­lej na mu­rze znaj­do­wał się przy­cisk alar­mowy, Mil­ton wie­dział jed­nak, że nie zdoła do­trzeć do niego w porę, a na­wet gdyby do­tarł, nie było pew­no­ści, czy po­ciąg zdąży się za­trzy­mać.

Ze­sko­czył z pe­ronu na tory.

Prze­stą­pił szynę prą­dową.

Po­ciąg się zbli­żał, z wy­lotu tu­nelu do­le­ciał po­dmuch cie­płego po­wie­trza.

Mil­ton przy­klęk­nął koło ko­biety.

– Nie – po­wie­działa. – Zo­staw mnie w spo­koju.

Wsu­nął jedną rękę pod jej plecy, a drugą pod ko­lana. Była drobna i pod­niósł ją bez trudu. Po­ciąg po­ko­nał ostatni za­kręt, bły­snęły ja­sno re­flek­tory lo­ko­mo­tywy. Roz­legł się na­gły i prze­ni­kliwy dźwięk sy­reny. Mil­ton wie­dział, że ma pięć­dzie­siąt pro­cent szans. Znowu prze­stą­pił trze­cią szynę i wrzu­cił ko­bietę na pe­ron. Ha­mulce po­ciągu wgry­zły się w tar­cze, za­blo­ko­wane koła śli­zgały się po me­ta­lo­wych szy­nach z okrop­nym pi­skiem, gdy Mil­ton uło­żył dło­nie na kra­wę­dzi pe­ronu i sko­czyw­szy, prze­tur­lał się w bok w chwili, gdy lo­ko­mo­tywa prze­je­chała z ję­kiem obok, omal się o niego nie ocie­ra­jąc.

Ob­ró­cił się na plecy i spoj­rzał na łu­ko­waty su­fit. Od­dy­chał w przy­śpie­szo­nym ryt­mie.

Po­ciąg za­trzy­mał się w po­ło­wie pe­ronu. Mo­tor­ni­czy otwo­rzył drzwi i ru­szył sprin­tem ku Mil­to­nowi.

– Nic ci się nie stało, czło­wieku?

– Czuję się świet­nie. Sprawdź, co z nią.

Za­mknął oczy i zmu­sił się do od­dy­cha­nia w nor­mal­nym ryt­mie. Wdech, wy­dech, wdech, wy­dech.

– My­śla­łem, że już po to­bie – mó­wił mo­tor­ni­czy. – My­śla­łem, że roz­jadę was oboje. Co się stało?

Mil­ton nie od­po­wie­dział. Stu­denci ru­szyli po pe­ro­nie i ma­szy­ni­sta skie­ro­wał spoj­rze­nie na nich. Zre­la­cjo­no­wali to, co wi­dzieli, śpiewną ła­maną an­gielsz­czy­zną: jak ta ko­bieta zsu­nęła się z pe­ronu i po­ło­żyła na szy­nach i jak Mil­ton ze­sko­czył za nią i od­cią­gnął ją w bez­pieczne miej­sce.

– Je­steś bo­ha­te­rem, czło­wieku – za­uwa­żył ma­szy­ni­sta.

Mil­ton znowu za­mknął oczy.

Bo­ha­te­rem?

Ro­ze­śmiałby się, gdyby to nie było tak ab­sur­dalne. Za­brzmiało jak kiep­ski żart.4

Nie­długo po­tem przy­je­chała ka­retka. Gdy sa­ni­ta­riu­sze zaj­mo­wali się ko­bietą, Mil­ton usiadł na ławce obok niej. Wcze­śniej przez pięć mi­nut pła­kała hi­ste­rycz­nie, ale szybko prze­stała i za­nim przy­je­chało po­go­to­wie, sie­działa nie­ru­chomo w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w duże pla­katy re­kla­mu­jące wa­ka­cje w eg­zo­tycz­nych kra­jach i to­wary bez­cłowe, przy­kle­jone na łu­ko­wa­tej ścia­nie po dru­giej stro­nie to­rów.

Je­den z sa­ni­ta­riu­szy wy­jął z to­rebki ko­biety port­mo­netkę i za­py­tał:

– Masz na imię Sha­ron, ko­chana? – Nie od­zy­wała się. – Daj spo­kój, ko­chana, mu­sisz z nami po­roz­ma­wiać.

Ko­bieta za­cho­wała mil­cze­nie.

– Bę­dziemy mu­sieli ją za­brać – stwier­dził sa­ni­ta­riusz. – Chyba jest w szoku.

– Też po­jadę – rzu­cił Mil­ton.

– Jest pan zna­jo­mym?

Zo­sta­wie­nie jej te­raz by­łoby rów­no­znaczne z po­rzu­ce­niem. Za­czął po­ma­gać i chciał za­koń­czyć za­da­nie. Zo­stawi ją, gdy tylko zjawi się jej ro­dzina.

– Tak – od­parł.

– Chodź, skar­bie. Zba­dajmy cię na­le­ży­cie.

Mil­ton przy­po­mniał so­bie o sa­mo­cho­dzie i je­chał za ka­retką, gdy za­brali ko­bietę do Royal Free Ho­spi­tal. Za­wieźli ją do ustron­nego po­koju i za­pa­rzyli fi­li­żankę her­baty pełną cu­kru.

– Cze­kamy na le­ka­rza – wy­ja­śnili jej. – Wy­pij, dzięki temu po­czu­jesz się le­piej.

– Dzię­kuję – wy­mam­ro­tała.

Sa­ni­ta­riusz zwró­cił się do Mil­tona:

– Może pan z nią zo­stać? Le­karz jest w dro­dze, ale to może po­trwać ze dwa­dzie­ścia mi­nut.

– Tak, oczy­wi­ście.

Usiadł obok łóżka i ob­ser­wo­wał ko­bietę. Za­mknęła oczy i po kilku mi­nu­tach zdał so­bie sprawę, że za­pa­dła w płytki sen. Jej pierś wzno­siła się i opa­dała z każ­dym ła­god­nym od­de­chem. Przyj­rzał się jej. Włosy miała czarne; przy­cięte do karku i roz­ło­żone te­raz na bia­łym płót­nie two­rzyły ramę dla owal­nej twa­rzy. Sze­ro­kie oczy, nie­znacz­nie unie­sione w ką­ci­kach, sub­telne brwi. Skóra miała ide­al­nie cze­ko­la­dowy ko­lor i oprócz szminki na sze­ro­kich, zmy­sło­wych ustach nie no­siła żad­nych śla­dów ma­ki­jażu. Ręce były szczu­płe, a sple­cione po­ni­żej piersi dło­nie małe i de­li­katne. Pa­znok­cie miała ob­gry­zione, czer­wony la­kier po­pę­kany i odłu­pany. Na palcu nie było pier­ścionka. Re­stau­ra­cyjny uni­form miał prak­tyczny szary ko­lor, a spodnie spły­wały od wą­skiej, ale nie chu­dej ta­lii.

Mil­ton po­zwo­lił jej od­po­czy­wać.5

Obu­dziła się pod wie­czór. Po­cząt­kowo jej ładna twarz była rów­nie spo­kojna jak pod­czas snu, ale to nie trwało zbyt długo; za­snuł ją wy­raz zmie­sza­nia, a po­tem na­gle po­ja­wił się okropny wy­raz pa­niki. Z tru­dem się wy­pro­sto­wała i opu­ściła nogi na pod­łogę.

– Wszystko w po­rządku – po­wie­dział Mil­ton. – Spa­łaś.

– Która go­dzina?

– Szó­sta.

– Jezu Chry­ste! Je­stem bar­dzo spóź­niona. Mój syn… Mu­szę być w domu. – Ro­zej­rzała się spa­ni­ko­wana. – Gdzie my je­ste­śmy?

– W szpi­talu.

– Nie – po­wie­działa, sta­jąc. – Mu­szę być w domu. Mój syn nie bę­dzie wie­dział, gdzie je­stem, nie zje pod­wie­czorku. Nikt się nim nie opie­kuje.

– Był tu le­karz. Chciał z tobą po­roz­ma­wiać. Wróci, gdy się obu­dzisz.

– Nie mogę. A poza tym nic mi nie jest. Wiem, że po­stą­pi­łam głu­pio. Nie za­mie­rzam zro­bić tego znowu. Nie chcę umrzeć. Nie mogę. Je­stem mu po­trzebna. – Spoj­rzała mu w oczy. Miała szczery i uczciwy wy­raz twa­rzy. – Nie mogą mnie tu­taj trzy­mać, prawda?

– Nie są­dzę.

Pod­nio­sła to­rebkę z krze­sła i ru­szyła do drzwi.

– Jak za­mie­rzasz do­stać się do domu?

– Nie wiem. Gdzie je­ste­śmy?

– W Royal Free.

– Hamp­stead? Po­jadę po­cią­giem.

– Po­zwól mi się od­wieźć.

– Nie mu­sisz tego ro­bić. Miesz­kam w Dal­ston. To pew­nie zu­peł­nie nie po dro­dze.

– Nie, nie ma pro­blemu. Miesz­kam tuż za ro­giem… w Is­ling­ton – skła­mał. – To ża­den kło­pot.

Per­so­nel szpi­tala nie krył iry­ta­cji tym, że pa­cjentka wy­pi­suje się ze szpi­tala, nie był jed­nak w sta­nie jej po­wstrzy­mać. Nie do­znała urazu, wy­da­wało się, że my­śli ra­cjo­nal­nie, i nie była sama. Mil­ton za­re­ago­wał na ich od­ru­chowe obawy spo­koj­nym, wład­czym to­nem, któ­remu trudno było prze­ciw­sta­wić ar­gu­menty. Ko­bieta pod­pi­sała oświad­cze­nie, grzecz­nie po­dzię­ko­wała za opiekę i wy­szła za Mil­to­nem ze szpi­tala.

Par­ko­wał w po­bli­skim bu­dynku NCP. Zgar­nął śmieci z fo­tela pa­sa­żera, otwo­rzył drzwi, po­cze­kał, aż Sha­ron wy­god­nie usią­dzie, po czym ru­szył. Skró­tem do­tarł na Vic­to­ria Em­bank­ment. Spoj­rzał ką­tem oka na to­wa­rzyszkę; pa­trzyła nie­ru­cho­mym wzro­kiem przez okno, ob­ser­wu­jąc rzekę. Nie wy­glą­dała na chętną do roz­mowy. Zro­zu­miałe. Włą­czył od­twa­rzacz CD i prze­bie­rał w pły­tach, do­póki nie zna­lazł tej, któ­rej chciał po­słu­chać, skła­danki utwo­rów Boba Dy­lana. Jego prze­ni­kliwy głos wy­peł­nił wnę­trze sa­mo­chodu, gdy Mil­ton przy­śpie­szał, ru­szyw­szy spod świa­teł.

– Dzię­kuję za pod­wie­zie­nie – po­wie­działa na­gle Sha­ron. – Je­stem bar­dzo wdzięczna.

– To ża­den kło­pot.

– Mój syn po­wi­nien być w domu. Bę­dzie chciał zjeść pod­wie­czo­rek.

– Jak ma na imię?

– Eli­jah.

– Ładne.

– Po­do­bało się jego ojcu. In­te­re­so­wał się Bi­blią.

– Ile ma lat?

– Pięt­na­ście. A ty? Masz dzieci?

– Nie – od­parł Mil­ton. – Je­stem sam.

Zmie­nił pas i wy­prze­dził wolno ja­dącą cię­ża­rówkę. Sha­ron mil­czała przez chwilę.

– To z jego po­wodu – wy­znała na­gle. – Dziś rano… To wszystko. Wiem, że to głu­pie, ale nie wie­dzia­łam, co ro­bić. I tak na­prawdę na­dal nie wiem. Je­stem u kresu wy­trzy­ma­ło­ści.

– Co się stało?

Wy­da­wało się, że nie usły­szała py­ta­nia.

– Nie mam ni­kogo in­nego. Je­śli go stracę, nie ma sensu tego da­lej cią­gnąć.

– Może mi o tym opo­wiesz?

Sha­ron spoj­rzała przez okno, za­gry­za­jąc wargę.

– Jak go mo­żesz stra­cić?

Za­ci­snęła zęby. Mil­ton wzru­szył ra­mio­nami i się­gnął do ra­dia.

– Na na­szym osie­dlu działa gang, mło­dzi chłopcy. Miej­scowi. Wszyst­kich za­stra­szają. Ro­bią, co chcą… Wy­wo­łują za­mie­sza­nie, kradną, han­dlują nar­ko­ty­kami. Nikt nie śmie się im prze­ciw­sta­wić.

– A po­li­cja?

Ro­ze­śmiała się z go­ry­czą.

– Do ni­czego się nie na­daje. Nie wejdą na­wet na osie­dle, je­śli nie ma ich przy­naj­mniej sze­ściu. Do­póki są w po­bliżu, sy­tu­acja się tro­chę uspo­kaja, ale gdy tylko od­jeż­dżają, jest tak, jakby ich ni­gdy nie było.

– Co mają wspól­nego z Eli­ja­hem?

– Za­czął się z nimi za­da­wać. Jest jesz­cze chłop­cem i po­win­nam się nim zaj­mo­wać, ale nic nie mogę zro­bić. Za­brali mi go. Wraca do domu bar­dzo późno, prze­stał mnie słu­chać, nie robi tego, co mu każę. Za­wsze sta­ra­łam się dać mu tro­chę swo­body, nie być jedną z tych mam, we­dług któ­rych dzieci ni­gdy ni­czego nie po­tra­fią zro­bić jak na­leży, ale te­raz my­ślę, że chyba po­win­nam była trak­to­wać go bar­dziej su­rowo. Wczo­raj było to samo co za­wsze. Wiem, że wy­myka się z domu póź­nym wie­czo­rem, żeby być z nimi. Nor­mal­nie wy­cho­dzi przez okno swo­jej sy­pialni, więc za­mon­to­wa­łam w nim blo­kadę. Wcho­dzi do po­koju od frontu, a ja mu mó­wię, że ma wra­cać do łóżka. Po­syła mi tylko to swoje spoj­rze­nie i od­po­wiada, że już nie mogę mu mó­wić, co ma ro­bić. Przy­po­mi­nam mu wtedy, że je­stem jego matką i do­póki mieszka pod moim da­chem, musi mnie słu­chać. To chyba roz­sądne, prawda?

– Bar­dzo.

– Więc mówi, że chyba nie­długo prze­sta­niemy miesz­kać pod jed­nym da­chem, że zdo­bę­dzie wła­sne pie­nią­dze i znaj­dzie dla sie­bie ja­kieś lo­kum. Skąd pięt­na­sto­la­tek weź­mie pie­nią­dze na czynsz, je­śli nie z kra­dzieży lub sprze­daży nar­ko­ty­ków? Ru­sza do drzwi, ale naj­pierw musi przejść obok mnie, więc wstaję i go za­trzy­muję. Każe mi zejść z drogi, a gdy nie scho­dzę, mówi, że mnie nie­na­wi­dzi, że to moja wina, że jego oj­ciec od­szedł, a gdy pró­buję spra­wić, żeby się uspo­koił, po pro­stu mnie od­py­cha, otwiera drzwi i wy­cho­dzi. Jest duży jak na swój wiek, wyż­szy ode mnie i silny. Skoro nie chce słu­chać mo­ich po­le­ceń, co mogę zro­bić, żeby go po­wstrzy­mać? Wczo­raj wró­cił do­piero o trze­ciej nad ra­nem, a gdy wsta­łam, żeby pójść do pracy, jesz­cze spał.

– My­śla­łaś o wy­pro­wadzce?

Znowu ro­ze­śmiała się po­nuro.

– Nie wiesz, ja­kie to trudne? Wcze­śniej miesz­ka­li­śmy w schro­ni­sku. Do­póki mój mąż nie za­czął mnie mal­tre­to­wać, miesz­ka­łam w Man­che­ste­rze. Otwo­rzyli to miej­sce dla bi­tych ko­biet; tra­fi­li­śmy tam, gdy do­tar­li­śmy do Lon­dynu. Nie na­rze­kam, ale było prze­peł­nione. Nie nada­wało się do wy­cho­wa­nia mo­jego syna. Za­nim przy­dzie­lili nam miesz­ka­nie, przez wiele mie­sięcy by­łam na za­siłku. Nie masz po­ję­cia, jak trudno by­łoby ich skło­nić do prze­nie­sie­nia nas gdzieś in­dziej. Nie. Utknę­li­śmy tu­taj.

Zro­biła pauzę, znowu ga­piąc się na sa­mo­chody.

– Od­kąd miesz­kamy na osie­dlu, mamy kło­poty. Co­dzien­nie mar­twię się o Eli­jaha. Co­dzien­nie.

Mil­ton za­czął się za­sta­na­wiać, czy może ja­koś im po­móc.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa Sha­ron. – Opo­wia­dam ci o swo­ich pro­ble­mach, a na­wet nie wiem, jak masz na imię.

Mil­ton nie­mal od­ru­chowo chciał uciec się do swo­jego wy­szko­le­nia i dłu­giej li­sty fał­szy­wych toż­sa­mo­ści, ale się po­wstrzy­mał. Jaki to miało sens? Nie miał już na to ochoty. Kłam­stwa nie by­łyby do­brym punk­tem wyj­ścia, je­śli pra­gnął po­móc tej ko­bie­cie.

– Je­stem John – od­parł. – John Mil­ton.

Do­je­chał do skrzy­żo­wa­nia z Whi­te­cha­pel Road i skrę­cił.

– Prze­pra­szam, że cią­gle ga­dam. Na pewno masz wła­sne pro­blemy. Nie po­trze­bu­jesz wy­słu­chi­wać o mo­ich.

– Chciał­bym po­móc.

– To miło z two­jej strony, ale nie ro­zu­miem, jak mógł­byś to zro­bić.

– Może mógł­bym z nim po­roz­ma­wiać?

– Nie je­steś z po­li­cji, prawda?

– Nie.

– Ani z po­mocy spo­łecz­nej?

– Nie.

– Nie chcę być nie­grzeczna, pa­nie Mil­ton, ale nie znasz Eli­jaha. Jest uparty. Czemu miałby się przej­mo­wać tym, co mu po­wiesz?

Mil­ton zwol­nił, gdy do­jeż­dżali do sznura wlo­ką­cych się po­jaz­dów.

– Po­tra­fię być prze­ko­nu­jący.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: