Sprzeczne sygnały - ebook
Sprzeczne sygnały - ebook
Spokojne miasteczko, szanowana trzypokoleniowa rodzina. Wszystko wygląda jak z obrazka – do czasu aż Ludmiła znajduje ciało Andrzeja Musiała. Wie, że będzie miała kłopoty, dlatego prosi o pomoc osobę, której nie znosi najbardziej na świecie, bliźniaczkę Izę. Próbując uniknąć problemów, siostry wpadają w coraz gorsze tarapaty. Jedyną dobrą stroną całego zamieszania jest to, że wreszcie zaczynają ze sobą normalnie rozmawiać.
Historia, w której nic nie jest takie, jak się wydaje
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8310-025-8 |
Rozmiar pliku: | 529 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmierzchało. Aksamitna szarość powoli spowijała ulice miasta i coraz trudniej było cokolwiek dostrzec. Zwłaszcza tu, w starej przemysłowej dzielnicy, między dawno opuszczonymi halami zakładów tkackich.
Panującą wokół ciszę przerwał odgłos kroków. O wyłożoną kocimi łbami ulicę stukały obcasy. Kobieta biegła. Była w połowie drogi, gdy zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Tam, gdzie spodziewała się zobaczyć wyjście, stał wysoki na ponad trzy metry mur, ozdobiony graffiti o wątpliwej wartości artystycznej. Zatrzymała się gwałtownie. Chciała zawrócić, ale z ulicy w zaułek wbiegł mężczyzna o zwalistej sylwetce, rzuciła się więc ku ścianie i oparła o nią plecami. Zaczęła nerwowo grzebać w torebce. Szminka, portfel, grzebień... Zaklęła. Wreszcie palce dotknęły metalu, trupiozimnego metalu. Wyjmująca pistolet dłoń drżała. Odbezpieczyć, przeładować. Złowieszczy zgrzyt przeciął ciszę.
– Ani kroku dalej! – krzyknęła, ale na prześladowcy nie zrobiło to wrażenia. Szedł ku niej pewny siebie. Gdy wszedł w smugę światła, rzucaną przez starą latarnię, na jego twarzy, którą wrodzone okrucieństwo uczyniło niesamowicie brzydką, można było dostrzec zadowolenie. Wiedział, że ofiara już mu nie ucieknie.
– Stój! – krzyknęła ponownie. Jej głos zlał się z hukiem wystrzału.
Mężczyzna popatrzył na kobietę zdziwiony. Zrobił jeszcze trzy kroki w jej kierunku, a potem zwalił się ciężko na ziemię. Wokół ciała zaczęła się tworzyć kałuża krwi.
W tej chwili w zaułek ktoś wszedł. Chłopak. Przystanął, ocenił sytuację i powoli podszedł do dziewczyny. Z zaciekawieniem patrzył na jej trzęsące się ręce.
– Zabiłam...
Leżący na ziemi jęknął głucho.
– Widać jeszcze nie. Dobij go. Inaczej będziesz musiała uciekać przez całe życie.
Kobieta gwałtownie potrząsnęła głową. Pistolet wysunął się z jej bezwładnych palców i upadł na ziemię. Wolnym krokiem ruszyła przed siebie.
Nie doszła jeszcze do ulicy, kiedy padł drugi strzał.
Pięć lat temu
Był to pierwszy z tych ciepłych marcowych dni, kiedy już z całą pewnością wiadomo, że zima to przeszłość. Ptaki darły się jak szalone, dając upust swojej radości życia. Cieszyły się ciepłem słońca, absolutnie lekceważąc ludzi, którzy zebrali się licznie, by oddać ostatnią posługę tak ważnej osobie, jaką był dyrektor liceum Jerzy Janicki.
Ludmiłę Janicką zdziwiło, że w takiej chwili zwraca uwagę na szczegóły otaczającego ją świata. Powinna... Co powinna? Myśleć o ojcu? Przez ostatnie lata nie robiła niczego innego i była tym zmęczona. Kiedy to zdarzyło jej się obserwować, jak topnieje śnieg, czy podziwiać żółtobrzuchą sikorkę? Można powiedzieć, że gdy ojciec skonał po długiej i nierównej walce z chorobą, ona odzyskała swoje życie.
Ukradkiem przyglądała się twarzom przybyłych. Złamana bólem matka, do której boleśnie docierało, że przyszłość taka, jak ją sobie wyobrażała, nie jest już możliwa. Krzysztof z poważną miną, jakby rozważał, co należy teraz zrobić. Babcia z różańcem oplecionym wokół dłoni, uciekająca w religię, bo gdyby jej nie miała, ból by ją zabił. Obok babci stała, wsparta na ramieniu narzeczonego, Iza. Pod jej oczami łzy wyżłobiły ciemne doły. Pewnie to sprawiało, że ludzie się nad nią litowali. „Biedactwo – szeptali – jest taka dzielna”.
Ludmiła z wściekłością odwróciła wzrok. Nie mogła patrzeć na siostrę. Na nikogo nie mogła patrzeć. A gdyby tak sobie pójść? Ta myśl wydała jej się bardzo kusząca. Cofnęła się o krok, w tym momencie ksiądz powiedział: „Amen” i garść ziemi spadła na wieko trumny. Ludmiła poczuła, jakby to w jej serce ktoś rzucił garścią gorących węgli. Wiedziała, że nie zniesie odgłosu kolejnych grud ziemi padających na trumnę. Na szczęście kościelny zaintonował pieśń, która wszystko zagłuszyła. Ludzie przesuwali się w kolejce, zostawiali kwiaty i opuszczali cmentarz. Potrącali Ludmiłę, przepychali i nagle znalazła się w zupełnie innej alejce, wśród obcych grobów. Stała tu ławeczka. Kobieta usiadła na niej, owijając kolana połami czarnego płaszcza i bezmyślnie gapiła się na ludzi.
– Ludmiła? – usłyszała.
Podniosła oczy. Obok niej stał pan Andrzej. Kolega ojca, przyjaciel rodziny, mentor brata. Zauważyła, że się postarzał, na brzydkiej twarzy przybyło zmarszczek. Najwięcej ich było wokół małych, wodnistych oczu, które wyglądały, jakby lada chwila miały się zapaść w bruzdy między bladymi policzkami a cienkim, długim nosem. – Co ty tu robisz, dziecko? Wszystko w porządku?
Skinęła głową.
– Musiałam odpocząć.
Wyciągnął rękę. Gdyby od razu położył ją na ramieniu dziewczyny, może uznałaby to za jeden z tych gestów, którymi ludzie okazywali jej wsparcie. On się jednak zawahał. To ociąganie miało w sobie podtekst i Ludmiła instynktownie się wzdrygnęła.
– Przykro mi z powodu twojego ojca, bardzo się lubiliśmy...
– Tak, wiem. – Wstała z ławki. – Muszę już iść.
– Gdybyś chciała porozmawiać... To pomaga. – On jeden krok do przodu, ona dwa w tył. – Wiesz, gdzie mnie szukać.
– Naprawdę muszę iść.
Ruszyła ku cmentarnej bramie, nawet się nie oglądając. Chciała jak najszybciej zapomnieć o tym spotkaniu.
I zapomniała. Tydzień później wyjechała na wczasy do Egiptu.
Siergiej Wolatow siedział w elegancko urządzonym gabinecie swojej podmiejskiej willi. Przed nim na biurku stał kieliszek i butelka wódki. Sięgnął po nią. Lubił dźwięk odkręcanej zakrętki. Z przyjemnością patrzył na krystaliczny płyn, wypełniający kieliszek.
– _Prosit!_
Podniósł kieliszek w toaście, a potem wylał jego zawartość na ziemię. Pokój zapachniał etanolem.
– _Da swidania!_ – Następną porcję alkoholu wypił. Zapiekło w gardle, wzdrygnął się. Wolatow nie poszedł na pogrzeb. W zasadzie mógł, ale nie chciał. Wolał pożegnać się z Janickim po swojemu.
Wpadające do gabinetu słoneczne światło irytowało go. Wstał i zaciągnął zasłony. Wszystko go dziś złościło. Ten dom, ten kraj i ludzie... Najbardziej złościła go śmierć, która przyszła o trzydzieści lat za późno.
Rok temu
Gdyby można było usłyszeć, jak pączki na drzewach pękają, powietrze wypełniałyby trzaski. Dzień był cudny, słoneczny i ciepły. Jeden z tych, kiedy chce się żyć.
Dwóch mężczyzn wspinało się na królujące nad miastem wulkaniczne wzgórze, porośnięte pięknymi drzewami i stanowiące ulubione miejsce spacerów. Rozciągał się stąd piękny widok na dolinę z płynącą środkiem rzeką. Dawno temu, w czasach swojej młodości, miasteczko przysiadło na jednym brzegu, by z czasem opanować drugi i spiąć je malowniczymi mostami i mostkami.
Dotarli do miejsca, gdzie cofający się lodowiec porzucił wielki głaz. Doprawdy, nawet gdyby szukał, nie mógłby znaleźć dla niego bardziej malowniczego miejsca. W otoczeniu młodych buków o srebrnej korze wyglądał jak z obrazu Kitty Kielland.
Starszy z mężczyzn oparł się o kamień i dyszał ciężko.
– Pamiętasz, Krzysztof, jak z twoim ojcem wbiegaliśmy na Śnieżkę? A dziś na byle pagórek wejść nie mogę.
– Nie narzekaj, Andrzej, ja też sapię.
– Bo się upasłeś. Schudłbyś trochę. Nie pasuje politykowi...
– Jaki tam ze mnie polityk, urzędnik zwykły.
– Wystarczy, że ja tak o sobie myślałem – społecznik, działacz. Pomogłem komuś, to mi wystarczyło. I co z tego mam? Starość, samotność, na leki mi brakuje...
– Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
– Wiem. Ja... – Chciał powiedzieć, jak bardzo sobie ceni tę przyjaźń, zamilkł jednak, zamyślił się. Młody Janicki był dla Andrzeja jak syn. Trudno wyrazić słowami, ile ta relacja dla niego znaczyła. Była jedyną w życiu, która mu dobrze wyszła. Własnego ojca Andrzej nie pamiętał. Matka, och, kochał ją bardzo, to oczywiste, ale jej nadopiekuńczość utrudniała mu życie. Żona, poślubiona pod wpływem szczeniackiego zauroczenia, okazała się zupełnie inna, niż sądził. Ich spojrzenia na świat były tak odmienne, że związek nie miał szans na przetrwanie. Później, rozważając, co poszło nie tak, uświadomił sobie, że problem polegał na uporze, z jakim była żona broniła swoich racji. Wymyślił sobie wtedy taką ogrodniczą metaforę, że nie da się zmienić kształtu dorosłego drzewa, trzeba więc znaleźć młode, podatne na wpływy, które będzie można po swojemu uformować. Znalazł taką i początkowo wszystko szło dobrze. Dziewczyna go lubiła, godzinami grali w szachy, on opowiadał jej rozmaite historie, ona słuchała z uwagą. Stało się jednak coś, co sprawiło, że odsunęła się od niego...
Poczuł rękę Krzysztofa na ramieniu.
– Nie zamartwiaj się. Jeśli będziesz potrzebował pieniędzy... – Widać przyjaciel uznał, że zamyślenie Andrzeja wiąże się z kłopotami finansowymi.
– Nie martwię się o pieniądze. Jest w tym mieście paru dłużników. Przyszedł na nich czas zapłaty.
Krzysztof odwrócił ku towarzyszowi twarz, a w jego spojrzeniu malowało się zaniepokojenie.
– Uważaj, żebyś sobie jakichś kłopotów nie narobił.
Andrzej chciał zażartować, że kłopoty to jego specjalność, jednak zmienił zdanie. Spojrzał na młodego przyjaciela. Już nie takiego młodego, Krzysztof zbliżał się do czterdziestki. Wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki, na skroni błyszczały siwe włosy. Wciąż jednak w niebieskim spojrzeniu skrzył się entuzjazm, a cała twarz, o rysach harmonijnych, zdecydowanych, męskich, wyrażała pogodę ducha. Andrzej uśmiechnął się. Jakiż ten Krzyś jeszcze naiwny, pomyślał. Sam też kiedyś taki był. Teraz jednak postanowił, że wszystko będzie inaczej. Niewiele czasu mu zostało i nie będzie go marnował. Dostanie to, co zechce. Nawet na dziewczynę znajdzie wreszcie sposób. Zrobi z Krzysztofa burmistrza, a sam będzie... jak to się nazywało? Sam będzie szarą eminencją.
– Kiedy w przyszłym roku wygrasz wybory, pierwszą rzeczą, którą się zajmiesz, będzie to. – Wskazał ręką dawną dzielnicę przemysłową, wyglądającą jak zgorzel na zdrowej tkance ich pięknego miasteczka.
Pół roku temu
To był elegancki hotelowy pokój. Wielkie podwójne łóżko, telewizor plazmowy i czekoladki na poduszkach. Ale na Magdzie nie robiło to już wrażenia. Mogli się spotykać gdziekolwiek. Przydrożny motel byłby tak samo dobry, bo to obecność Artura sprawiała, że każde miejsce było piękne i magiczne.
Przeciągnęła się na łóżku. Każda komórka jej ciała cieszyła się przeżytym właśnie orgazmem. Było tak dobrze, tak słodko, tak radośnie jak nigdy dotąd.
Odruchowo sięgnęła po kołdrę i naciągnęła ją na spocony, pokryty sinymi liniami zrostów po cesarkach, brzuch.
– Zostaw – poprosił leżący obok mężczyzna. – Lubię patrzeć na twoje ciało.
– Daj spokój, jestem stara...
Jednak on odsunął kołdrę, a potem zaczął wodzić palcem wskazującym po brzuchu i piersiach kobiety.
– Jesteś śliczna, seksowna i mądra. Jesteś najwspanialsza na świecie.
Kiedy to mówił, ona tak właśnie się czuła. To była magia.
– Zrobisz coś dla mnie? – poprosił.
– Przecież dopiero co skończyliśmy.
– Nie widzieliśmy się ponad tydzień. To dziwne, że nie mogę się tobą nasycić?
Uśmiechnęła się. Przysunęła się i zaczęła delikatnie lizać najpierw jego pierś, potem brzuch. Przesuwała się wzdłuż jego ciała coraz niżej. Mężczyzna westchnął zadowolony. Miał jej dziś powiedzieć o dziwnym SMS-ie, który dostał kilka dni temu, ale bał się, że zacznie panikować i nie będzie chciała się z nim kochać. Zresztą to pewnie czyjś głupi żart. Zapomniał o sprawie i pozwolił, by język kobiety przeniósł go do innego wymiaru.
Miesiąc temu
Marcin Respondek stał na parkingu przed blokiem i z przerażeniem patrzył na swój nowiutki samochód. Ktoś gwoździem wydrapał na nim znak koperty. Zrobił to z premedytacją i tak głęboko, że Marcina bardzo zabolało. Nowiutki, kupiony w kredycie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, samochód! I choć Respondek był dorosłym facetem, łzy zakręciły mu się w oczach.
– Czekaj, stary popierdoleńcu! – krzyknął w stronę bloku. – Dorwę cię!
Dobrze wiedział, kto jest za to odpowiedzialny. Konflikt zaczął się przed miesiącem, kiedy Marcin kupił nowe auto. Wracał z roboty po dwudziestej i wszystkie miejsca parkingowe pod blokiem były już zajęte. No, prawie wszystkie. Miejsce dla inwalidy było wolne. To denerwowało. Na całym osiedlu nie mieszkał ani jeden niepełnosprawny, a miejsc dla nich było osiem. Wolnych, prowokacyjnie pustych, tuż pod oknami Marcina. Zaparkował raz, potem drugi. Zawsze powtarzając sobie, że jak ktoś będzie potrzebował, to on od razu przestawi wóz. Nie przeszkadzało to nikomu poza Andrzejem Musiałem, który zaczął nasyłać na Marcina straż miejską i policję. Przyjeżdżali, pouczali, raz wypisali mandat. Nie można było mieć do nich żalu, taką mieli robotę. Do Marcina zawsze grzecznie się odnosili. Rozumieli jego problem.
Wyciągnął z kieszeni nowy telefon komórkowy i wybrał numer straży miejskiej.
– Tym razem pan Musiał posunął się za daleko! – krzyknął do słuchawki. – Proszę natychmiast przyjechać!
Strażnicy miejscy zjawili się pół godziny później. Nie mieli daleko, ale też zbytnio się nie śpieszyli. Marcowy poranek był wyjątkowo zimny i pewnie chcieli się najpierw napić gorącej kawy.
– O co chodzi? – zapytał jeden z nich, gramoląc się z samochodu.
– Pan zobaczy! Ten cham zniszczył mi samochód! – gorączkował się Respondek.
Strażnik podrapał się w głowę i spojrzał na kolegę.
– Może to dzieciaki zrobiły? – zapytał.
– Pan raczy żartować, tak? Przecież to jasne, że zrobił to Musiał. To świr!
– Widział go pan?
– Nie. Ale to oczywiste!
Strażnicy popatrzyli na siebie. Mieli kłopot. Pan Andrzej Musiał często bywał ich nieocenionym pomocnikiem. To on zawsze wiedział, kto wywozi śmieci do lasu, a kto połamał ławki na skwerze. Ale na ogół był tylko upierdliwcem, który dzwonił za każdym razem, gdy ktoś źle zaparkował, palił na przystanku czy pozwalał psu srać na miejskim trawniku.
– Aresztujcie go! Musi mi za to zapłacić.
– Panie, my nie możemy – rzucił drugi strażnik. – Nie mamy dowodów.
– To zbierzcie jakieś odciski palców czy coś.
Jak na komendę obaj strażnicy uśmiechnęli się cynicznie.
– Co my możemy, panie Respondek? Może policja?
Marcin zmiął w ustach przekleństwo. Był wściekły. Gliniarzom nawet się tyłków z komisariatu ruszyć nie chciało do, jak to nazwali, „sprawy sąsiedzkiej”. Znikoma szkodliwość społeczna, tak powiedzieli, chuligański wybryk. Na to idą moje podatki? – Marcin zaklął w myślach.
Jeden ze strażników poklepał go po ramieniu.
– Załóż pan sprawę w sądzie o zniszczenie mienia. My, jakby co, poświadczymy, że widzieliśmy to zarysowanie.
Respondek podziękował za radę. Pewne było, że tak tego nie zostawi.
Wyświetlacz telefonu rozbłysnął na bursztynowo, a biurową ciszę wypełniły dźwięki „Marsza tureckiego”. Magda Janicka od razu rozpoznała numer. Złapała komórkę i wybiegła na korytarz.
– Chciałbym się z tobą spotkać. W Jeleniej Górze o siedemnastej, w tej kawiarence przy rynku, dobrze?
– Jasne – odpowiedziała natychmiast. Zaniepokoił ją ton głosu rozmówcy. – Coś się stało?
– Musimy porozmawiać. – Rozłączył się.
Bolesny skurcz ścisnął jej krtań. Oparła się o ścianę. Musimy porozmawiać? – to nie brzmiało zbyt dobrze. Może nie mógł rozmawiać, może ktoś z nim był? – próbowała tłumaczyć kochanka. Miała jednak przeczucie, że to, czego najbardziej się obawiała, właśnie się zdarzyło.
Była rozdygotana i potrzebowała chwili, żeby się opanować. Weszła do łazienki. Oparła dłonie o chłodną umywalkę. Popatrzyła w lustro. Zobaczyła w nim kobietę niepokojąco podobną do swojej matki. Delikatne kiedyś, dziewczęce rysy powoli się rozmywały. Wokół oczu pojawiły się zmarszczki, przy ustach głęboka bruzda. Trzy ciąże odcisnęły znak na jej ciele – nie tylko na biodrach i brzuchu, ale też na twarzy. W jej ciemnych oczach nie było już radości, zgasiło ją zmęczenie. Kąciki wąskich ust opadły i zawsze już będzie wyglądała na niezadowoloną. Kiedyś była niewątpliwie ładna, teraz już nie. Nic dziwnego, że tak to się kończy...
Nie planowała romansu. Nie była złym człowiekiem i mimo wszystko nie chciałaby skrzywdzić Krzysztofa ani dzieci. Po prostu tak wyszło. Od lat samotna, tym najgorszym rodzajem samotności, bo wśród ludzi. W licznej rodzinie męża nie było nikogo, kto okazałby jej choć odrobinę serdeczności. Teść, kiedy jeszcze żył, traktował Magdę z pobłażliwym rozbawieniem, teściowa ciągle pouczała. Najgorsza ze wszystkich była Iza. Ta jej chłodna wyniosłość, to protekcjonalne traktowanie ludzi doprowadzało Magdę do szaleństwa. Spotkania rodzinne zamieniały święta w koszmar. I nagle zjawił się on. Młody, energiczny, przystojny. Po raz pierwszy od lat ktoś okazał jej zainteresowanie. Najpierw tylko rozmawiali. Uczucie spadło na nich nagle i niespodziewanie. Nie potrafiła się przed nim bronić, choć nie chciała romansu. Miłość ją porwała i uniosła do nieba. Poddał się. Nigdy wcześniej nie była tak szczęśliwa. Jednak nie była głupia, wiedziała, że pewnego dnia to się skończy.
Wróciła do biura i ciężko opadła na krzesło
– Kto dzwonił? – zapytała koleżanka.
– Klient. Mam się z nim spotkać.
Wybrała numer teściowej i poprosiła, żeby zajęła się dziećmi. „Ważne spotkanie” – tak to ujęła i matka męża nie protestowała. Potem już tylko wpatrywała się w zegarek, który z ociąganiem pchał wskazówki. Równo o szesnastej wyszła z biura. Normalnie pojechałaby do domu, by pod biurową garsonkę włożyć seksowną bieliznę. Przeczucie mówiło jej, że dziś to nie będzie potrzebne.
Zjawiła się dwadzieścia minut przed czasem. Zamówiła kawę, której nie piła, i tępo patrzyła w okno. Czekała.
Artur zjawił się pięć po piątej. Szukał jej wzrokiem, a kiedy znalazł, oczy mu nie rozbłysły. Na powitanie musnął ustami jej policzek – kolejny znak, że nie jest dobrze.
– O czym chciałeś porozmawiać? – zapytała. Już wystarczająco długo czekała na wyrok.
– Nie chciałem ci tego mówić, nie chciałem cię martwić, ale... musimy przestać się widywać.
Ciszę kawiarni wypełnił brzdęk tłuczonego serca. A może była to filiżanka z kawą, którą strąciła?
– Przepraszam – wyszeptała, głos odmawiał posłuszeństwa. – Jasne. Rozumiem. Byłam na to przygotowana od początku.
– O czym ty mówisz?
– Artur, ja rozumiem i nie mam pretensji. Jesteś młody, przystojny, a ja stara...
Jego dłoń spoczęła na jej ręce. Magda poczuła, że kochanek usiłuje spojrzeć jej w oczy, więc odwróciła głowę. Nie chciała, by zobaczył łzy.
– Nigdy nie uważałem, że jesteś stara. Jesteś wspaniałą kobietą...
Wstała. Pociągnął ją za rękę.
– Usiądź – poprosił łagodnie. – Porozmawiajmy…
Odpowiedziała, że nie ma sensu. Po co przedłużać męki? Niech to już się skończy. Niech powie, że z nią zrywa.
– Powiedz, że ze mną zrywasz, i miejmy to za sobą.
W jego oczach malowało się zdziwienie i rozbawienie.
– Skąd pomysł, że z tobą zrywam?
– Powiedziałeś, że musimy przestać się widywać.
– Na jakiś czas. – Delikatnym pociągnięciem za rękaw zmusił ją, by usiadła. – Nie chciałem ci o tym mówić, bo chciałem cię chronić. – Włączył telefon i przesunął go w stronę Magdy. – Czytaj.
Przebiegła wzrokiem po treści SMS-a. W miarę jak czytała, jej twarz robiła się coraz bardziej czerwona.
– Rozumiesz teraz?
– Ale kto?...
– Pojęcia nie mam – skłamał. Miał pewne podejrzenia, ale tego jej mówić nie chciał. – Jak mogłaś pomyśleć, że z tobą zrywam?
W głowie Magdy się kotłowało. Przed chwilą myślała, że kochanek chce rozstania, teraz dowiedziała się, że ktoś groził Arturowi ujawnieniem ich tajemnicy.
– Co zrobimy?
– Coś wymyślę. Chciałbym trzymać cię od tego z daleka. Przez jakiś czas nie będziemy się spotykać. Przez jakiś czas – podkreślił. – Kocham cię i będę chronił.
Skinęła głową. Po raz pierwszy pomyślała, że za grzech przyjdzie odpokutować.
Barbara Janicka odłożyła telefon na stolik w przedpokoju. Jej twarz rozjaśniał uśmiech tak promienny, jakby przed chwilą była świadkiem zwiastowania.
Ludmiła przyglądała się matce zaintrygowana.
– Kto dzwonił? – zapytała.
– Iza. I wyobraź sobie – na moment zawiesiła głos, żeby wywołać napięcie – przyjeżdża! Za tydzień, może dwa. Ma kilka spraw do załatwienia, a gdy się z nimi upora, przyjdzie. Czyż to nie wspaniale?!
I po co, durna, pytałam? Ludmiła odwróciła głowę, żeby matka nie mogła zobaczyć jej twarzy. Uczucia, jakie wzbudziła w niej wieść o przyjeździe siostry, do pozytywnych nie należały.
– Czyż to nie wspaniale?!
– Tak, super. To świetnie dla ciebie, mamo.
– Nawet nie wiesz, jak się cieszę. – Barbara chyba nie wyczuła sarkazmu w głosie córki. – Tak za nią tęsknię. Wybacz, pójdę powiedzieć babci.
Ludmiła skinęła głową. Poczekała, aż drzwi za matką się zamknęły, i wtedy uderzyła pięścią w ścianę.
Siergiej Wolatow długo wpatrywał się w wyświetlacz telefonu, zanim zdecydował się odebrać.
– No co tam? – zapytał.
– Z sondażu wynika, że ten fiut ma większe poparcie.
– Tak i bywa – rzucił filozoficznie.
– Ty mi, Siergiuszka, nie pierdziel. Siedzimy w tym gównie razem. Nie. Ty siedzisz nawet głębiej niż ja. Marzy ci się wizyta prawdziwych urzędników w tej twojej cegielni? To mogłoby być nawet zabawne. – W słuchawce zatrzeszczał nerwowy śmiech.
Siergiej splunął na ziemię. Potem czubkiem buta roztarł plwocinę.
– Jakieś sugestie? – zapytał.
– Powiedzmy, że mam pomysł. Wiem, jak pozyskać pewne... – chichot – nazwijmy to, dokumenty...
– Durak! – krzyknął Siergiej. – Nie przez telefon. Jutro wieczorem, tam gdzie zawsze.
Dwa tygodnie temu
Czerwona mazda Ludmiły Janickiej zaparkowała sto metrów od dworca kolejowego, po tej stronie, gdzie chodnik wyłożony był kocimi łbami. Dziewczyna wysiadła z samochodu i nieśpiesznie ruszyła w kierunku stacji.
Budynek dworca pochodził z czasów, gdy dynamicznie rozwijająca się kolej niemiecka docierała do każdej miejscowości. Dowodził, że funkcja użytkowa nie musi być powodem brzydoty. Łuki, zdobienia, kolumny i wielkie okna poczekalni, dzięki którym można było obserwować, co dzieje się na peronie. W hallu było przestronnie, a płytki, którymi wyłożono podłogę, przetrwały ponad sto lat.
Ludmiła lubiła to miejsce. Kojarzyło jej się z wyjazdami, a w jej przypadku opuszczanie domu było nader przyjemne. Nie to, żeby nie lubiła swojej rodziny. Po prostu czuła, że do nich nie pasuje – jak czarna owca w stadzie. Rzucam się w oczy – pomyślała. Nie powinna była wracać, ale cztery lata temu wydawało się to jedynym rozwiązaniem.
Weszła na peron. Pociąg z Wrocławia, którym miała przyjechać Iza, był opóźniony. Ludmiła przysiadła na jednej z drewnianych ławek. Oprócz niej na peronie nie było nikogo. Czasy, kiedy pociągi stanowiły podstawowy środek komunikacji, dawno się skończyły.
Głos w megafonie zachrypiał skrzekliwie. W oddali zahuczało, zagwizdało i po chwili na peron wtoczyła się lokomotywa, ciągnąc zdezelowane zielone wagony. W oknie jednego z nich Ludmiła dostrzegła swoją podobiznę, ale nie była pewna, czy szyba, jak lustro, odbiła jej twarz, czy to była Iza.
Pociąg zahamował z nieprzyjemnym zgrzytem. Drzwi zaczęły się otwierać. Ludmiła nie ruszyła się z miejsca. Spokojnie obserwowała, jak młody mężczyzna wynosi z wagonu walizkę, tak wielką, że można by w niej zmieścić słonia. Otarł pot z czoła i wspiął się na schodki, by pomóc wysiąść kobiecie, którą Ludmiła doskonale znała.
– No kurwa mać! – zaklęła z nerwów. – Wygląda jak mój klon!
Iza wylewnie podziękowała ostatniemu z żyjących gentlemanów, po czym omiótłszy peron wzrokiem, energicznie pomachała ręką. Dopiero wtedy Ludmiła z ociąganiem wstała i podeszła do siostry.
– Co to ma znaczyć? – zapytała, dodając w myślach kilka wulgaryzmów.
– Tak mnie witasz?
– Przepraszam bardzo, że uraziłam, ale – oskarżycielsko wymierzyła palec w nową fryzurę Izy – Sama rozumiesz, trochę jestem zdziwiona.
– Postanowiłam coś zmienić.
– Ta zmiana polega na tym, że staniesz się mną?
– Przypadek – Iza zbagatelizowała sprawę.
– Jutro pójdziesz do fryzjera – zażądała Ludmiła. – Tam zaparkowałam. – Wskazała ręką i bez słowa ruszyła przed siebie.
Ludmiła Janicka była idealnego wzrostu – metr siedemdziesiąt. Tyle właśnie potrzeba, żeby wyglądać na wysoką w sportowych butach, a jednocześnie nie musieć się ograniczać, wybierając szpilki. Smukła i zgrabna. Miała energiczne, niemal kocie ruchy. Patrzyło się na nią z przyjemnością. Twarz okrągła, proporcjonalna. Mocno podkreślone ciemnym tuszem rzęsy stanowiły idealną oprawę dla dużych, błękitnych oczu. Naturalne brwi były trochę asymetryczne, dlatego wiele wagi przykładała do ich wyskubywania. Lekko zadarty nos spędzał jej sen z oczu, kiedy była nastolatką. Jednak wbrew wielokrotnie składanym sobie obietnicom nie zdecydowała się na operację plastyczną. Od liceum ścinała włosy na krótko i farbowała na wszelkie możliwe kolory – od głębokiej czerni po jasny róż. Dwa lata temu zdecydowała się nieznacznie je zapuścić. Nosiła teraz boba w naturalnym blond kolorze.
Iza Janicka niewiele się od siostry różniła. Była dwa centymetry niższa i może dwa kilo grubsza, co wynikało z jej naturalnej powolności. Na tęczówce prawego oka miała małą brązową plamkę. Lewy kącik ust lekko opadał. Iza zawsze nosiła długie włosy związane w koński ogon. Była bardzo dumna z ich naturalnego pszenicznego koloru, dlatego nigdy ich nie farbowała. Teraz, chcąc je uchronić przed zniszczeniami, które mogłaby spowodować ciąża, zdecydowała się na ścięcie. Bob wydawał się najpraktyczniejszym rozwiązaniem.
Kiedy siostry stały obok siebie, wnikliwy obserwator mógł wskazać różniące je detale. Była to jednak trudna sztuka. Tak to już bywa z bliźniętami jednojajowymi – trudno je było od siebie odróżnić.
– Mogłabyś mi pomóc? Ta walizka jest strasznie ciężka.
– Trzeba było pomyśleć, kiedy się pakowałaś.
Iza westchnęła, jakby chciała dać do zrozumienia, że właśnie takiego powitania spodziewała się po siostrze. Od lat nie układało się między nimi najlepiej. A przecież były już dorosłe i należało wreszcie skończyć tę dziecinadę.
Szarpnęła walizkę, ale małe kółka nie chciały się toczyć po bruku. Jeszcze raz ciężko westchnęła. Ludmiła jednak nie zareagowała.
– Mogłabyś tu podjechać samochodem? Naprawdę nie daję rady. Proszę.
Nie magiczne słowo, ale coś w twarzy Izy sprawiło, że Ludmiła zmiękła. Znała ten wyraz. Sama taki miała, gdy...
– Jesteś w ciąży?
Iza zdrętwiała.
– Jesteś w ciąży.
– Nie mów nikomu.
– Bo co? To jakaś tajemnica?
– Jest za wcześnie, żeby o tym mówić – wytłumaczyła Iza, jednak Ludmiła zbyt dobrze znała siostrę, żeby nie słyszeć w tych słowach kłamstwa.
– Przecież zawsze chciałaś dziecka – drążyła.
– Chciałam. Tylko, że teraz... Wiele rzeczy się zmieniło i nie wiem już, czego chcę. I nie będziemy więcej o tym rozmawiać.
– Przecież my w ogóle ze sobą nie rozmawiamy – zauważyła Ludmiła, a chwilę później jej czerwona mazda zatrzymała się na wysokości Izy.
– Zapakować też mi nie pomożesz? Nawet jak obiecam, że pójdę do fryzjera?
Ludmiła wysiadła z samochodu i sapiąc, władowała walizkę do bagażnika.
– Trzymam cię za słowo – powiedziała.
Iza skinęła głową.
W sklepie nie było dużego ruchu. Kręciło się tylko kilkoro „zwiedzających”, jak ich tu nazywano. Wchodzili, rozglądali się, dyskutowali, porównywali, ale nie kupowali nic. Marcin szybko nauczył się odróżniać ich od potencjalnych klientów, do których należało podejść z uprzejmym: „W czym mogę pomóc?”. Zwiedzających takie słowa od razu płoszyły, wychodzili ze sklepu, a tak być nie powinno. Raz, że pusty sklep odstrasza, dwa, że zawsze była nadzieja, że kupią w końcu choć paczkę baterii albo film z przeceny.
Mały ruch na ogół martwił Marcina. Dziś było jednak inaczej. Nie chciał z nikim rozmawiać. Chodził po sklepie wte i wewte, chaotycznie. Strącił z półki pudełko z suszarką, wpadł na klientkę, którą potem wylewnie przepraszał.
– Respondek, do mnie! – huknął szef z zaplecza. – Co się z tobą dzisiaj dzieje? – zapytał, kiedy Marcin stanął w drzwiach.
– Przepraszam.
– Weź się, chłopie, ogarnij!
– Dobrze... Przepraszam... – Głos mu drżał.
Przełożony spojrzał na niego, jakby podejrzewał, że chłopak kosztował czegoś mocniejszego. Podszedł bliżej i pociągnął nosem. Niczego nie wyczuł.
– Co cię gryzie? – zapytał łagodnie.
Z Respondka jakby powietrze zeszło. Zupełnie oklapł.
– Pamięta szef tego faceta, co mi auto porysował? To jakiś świr totalny. Byłem u ubezpieczyciela, ale nie dadzą kasy bez wskazania winnego. To poszedłem, żeby pogadać jak człowiek z człowiekiem. Niech się przyzna.
– Nie zgodził się. – Szef życie znał.
– Na dodatek jakieś takie bzdury wygadywał. Że ja mu zapłacę, że wszyscy zapłacą. Odbiło mu.
– Widzisz, synu, tak się dzieje, jak człowiek zamiast wziąć się do uczciwej roboty, podejmuje działania pozorowane. Jakieś prace społeczne, działalność kulturalno-oświatowa. Jedna wielka bzdura. Dlatego robotę szanuj. Wróć na sklep, do klientów się uśmiechaj, sprzedaj choć żelazko. – Szef poklepał chłopaka po plecach, ewidentnie zadowolony z tej krótkiej gadki dydaktycznej. – A tym gościem się nie przejmuj.
Marcin grzecznie podziękował i przeprosił za swoje wcześniejsze zachowanie. Bo co racja, to racja – robotę trzeba szanować. Wychodząc, mruknął pod nosem:
– On mnie popamięta.
W cieniu garażu podmiejskiej willi stało dwóch mężczyzn. Starszy z nich, Siergiej Wolatow, wyglądał na sześćdziesiąt lat, choć miał mniej. Ciemne włosy dawno przyprószyła siwizna. Nadawało mu to majestatycznego dostojeństwa. Siatka zmarszczek mimicznych, która oplatała usta, świadczyła o tym, że nawykł do wydawania rozkazów i że jest w nim pewne okrucieństwo. Drugi, nieco młodszy i niższy, miał lisią twarz i chytre, rozbiegane oczka. Obaj ubrani byli w eleganckie, szyte na miarę garnitury. Rozmawiali szeptem.
We wnętrznościach zaparkowanego najnowszego modelu BMW, auta, które zwykli ludzie widują na okładkach magazynów motoryzacyjnych, z zapałem grzebał chłopak. Nie wykazywał zainteresowania toczącą się tuż obok rozmową. Na zydlu pod ścianą, beznamiętnie przerzucając strony pisemka dla mężczyzn, siedział zwalisty czterdziestolatek o twarzy odstręczającej jak siedem grzechów głównych. Jakby mało było na niej dziur po ospie, to jeszcze przez policzek biegła głęboka, sina blizna.
– Miszka – zwrócił się do mechanika Siergiej – robotę będziesz miał. Trzeba przesyłkę dostarczyć.
– Gówniarza chcesz posłać? – zdziwił się wchodzący za Wolatowem mężczyzna o lisiej mordzie. – Czemu nie tamten? – Wskazał amatora fotografii artystycznej.
– Wysłać Iwana, to jak podpis złożyć. No popatrz na tę mordeczkę. Zobaczysz taką raz, a już do końca życia będzie ci się przypominać w koszmarach. – I Siergiej kiwnął na Miszkę, żeby do nich podszedł. A potem powoli wytłumaczył mu co i jak.
– Zapamiętałeś wszystko? – zapytał chłopaka ten z lisią mordą.
– Jasne. Jak wszyscy wyjdą, zaczynam działać. Wkładam klucz do zamka, wprowadzam kod jeden dwa trzy cztery, wchodzę na pierwsze piętro, pokój sto dwa, i kładę tę kopertę na biurku. Bułka z masłem.
– Na monitoring uważaj. Na ulicy jest kamera, przy tym sklepie naprzeciwko. Na nagraniach gówno widać, ale na wszelki wypadek nie gap się, tylko łeb nisko trzymaj. W urzędzie tak się nieszczęśliwie złożyło, że dzień wcześniej ktoś wyłączył urządzenie rejestrujące od monitoringu i do tej pory tego nie zauważono. Chyba, że zauważono, pewności nie mam. Na wszelki wypadek staraj się wyglądać jak petent, który coś zgubił, a teraz szuka. Nie chcę kłopotów, jasne?
Wręczył Miszce szarą kopertę. Drugą taką samą podał szefowi, mówiąc, że to kopia bezpieczeństwa, na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
– A dlaczego coś miałoby pójść nie tak? – Szef się uśmiechnął. – Ty jesteś zuch chłopak, co nie, Miszka?
Chłopak kiwnął głową. Zachowanie lisiej mordy wcale mu się nie podobało. Był arogancki i wredny. Ale szef mówił, że to tylko klient i coś tam po łacinie „non olet”, co znaczyło, że kasa jest zawsze dobra.
– No to zjeżdżaj, Miszka, i załatw sprawę – odezwał się Wolatow. – I ubierz się jakoś porządnie, bo wyglądasz jak mechanik.
Wszyscy trzej zarechotali.
Dwanaście dni temu
Krzysztof Janicki stał przy otwartej szafie w sypialni i zastanawiał się, który krawat powinien założyć. Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę to drobiazg, ale nagle nabrał on wielkiej wagi. Janicki czuł się zablokowany. Przez otwarte drzwi popatrzył na salon, gdzie na kanapie leżała przyczyna wszystkiego złego, co się ostatnio działo w jego małżeństwie – żona. Nie żyli ze sobą najlepiej, ale jeszcze do niedawna potrafili się dogadać, dla dobra dzieci i jego kariery. Jakiś czas temu coś się zmieniło. Madzia bez powodu wybuchała albo złością, albo płaczem. Potem apatycznie opadała na kanapę i potrafiła tak leżeć godzinami. Nic jej nie obchodziło. Próbował z nią rozmawiać, ale tylko pogorszył sprawę. Jeśli to potrwa dłużej, myślał, odbije się na wyniku wyborów.
W salonie zadźwięczał telefon. „Marsz turecki”. Z narastającą irytacją czekał, aż żona odbierze.
– Madziu, twój telefon dzwoni – ponaglił. Wreszcie odebrała. Usłyszał kilka słów, których nie zrozumiał, a po chwili żona weszła do sypialni.
– Czerwony – zawyrokowała. – Znamionuje pewność siebie, poza tym ładnie ci w nim.
Odwiesił pozostałe krawaty i pozwolił, by pomogła mu z wiązaniem.
– Kto to był?
– Koleżanka – rzuciła lekko. W kącikach jej ust błąkał się uśmiech.
– Widzę, że poprawiła ci humor?
– Co? A tak. Wiesz, chyba muszę z kimś pogadać. Ostatnio byłam okropna. To przez te wybory, denerwuję się. Nie masz nic przeciwko temu, że zawiozę dzieci do twojej mamy i wyskoczę z dziewczynami?
– Nie. To świetny pomysł. – Było mu głupio. Miał do niej pretensje, ale nie przyszło mu do głowy, że ona może się stresować nie mniej niż on. – Baw się dobrze. – Pocałował ją w policzek.
Madzia ruszyła do łazienki, nucąc pod nosem.
– Muszę się wyszykować! – rzuciła głośniej, przekrzykując szum wody. – Nie chcę, żeby mówili, że burmistrzowa o siebie nie dba!
– Jasne, ja już muszę iść.
Magda odczekała, aż kroki Krzysztofa na schodach ucichną, i wróciła do sypialni. Chwilę szperała w szufladzie z bielizną. Różowy stanik? Romantycznie. Artur go lubił. Nagle coś sobie przypomniała. Gorączkowo przetrząsnęła szufladę. Nie ma. Zajrzała do szafy. Na jednej z półek leżało pudełko z kompletem bielizny, którą podarował jej Krzysztof w czasach, gdy uważali, że należy podejmować wszelkie próby ratowania ich małżeństwa. Ponieważ krótko potem okazało się, że jest w ciąży, nigdy jej nie włożyła.
Podeszła do drzwi i przekręciła klucz. Stanik był ciut za mały. Nie miało to jednak znaczenia, bo efekt był powalający – dwie cudownie okrągłe piersi wyglądały prowokacyjnie pod czerwoną koronką. Wyobraziła sobie, jak Artur wsuwa język w rowek między nimi i aż przeszedł ją dreszcz.
Ubrała się szybko, dbając o każdy szczegół. Przeciągnęła rzęsy tuszem. Spacyfikowała dzieci. Kubuś i Antoś chętnie jeździli do babci, ale Emilka się buntowała: mogę zostać w domu, jestem już prawie dorosła. Nastolatka! Magda wyjaśniła jej, że sprawa nie podlega dyskusji. Zapakowała potomstwo do samochodu i dwadzieścia minut później zadzwoniła do drzwi teściowej.
Barbara Janicka wyglądała na lekko zdziwioną.
– Chcesz, żeby zostały na noc?
– Krzysztof ma spotkanie z wyborcami – tłumaczyła Magda, wpychając dzieci do środka. – Nie wiadomo, kiedy wróci i – ściszyła głos – w jakim będzie stanie. Dzieci i tak mają sporo stresu w związku z jego… karierą.
Teściowa przyznała jej rację i zaprosiła do środka, ale Magda odmówiła.
– Mam spotkanie – powiedziała. – Potem wrócę do domu i będę czekać na Krzysia. Dzwoń, jeśli zajdzie potrzeba.
Wiedziała, że teściowa nie zadzwoni. Wsiadła do samochodu i wyłączyła komórkę.
Miszka spojrzał na zegarek. Już czas. Wsiadł do BMW, na siedzeniu obok położył owiniętą w folię kopertę. To żeby nie było odcisków palców. Niczego nie dotykaj gołymi łapami – przypomniał sobie słowa szefa. Wątpliwe, żeby adresat przesyłki chciał kontaktować się z policją, ale nie można było tego wykluczyć.
Był ciekaw, co jest w kopercie, i kiedy tylko został sam w garażu, ostrożnie zajrzał do środka. Poczuł rozczarowanie, ale dla adresata to pewnie będzie miało jakieś znaczenie. „U nas na VK wrzucają lepsze zdjęcia” – pomyślał. Ogarnęła go nostalgia i poczuł, że on, Miszka, powinien pokazać tym nudnym ludziom odrobinę zadziornej fantazji. Sięgnął do schowka, gdzie miał czarne okulary z logo Raybana. Szperał chwilę. Mapa, jakieś kable, masa paragonów z McDonalda. Nagle pod palcami wyczuł metal. Nagan? Skąd tu nagan? Obejrzał. Prawdziwy pistolet, pełny magazynek. Pewnie Iwan go tu zostawił. Odruchowo wsunął broń za pasek spodni i przykrył koszulą. Odszukał okulary. Okazało się, że prawie nic w nich nie widzi, więc podniósł je. W kieszeni miał skręta. Zapalił. Fajek nigdy w aucie nie palił, śmierdziało, wonny dym skuna to co innego.
Spojrzał na swoje odbicie w lusterku.
– _Nu, da,_ teraz nie jak mechanik, teraz jak gangster.
Ostatni opuszczający urząd miasta pracownicy nie zwrócili uwagi na wchodzącego mężczyznę. Ten nie wyglądał na spóźnionego petenta. Pewnym krokiem wszedł na schody. Był tu stałym gościem. Schody i korytarz miały słabe oświetlenie; o szesnastej trzydzieści automatycznie wyłączały się górne światła, a włączały lampki ledowe, bo taka była polityka energetycznej oszczędności Ratusza. Na piętrze, prawie na samym końcu korytarza, jedne uchylone drzwi zapraszały, żeby wejść do pokoju.
– No witaj, witaj! Myślałem, że już nie przyjdziesz. Siadaj. Napijesz się czegoś?
– Nie wolno mi.
– A komu wolno? Malutki kieliszeczek, za przyszłość naszego miasta. Parę spraw chciałem z tobą omówić.
– Nie możemy na tym spotkaniu z przedsiębiorcami? Wybieram się tam.
– Nie daliby nam, bo zawsze ktoś będzie miał coś do załatwienia. Teraz sobie tak na spokojnie pogadamy. – Podniósł kieliszek. – Na zdrowie.
Szkło brzdęknęło.
Trwająca kilka lat rewitalizacja rynku zakończyła się jesienią. Ostatnią z remontowanych kamienic był Domek Zegarmistrzowski, piętrowa kamieniczka położona w centralnej części wschodniej pierzei. Podania mówiły, że mieściła się tam siedziba wolnomularzy, ale historycy tego nie potwierdzali. Budynek wyremontowano, a jego front ozdobiono tablicą pamiątkową i pięknym zegarem. Wskazywał dokładnie siedemnastą, kiedy z urzędu miasta ktoś wyszedł. Przeszedł dwadzieścia metrów ulicą, po czym wsiadł do samochodu. Otarł pot z czoła. Włożył kluczyki do stacyjki i odjechał.