- promocja
Sprzedawczyk - ebook
Sprzedawczyk - ebook
Laureat Nagrody Bookera w 2016 roku!
„Niebywale śmieszna, wybornie obrazoburcza, zjadliwie inteligentna parodia naszej kultury”. The San Francisco Chronicle
Dzieło satyrycznego geniusza w szczytowej formie, kwestionuje niemal każdą obiegową prawdę na temat amerykańskiego społeczeństwa. Poruszająca, ważna powieść, niebywałe i niebywale zabawne oskarżenie naszych czasów.
Narrator Sprzedawczyka, urodzony w „rolniczym getcie” Dickens, na południowych przedmieściach Los Angeles, był w dzieciństwie obiektem badań psychologicznych o podłożu rasowym. Teraz pędzi żywot Kalifornijczyka z niższej klasy średniej. Wychowuje go samotny ojciec, kontrowersyjny socjolog, który zapewniał, że jego pamiętniki rozwiążą ich problemy finansowe. Kiedy jednak ojciec ginie w policyjnej strzelaninie, bohater zdaje sobie sprawę, że nigdy nie było żadnych pamiętników. Zostaje mu tylko rachunek za pośpieszny pogrzeb.
Zwiedziony i rozczarowany stanem, w jakim znalazło się jego rodzinne miasto, narrator próbuje naprawić krzywdę: przed laty, żeby oszczędzić Kalifornii dalszego wstydu, Dickens zostało dosłownie wymazane z mapy. Z pomocą najsławniejszego mieszkańca miasta – ostatniego żyjącego członka Klanu Urwisów, Sorgo Jenkinsa – podejmuje się niewyobrażalnie odrażającego czynu: na nowo wprowadza niewolnictwo, a w miejscowym liceum – segregację, co doprowadza go przed oblicze Sądu Najwyższego.
„Sprzedawczyk porywa cię i porzuca w zupełnie innym miejscu”. The New York Times
„Sprzedawczyk to jedna z najważniejszych i najtrudniejszych amerykańskich powieści, jakie powstały w XXI wieku. Bolesna książka, której czytelnicy zapewne nigdy nie zapomną”. Los Angeles Times
„Arcydzieło dowcipu, a co więcej – jedna z najmądrzejszych i najuczciwszych od bardzo dawna refleksji na temat rasy i tożsamości w Ameryce”. NPR.org
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-393-0 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Być może trudno uwierzyć w te słowa, kiedy mówi je czarny mężczyzna, ale nigdy niczego nie ukradłem. Nigdy nie oszukałem na podatkach ani w kartach. Nigdy nie wślizgnąłem się do kina bez biletu, nie zatrzymałem dla siebie reszty, którą wydał mi przez pomyłkę w drogerii kasjer, obojętnie podchodzący do zagadnienia wymiany towarowej oraz pozbawiony oczekiwań względem płacy minimalnej. Nigdy nie obrabowałem domu. Nie obrobiłem sklepu z alkoholem. Nigdy nie wszedłem do zatłoczonego autobusu czy metra, nie siadłem na miejscu zarezerwowanym dla seniorów, nie wyjąłem mojego gigantycznego penisa i z perwersyjną, acz strapioną miną nie zmasturbowałem się aż do wytrysku. Ale oto jestem w przepastnych salach Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, samochód – jak na ironię – zaparkowałem nielegalnie na Constitution Avenue, ręce mam skute za plecami, dawno już pożegnałem się z prawem do zachowania milczenia, pomachawszy mu na odchodne, kiedy zasiadłem na grubo obitym krześle, które – w dużej mierze jak ten kraj – nie jest aż tak wygodne, na jakie wygląda.
Nie przestałem się wiercić, odkąd wezwała mnie do tego miasta koperta z napisem WAŻNE!, wybitym wielkimi czerwonymi literami rodem z supermarketowej gazetki.
Szanowny Panie – głosił list. Gratulacje, być może już Pan zwyciężył! Pańska sprawa została wybrana przez Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych spośród setek innych apelacji. Cóż za wspaniały zaszczyt! Stanowczo zaleca się, by przybył Pan co najmniej dwie godziny przed przesłuchaniem, wyznaczonym na 10:00, 19 marca roku Pańskiego… List kończył się wskazówkami, jak dojechać do budynku Sądu Najwyższego z lotniska, stacji kolejowej i autostrady I-95, oraz zestawem odcinanych kuponów na różne atrakcje, obiady w knajpach, noclegi ze śniadaniem i tym podobne. Podpisu nie było. List kończył się po prostu:
Z poważaniem, Naród Stanów Zjednoczonych Ameryki
Waszyngton – jego szerokie ulice, konfundujące ronda, marmurowe posągi, kopuły, doryckie kolumny – ma przypominać starożytny Rzym (o ile ulice starożytnego Rzymu pełne były bezdomnych czarnych, psów szukających bomb, wycieczkowych autokarów oraz drzew kwitnącej wiśni). Wczoraj po południu, niczym jakiś obuty w sandały Etiop z ostępów najczarniejszej dżungli Los Angeles, wyprawiłem się z mojego hotelu i przyłączyłem do hadżdżu odzianych w dżinsy kmiotków, którzy wolno i patriotycznie paradowali przed historycznymi zabytkami imperium. Gapiłem się z podziwem na pomnik Lincolna. Co by powiedział Uczciwy Abe, gdyby ożył i zdołał jakoś podnieść z tronu swoje ponadsiedmiometrowe kościste ciało? Co by zrobił? Czy zatańczyłby breakdance’a? Zagrałby w cymbergaja? Przeczytałby gazetę i dowiedział się, że Unia, którą ocalił, stała się dysfunkcyjną plutokracją, że ludzie, których wyzwolił, są teraz niewolnikami rytmu, rapu i lichwy, że dziś jego umiejętności byłyby bardziej przydatne na boisku do koszykówki niż w Białym Domu? Mógłby przejąć piłkę, ruszyć do kontrataku, podskoczyć i rzucić brodatego trzypunktowca, zatrzymać się i pitolić, kiedy piłka wpada do kosza. Wielki Wyzwoliciel, nie możesz go zatrzymać, możesz jedynie próbować go zablokować.
Nie dziwota, że w Pentagonie nie ma nic do roboty, poza wywoływaniem wojen. Turystom nie wolno nawet robić zdjęć na tle budynku, kiedy więc odziana w marynarskie mundury rodzina weteranów, wojskowych od czterech pokoleń, wręczyła mi jednorazowy aparat i poprosiła, żebym poszedł za nimi i potajemnie zrobił kilka zdjęć, jak stają na baczność, salutują i bez żadnego konkretnego powodu wykonują gest pokoju, z przyjemnością spełniłem swój obywatelski obowiązek. Na National Mall trwał jednoosobowy marsz na Waszyngton. Jakiś samotny białas leżał na trawie, lecąc sobie w kulki z perspektywą w taki sposób, że odległy pomnik Waszyngtona wyglądał jak wielki spiczasty kaukaski¹ wzwód wydobywający się z jego rozpiętych spodni. Chłopak wygłupiał się przed przechodniami, uśmiechał do aparatów w telefonach, pocierając swój fotopriapizm.
W zoo stanąłem przed klatką z naczelnymi i słuchałem jakiejś kobiety dziwującej się temu, jak „prezydencko” wygląda stuosiemdziesięciokilowy goryl, który siedział okrakiem na gołym dębowym pniu i uważnie przyglądał się swojemu zamkniętemu w klatce potomstwu. Kiedy jej chłopak, popukawszy palcem w tabliczkę informacyjną, zauważył, że „prezydencki” samiec przypadkowo ma na imię Baraka, kobieta zaczęła się głośno śmiać, aż zobaczyła mnie, innego stuosiemdziesięciokilowego goryla jak z obrazka, wpychającego sobie do ust coś, co mogło być resztką lodów na patyku albo banana Chiquita. Niepocieszona, zaczęła się kajać, płacząc i przepraszając, że powiedziała to, co miała na myśli, i że w ogóle przyszedłem na świat. „Mam bardzo dobrych przyjaciół, którzy są małpami”, wymsknęło się jej. Nadeszła moja kolej, żeby się roześmiać. Zrozumiałem, skąd jej się to wzięło. Całe to miasto jest freudowską pomyłką, ujawniającą betonowy wzwód amerykańskich postępków i występków. Niewolnictwo? Objawione Przeznaczenie? Sitcom Laverne & Shirley? Bierne przyglądanie się, jak Niemcy próbują wymordować wszystkich Żydów w Europie? Oto dlaczego tak bardzo jestem zaprzyjaźniony z Muzeum Sztuki Afrykańskiej, Muzeum Holocaustu, Muzeum Indian Amerykańskich, Narodowym Muzeum Kobiet w Sztuce. Ponadto, jeśli chcesz wiedzieć, córka mojej siostry wyszła za orangutana.
Wystarczy jednodniowa wycieczka po Georgetown i Chinatown. Niespieszny spacer obok siedziby prezydenta, siedziby Kongresu, siedziby ośrodka odwykowego i siedziby miejscowych dilerów i wszystko staje się zupełnie jasne. Czy to w starożytnym Rzymie, czy w dzisiejszej Ameryce, jesteś albo obywatelem, albo niewolnikiem. Lwem albo Żydem. Winnym albo niewinnym. Jest ci wygodnie albo niewygodnie. A tu, w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych, mając z jednej strony kajdanki, z drugiej śliskość skórzanego obicia, żeby nie klapnąć haniebnie dupskiem o pieprzoną podłogę, musiałem rozwalić się na krześle tak, że może w pokoju przesłuchań nie uznano by tego za przesadną nonszalancję, ale już na tej sali z pewnością kwalifikowało się jako obraza sądu.
Podzwaniając kluczami jak dzwonkami sań, urzędnicy sądowi wmaszerowują do sali parami, niczym wyprzęgnięte z wozu ostrzyżone na jeża perszerony, złączone miłością do Boga i ojczyzny. Na czele zaprzęgu napuszona babka z przewieszoną przez ramię tęczową szarfą z cytatami – lasencja, ale torbacz – stuka w moje krzesło. Chce, żebym siedział prosto, ale ponieważ znany jestem z obywatelskiego nieposłuszeństwa, z przekory odchylam się jeszcze bardziej i zaliczam glebę w bolesnej i niezdarnej próbie stawienia biernego oporu. Macha mi przed twarzą kluczem do kajdanek i solidnym bezwłosym ramieniem podnosi mnie do pionu, przysuwając krzesło do samego stołu, tak że w wypoliturowanym na błysk, pachnącym cytrynową świeżością mahoniowym blacie odbijają się mój garniak i krawat. Nigdy wcześniej nie nosiłem garnituru, a facet, który mi go sprzedał, powiedział: „Będzie pan zadowolony. Spodoba się panu, jak będzie pan w nim wyglądał. Gwarantuję”. Facet, który wpatruje się we mnie z odbicia w stole, wygląda jednak jak każdy ubrany w garnitur, nieznany ci z imienia ani z twarzy czarny mężczyzna z dredami, warkoczykami, afro czy ogolony na łyso – jak kryminalista.
„Jak człowiek dobrze wygląda, to i czuje się dobrze”, zapewniał mnie też sprzedawca. Gwarantował mi to. Kiedy wrócę do domu, zażądam zwrotu moich stu dwudziestu dziewięciu dolarów, ponieważ nie podoba mi się, jak wyglądam. Jak się czuję. Czuję się jak mój garnitur – tani, niewygodny, rozchodzący się w szwach.
Gliniarze zazwyczaj spodziewają się podziękowań. Czy to kiedy wskazują ci drogę na pocztę, czy kiedy obijają ci dupę na tylnym siedzeniu policyjnego samochodu, czy – jak w moim przypadku – kiedy cię rozkuwają, oddają ci trawę, lufkę i pozostałe akcesoria oraz wręczają pamiątkowe gęsie pióro Sądu Najwyższego². Ta policjantka jednak ma na twarzy wyraz współczucia już od rana, kiedy razem ze swoją ekipą spotkała mnie na sławetnym czterdziestym czwartym stopniu schodów Sądu Najwyższego. Pod frontonem z napisem RÓWNOŚĆ W OBLICZU PRAWA stali ramię w ramię, w kurtkach upstrzonych łupieżem opadłych płatków wiśni, mrużyli oczy w porannym słońcu i blokowali mi drogę do wejścia. Wszyscy wiedzieliśmy, że to komedia, zorganizowany w ostatnim momencie, pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia pokaz siły państwa. Tylko cocker-spaniel tego nie załapał. Jego zwijana smycz zaterkotała, kiedy doskoczył do mnie i z wielkim entuzjazmem zaczął obwąchiwać mi buty i nogawki. Wsadził mi w krocze mokry, inkrustowany smarkami nos, po czym usiadł posłusznie obok, przy mojej nodze, z dumą waląc ogonem o ziemię. Zostałem oskarżony o zbrodnię tak odrażającą, że zapuszkowanie mnie za posiadanie marihuany na terenie federalnym to jak oskarżenie Hitlera o włóczęgostwo albo wielkiej korporacji naftowej w rodzaju BP o rzucenie papierka na ziemię – po pięćdziesięciu latach wybuchów w rafineriach, toksycznych wycieków i bezwstydnie zakłamanych kampanii reklamowych. Czyszczę więc lufkę dwoma głośnymi uderzeniami o mahoniowy blat. Wymiatam na podłogę lepki kef, nabijam fifkę wysokojakościowym produktem, na co policjantka, niczym dowódca plutonu egzekucyjnego zapalający dezerterowi ostatniego papierosa, posłusznie pstryka zażygałką i podtyka ją pod lufkę. Rezygnuję z przepaski na oczy i biorę najwspanialszego bucha w historii jarania trawy. Hej, dajcie znać każdemu, kogo profilowano rasowo, komu odmówiono aborcji, kto spalił flagę państwową, kto powoływał się na piątą poprawkę, i powiedzcie mu, żeby zażądał powtórzenia procesu, bo właśnie upalam się w najważniejszym sądzie tego kraju. Urzędnicy patrzą na mnie ze zdumieniem. Trwa małpi proces³, a ja jestem żywym brakującym ogniwem ewolucji afroamerykańskiego orzecznictwa. Słyszę, jak cocker-spaniel skomle na korytarzu i drapie w drzwi, kiedy wypuszczam chmurę dymu wielkości grzyba atomowego – prosto w twarze postaci zdobiących fryz pod sufitem. Hammurabi, Mojżesz, Salomon – te wykute z żyłkowanego hiszpańskiego marmuru ucieleśnienia demokracji i uczciwości – Mahomet, Napoleon, Karol Wielki i jakiś przypakowany gostek w greckiej todze, stojący dokładnie nade mną, wszyscy spoglądają oskarżycielsko w dół, na mnie. Ciekawe, czy z taką samą pogardą patrzyli na chłopców ze Scottsboro⁴ i Ala Gore’a.
Tylko Konfucjusz wygląda na wyluzowanego. Chińska satynowa szata w sportowym stylu, ale z długimi rękawami, laczki kung-fu, broda i wąsy mistrza z Szaolin. Unoszę lufkę wysoko nad głowę i proponuję mu bucha: nawet najdłuższa podróż zaczyna się od jednego sztacha…
– To pierdolenie o „najdłuższej podróży” to Lao-tsy – mówi.
– Dla mnie wy wszyscy jebani filozofowie poeci brzmicie tak samo – odpowiadam.
Być ostatnim w długim ciągu słynnych spraw odnoszących się do kwestii rasowych to niezły trip. Przypuszczam, że konstytucjonaliści i paleontologowie kultury będą spierali się o moje miejsce w historii. Będą datować radiowęglowo moją lufkę i ustalać, czy jestem w prostej linii potomkiem Dreda Scotta⁵, tego kolorowego galimatiasu – niewolnika żyjącego w stanie bez niewolnictwa, który był człowiekiem dla swojej żony i dzieci, dla sądu, przed którym wytoczył sprawę swojemu panu, ale nie dla Konstytucji – jedynie własnością, czarnym dwunogiem, „nieposiadającym praw, które musiałby szanować człowiek biały”. Będą ślęczeć nad aktami spraw, wertując dokumenta rejenta ze starych dobrych czasów panienki Scarlett, i próbować ustalić, czy wyrok w mojej sprawie potwierdzał czy unieważniał zasadę „oddzielni, lecz równi”, przyjętą wyrokiem w sprawie Plessy kontra Ferguson⁶. Będą przetrząsać plantacje, blokowiska oraz należące do beneficjentów akcji afirmatywnej podmiejskie pałace w stylu Tudorów, rozkopywać przydomowe ogródki, szukając resztek ducha dyskryminacyjnej przeszłości w skamieniałych kościach do gry i kostkach domina⁷, czyścić miotełką kurz ze spetryfikowanych kodeksów, aż oświadczą, że byłem „nieprzewidzianym precedensem pokolenia hip-hopu” w rodzaju Luthera „Luke’a Skyywalkera” Campbella⁸, rapera z wielką szparą między jedynkami, który przed Sądem Najwyższym zawalczył o swoje prawo do imprezowania i parodiowania, przysługujące białym od lat. Gdybym jednak był po drugiej stronie, wyrwałbym pióro z ręki prezesa Rehnquista i napisał długie zdanie odrębne, kategorycznie oświadczając, że „żadnemu fajansiarskiemu raperowi, którego największym hitem jest kawałek Je, je, ruchać mi się chce, nie przysługują prawa należne białemu czy szanującemu się bibojowi w zamszowych pumach”.
Dym wypala mi gardło. „Równość w obliczu prawa!”, wykrzykuję, nie żeby do kogoś konkretnego – ot, dowód zarazem na moc tej trawy i na słabość mojej konstytucji. W dzielnicach takich jak ta, w której się wychowałem – ubogich pod względem praxis, ale bogatych w retorykę – ziomki mają powiedzenie: „Wolę, żeby mnie osądziło dwunastu, niż poniosło sześciu”. To często powtarzana w rapsach maksyma, rozpaczliwy algorytm dla kogoś między młotem a kowadłem, pozorna deklaracja wiary w system, która tak naprawdę oznacza: strzelaj pierwszy, zaufaj obrońcy z urzędu i dziękuj Bogu, że wciąż jesteś zdrów. Nie jestem aż tak oblatany, ale o ile wiem, ulica nie ma swojego sądu apelacyjnego. Nigdy nie słyszałem, by jakiś twardziel z narożnika pociągnął łyk burbona i powiedział: „Wolę mediację dziewiątki niż arbitraż na solo”. Ludzie walczyli i umierali, próbując załapać się na „równość w obliczu prawa”, którą tak radośnie reklamowano na fasadzie tego budynku, ale większość oskarżonych, winnych czy nie, tak daleko nie dociera. Ich apelacje rzadko kiedy wykraczają poza łzawą prośbę matki o Boże zmiłowanie czy o drugą hipotekę na domek babci. Gdybym wierzył w takie slogany, musiałbym przyznać, że sprawiedliwości miałem aż nadto – ale nie wierzę. Kiedy ludzie czują potrzebę ozdobienia budynku czy terenu napisem Arbeit macht frei, „Największe miasteczko na świecie” albo „Najszczęśliwsze miejsce na ziemi”, jest to wyraz niepewności, zawoalowane wyjaśnienie, czemu zajmują nasze – ograniczone przecież – miejsce w czasie i przestrzeni. Byliście kiedyś w Reno w stanie Nevada? To najdupniejsze miasteczko na świecie, a jeśli Disneyland rzeczywiście byłby najszczęśliwszym miejscem na ziemi, to albo trzymano by ten fakt w sekrecie, albo wstęp byłby darmowy, a nie kosztowałby tyle co roczny dochód per capita jakiegoś małego kraju Afryki Subsaharyjskiej w rodzaju Detroit.
Nie zawsze tak sądziłem. Kiedy dorastałem, wydawało mi się, że wszystkie problemy czarnej Ameryki dałoby się rozwiązać, gdybyśmy tylko mieli motto. Zwięzłe Liberté, egalité, fraternité, które moglibyśmy umieszczać nad skrzypiącymi bramami z kutego żelaza, wyszywać na świątecznych chorągiewkach czy kuchennych makatkach. Podobnie jak najlepsze afroamerykańskie fryzury czy przykłady folkloru, musiałoby być proste, ale głębokie. Szlachetne, ale zarazem egalitarne. Wizytówka całej rasy, która na oko jest bezrasowa, ale dla znających się na rzeczy jest bardzo, bardzo czarna. Nie wiem, skąd chłopcy biorą takie pomysły, ale kiedy wszyscy twoi przyjaciele mówią o swoich rodzicach, używając ich imion, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że coś jest jednak nie halo. Czy w tej epoce ciągłej histerii i kryzysu nie byłoby fajnie, gdyby rozbite murzyńskie rodziny mogły zebrać się wokół domowego ogniska, popatrzeć na kominek i przeczytać dodające otuchy słowa na prześlicznym zestawie ręcznie zdobionych pamiątkowych talerzy albo monet ze szlachetnego stopu metali, kupionych w telezakupach i tak już wyczyszczoną do zera kartą kredytową?
Inne grupy etniczne mają swoje motta. Naród Czikasawów ma na wizytówce „Niepokonani i nie do pokonania”, choć nie odnosi się to do gry w kasynie czy walki u boku Konfederatów w trakcie wojny secesyjnej. Allahu Akbar. Shikata ga nai. Nigdy więcej. Absolwenci Harvardu, rocznik 1996. Chronić i służyć. To coś więcej niż tylko pozdrowienia i oklepane zwroty. To odnawiające energię kody. Językowe czi, wzmacniające nasze siły witalne i łączące nas z innymi istotami ludzkimi, które tak samo myślą, mają taki sam kolor skóry i taki sam numer buta. Jak to mówią nad Morzem Śródziemnym? Stessa faccia, stessa razza. Jedna twarz, jedna rasa. Każda rasa ma motto. Nie wierzycie? A znacie tego ciemnowłosego gościa z księgowości? Tego, co zachowuje się jak biały, mówi jak biały, ale nie wygląda do końca jak należy? Idźcie do niego. Zapytajcie, dlaczego meksykańscy bramkarze grają zawsze w tak zuchwały sposób albo czy burrito ze stojącego naprzeciwko food trucka można jeść bez obaw. Proszę bardzo. Zapytajcie. Szturchnijcie go. Pogłaszczcie po jego płaskiej indiańskiej potylicy i zobaczymy, czy się nie odwróci i nie wygłosi takiego pronuciamiento: ¡Por La Raza – todo! ¡Fuera de La Raza – nada! („Dla rasy – wszystko! Poza rasą – nic!”).
Kiedy miałem dziesięć lat, spędziłem długą noc zakopany pod kołdrą i przytulony do Misia Słoneczne Serce. Dogmatyczny niczym Harold Bloom i obdarzony enigmatycznym wyczuciem języka, był najbardziej literacko utalentowanym spośród Troskliwych Misiów i moim najsurowszym krytykiem. W wilgotnych ciemnościach wiskozowej batjaskini, kiedy wspólnie staraliśmy się ocalić czarną rasę, używając najwyżej ośmiu wyrazów, próbował utrzymać pewnie latarkę w swoich serdelkowatych, prawie nieruchomych żółtych łapkach. Wykorzystując do czegoś moją przyswojoną w domu łacinę, rzucałem jakimś mottem, a następnie podtykałem je do akceptacji pod plastikowy nosek w kształcie serca. Moja pierwsza próba – Czarna Ameryka: Veni, vidi, vici – pieczony kurczak! – sprawiła, że Miś uniósł uszy i rozczarowany zamknął twarde plastikowe oczka. Semper Fi, Semper Funky zjeżyło mu poliestrową sierść. Kiedy zaczął ze złości walić łapą w materac, a następnie stanął na pękatych żółtych odnóżach, odsłaniając niedźwiedzie kły i pazury, usiłowałem przypomnieć sobie, co radził podręcznik dla skautów w sytuacji, gdy przyjdzie nam stanąć oko w oko z rozwścieczonym kreskówkowym miśkiem, upojonym podkradzionym z kredensu winem oraz redaktorską władzą. „Kiedy natykasz się na rozjuszonego niedźwiedzia – zachowaj spokój. Przemawiaj łagodnie, nie ruszaj się, wyprostuj i pisz jasne, proste, podnoszące na duchu łacińskie sentencje”.
Unum corpus, una mens, una cor, unum amor.
Jedno ciało, jeden umysł, jedno serce, jedna miłość.
Niezła. Miała w sobie coś z fajnej tablicy rejestracyjnej. Oczyma wyobraźni widziałem to wypisane kursywą na krawędzi medalu honoru przyznanego za wojnę rasową. Troskliwy Miś jej nie hejtował, ale ze sposobu, w jaki tuż przed zaśnięciem zmarszczył nosek, wyczułem, że mój slogan sugerował jakiś rodzaj myślenia grupowego, a czy czarni nie narzekają ciągle, że traktuje się ich jak monolit? Nie rozwiałem jego marzeń i nie powiedziałem mu, że tak naprawdę wszyscy czarni rzeczywiście myślą tak samo. Za nic by się do tego nie przyznali, ale każdy czarny uważa się za lepszego od jakiegoś innego czarnego. Ani Liga Miejska, ani Krajowe Stowarzyszenie Postępu Ludzi Kolorowych nigdy mi nie odpisały, więc czarne credo istnieje dziś tylko w mojej głowie, niecierpliwie czekając na ruch, na naród i – jak sądzę, wziąwszy pod uwagę wszechobecne dziś kreowanie marki – na logo.
Może nie potrzebujemy motta. Ile razy słyszałem, jak ktoś mówił: „Znasz mnie, czarnuchu, moje motto to…”? Gdybym był mądry, wykorzystałbym moją łacinę. Liczył sobie po dziesięć dolarów od słowa. Piętnaście, jeśli klient byłby spoza dzielnicy albo chciał, żebym przetłumaczył mu „To grę nienawidź, nie gracza”. Jeśli prawdą jest, że własne ciało to świątynia człowieka, mógłbym zarobić niezłą kasę. Otworzyć mały zakład na głównej ulicy, gdzie ustawiałaby się długa kolejka wytatuowanych klientów, którzy przeobrazili samych siebie w ekumeniczne miejsca kultu: ankhy, sankofy i krucyfiksy walczą o przestrzeń na brzuchu z azteckimi bóstwami słońca i jednogwiezdnymi galaktykami gwiazd Dawida. Chińskie znaki biegnące wzdłuż kręgosłupów i ogolonych łydek. Sinologiczne apele do zmarłych bliskich, które – zdaniem reflektantów – oznaczają: „Spoczywaj w pokoju, babciu Beverly”, a w rzeczywistości: „Kurciak Gongbao! Śmaćnego!”. Stary, to byłaby żyła złota, najebani jak patefony petenci przychodziliby o każdej porze dnia i nocy. Siedziałbym za grubym pleksi i miał jeden z tych metalowych podajników, których używa się na stacjach benzynowych. Pociągałbym za szufladę, a moja klientela – niczym grypsujący więźniowie – potajemnie wręczałaby mi swoje oświadczenia. Im większy twardziel, tym ładniejsze pismo. Im łagodniejsza kobieta, tym bardziej zaczepna maksyma. „Znasz mnie – mówiliby – moje motto to…”, rzucając do szuflady kasę, cytaty z Szekspira i Człowieka z blizną, ustępy z Biblii, podwórkowe aforyzmy i gangsterskie truizmy, zapisane wszystkim co popadnie, od krwi po kredkę do oczu. Czy to nabazgrane na zmiętolonej serwetce, na papierowym talerzu upaćkanym sosem barbecue i sałatką ziemniaczaną, czy na starannie wyrwanej kartce z pamiętniczka, prowadzonego w sekrecie od czasu tej burdy w poprawczaku, o której nikomu nie powiem, bo będę miał przechujane, Ya estuvo (cokolwiek to znaczy), traktowałbym tę robotę poważnie. Są to bowiem ludzie, dla których zdanie „Cóż, jeślibym miał nóż na gardle…” nie jest opisem teoretycznym, i jeśli ktoś przyciskał ci zimną metalową lufę do wytatuowanego na skroni symbolu yin i yang, a ty żyjesz i możesz o tym opowiedzieć, to nie musisz znać księgi I Czing, żeby docenić kosmiczną harmonię świata i potęgę wydziaranego nad tyłkiem spermołapka. Jakie bowiem mogłoby być twoje motto, jeśli nie „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”? Sic Jacobus Deo, ut Deus Jacobo.
Kiedy biznes kręciłby się gorzej, przychodziliby, żeby pokazać mi moje dzieła. Błyszczące w świetle ulicznych latarni starodawne liternictwo, analiza składniowa na opinających muskulaturę żonobijkach i sportowych stanikach. Cipa nie myszka, pomacanie dyszka… Non rattus, sed cunnus, contrectare – nummus. Dativy i accusativy błyszczą im na tętnicach. Jest coś wyjątkowego w tym, jak język nauki i romansu surfuje na falach tłuszczu ziomalki. Kurwa kurwie łba nie urwie… Meretrix meretricis non abrumpet capitis. Nieporadnie deklinowane rzeczowniki wyświetlają się im na czołach jak na pasku informacyjnym – nigdy nie będą bielsi, nigdy nie będą czytać bielej. Kto donosi, o wpierdol się prosi… Aut fidelitas, aut verberatus. To nieidealny idealizm. Krew na wejściu, krew na wyjściu… Sanguis pro ingressus, sanguis pro exitus. To satysfakcja z patrzenia na swoje motto w lustrze i myślenia: Każdy czarnuch, który nie jest paranoikiem, musi być wariatem… Ullus niger vir quisnam est non insanus est rabidus brzmi jak coś, co mógł powiedzieć Juliusz Cezar – gdyby był czarny. Kto się kurwą urodził, kanarkiem nie zdechnie… Qui meretrice natus est, non morietur passere. A jeśli coraz bardziej pluralistyczna Ameryka zdecyduje się kiedyś zamówić sobie nowe motto, to jestem do usług, bo mam w zanadrzu lepsze niż E pluribus unum.
Tarde mutantur et nos mutamur in illis… Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi.
Ktoś wyciąga mi z ręki fajkę.
– Ej, stary, to gówno się skończyło. Czas wziąć się do roboty, ziom.
Hampton Fiske, mój prawnik i stary znajomy, łagodnym ruchem ręki odwachlowuje ostatni dym zioła, po czym owiewa mnie chmurą antygrzybicznego odświeżacza powietrza w spreju. Jestem zbyt upalony, żeby coś powiedzieć, więc witamy się skinieniem głowy mówiącym „siemka”, uniesieniem brody i porozumiewawczym uśmiechem, bo obaj rozpoznajemy zapach. Tropikalna Bryza – ten sam towar, za pomocą którego ukrywaliśmy przed rodzicami dowody zbrodni, bo pachniał jak anielski pył. Gdyby matka wróciła do domu, zrzuciła espadryle i poczuła, że po chacie roznosi się aromat „jabłka z cynamonem” czy „truskawki ze śmietaną”, wiedziałaby, że paliliśmy. Jeśli jednak chata waliła PCP, zawsze mogła obwinić „wujka Ricka i jego kolegów” albo przeciwnie, nie powiedzieć nic, zbyt zmęczona, by mierzyć się z ewentualnością, że jej jedyne dziecko jest uzależnione od trawy maczanej w PCP, albo wreszcie liczyć, że problem sam minie.
Występowanie przed Sądem Najwyższym nie mieści się w kompetencjach Hampa, który jest obrońcą starej szkoły. Kiedy zadzwonisz do jego biura, zawsze włączy się automatyczna sekretarka. Nie dlatego, że jest zajęty, nie ma sekretarki albo dodzwoniłeś się w tym samym momencie co jakiś inny naiwniak, który zobaczył plakat Fiske’a na przystanku autobusowym czy numer 1-800-WOLNOSC, wydrapany na metalowym lusterku w celi aresztu lub na pleksi oddzielającym tylne siedzenie radiowozu. To dlatego, że Hamp lubi słuchać swojej automatycznej sekretarki, dziesięciominutowego wyliczenia jego sądowych triumfów i spraw unieważnionych z powodów proceduralnych.
Dodzwonili się państwo do kancelarii Fiske – każdy adwokat może wyrecytować listę zarzutów, my pomożemy je oddalić – Morderstwo. Niewinny – Jazda pod wpływem. Niewinny – Napaść na policjanta. Niewinny – Wykorzystywanie seksualne. Niewinny – Znęcanie się nad dzieckiem. Niewinny – Znęcanie się nad osobą starszą. Niewinny – Kradzież. Niewinny – Oszustwo. Niewinny – Przemoc domowa (ponad tysiąc spraw). Oddalenie zarzutów – Obcowanie seksualne z osobą niepełnoletnią. Oddalenie zarzutów – Zaangażowanie małoletniego w przestępstwo narkotykowe. Oddalenie zarzutów – Porwanie…
Hamp wie, że tylko najbardziej zdesperowani oskarżeni będą mieli tyle cierpliwości, by wysłuchać całej litanii, wyliczanki zawierającej chyba każdy paragraf kodeksu karnego hrabstwa Los Angeles, najpierw po angielsku, potem po hiszpańsku, wreszcie w tagalog. A właśnie takich ludzi lubi reprezentować. Nazywa nas wyklętym ludem ziemi. Ludzie zbyt biedni, by mogli sobie pozwolić na kablówkę, i zbyt głupi, by wiedzieć, że niczego nie tracą. Lubił powtarzać: „Gdybym to ja był obrońcą Jeana Valjeana, Nędznicy mieliby najwyżej sześć stron. Przywłaszczenie sobie bochenka chleba – oddalenie zarzutów”.
Moje zbrodnie nie są wymienione na nagraniu automatycznej sekretarki. Kiedy stanąłem przed sądem okręgowym, zanim jeszcze zapytano mnie, czy przyznaję się do winy, wysłuchałem listy wszystkich stawianych mi zarzutów. Streszczając – oskarżono mnie o wszystko, od sprofanowania Ojczyzny po spisek mający na celu włożenie kija w szprychy, kiedy wszystko układa się tak dobrze. Osłupiały stałem przed sędzią, zastanawiając się, czy istnieje stan pośredni między byciem „winnym” a „niewinnym”. Dlaczego mam tylko taką alternatywę? Dlaczego nie mogę wybrać „żadne z powyższych” albo „obie odpowiedzi są prawidłowe”?
Po dłuższej chwili odwróciłem się wreszcie do człowieka w todze i powiedziałem: „Wysoki Sądzie, przyznaję się do bycia człowiekiem”. Prowadzący rozprawę skwitował to wyrozumiałym chichotem i karą za obrazę sądu; Hampowi natychmiast udało się zaliczyć na jej poczet to, co już odsiedziałem, po czym w moim imieniu nie przyznał się do winy i półżartem zażądał przeniesienia rozprawy – zważywszy na wagę postawionych zarzutów – na przykład do Norymbergi albo Salem. Choć nie powiedział ani słowa, domyśliłem się, że nagle uświadomił sobie konsekwencje sprawy, którą wcześniej miał za prosty przypadek, absurd typowy dla centrów miast⁹ – i następnego dnia od razu postarał się o uprawnienia do występowania przed Sądem Najwyższym.
To jednak stare wieści. Teraz jestem w Waszyngtonie, dyndając na końcówce łańcucha prawnego, nastukany wspomnieniami i marihuaną. W ustach czuję cholerną suchość, zupełnie jakbym się właśnie obudził w autobusie linii numer 7, najebany w trzy dupy po długiej bezowocnej nocy spędzonej na imprezowaniu i uganianiu się za meksykańskimi laskami po molo w Santa Monica, wyglądaniu przez okno i powolnym, osłabionym przez marihuanę uświadamianiu sobie, że przegapiłem swój przystanek, nie mam pojęcia, gdzie jestem ani dlaczego wszyscy się na mnie patrzą. Jak ta kobieta w pierwszym rzędzie sali sądowej, opierająca się o drewnianą barierkę. Ma twarz zwiniętą w supeł, wykrzywioną złością i pokazuje mi faka swoimi długimi, zgrabnymi, wymanikiurowanymi tipsami. Czarne kobiety mają piękne dłonie i z każdym sztychem, z każdym „pierdol się” o zapachu masła kakaowego, jej dłonie stają się coraz bardziej eleganckie. Są to dłonie poetki – jednej z tych nauczycielek poetek noszących mosiężne bransoletki i afro, które w swoich wierszach wszystko porównują do jazzu. Poród jest jak jazz. Muhammad Ali jest jak jazz. Filadelfia jest jak jazz. Jazz jest jak jazz. Wszystko jest jak jazz, tylko nie ja. Jestem dla niej anglosaskim przywłaszczeniem czarnej muzyki. Jestem Patem Boone’em z uczernioną szuwaksem twarzą¹⁰, śpiewającym ugrzecznioną wersję Ain’t That a Shame Fatsa Domino¹¹. Jestem każdą nutą niepunkowego brytyjskiego rocka, szarpniętą i brzdąkniętą, odkąd Beatlesi walnęli ten pobrzmiewający w głowie akord otwierający A Hard Day’s Night. A co z Bobbym What You Won’t Do for Love Caldwellem, Gerrym Mulliganem, Third Bass i Janis Joplin? Mam ochotę jej odwrzasnąć. A co z Erikiem Claptonem? Chwila moment, cofam to. Pieprzyć Erica Claptona. Obfite biusty mają pierwszeństwo. Przeskakuje barierkę, mija gliniarzy i doskakuje do mnie, swoimi tipsiarskimi pociskami kurczowo trzyma paszminę, która całą sobą mówi: „Czy nie widzisz, jakie to cholernie długie, miękkie, błyszczące i drogie? Będziesz traktował mnie jak królową, skurwysynu!”. Szal, wyglądający jak zdjęty z Toni Morrison, wlecze się za nią niczym kaszmirowy ogon latawca.
Naskakuje na mnie, spokojnie, choć niezrozumiale mamrocząc o czarnej dumie, okrętach niewolniczych, zasadzie trzech piątych¹², Ronaldzie Reaganie, podatku wyborczym, marszu pastora Kinga na Waszyngton, micie, że Afroamerykanie nie potrafią grać na pozycji rozgrywającego, o tym, że nawet konie Ku Klux Klanu w białych czaprakach były rasistowskie i – najdobitniej – że trzeba chronić podatne umysły coraz bardziej redundantnej „młodej czarnej młodzieży”. Zrozumcie. Umysł chłopca z wodogłowiem, który z twarzą ukrytą w kroczu nauczycielki oburącz obejmuje ją w pasie, bez wątpienia potrzebuje ochrony, a przynajmniej psychicznego zabezpieczenia. Spogląda na mnie wyczekująco, chce, żebym wyjaśnił mu, dlaczego nauczycielka tak go nienawidzi. Nie otrzymawszy odpowiedzi, uczeń wraca do ciepłej wilgoci szczęsnego miejsca, nieświadomy stereotypu, że czarni mężczyźni nie wtykają tam nosa. Co mogłem mu powiedzieć?
– Wiesz, jak to jest, kiedy grasz w Węże i Drabiny, jesteś prawie na mecie, ale wyrzucasz szóstkę i lądujesz na tej długiej, naprawdę zakręconej czerwonej drabinie, którą spadasz z pola sześćdziesiątego siódmego na dwudzieste czwarte?
– Tak, proszę pana – odpowiada grzecznie.
– A zatem – mówię, głaszcząc go po kafarowatej głowie – to ja jestem tą długą czerwoną zjeżdżalnią.
Nauczycielka poetka z całej siły wymierza mi policzek. Wiem dlaczego. Jak wszyscy tutaj chce, żebym poczuł się winny. Chce, żebym okazał skruchę, żebym zalał się łzami, oszczędził państwu wydatków, a jej wstydu, że to ze mną dzieli swoją czarność. Ja również czekam, aż to znajome obezwładniające poczucie czarnej winy rzuci mnie na kolana. Zbije mnie z pantałyku pozbawionym znaczenia idiomatycznym pantałykiem, aż całkowicie pokłonię się przed Ameryką, łzawo błagając o wybaczenie moją dumną czarną historię. Nic się jednak nie dzieje. Jest tylko brzęczenie klimatyzacji i mój haj. Kiedy ochrona odprowadza ją na miejsce, razem z wlokącym się za nią z całych sił uczepionym jej szala chłopcem, policzek, który miał mnie boleć po wieczność, już nie piecze, a ja nie mogę zdobyć się na ani jeden wyrzut sumienia.
Taka sytuacja – jesteś sądzony za swoje życie i po raz pierwszy nie czujesz się winny. Wszechogarniająca wina, czarna jak więzienna koszykówka i szarlotka z fast foodu, wreszcie znika i czuję się prawie biały, wolny od rasowego wstydu, który studenciakowi w okularach każe drżeć przed piątkiem na stołówce, „dniem pieczonego kurczaka”¹³. Wprawdzie szkoła w wydrukowanych na kredowym papierze prospektach przechwalała się „różnorodnością”, ale żadne stypendium na świecie nie skłoniłoby mnie do ogryzania chrząstek z udka na oczach całego wydziału. Nie udziela mi się już to zbiorowe poczucie winy, które sprawia, że wiolonczelista z trzeciego rzędu, sekretarka administracyjna, magazynier, niezbyt-atrakcyjna-ale-jednak-czarna zwyciężczyni konkursu piękności nie zjawiają się w pracy w pewien poniedziałkowy ranek, by wystrzelać wszystkich białych skurwysynów. Jest to poczucie winy, które zmuszało mnie do mamrotania „moja wina” za każde skiepszczone podanie kozłem, za każdego oskarżonego o korupcję polityka, za każdego komika, który wybałusza oczy i gada po „murzińsku”, za każdy czarny film po roku 1968. Nie czuję się już jednak odpowiedzialny. Wreszcie rozumiem, że my, czarni, nie czujemy się winni tylko wtedy, kiedy naprawdę zrobimy coś złego, ponieważ to uwalnia nas od dysonansu poznawczego, jaki przynosi bycie równocześnie czarnym i niewinnym, przez co perspektywa pójścia do paki staje się na swój sposób wyzwoleniem. Tak samo jak podlizywanie się białym jest wyzwoleniem, głosowanie na republikanów jest wyzwoleniem, ślub z kimś białym jest wyzwoleniem – nawet jeśli tylko chwilowym.