Srebrne orły - ebook
Srebrne orły - ebook
Powieść historyczna Teodora Parnickiego wydana w 1944 roku w Jerozolimie (wydanie w Polsce: Wrocław 1949). Utwór objęty był w 1951 roku zapisem cenzury w Polsce, podlegał natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek.
Srebrne orły to druga powieść w dorobku Parnickiego, a zarazem jedna z najpopularniejszych, o czym zdecydował tematyczny związek z dziejami kształtowania się polskiej państwowości (Parnicki rzadko nawiązywał w swoich książkach do historii Polski) oraz fakt, że jest to utwór zbudowany dość tradycyjnie w porównaniu do późniejszych dokonań pisarza.
Parnicki wkroczył do literatury z programem odnowy powieści historycznej. Postulatowi maksymalnej wierności źródłom i opracowaniom naukowym towarzyszyła ambicja wykorzystania zdobyczy nowoczesnej prozy psychologicznej. W Srebrnych orłach dążenia te znalazły wyraz w samej konstrukcji utworu, przypominającej nieco Cudzoziemkę Kuncewiczowej. Ciągłe opowiadanie zastąpił montaż scen, opisywanych ze stosunkowo niewielkiego dystansu. Autor posłużył się trzecioosobową narracją personalną, główną postacią powieści czyniąc Arona, wychowanka papieża Sylwestra II, a później - opata klasztoru w Tyńcu za rządów Bolesława Chrobrego. Wydarzenia w roku 1015, poprzedzające wybuch kolejnej wojny Chrobrego z Cesarstwem, o których mowa w pierwszych i ostatnich rozdziałach, tworzą fabularną i narracyjną ramę.
Powieść została uznana przez krytykę za najwybitniejsze osiągnięcie wśród utworów podejmujących temat początków polskiej państwowości. Po odwilży 1956 zakaz cenzury cofnięto i do 1975 powieść miała 9 wydań.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-609-7 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teodorę Stefanię wyrwał z rąk sześciu napastników osobiście margrabia Ekkehard. Właśnie obsadzał swoimi ludźmi stary potężny gmach teatru Marcellusa, gdy nagle doszedł go od portyku Oktawii rozdzierający kobiecy krzyk. Posłał trzech żołnierzy, by zobaczyli, co się dzieje. Nie wrócili, krzyk kobiecy wzmagał się, towarzyszył mu coraz głośniejszy, coraz weselszy, coraz dzikszy zbiorowy męski śmiech. Ekkehard poszedł sam: choć tak bardzo już niemłody, w okamgnieniu przemierzył iście młodzieńczym biegiem owe kilkanaście stóp, które dzieliły portyk Oktawii od teatru. Zobaczył posłanych przez siebie żołnierzy, jak oparci o kolumny rechoczą radośnie, wziąwszy się pod boki – w głębi zaś portyku ujrzał młodą kobietę w zielonej szacie, szamoczącą się zaciekle, choć wyraźnie ostatkiem już sił, z sześciu Sasami w ciemnych kaftanach i lśniących płaskodennych hełmach.
Na groźny krzyk margrabiego żołnierze wypuścili ofiarę z rąk, cofnęli się, ale wrzeszczeli i śmieli się nadal, ba, szarpali ją raz po raz za włosy i suknię jeszcze wtedy, gdy już klęczała przed Ekkehardem, obejmując kurczowo jego nogi kształtnym, pełnym, drażniąco białym ramieniem, ledwie okrytym strzępami rękawa.
Widać było, że napastników nie przeraził zbytnio okrzyk margrabiego: wszak owa kobieta to ich zdobycz wojenna, zdobycz dnia zwycięstwa; wiedzieli zaś, że Ekkehard nigdy nie miał zwyczaju zaprzeczać swym żołnierzom prawa do żywego łupu, ba, niejednokrotnie już dawał dowody, głównie w czasie wojen ze Słowianami, iż na to właśnie prawo wojny patrzy nie tylko pobłażliwie, ale nieraz wręcz zachęcająco.
Zaczynało natomiast niepokoić napastników wyraźne zaciekawienie, z jakim siwowłosy margrabia przyglądał się obejmującej jego nogi kobiecie. Wiedzieli bowiem także, iż prawo do żywego łupu przyznawał nie tylko swoim podwładnym, ale i sobie. Nie rechotali więc już, owszem, śmiali się coraz niepewniej, a to w miarę jak wzrastała wciąż szybkość ruchów ręki głaszczącej potargane, rozrzucone, wspaniałe rudawe włosy.
Kobieta niesłabnącym ani na chwilę przenikliwym głosem wołała, by ją natychmiast zaprowadzono przed oblicze Imperatora. Błaga o to, żąda tego, chce, musi, ma prawo poskarżyć się Jego Cesarskiej Wieczności osobiście. Osrebrzona głowa margrabiego coraz szybciej, coraz przyjaźniej kiwała potakująco w takt tym krzykom: oczywiście, zaprowadzi ją przed oblicze Imperatora. Zaraz zaprowadzi.
Zaprowadził do teatru Marcellusa, ścigany pełnymi zawodu i wściekłości spojrzeniami nieśmiejących się już oczu. Posadził ją w wygodnym, rzeźbionym krześle, w przytulnym kąciku obszernej komnaty, gdzie tyle, tyle wieków temu aktorzy przed rozpoczęciem tragedii wkładali maski i koturny, teraz zaś mieściła się tu główna siedziba naczelnego dowództwa odzyskujących Rzym dla papieża wojsk cesarskich.
Ekkehard był zadowolony z siebie. Udał mu się dzień. Cieszył się przede wszystkim z szybkiego a łatwego opanowania teatru. Przez cały ranek bał się nieco o siebie. Wprawiony w zdobywaniu drewnianych grodów słowiańskich, których ostrokoły zapalały się jak słomiana strzecha przy pierwszym spadnięciu gradu niosących ogień pocisków, uczuł się nieswojo, stanąwszy przed potężnym ceglanym murem, z trzech pięter, z którego sypały się na jego ludzi przez łukowe arkadowe otwory tysiące strzał i lały się straszniejsze ponad wszystko potoki wrzącej oliwy. Drewniane machiny oblężnicze w drzazgi się rozbijały o niezłomną cegłę, jak gdyby dla dziecięcej sklecone były zabawy. A przecież przy drugim już natarciu teatr poddał się. Ekkehard przypisywał zwycięstwo przede wszystkim grozie, jaką powinny były budzić w lękliwych duszach Rzymian jego ciężkozbrojne oddziały, osobiście przez niego szkolone, nacierające grzmiącym, połyskliwym, zwartym wałem żelaza, który spokojnie, odważnie, sprawnie zwierał się jeszcze ciaśniej, jeszcze groźniej, nad każdą poczynioną przez straty w zabitych i rannych wyrwą, choćby wyrw tych było bez liku.
Dopiero po wielu miesiącach dopadło go niemiłe rozczarowanie; okazało się, że łatwe zwycięstwo wygrane zostało w zupełnie innej stronie Miasta: przy Bramie Flamińskiej. Zaraz po ucałowaniu nogi Ottona Jan Teofilaktos, uzyskawszy przebaczenie, a nawet natychmiast wywyższony, pospiesznie wysłał gońca do teatru z tajnym zleceniem dla drużyny tuskulańskiej, by bezzwłocznie poniechała oporu wojskom cesarskim, ba, więcej, by niespodzianie obskoczyła swoich towarzyszy broni, drużynę rodu hrabiów Niedźwiedziów, rozbrajając ją i oddając odebraną broń cesarskim ludziom. Tuskulańczycy podporządkowali się tym chętniej, iż przymus braterstwa broni z ludźmi Niedźwiedzi od razu powitali objawami przemożnego wstrętu: od dawna już był Rzym widownią nieustannych utarczek między zbrojnymi z podobizną niedźwiedzia na piersi a tymi, co nosili znak kolumny. Zaledwie goniec szepnął kilka słów dowódcy Tuskulańczyków, w okamgnieniu przestały sypać się strzały i lać oliwa: pełnym oburzenia i przestrachu krzykom rozbrajanych Niedźwiedzi towarzyszyły radosne wołania, z jakimi Tuskulańczycy witali wkraczającego pod arkady teatru Ekkeharda.
On zaś przypisywał wówczas zwycięstwo wyłącznie sobie. Naprzód już zabawiał się zawiedzioną, zawistną miną, jaką ujrzy niebawem na twarzy księcia Dediego: oto raz jeszcze popisał się przed wieloletnim współzawodnikiem niewątpliwą swoją przewagą. Tuż przed bramami Rzymu Imperator mianował Dediego Patrycjuszem Imperium, kazał nosić przed nim srebrne orły. Najwyższe to wyróżnienie, zaiste, a przecież nie Dediemu, tylko Ekkehardowi powierzył Otto rzeczywiste dowodzenie wojskami. Dedi z srebrnymi orłami, ale bez wojska – Ekkehard z wojskiem, lecz bez orłów; margrabia aż się w ciemię drapał ze zdumienia, ile sprytu iście greckiego tai się w osiemnastoletniej główce Imperatora: jak zgrabnie wszystko zawsze przeprowadzi, by nie skupiło się w jednym ręku za dużo naraz siły i zaszczytów! Co prawda on, Ekkehard, wdzięczny jest cesarzowi: srebrne orły to dobra rzecz, ale woli już wojsko bez orłów niż odwrotnie. Najzabawniejsze zaś, że Dedi jeszcze namawiał cesarza, by tak właśnie postąpił; zapatrzył się widać nieprzytomnie w orły, blask srebra go oślepił – nie inaczej.
A może przemyśliwał chytrze nad tym, żeby rywala w pole wywieść: spodziewał się zapewne, że Ekkehard sobie zęby wyszczerbi o cegłę teatru – zawiedzie się stary lis!
Zadowolenie z siebie wzrosło jeszcze bardziej, gdy przyprowadził z sobą do zdobytego teatru młodą, ładną kobietę. Zaczął się rozglądać, czym by przykryć jej ramiona: szczerze chciało mu się okazać, że troszczy się o nią, zanim ona z kolei zacznie się troszczyć o to, by jemu było z nią dobrze. Zmartwił się, że w teatrze pomiędzy obrońcami żadna nie pętała się kobieta: kazałby jej zdjąć trzewik, jako że ta, którą przyprowadził, miała jedną nogę bosą.
Ale radosny nastrój jego szybko zaczął się psuć. Młoda kobieta nie łudziła się długo, iż zamierza ją istotnie zaprowadzić do cesarza. Więc znowu zaczęła domagać się podnieconym głosem, by zaraz, natychmiast tam ją zaprowadził. Mówiła coraz gniewniej, coraz głośniej; gniewne żądanie przechodziło to w szloch prośby, to w krzyk rozkazu nieomal. Wołała, krzyczała, tłukła głową i nagimi ramionami najpierw o poręcze krzesła, potem o ścianę. Za drzwiami wszczął się ruch, gwar, tłok. Czyjeś ręce raz po raz zuchwale uchylały drzwi, zaglądały zaciekawione twarze. Ekkeharda poczynała ogarniać wściekłość. Zamiast spodziewanej przyjemności miał kłopot. Starał się ją uciszyć – daremnie. Nie wierzyła już jego zapewnieniom, że zaraz powiezie ją przed cesarskie oblicze. Targała na sobie włosy, tupała nogami. Rozgwar za drzwiami rósł. W pewnej chwili pomyślał, że trzeba się od niej odczepić, najlepiej kazać ją udusić i wyrzucić wraz z trupami zabitych żołnierzy do przepływającego opodal Tybru – powie się, że godziła na jego życie, ledwie zdołał się ocalić. Otworzył szeroko drzwi, by wyszukać w ciżbie kogoś najlepiej nadającego się do wypełnienia takiego rozkazu, ale w tejże chwili kilka naraz głosów spoza drzwi zawołało: „Toż to Krescencjuszowa żona!”.
Osłupiał. Więc dlatego krzyczała, że ma prawo domagać się, by ją postawiono dla skargi przed cesarskie oblicze! Ekkehard nie wiedział dobrze, czy Krescencjusz poddał się już, czy też będzie się bronił, ale i w jednym, i w drugim wypadku byłoby rzeczą nierozsądną jakieś dotkliwe skrzywdzenie jego żony; być może postąpi, jak już inni zrobili wodzowie buntu: poprosi o łaskę, dostąpi przebaczenia, krzywda więc żonie wyrządzona może go tylko znowu rozjątrzyć: a może, przeciwnie, cesarz będzie chciał jakoś szczególnie srogo ukarać Krescencjusza? Może zechce go stracić z całą rodziną lub tylko poleciwszy mu odciąć nos i język, każe patrzeć na mękę i śmierć żony i dzieci?
Tak czy owak, zniknięcie żony Krescencjusza byłoby dla Ottona czymś bardzo niedogodnym, a przy tłoku nie da się już ukryć, iż miał ją w swym ręku Ekkehard; do margrabiego więc będzie cesarz żywił urazę w razie czego, urazę, którą nie wiedzieć do jakich rozmiarów rozdmuchać mogą Dedi i przebiegły Hugo z Tuscji, zyskujący z dnia na dzień coraz więcej posłuchu u cesarza.
Przecież cesarz może na przykład zechcieć mieć w żonie Krescencjusza zakładniczkę jego wierności. I nagle Ekkehard doznał jakby olśnienia: komu jak komu, ale właśnie jemu przede wszystkim powinno zależeć na tej kobiecie jako na zakładniczce. Wszak jeżeli prawdą jest, że Krescencjusz jakoby zamknął się w wieży Teodoryka, to jeżeli dojdzie do oblegania wieży, kto ją będzie zdobywać, jak nie on, Ekkehard? A twierdza to podobno nieporównanie potężniejsza niż teatr Marcellusa! O kamień jej murów istotnie można sobie zęby wyszczerbić, nadwerężyć sławę niezwyciężonego wodza! Mając zaś w ręku Krescencjuszową żonę, zawsze łatwiej będzie wymusić poddanie się twierdzy. Zagrozi się na przykład, że tę kobietę się zabije albo obetnie się jej uszy i postawi już bez uszu pod wieżę, grożąc, że jeśli Krescencjusz nie podda się, to nazajutrz utnie się jej całą głowę. Albo się jej zetnie głowę i podsunie na włóczni pod szczyt wieży, zapowiadając, że jeśli Krescencjusz będzie się dalej opierał, podsunie mu się tak samo głowy dzieci... A jeśli okaże się, że los żony nie obchodzi Krescencjusza na tyle, by dla uratowania jej poddał twierdzę – wówczas nie będzie już na niej zależało ani Ottonowi, ani nikomu – przestaną się nią zajmować – wtedy Ekkehard po swojemu zapłaci jej za widowisko, jakie tu teraz dała w teatrze Marcellusa.
Zaczęło go jednak niepokoić, iż im cenniejsza okaże się zakładniczka, tym uważniej może Otto wsłuchiwać się w jej skargi na napaść żołnierzy Ekkehardowych. A może na samego Ekkeharda nawet? Gniewnie zawołał, że nie ośmieli się znieważyć świętych oczu cesarskich tak nędznym jej widokiem: nie, ona nie może stanąć przed majestatem z potarganymi włosami, w jednym tylko trzewiku, z nieprzystojnie nagimi ramionami. Niech najpierw uda się do domu, a stamtąd...
– Nie mam już domu! – zawołała. – Powiedziesz mnie zaraz, i to taką, jak tu stoję... Niech Wieczność Cesarska zobaczy tę bosą nogę, z której trzewik zdarły pożądliwe, bezwstydne ręce cesarskich wojowników... niech zobaczy te włosy potargane aż sześciu parami drapieżnych rąk, co się uwzięły na cześć i wstydliwość jednej kobiety... W sześciu na jedną! W sześciu na jedną! – wołała gniewnie i drwiąco zarazem, tupiąc głośno nogami. – A nagość ramion przykryję, by nie zgorszyć przypadkiem nieumyślnie dziecięcej czystości majestatu – dodała po chwili spokojnie, w zamyśleniu i z powagą. Koło drzwi leżał jakiś męski kaftan z długimi rękawami. Zapewne ktoś zdarł go z trupa lub rannego, a w tłoku koło drzwi zgubił, odciśnięty przez tłoczącą się ciżbę w tył. Podniosła, strzepnęła kurz, włożyła na siebie; na piersi jej błysnął białymi nićmi wyhaftowany znak kolumny. Poprawiła nieco włosy.
– Jedźmy – rzekła. – Zapytam Pana Cesarza, czy prawdą jest, że wolno jego żołnierzom bezkarnie napastować najdostojniejsze niewiasty Wiecznego Miasta.
– Jeżeli tylko o to chodzi, nie masz po co jechać – pospiesznie odparł Ekkehard. – Pan Cesarz może ci odpowiedzieć moimi ustami: nie, nie wolno... Owych sześciu spotka surowa kara... bardzo surowa.
Skinął na stojącego w drzwiach setnika. Nazwał mu imiona trzech żołnierzy, których posłał dowiedzieć się, co to za krzyk donosi się z portyku Oktawii, po czym rzekł:
– Każ ich wychłostać należycie za to, iż nie przyszli z pomocą napadniętej dostojnej pani, którą dopiero ja sam uratowałem... Potem niech tobie wskażą owych sześciu, co na dostojną panią napadli... Tamtych powiesisz... A jak owi trzej nie zechcą wskazać, to ich też masz powiesić...
Teodora Stefania nisko pochyliła głowę. Szybko, gwałtownie. Pocałunek w rękę, jakim zaskoczyła Ekkeharda, tchnął szczerą, żarliwą serdecznością.
Szczerym też, żarliwym wzruszeniem drgał jej głos, gdy mając oczy pełne łez, mówiła, jak gorąco dziękować będzie Cesarskiej Wieczności za roztropny wybór tak sprawiedliwych, tak cnotliwych wodzów, tak gorliwie ujmujących się za czcią i wstydliwością niewieścią.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------