- W empik go
Srebrzysty blask - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2021
Ebook
31,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Srebrzysty blask - ebook
Lucjusz Wibiusz, Rzymianin i syn szewca, pewnego dnia spotyka na Forum Romanum Aristodemosa, Greka i filozofa, który wygłasza mowę o Epikurze. Zafascynowany naukami mędrca chłopak chętnie dołącza do nauczyciela, który proponuje, by Lucjusz towarzyszył mu przez kilka najbliższych dni. Nieoczekiwanie, zamiast zgłębiać zagadnienia greckiej filozofii, ich uwaga skupia się na tajemniczym morderstwie, do którego rozwikłania zatrudnia ich patron Aristodemosa, Kwintus Fabiusz Sanga. Uczeń i mistrz, niczym Sherlock Holmes i doktor Watson, przemierzając uliczki Rzymu czasów Oktawiana Augusta, podążają za mordercą, który, chcąc ukryć swoje zbrodnie, nie cofnie się przed niczym. Przy okazji starają się znaleźć odpowiedź na nurtujące ich pytanie: czy w tym okrutnym świecie można postępować w sposób godny człowieka wolnego i szlachetnego?
Urszula Soja – urodziła się w 1958 roku, jest absolwentką filologii klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W życiu zawodowym związana była z filią Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, później przemianowaną na Uniwersytet w Białymstoku. W roku 1986 uzyskała stopień doktora nauk humanistycznych z zakresu językoznawstwa łacińskiego. Tłumaczka Horacego i Katullusa. Publikowała również przekłady z poezji fińskiej. Powieść „Srebrzysty blask” jest rezultatem zainteresowań życiem codziennym ludzi antyku, filozofią epikurejską oraz starożytną poezją.
Urszula Soja – urodziła się w 1958 roku, jest absolwentką filologii klasycznej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W życiu zawodowym związana była z filią Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, później przemianowaną na Uniwersytet w Białymstoku. W roku 1986 uzyskała stopień doktora nauk humanistycznych z zakresu językoznawstwa łacińskiego. Tłumaczka Horacego i Katullusa. Publikowała również przekłady z poezji fińskiej. Powieść „Srebrzysty blask” jest rezultatem zainteresowań życiem codziennym ludzi antyku, filozofią epikurejską oraz starożytną poezją.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-284-1 |
Rozmiar pliku: | 847 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
Pewnego czerwcowego dnia, po południu, poznałem Aristodemosa z Koryntu. Stał na placu obok mównicy, na Forum Romanum, i gestykulując powściągliwie, przemawiał do małej grupki osób:
– Ludzie, ubiegacie się o zdobycie rzeczy bez wartości. Zawsze niesyci zysków i zaszczytów wzniecacie niezgody, kłótnie i wojny. Dobra natury mieszczą się w szczupłych granicach, podczas gdy czcze pragnienia zajmują obszar bezkresny. Posłuchajcie nauki mądrego Epikura.
Wtedy odezwał się jeden z mężczyzn, którego oceniłem na czterdzieści lat:
– Za stary jestem na takie filozoficzne bajdurzenia.
– Dla nikogo nie jest za późno ani za wcześnie troszczyć się o zdrowie swej duszy – odpowiedział niezrażony mędrzec. – Kto twierdzi, że pora do filozofowania jeszcze dla niego nie nadeszła albo że już minęła, podobny jest do tego, kto twierdzi, że jest za stary lub za młody, żeby być szczęśliwym. A tymczasem szczęście jest pożądane w każdym wieku. Kto bowiem posiadł szczęście, ma wszystko, co w ogóle mieć można, kogo zaś szczęście ominęło, ten robi wszystko, by je zdobyć.
– Czy my, śmiertelnicy, możemy być szczęśliwi? – zapytał sympatyczny grubas w przybrudzonej todze. – Każda godzina naszego życia nas rani, a ostatnia zabija. Od niemowlęctwa towarzyszy nam groza śmierci.
– Śmierć jest dla nas niczym – podjął temat filozof. – Wszelkie dobro i zło wiąże się z odczuwaniem, a śmierć jest całkowitym pozbawieniem czucia. A zatem śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma.
– Ale co powiesz, Aristodemosie – nie ustępował grubas – o licznych nieszczęściach, jakie spadają na ludzi, czy to z woli bogów, czy też za sprawą władców bądź innych obywateli?
– Powiem krótko: to, co złe, jest łatwe do zniesienia, a to, co dobre, łatwe do zdobycia. Ból cielesny nie trwa długo, przecież przewlekłe cierpienia nie wykluczają radości, natomiast silny ból utrzymuje się krótko albo zabija.
Zebrani rozmyślali nad słowami Greka. On zaś dodał:
– To nieprawda, szlachetny Rzymianinie, że bogowie zsyłają na ludzi jakieś nieszczęścia. Bogowie istnieją i każdy o tym dobrze wie, ale są nieśmiertelni i doskonale szczęśliwi; ani sami nie doznają cierpień, ani nikomu ich nie przysparzają. Bóstwo nie jest straszne. W pozostałych sprawach trzeba mieć słuszny pogląd na to, co wybierać i czego unikać, aby nasze decyzje obróciły się na korzyść zdrowia ciała i spokoju duszy, a to jest właśnie celem szczęśliwego życia.
Słuchałem, wielce zainteresowany, tak, że zupełnie zapomniałem o ojcowskim warsztacie. Mój ojciec, Gajusz Wibiusz, był właścicielem niewielkiej, lecz przynoszącej zadowalające zyski wytwórni obuwia. Wcześniej tego dnia wysłał mnie do Kluwii, rzymskiej damy, ze zrobionymi na zamówienie sandałkami. Pani była zadowolona z bucików i wręczyła mi pięćdziesiąt sestercji. Wracając, postanowiłem przejść przez Forum Romanum. Zawsze mnie fascynowało to miejsce. Byłem Rzymianinem w pierwszym pokoleniu – mego ojca wyzwolił ze stanu niewolniczego Gajusz Wibiusz Pansa, oficer Juliusza Cezara. Oprócz podstawowego kursu czytania, pisania i rachowania, chodziłem na lekcje literatury i to one sprawiły, że urzekł mnie czar nauki Aristodemosa z Koryntu.
– Szczęścia nie dają pijatyki i hulanki ani obcowanie z pięknymi chłopcami i kobietami – kontynuował mistrz – ani ryby i inne smakołyki, jakich dostarcza zbytkowny stół. Życie czyni przyjemnym trzeźwy rozum dociekający przyczyn wszelkich wyborów, odrzucający czcze domysły, owo źródło największych utrapień duszy.
– Czytałem gdzieś, że Epikur uczył, iż nie można żyć przyjemnie, jeśli się nie żyje mądrze, pięknie i sprawiedliwie – wtrącił wysoki chudzielec.
– I na odwrót, nie można żyć mądrze, pięknie i sprawiedliwie, jeśli się nie żyje przyjemnie – odparł Aristodemos i dalej wyjaśniał: – Gdy twierdzę, za Epikurem, że przyjemność jest naszym celem najwyższym, nie mam bynajmniej na myśli przyjemności płynącej z rozpusty ani przyjemności zmysłowych, lecz nieobecność cierpień fizycznych i brak niepokojów duszy.
– Jak osiągnąć taką bezbolesność i taki spokój? – zastanawiał się inny młodzieniec.
– Prawidłowe rozumowanie sprawia, że dusza się uspokaja i nie odczuwa żadnego braku. Pragnienia naturalne i konieczne łatwo bowiem może zaspokoić, a potrzeby urojone odrzuca.
– Co uważasz za potrzeby urojone? – odezwał się łysy starzec.
– Na przykład wieńce i posągi ku własnej czci.
– Czy miłość też należy do pragnień urojonych, twoim zdaniem? – dopytywał się młodzieniec.
– Nie, jest ona potrzebą naturalną, ale niekonieczną. Mędrzec nie powinien się kochać. Stosunki płciowe bynajmniej nie przynoszą korzyści i należy się cieszyć, jeśli nie szkodzą.
Na twarzy młodego człowieka odbiło się niedowierzanie i zawód.
– A co masz przeciwko dobremu posiłkowi? To jedna z większych przyjemności, na pewno naturalna i konieczna. – Do głosu doszedł sympatyczny grubas.
– Najlepiej korzystają z obfitości dobra ci, którzy jej najmniej pożądają. Pamiętajcie, że to, co naturalne, jest łatwe do zdobycia, a to, co urojone, z trudem trzeba zdobywać. Dlatego przyzwyczajenie do życia prostego i mało kosztownego zapewnia dobre zdrowie i czyni nas nieustraszonymi wobec igraszek losu. Kiedy zaś po dłuższej przerwie zasiądzie się przy suto zastawionym stole, wówczas lepiej korzysta się z tych przyjemności.
Na moment zapadła cisza. Filozof powiódł wzrokiem po zebranych i, podnosząc rękę, zakończył:
– Tyle dzisiaj miałem wam do powiedzenia, potomkowie Romulusa. Żegnajcie. Jeszcze nieraz mnie tu spotkacie. – Po czym zwrócił się do mnie: – Jak się nazywasz, młody człowieku?
– Jestem Lucjusz Wibiusz, syn szewca – powiedziałem bez fałszywego wstydu.
– I pewnie ojciec wysłał cię z towarem do kupującego, a ty, wracając, przystanąłeś, by posłuchać słów mądrości?
– Skąd o tym wiesz?
– Masz zawieszony na szyi mieszek pełen monet i żadnego obuwia w ręku. Nie sądzę, żebyś wybrał się szukać przygód na Forum Romanum, a więc wracasz od kupującego albo kupującej.
Milczałem zaskoczony. Spojrzałem na wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę po czterdziestce. Ciemne kręcone włosy i ciemna broda okalały twarz o regularnych rysach. Ubrany był w strój grecki: niebieski chiton, a na wierzchu nosił białą pelerynę. Odwzajemnił moje spojrzenie.
– Nazywają mnie Aristodemosem. Korynt jest moim ojczystym miastem. Teraz mieszkam w Rzymie i chętnym udzielam lekcji filozofii. Jak słyszałeś, głoszę naukę mądrego Epikura. W zasadzie mam bogatych uczniów, którzy płacą za moje wykłady, ale czasami lubię dla równowagi porozmawiać z prostymi ludźmi.
– W którą stronę idziesz, Aristodemosie? Mógłbym cię odprowadzić – zaproponowałem.
– Mieszkam na Awentynie, przy ulicy Garncarzy. Jeśli chcesz, chodź ze mną.
Podążyliśmy na południowy zachód. Po drodze Aristodemos mówił mi, jak ludzie tracą z oczu całą zmysłową oczywistość i łudzą samych siebie. Wszystko to było dla mnie nowe. W szkole co najwyżej rozpatrywaliśmy, jak wypada porównanie Achillesa z Hektorem. I jeszcze, czy lepsze jest życie długie i ciche, czy krótkie i pełne sławy – przed takim dylematem stanął szybkonogi Achilles. Nie umiałem tego rozstrzygnąć.
Okrążyliśmy Palatyn, przeszliśmy obok Rynku Bydlęcego i minąwszy Ołtarz Herkulesa, znaleźliśmy się na ulicy Garncarzy. Pomyślałem, że nic by się nie stało, jakbym wrócił do ojca za kilka dni.
– Możesz zostać moim pomocnikiem, Lucjuszu. Ojciec się chyba bardzo nie pogniewa – powiedział Aristodemos, jakby czytał w moich myślach.
– Co miałbym robić? – zapytałem, chociaż w tej chwili marzyłem, żeby być pomocnikiem Aristodemosa, cokolwiek by to znaczyło.
– Na początku poduczysz się filozofii, a potem będziesz mi pomagał w pracy nauczycielskiej i naukowej.
– Zgoda, Aristodemosie.
W piekarni, którą mijaliśmy, filozof kupił bochenek świeżego chleba. Wkrótce stanęliśmy przed dwupiętrową kamienicą.
– Tu mieszkam – oznajmił Aristodemos i wszedł ciemnym korytarzem na pierwsze piętro, a ja za nim.
Zaprowadził mnie do mieszkania składającego się z korytarza, trzech izb, jednej większej i dwóch mniejszych oraz niewielkiej kuchni. Pokazał mi mniejszy pokój, w którym stało drewniane łoże z wezgłowiami ozdobionymi odlanymi w brązie głowami mułów i popiersiami satyrów oraz rzeźbiona drewniana skrzynia.
– Tu będziesz spał – powiedział i wskazał łoże. – A tu trzymał swoje rzeczy. – Skierował mój wzrok na skrzynię.
Do sypialni Aristodemosa wchodziło się tak jak do mojej, z korytarza. Tam również stało drewniane łóżko inkrustowane kością słoniową oraz skrzynia, na której wyrzeźbiono sceny z życia codziennego. Na łańcuchu, zwisającym z haka wbitego w ścianę, zawieszona była lampka oliwna w kształcie lwa, który w podniesionej łapie trzymał pojemnik na oliwę.
Przeszliśmy do kuchni. Zobaczyłem tam palenisko, ławę zastawioną różnymi naczyniami i garnkami oraz prostokątny stół. Na przyściennej półce leżały warzywa i jakieś zawiniątka. Grek przyrządził sałatę z kiełkami pora, wyłożył na talerze solonego tuńczyka, przygotował również węgorza przybranego jajkami i zieleniną. Jajka lekko podpiekł na węglach. Oddzielnie podał ser i marynowane oliwki. To wszystko zanieśliśmy do większej izby i położyliśmy na niskim kwadratowym stole z drewna. Na jego blacie wymalowana była trupia czaszka.
– To ma przypominać o krótkości życia ludzkiego i zachęcać do korzystania z niego – wyjaśnił Aristodemos. – Ten wystawny posiłek jest na twoją cześć, Lucjuszu. Nie sądź, że stale tak jadam.
Z trzech stron stołu stały szerokie, trzyosobowe łoża, na których kulturalni ludzie mieli zwyczaj spożywać posiłki. Oprócz tego w pomieszczeniu przy jednej ścianie znajdował się kredens na cenniejsze naczynia, a przy drugiej szafa na zwoje. Pokój zdobiły również trzy brązowe świeczniki ustawione na wysokich stojakach wokół kompletu stołowego, który Rzymianie nazywają triklinium. Grek miał skromne mieszkanie, ale urządzone pięknymi meblami.
Zajęliśmy dwa miejsca, naprzeciwko siebie, na bocznych łóżkach. Gdy chwaliłem smak potraw, filozof dodał:
– Ten ser dojrzewał na ulicach Velabrum, a oliwki posmakowały pierwszych mrozów w Picenum.
Potem, w chwili szczerości, wyznał:
– Co do mnie, to nie wiem, na czym miałoby polegać dobro, gdyby się odrzuciło przyjemności podniebienia i to wszystko, co zachwyca uszy i oczy. Nie uważaj tych słów za niegodne. Mędrzec powinien zatroszczyć się o mienie i przyszłość.
Mistrz znalazł jeszcze wypełniony do połowy dzban wina albańskiego i opróżniając kielichy, wzajemnie pogratulowaliśmy sobie naszego spotkania.
Aristodemos był jednak trzeźwy. Po kolacji wręczył mi zwój papirusu oraz przybory do pisania i polecił, bym zapisywał to, czego się od niego dowiedziałem. Udałem się do swej izdebki, zapaliłem lampkę oliwną stojącą w niszy ściennej, położyłem na łóżku, przysunąłem podstawkę na książkę i pracowicie opisałem moje spotkanie z filozofem.
Nazajutrz mistrz obudził mnie przed świtem:
– Wstawaj, Lucjuszu. Musimy iść z porannym pozdrowieniem do mego patrona, Kwintusa Fabiusza Sangi. Rozumiesz, że jako cudzoziemiec w Rzymie potrzebuję ochrony i właśnie Fabiusz mi ją zapewnia.
Kroczyliśmy przez ulice rozjaśniane refleksami wschodzącego słońca. Aristodemos opowiadał mi o Kwintusie Fabiuszu Sandze.
– Jego dziad, który także nazywał się Kwintus Fabiusz Sanga, był patronem Allobrogów, potężnego plemienia celtyckiego. Ich posłowie odsłonili mu zbrodnicze zamysły Katyliny, on zaś doniósł o tym Cyceronowi. Można powiedzieć, że republika rzymska również Fabiuszowi zawdzięczała ocalenie. Teraz natomiast, za panowania boskiego Augusta, jego wnuk oddaje się rozkoszom życia prywatnego.
– Jak to? – zapytałem. – Czyż nie jest członkiem senatu?
– Jest, oczywiście, oficjalnie. Przyjaźni się też z Markiem Waleriuszem Messalą, opiekunem uczonych i artystów, który – jak mówią – działa z inspiracji samego cesarza. Ale Fabiusz, jak prawdziwy epikurejczyk, nade wszystko ceni sobie domowe zacisze.
– Czy mędrzec nie powinien wywierać wpływu na sprawy publiczne?
– Chociaż można do pewnego stopnia zapewnić sobie bezpieczeństwo przy pomocy takich środków, jak siła i bogactwo, to jednak najpewniejsze gwarantuje życie spokojne, z dala od pospólstwa. Dlatego mędrzec nie będzie się mieszał do spraw publicznych. Żyj w ukryciu, Lucjuszu, a będziesz szczęśliwy.
Tak gawędząc, doszliśmy do masywnego, piętrowego domu stojącego na wzgórzu Celius. Na tle żółtej bryły budynku wyróżniały się drewniane drzwi, na których wyrzeźbiono dwanaście prac Herkulesa. Odźwierny, rosły niewolnik, wpuszczał zgromadzone osoby. Weszliśmy do obszernego westybulu. Na podłodze ułożona była mozaika przedstawiająca miłosne przygody Jowisza, a przy ścianach ustawione były posągi bogiń. Zwróciłem szczególną uwagę na nagą Wenus, zasłaniającą się wstydliwie – bardzo mi się ta rzeźba podobała.
Po chwili do zebranych wyszedł Kwintus Fabiusz Sanga. Był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni, ogolony i zadbany, roztaczający urok dojrzałej męskości. Nieliczne zmarszczki dodawały mu powagi. Czarne włosy nie nosiły śladów siwizny. Ubrany był w białą togę z szerokim purpurowym szlakiem – strój senatora.
– Witajcie – powiedział krótko i zaczął rozmawiać z każdym po kolei.
Aristodemos stanął z boku, jakby chciał odwlec chwilę rozmowy. Po pewnym czasie Fabiusz, gdy przyjął już wszystkich odwiedzających, skierował się w naszą stronę. Ruchem ręki wskazał nam drogę do następnego pomieszczenia. Przeszliśmy do atrium. Tu na podłodze były ułożone wzory roślinne, a w małym basenie połyskiwała woda, otaczając postument, na którym stała figura tańczącego Fauna. W dachu widniał otwór, przez który woda wpadała do basenu. Na jednej ze ścian zawieszona była kolekcja broni.
– Aristodemosie – odezwał się po chwili Sanga – muszę się do ciebie zwrócić o pomoc w bardzo delikatnej sprawie. Czy twój młody towarzysz jest osobą godną zaufania?
– Jak najbardziej – zapewnił Grek. Poczułem się doceniony.
– Trzy dni temu, w idy czerwcowe, zniknął ze swej podmiejskiej willi Decymus Wettiusz. To starszy brat Marka Wettiusza, męża mojej bratanicy Fabii. Dumna Fabia wyszła za jednego z Wettiuszów – tak postanowili rodzice. Ale małżeństwo jest udane, szanują się i mają dwójkę dzieci. Wracając do Decymusa, dyspozycje, jakie wydał służbie domowej wieczorem, wskazują, że rano, dzień po idach, miał zamiar być w swoim domu. Po prostu wieczorem, w idy czerwcowe, wszedł do sypialni i zniknął. Nikt go już potem nie widział. Rodzina się niepokoi. Chcielibyśmy wiedzieć, co się z nim stało. Poza tym dawny wróg Wettiuszów, Gnejusz Pomponiusz Sekundus, tylko czeka na okazję, żeby Marka oskarżyć, czy to o zamordowanie brata, czy o zaniechanie poszukiwań. Wiesz, jaki zajadły potrafi być Pomponiusz.
– Czy były jakieś powody, dla których Decymus Wettiusz chciałby zniknąć? Może chciał uciec z Italii? – zapytał Aristodemos.
– Inaczej niż młodszy brat, Decymus jest kawalerem i niepoprawnym kobieciarzem. Mógł się wdać w jakąś awanturę miłosną, tylko to mi przychodzi na myśl. Z Rzymu nie miał powodu uciekać. I na pewno wydałby wtedy niewolnikom inne polecenia. Zresztą, Aristodemosie, sam ich dokładnie wypytasz.
– Jeszcze jedno, Fabiuszu, gdyby Decymusa nie było już wśród żywych, jak dużego spadku można się spodziewać?
– Dwadzieścia milionów sestercji.
– Kto byłby spadkobiercą?
– Rodzice już nie żyją. Jeśli sporządził testament, to wyznaczył tego, kto po nim dziedziczy. Jeżeli natomiast testamentu nie ma, wszystko otrzyma jego brat Marek. Rozumiesz więc, dlaczego Wettiuszowi zagraża Pomponiusz Sekundus. Marek byłby łatwym celem – można by go oskarżyć o zamordowanie Decymusa w celu przejęcia jego majątku.
– A ty, Fabiuszu, jesteś pewien, że Marek Wettiusz jest niewinny?
– Inaczej bym się do ciebie nie zwracał, Aristodemosie. Znam męża mojej bratanicy od dziesięciu lat. Nigdy nie miałem mu nic do zarzucenia. Nie jest chciwy ani gwałtowny, sam ma niemały dochód i majątek. Nie zamordowałby rodzonego brata. Możesz z nim porozmawiać – znajdziesz go w podmiejskiej willi przy Via Appia.
– Zrobię, co będę mógł, Fabiuszu – obiecał Aristodemos.
Kwintus Fabiusz Sanga podał mu woreczek monet i pożegnał nas krótko:
– Niech wam szczęście sprzyja.
Gdy wyszliśmy z domu arystokraty, nie umiałem opanować podniecenia.
– Zajmujesz się nie tylko filozofią, Aristodemosie. Badasz również sprawy kryminalne – zacząłem rozmowę.
– Wolę mówić o sobie, że jestem badaczem losów ludzkich – zaznaczył Grek – ale masz rację: rozwiązuję zagadki kryminalne. Zdarza się bardzo często, i w Grecji, i w Rzymie, że obywatel musi dochodzić prawdy, żeby wziąć pomstę przed sądem za swoją krzywdę lub uniknąć oskarżenia w procesie wytoczonym przez przeciwnika. Wtedy zaczyna się moja rola: zgłębiam to, co naprawdę się wydarzyło. I pomagam niewinnym i pokrzywdzonym.
– Nawet jeśli nie mogą zapłacić? – chciałem się upewnić.
– Nawet jeśli nie mogą zapłacić – odpowiedział Aristodemos.
– Gdzie idziemy teraz? – zapytałem. – Do domu Decymusa Wettiusza? Przesłuchać niewolników?
– To zostawimy na później, nie sądzę, żeby skłamali w sprawie zniknięcia pana. Teraz udamy się na śniadanie, a potem do Marka Wettiusza.
W jadłodajni Modestusa zjedliśmy gorące placki serowe z soloną rybą oraz gotowaną rzepę.
– Do posiłku – pouczał Aristodemos – zawsze warto dodać trochę warzyw.
Wierzyłem mu, bo znał się na dobrym jedzeniu. Wina nie piliśmy, bo było na to za wcześnie. Napiliśmy się wody z ulicznej fontanny.
Przy bramie Kapeńskiej wynajęliśmy birotę, czyli dwukółkę, i ruszyliśmy na Via Appia. Ja powoziłem. Jechaliśmy ani szybko, ani wolno, podziwiając stare grobowce po obu stronach drogi. Przed południem przybyliśmy do willi Marka Wettiusza.
Dom zwrócony był do wewnątrz. Od frontu nie miał żadnych okien tylko drzwi – drewniane, rzeźbione, pomalowane na czerwono. Aristodemos zastukał nogą. Otworzył nam niewolnik, jak sądzę z Etiopii, bo miał czarną skórę. Czekano na nas. Natychmiast zjawił się inny niewolnik, który zaprowadził nas do atrium, gdzie przy sadzawce, na której pływały lilie, stał okrągły, marmurowy stolik i trzy drewniane krzesła.
Po chwili wszedł Marek Wettiusz. Mógł być najwyżej dziesięć lat starszy ode mnie, liczył więc około trzydziestu lat. Jego jasna cera kontrastowała z ciemnymi włosami. Nosił białą togę, typowy ubiór Rzymianina. Mężczyzna przybrał poważny wyraz twarzy, ale widać było, że trudno mu go utrzymać. Miał śmiejące się oczy człowieka szczęśliwego. Gestem zaprosił nas do siadania i sam usiadł.
– Kwintus Fabiusz już mnie powiadomił, że zgodziłeś się rozwikłać tę sprawę, Aristodemosie. Nie muszę mówić, że kamień spadł mi z serca. Pamiętam, jak bardzo pomogłeś Tytusowi Kaniniuszowi, gdy groziło mu oskarżenie o zamordowanie ojca. Pewnie zechcesz mi zadać jakieś pytania?
– Jakim człowiekiem jest Decymus Wettiusz? Do czego dąży? Co ceni najbardziej?
Marek Wettiusz zamyślił się.
– Chociaż pochodzimy od tych samych rodziców, od młodości bardzo się różniliśmy. Ja słuchałem ojca, chciałem jak najlepiej wypełniać obowiązki syna, obywatela, wreszcie męża. Uważałem, że tylko wtedy życie ułoży mi się zadowalająco. I tak się stało. Ożeniłem się z kobietą, którą wybrał mi ojciec, i nigdy tego nie żałowałem. Mam dobrą żonę i udane dzieci – syna i córkę. Powiększyłem odziedziczony majątek. Życie mnie cieszy, jestem szczęśliwy.
Marek Wettiusz zamilkł na chwilę.
– Decymus jest inny. Zawsze chciał postawić na swoim. Do pasji doprowadzała go sytuacja, gdy musiał komuś ulec czy ustąpić. Musiał też mieć każdą kobietę, jakiej zapragnął. Powiedziałbym, że napędzają go niepohamowana samowola i nieopanowana żądza. Mimo swoich wybryków mój brat podejmuje trafne decyzje finansowe. Jego majątek oceniany jest, jak wiesz, na dwadzieścia milionów sestercji.
– Czy możesz mi powiedzieć, Wettiuszu, czy Decymus ma jakąś stałą kochankę?
– Nie chciałem nigdy wiedzieć o jego miłostkach. Zdaje się, że ostatnio spotykał się z Junią Gratyllą, wdową po Senecjuszu Meli. Ale to są wiadomości sprzed dwóch miesięcy. Z kim romansuje teraz – nie wiem.
– A jego bliscy przyjaciele? Z kim utrzymuje towarzyskie kontakty?
– Ma jednego, wiernego przyjaciela – Sekstusa Porcjusza Licynusa. To jego sąsiad, mieszka w tej samej okolicy. Znają się od młodości. Porcjusz Licynus, chociaż nieco sztywny, jest stateczny i ma dobry wpływ na Decymusa.
– Twój brat zniknął dwa dni temu, w idy czerwcowe?
– Tak. Wieczorem wszedł do sypialni i nikt go potem nie widział. Gdy rano zarządca ośmielił się wejść do sypialni, była pusta. A Decymus kazał na ten dzień przygotować obiad i zaprosił gości. Między innymi mnie i Porcjusza. Gdy przybyliśmy, dowiedzieliśmy się, że mój brat zniknął.
– Wettiuszu, mógłbyś mi użyczyć na kilka dni jednego z twoich niewolników, takiego, który znał Decymusa Wettiusza?
– Aristodemosie, zrobię wszystko, co zechcesz. Tylko znajdź mego brata.
– Znajdę go, bądź pewien. Żywego albo martwego.
Aristodemos postanowił, że wracamy do Rzymu. Towarzyszył nam na koniu niewolnik Marka Wettiusza, potężnie zbudowany Geto. Tym razem powoził mój mistrz. Odkąd minęliśmy willę Decymusa Wettiusza, jechał bardzo wolno. Patrzył uważnie na drogę i pobocze. Gdy chciałem go zapytać, dlaczego nie szukamy zaginionego w jego domu, machnął niecierpliwie ręką. Odniosłem wrażenie, że był pochłonięty rozmyślaniem. Nie był to najlepszy czas na rozmowę. Słońce przygrzewało mocno. W pewnym momencie Aristodemos zatrzymał dwukółkę. Byliśmy już bardzo blisko Rzymu i widać było bramę Kapeńską. Kątem oka zauważyłem, że pod przydrożnym drzewem wylegiwał się obdartus w brudnej tunice. Gdy nas zobaczył, uciekł.
Filozof zeskoczył na drogę i wskazał piaszczyste pobocze.
– Tędy ktoś ciągnął coś dużego – powiedział. – I spójrzcie tam, na trawie widać ten sam ślad.
Podeszliśmy bliżej. W trawie była wygnieciona jakby ścieżka. Aristodemos schylił się. Wtedy zauważyliśmy rdzawe plamy na zielonej murawie.
– Czyżby to była zaschnięta krew? – zapytałem.
– Zaraz się przekonamy – odparł Grek.
Poszliśmy w kierunku, w którym prowadził ślad na trawie. Wkrótce stanęliśmy przed jakimś starym grobowcem. Aristodemos wyciągnął z zanadrza metalowy haczyk i otworzył drzwi. Uderzył nas słodko-mdławy zapach rozkładającego się ciała. W półmroku oprócz wyposażenia grobu, sarkofagu i starych naczyń widać było leżące na podłodze, lekko spuchnięte zwłoki mężczyzny, obrócone twarzą ku ziemi. Pod lewą łopatką widniała brunatna plama. Aristodemos, owinąwszy dłoń peleryną, przewrócił ciało. Zmarły ubrany był w krótką, zieloną tunikę i granatowy płaszcz. Przy boku miał przypasany krótki miecz.
– To jest Decymus Wettiusz, panie – odezwał się Geto.
Przez jakiś czas milczeliśmy.
– Gdy widzę nieszczęsny koniec tego młodego Rzymianina, zastanawiam się, ile warte jest życie ludzkie. – Aristodemos się zamyślił. – Odkryję twego mordercę, Wettiuszu.
Filozof popatrzył z uwagą na rozkładające się zwłoki.
– Można przyjąć, że Decymus Wettiusz został zamordowany dwa dni temu, wkrótce po swoim zniknięciu, inaczej rozkład ciała nie byłby tak daleko posunięty. Trzeba wziąć pod uwagę, że jest bardzo ciepło. – Następnie zwrócił się do Getona: – Wrócisz teraz do Marka Wettiusza i doniesiesz mu, gdzie znajduje się ciało jego brata. Powiedz swemu panu, że jutro go znowu odwiedzę.
Odjechaliśmy dwukółką, a ja nie mogłem powstrzymać pytań cisnących mi się na usta.
– Skąd wiedziałeś, Aristodemosie, że zwłoki Decymusa Wettiusza znajdują się w tym starym grobie?
– Słucham, obserwuję i wyciągam wnioski, Lucjuszu.
– Ale przecież nikt nie powiedział, że tam leży jego ciało! Nie było nawet wiadomo, że nie żyje!
– Kiedy się dowiedziałem, że Decymus zniknął ze swojej sypialni, zrozumiałem, że musiał odejść czy odjechać ze swego domu dobrowolnie. W willi pełnej służby nikt nie mógłby go porwać ani w żaden sposób zniewolić. Zamierzał wrócić najpóźniej nazajutrz, ale chciał swój wyjazd utrzymać w tajemnicy. Dlaczego? Ustalimy to. Na razie ważne jest, że nie wrócił ani nie dał znaku życia. Coś musiało się stać. Gdzie mógł się udać ze swojej podmiejskiej willi? Prawdopodobnie do Rzymu. Jak wiesz, Lucjuszu, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Dlatego uważnie obserwowałem trakt ciągnący się od jego willi, która wszak stoi przy Via Appia, tak jak willa jego brata i innych bogatych Rzymian. Zauważyłem ślady na piasku i trawie, prowadziły do grobowca. Resztę znasz.
– Spodziewałeś się, że Decymus Wettiusz nie żyje?
– Uważałem, że jest to bardzo prawdopodobne. Skoro zaprosił gości, wróciłby do domu w umówionym dniu. Ponieważ jednak nie wrócił, przyjąłem za możliwe, że nie ma go wśród żywych.
– I co teraz, Aristodemosie?
– Przypuszczam, że Marek Wettiusz zleci mi odnalezienie mordercy. Chociażby dlatego, żeby samemu uwolnić się od zarzutów.
– Od czego zaczniesz poszukiwania?
– Zauważyłeś tego obdartego i brudnego człowieka przy drodze?
Byłem zawiedziony, bo miałem nadzieję, że sam powiem o tym Aristodemosowi.
– Wydaje mi się, że często tu przebywa, może coś widział lub słyszał – kontynuował Grek. – Tym tropem pójdziemy, lecz najpierw chcę obejrzeć willę Decymusa, porozmawiać z jego niewolnikami.
Minęliśmy bramę Kapeńską. Oddaliśmy wynajętą birotę i ruszyliśmy w stronę ulicy Garncarzy. Gdy przechodziliśmy obok Circus Maximus, Aristodemos milczał. Przeżywał śmierć Decymusa Wettiusza. W pewnym momencie się odezwał:
– Nikt nie powinien umierać w ten sposób.
Odczuwałem to samo, ale nie wiedziałem, jak to wyrazić, więc milczałem z szacunkiem.
Było jeszcze przed zachodem słońca i piekarnia była otwarta. Filozof kupił chleb i wkrótce znaleźliśmy się przed znaną mi dwupiętrową kamienicą. Powoli wchodziliśmy na pierwsze piętro do mieszkania Aristodemosa.
Grek udał się do kuchni. Ukroił po kilka plastrów pieczonej szynki, którą polał wspaniałym sosem _garum_, przyrządzonym ze zmacerowanych rybich wnętrzności. Ten sos to wielkie osiągnięcie rzymskiej sztuki kulinarnej. Filozof przyrządził też sałatę z oliwkami, ugotował buraki i dodał do nich cebulę. Potrawy skropił oliwą, a ja zaniosłem je do większego pokoju i postawiłem na stole, z którego groźnie patrzyła namalowana czaszka. Jak poprzedniego wieczoru położyliśmy się naprzeciw siebie, na bocznych łóżkach. Jedliśmy mięso i warzywa, przegryzając chlebem i popijając winem.
– Gdyby nie dręczył nas strach przed zjawiskami niebieskimi i obawa, że śmierć stale nam zagraża, a także to, że nie znamy granic bólu i pożądań, zbyteczne byłoby studiowanie filozofii – odezwał się Aristodemos i zapytał: – Decymus Wettiusz, młody człowiek, został zamordowany. Co na ten temat mówi filozofia, Lucjuszu? Czego się już nauczyłeś?
– Śmierć nas nie dotyczy, bo to, co się rozpadło, nie ma czucia, a co nie ma czucia, jest dla nas niczym.
– Właśnie! – wykrzyknął zbyt gwałtownie mistrz, jakby usiłował sam siebie przekonać. I po chwili dodał: – Kogóż mógłbyś cenić wyżej niż mędrca, co śmierci się w ogóle nie lęka, bo zrozumiał, że najwyższe dobro łatwo można osiągnąć, a największe zło trwa krótko albo lekki tylko sprawia ból?
– To ideał, do którego dążę – powiedziałem. – Patrząc na tę czaszkę – wskazałem stół – uświadamiam sobie, że życie ludzkie jest krótkie, i zastanawiam się, jak dobrze przeżyć czas, który został mi przeznaczony.
– Nie mów, że coś jest ci przeznaczone, Lucjuszu. Człowiek mądry śmieje się z wszechmocnego przeznaczenia, które pewni filozofowie wprowadzają jako władzę naczelną. Lepiej już uznać mitologiczne bajki o bogach niż być niewolnikiem przeznaczenia przyrodników. Pamiętaj, że przyszłość nie jest wprawdzie całkowicie w twojej mocy, ale też nie jest zupełnie od ciebie niezależna. Mając to na uwadze, nie oczekuj jej niezawodnego ziszczenia ani też nie trać nadziei co do możliwości jej spełnienia. Po prostu w miarę swoich sił zatroszcz się o nią. Na razie zapisuj wszystko, czego się dowiedziałeś.
Idy – stały punkt w kalendarzu rzymskim, przypadały 13. lub 15. dnia każdego miesiąca. W czerwcu był to 13. dzień miesiąca.
Pewnego czerwcowego dnia, po południu, poznałem Aristodemosa z Koryntu. Stał na placu obok mównicy, na Forum Romanum, i gestykulując powściągliwie, przemawiał do małej grupki osób:
– Ludzie, ubiegacie się o zdobycie rzeczy bez wartości. Zawsze niesyci zysków i zaszczytów wzniecacie niezgody, kłótnie i wojny. Dobra natury mieszczą się w szczupłych granicach, podczas gdy czcze pragnienia zajmują obszar bezkresny. Posłuchajcie nauki mądrego Epikura.
Wtedy odezwał się jeden z mężczyzn, którego oceniłem na czterdzieści lat:
– Za stary jestem na takie filozoficzne bajdurzenia.
– Dla nikogo nie jest za późno ani za wcześnie troszczyć się o zdrowie swej duszy – odpowiedział niezrażony mędrzec. – Kto twierdzi, że pora do filozofowania jeszcze dla niego nie nadeszła albo że już minęła, podobny jest do tego, kto twierdzi, że jest za stary lub za młody, żeby być szczęśliwym. A tymczasem szczęście jest pożądane w każdym wieku. Kto bowiem posiadł szczęście, ma wszystko, co w ogóle mieć można, kogo zaś szczęście ominęło, ten robi wszystko, by je zdobyć.
– Czy my, śmiertelnicy, możemy być szczęśliwi? – zapytał sympatyczny grubas w przybrudzonej todze. – Każda godzina naszego życia nas rani, a ostatnia zabija. Od niemowlęctwa towarzyszy nam groza śmierci.
– Śmierć jest dla nas niczym – podjął temat filozof. – Wszelkie dobro i zło wiąże się z odczuwaniem, a śmierć jest całkowitym pozbawieniem czucia. A zatem śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma.
– Ale co powiesz, Aristodemosie – nie ustępował grubas – o licznych nieszczęściach, jakie spadają na ludzi, czy to z woli bogów, czy też za sprawą władców bądź innych obywateli?
– Powiem krótko: to, co złe, jest łatwe do zniesienia, a to, co dobre, łatwe do zdobycia. Ból cielesny nie trwa długo, przecież przewlekłe cierpienia nie wykluczają radości, natomiast silny ból utrzymuje się krótko albo zabija.
Zebrani rozmyślali nad słowami Greka. On zaś dodał:
– To nieprawda, szlachetny Rzymianinie, że bogowie zsyłają na ludzi jakieś nieszczęścia. Bogowie istnieją i każdy o tym dobrze wie, ale są nieśmiertelni i doskonale szczęśliwi; ani sami nie doznają cierpień, ani nikomu ich nie przysparzają. Bóstwo nie jest straszne. W pozostałych sprawach trzeba mieć słuszny pogląd na to, co wybierać i czego unikać, aby nasze decyzje obróciły się na korzyść zdrowia ciała i spokoju duszy, a to jest właśnie celem szczęśliwego życia.
Słuchałem, wielce zainteresowany, tak, że zupełnie zapomniałem o ojcowskim warsztacie. Mój ojciec, Gajusz Wibiusz, był właścicielem niewielkiej, lecz przynoszącej zadowalające zyski wytwórni obuwia. Wcześniej tego dnia wysłał mnie do Kluwii, rzymskiej damy, ze zrobionymi na zamówienie sandałkami. Pani była zadowolona z bucików i wręczyła mi pięćdziesiąt sestercji. Wracając, postanowiłem przejść przez Forum Romanum. Zawsze mnie fascynowało to miejsce. Byłem Rzymianinem w pierwszym pokoleniu – mego ojca wyzwolił ze stanu niewolniczego Gajusz Wibiusz Pansa, oficer Juliusza Cezara. Oprócz podstawowego kursu czytania, pisania i rachowania, chodziłem na lekcje literatury i to one sprawiły, że urzekł mnie czar nauki Aristodemosa z Koryntu.
– Szczęścia nie dają pijatyki i hulanki ani obcowanie z pięknymi chłopcami i kobietami – kontynuował mistrz – ani ryby i inne smakołyki, jakich dostarcza zbytkowny stół. Życie czyni przyjemnym trzeźwy rozum dociekający przyczyn wszelkich wyborów, odrzucający czcze domysły, owo źródło największych utrapień duszy.
– Czytałem gdzieś, że Epikur uczył, iż nie można żyć przyjemnie, jeśli się nie żyje mądrze, pięknie i sprawiedliwie – wtrącił wysoki chudzielec.
– I na odwrót, nie można żyć mądrze, pięknie i sprawiedliwie, jeśli się nie żyje przyjemnie – odparł Aristodemos i dalej wyjaśniał: – Gdy twierdzę, za Epikurem, że przyjemność jest naszym celem najwyższym, nie mam bynajmniej na myśli przyjemności płynącej z rozpusty ani przyjemności zmysłowych, lecz nieobecność cierpień fizycznych i brak niepokojów duszy.
– Jak osiągnąć taką bezbolesność i taki spokój? – zastanawiał się inny młodzieniec.
– Prawidłowe rozumowanie sprawia, że dusza się uspokaja i nie odczuwa żadnego braku. Pragnienia naturalne i konieczne łatwo bowiem może zaspokoić, a potrzeby urojone odrzuca.
– Co uważasz za potrzeby urojone? – odezwał się łysy starzec.
– Na przykład wieńce i posągi ku własnej czci.
– Czy miłość też należy do pragnień urojonych, twoim zdaniem? – dopytywał się młodzieniec.
– Nie, jest ona potrzebą naturalną, ale niekonieczną. Mędrzec nie powinien się kochać. Stosunki płciowe bynajmniej nie przynoszą korzyści i należy się cieszyć, jeśli nie szkodzą.
Na twarzy młodego człowieka odbiło się niedowierzanie i zawód.
– A co masz przeciwko dobremu posiłkowi? To jedna z większych przyjemności, na pewno naturalna i konieczna. – Do głosu doszedł sympatyczny grubas.
– Najlepiej korzystają z obfitości dobra ci, którzy jej najmniej pożądają. Pamiętajcie, że to, co naturalne, jest łatwe do zdobycia, a to, co urojone, z trudem trzeba zdobywać. Dlatego przyzwyczajenie do życia prostego i mało kosztownego zapewnia dobre zdrowie i czyni nas nieustraszonymi wobec igraszek losu. Kiedy zaś po dłuższej przerwie zasiądzie się przy suto zastawionym stole, wówczas lepiej korzysta się z tych przyjemności.
Na moment zapadła cisza. Filozof powiódł wzrokiem po zebranych i, podnosząc rękę, zakończył:
– Tyle dzisiaj miałem wam do powiedzenia, potomkowie Romulusa. Żegnajcie. Jeszcze nieraz mnie tu spotkacie. – Po czym zwrócił się do mnie: – Jak się nazywasz, młody człowieku?
– Jestem Lucjusz Wibiusz, syn szewca – powiedziałem bez fałszywego wstydu.
– I pewnie ojciec wysłał cię z towarem do kupującego, a ty, wracając, przystanąłeś, by posłuchać słów mądrości?
– Skąd o tym wiesz?
– Masz zawieszony na szyi mieszek pełen monet i żadnego obuwia w ręku. Nie sądzę, żebyś wybrał się szukać przygód na Forum Romanum, a więc wracasz od kupującego albo kupującej.
Milczałem zaskoczony. Spojrzałem na wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę po czterdziestce. Ciemne kręcone włosy i ciemna broda okalały twarz o regularnych rysach. Ubrany był w strój grecki: niebieski chiton, a na wierzchu nosił białą pelerynę. Odwzajemnił moje spojrzenie.
– Nazywają mnie Aristodemosem. Korynt jest moim ojczystym miastem. Teraz mieszkam w Rzymie i chętnym udzielam lekcji filozofii. Jak słyszałeś, głoszę naukę mądrego Epikura. W zasadzie mam bogatych uczniów, którzy płacą za moje wykłady, ale czasami lubię dla równowagi porozmawiać z prostymi ludźmi.
– W którą stronę idziesz, Aristodemosie? Mógłbym cię odprowadzić – zaproponowałem.
– Mieszkam na Awentynie, przy ulicy Garncarzy. Jeśli chcesz, chodź ze mną.
Podążyliśmy na południowy zachód. Po drodze Aristodemos mówił mi, jak ludzie tracą z oczu całą zmysłową oczywistość i łudzą samych siebie. Wszystko to było dla mnie nowe. W szkole co najwyżej rozpatrywaliśmy, jak wypada porównanie Achillesa z Hektorem. I jeszcze, czy lepsze jest życie długie i ciche, czy krótkie i pełne sławy – przed takim dylematem stanął szybkonogi Achilles. Nie umiałem tego rozstrzygnąć.
Okrążyliśmy Palatyn, przeszliśmy obok Rynku Bydlęcego i minąwszy Ołtarz Herkulesa, znaleźliśmy się na ulicy Garncarzy. Pomyślałem, że nic by się nie stało, jakbym wrócił do ojca za kilka dni.
– Możesz zostać moim pomocnikiem, Lucjuszu. Ojciec się chyba bardzo nie pogniewa – powiedział Aristodemos, jakby czytał w moich myślach.
– Co miałbym robić? – zapytałem, chociaż w tej chwili marzyłem, żeby być pomocnikiem Aristodemosa, cokolwiek by to znaczyło.
– Na początku poduczysz się filozofii, a potem będziesz mi pomagał w pracy nauczycielskiej i naukowej.
– Zgoda, Aristodemosie.
W piekarni, którą mijaliśmy, filozof kupił bochenek świeżego chleba. Wkrótce stanęliśmy przed dwupiętrową kamienicą.
– Tu mieszkam – oznajmił Aristodemos i wszedł ciemnym korytarzem na pierwsze piętro, a ja za nim.
Zaprowadził mnie do mieszkania składającego się z korytarza, trzech izb, jednej większej i dwóch mniejszych oraz niewielkiej kuchni. Pokazał mi mniejszy pokój, w którym stało drewniane łoże z wezgłowiami ozdobionymi odlanymi w brązie głowami mułów i popiersiami satyrów oraz rzeźbiona drewniana skrzynia.
– Tu będziesz spał – powiedział i wskazał łoże. – A tu trzymał swoje rzeczy. – Skierował mój wzrok na skrzynię.
Do sypialni Aristodemosa wchodziło się tak jak do mojej, z korytarza. Tam również stało drewniane łóżko inkrustowane kością słoniową oraz skrzynia, na której wyrzeźbiono sceny z życia codziennego. Na łańcuchu, zwisającym z haka wbitego w ścianę, zawieszona była lampka oliwna w kształcie lwa, który w podniesionej łapie trzymał pojemnik na oliwę.
Przeszliśmy do kuchni. Zobaczyłem tam palenisko, ławę zastawioną różnymi naczyniami i garnkami oraz prostokątny stół. Na przyściennej półce leżały warzywa i jakieś zawiniątka. Grek przyrządził sałatę z kiełkami pora, wyłożył na talerze solonego tuńczyka, przygotował również węgorza przybranego jajkami i zieleniną. Jajka lekko podpiekł na węglach. Oddzielnie podał ser i marynowane oliwki. To wszystko zanieśliśmy do większej izby i położyliśmy na niskim kwadratowym stole z drewna. Na jego blacie wymalowana była trupia czaszka.
– To ma przypominać o krótkości życia ludzkiego i zachęcać do korzystania z niego – wyjaśnił Aristodemos. – Ten wystawny posiłek jest na twoją cześć, Lucjuszu. Nie sądź, że stale tak jadam.
Z trzech stron stołu stały szerokie, trzyosobowe łoża, na których kulturalni ludzie mieli zwyczaj spożywać posiłki. Oprócz tego w pomieszczeniu przy jednej ścianie znajdował się kredens na cenniejsze naczynia, a przy drugiej szafa na zwoje. Pokój zdobiły również trzy brązowe świeczniki ustawione na wysokich stojakach wokół kompletu stołowego, który Rzymianie nazywają triklinium. Grek miał skromne mieszkanie, ale urządzone pięknymi meblami.
Zajęliśmy dwa miejsca, naprzeciwko siebie, na bocznych łóżkach. Gdy chwaliłem smak potraw, filozof dodał:
– Ten ser dojrzewał na ulicach Velabrum, a oliwki posmakowały pierwszych mrozów w Picenum.
Potem, w chwili szczerości, wyznał:
– Co do mnie, to nie wiem, na czym miałoby polegać dobro, gdyby się odrzuciło przyjemności podniebienia i to wszystko, co zachwyca uszy i oczy. Nie uważaj tych słów za niegodne. Mędrzec powinien zatroszczyć się o mienie i przyszłość.
Mistrz znalazł jeszcze wypełniony do połowy dzban wina albańskiego i opróżniając kielichy, wzajemnie pogratulowaliśmy sobie naszego spotkania.
Aristodemos był jednak trzeźwy. Po kolacji wręczył mi zwój papirusu oraz przybory do pisania i polecił, bym zapisywał to, czego się od niego dowiedziałem. Udałem się do swej izdebki, zapaliłem lampkę oliwną stojącą w niszy ściennej, położyłem na łóżku, przysunąłem podstawkę na książkę i pracowicie opisałem moje spotkanie z filozofem.
Nazajutrz mistrz obudził mnie przed świtem:
– Wstawaj, Lucjuszu. Musimy iść z porannym pozdrowieniem do mego patrona, Kwintusa Fabiusza Sangi. Rozumiesz, że jako cudzoziemiec w Rzymie potrzebuję ochrony i właśnie Fabiusz mi ją zapewnia.
Kroczyliśmy przez ulice rozjaśniane refleksami wschodzącego słońca. Aristodemos opowiadał mi o Kwintusie Fabiuszu Sandze.
– Jego dziad, który także nazywał się Kwintus Fabiusz Sanga, był patronem Allobrogów, potężnego plemienia celtyckiego. Ich posłowie odsłonili mu zbrodnicze zamysły Katyliny, on zaś doniósł o tym Cyceronowi. Można powiedzieć, że republika rzymska również Fabiuszowi zawdzięczała ocalenie. Teraz natomiast, za panowania boskiego Augusta, jego wnuk oddaje się rozkoszom życia prywatnego.
– Jak to? – zapytałem. – Czyż nie jest członkiem senatu?
– Jest, oczywiście, oficjalnie. Przyjaźni się też z Markiem Waleriuszem Messalą, opiekunem uczonych i artystów, który – jak mówią – działa z inspiracji samego cesarza. Ale Fabiusz, jak prawdziwy epikurejczyk, nade wszystko ceni sobie domowe zacisze.
– Czy mędrzec nie powinien wywierać wpływu na sprawy publiczne?
– Chociaż można do pewnego stopnia zapewnić sobie bezpieczeństwo przy pomocy takich środków, jak siła i bogactwo, to jednak najpewniejsze gwarantuje życie spokojne, z dala od pospólstwa. Dlatego mędrzec nie będzie się mieszał do spraw publicznych. Żyj w ukryciu, Lucjuszu, a będziesz szczęśliwy.
Tak gawędząc, doszliśmy do masywnego, piętrowego domu stojącego na wzgórzu Celius. Na tle żółtej bryły budynku wyróżniały się drewniane drzwi, na których wyrzeźbiono dwanaście prac Herkulesa. Odźwierny, rosły niewolnik, wpuszczał zgromadzone osoby. Weszliśmy do obszernego westybulu. Na podłodze ułożona była mozaika przedstawiająca miłosne przygody Jowisza, a przy ścianach ustawione były posągi bogiń. Zwróciłem szczególną uwagę na nagą Wenus, zasłaniającą się wstydliwie – bardzo mi się ta rzeźba podobała.
Po chwili do zebranych wyszedł Kwintus Fabiusz Sanga. Był to mężczyzna około pięćdziesięcioletni, ogolony i zadbany, roztaczający urok dojrzałej męskości. Nieliczne zmarszczki dodawały mu powagi. Czarne włosy nie nosiły śladów siwizny. Ubrany był w białą togę z szerokim purpurowym szlakiem – strój senatora.
– Witajcie – powiedział krótko i zaczął rozmawiać z każdym po kolei.
Aristodemos stanął z boku, jakby chciał odwlec chwilę rozmowy. Po pewnym czasie Fabiusz, gdy przyjął już wszystkich odwiedzających, skierował się w naszą stronę. Ruchem ręki wskazał nam drogę do następnego pomieszczenia. Przeszliśmy do atrium. Tu na podłodze były ułożone wzory roślinne, a w małym basenie połyskiwała woda, otaczając postument, na którym stała figura tańczącego Fauna. W dachu widniał otwór, przez który woda wpadała do basenu. Na jednej ze ścian zawieszona była kolekcja broni.
– Aristodemosie – odezwał się po chwili Sanga – muszę się do ciebie zwrócić o pomoc w bardzo delikatnej sprawie. Czy twój młody towarzysz jest osobą godną zaufania?
– Jak najbardziej – zapewnił Grek. Poczułem się doceniony.
– Trzy dni temu, w idy czerwcowe, zniknął ze swej podmiejskiej willi Decymus Wettiusz. To starszy brat Marka Wettiusza, męża mojej bratanicy Fabii. Dumna Fabia wyszła za jednego z Wettiuszów – tak postanowili rodzice. Ale małżeństwo jest udane, szanują się i mają dwójkę dzieci. Wracając do Decymusa, dyspozycje, jakie wydał służbie domowej wieczorem, wskazują, że rano, dzień po idach, miał zamiar być w swoim domu. Po prostu wieczorem, w idy czerwcowe, wszedł do sypialni i zniknął. Nikt go już potem nie widział. Rodzina się niepokoi. Chcielibyśmy wiedzieć, co się z nim stało. Poza tym dawny wróg Wettiuszów, Gnejusz Pomponiusz Sekundus, tylko czeka na okazję, żeby Marka oskarżyć, czy to o zamordowanie brata, czy o zaniechanie poszukiwań. Wiesz, jaki zajadły potrafi być Pomponiusz.
– Czy były jakieś powody, dla których Decymus Wettiusz chciałby zniknąć? Może chciał uciec z Italii? – zapytał Aristodemos.
– Inaczej niż młodszy brat, Decymus jest kawalerem i niepoprawnym kobieciarzem. Mógł się wdać w jakąś awanturę miłosną, tylko to mi przychodzi na myśl. Z Rzymu nie miał powodu uciekać. I na pewno wydałby wtedy niewolnikom inne polecenia. Zresztą, Aristodemosie, sam ich dokładnie wypytasz.
– Jeszcze jedno, Fabiuszu, gdyby Decymusa nie było już wśród żywych, jak dużego spadku można się spodziewać?
– Dwadzieścia milionów sestercji.
– Kto byłby spadkobiercą?
– Rodzice już nie żyją. Jeśli sporządził testament, to wyznaczył tego, kto po nim dziedziczy. Jeżeli natomiast testamentu nie ma, wszystko otrzyma jego brat Marek. Rozumiesz więc, dlaczego Wettiuszowi zagraża Pomponiusz Sekundus. Marek byłby łatwym celem – można by go oskarżyć o zamordowanie Decymusa w celu przejęcia jego majątku.
– A ty, Fabiuszu, jesteś pewien, że Marek Wettiusz jest niewinny?
– Inaczej bym się do ciebie nie zwracał, Aristodemosie. Znam męża mojej bratanicy od dziesięciu lat. Nigdy nie miałem mu nic do zarzucenia. Nie jest chciwy ani gwałtowny, sam ma niemały dochód i majątek. Nie zamordowałby rodzonego brata. Możesz z nim porozmawiać – znajdziesz go w podmiejskiej willi przy Via Appia.
– Zrobię, co będę mógł, Fabiuszu – obiecał Aristodemos.
Kwintus Fabiusz Sanga podał mu woreczek monet i pożegnał nas krótko:
– Niech wam szczęście sprzyja.
Gdy wyszliśmy z domu arystokraty, nie umiałem opanować podniecenia.
– Zajmujesz się nie tylko filozofią, Aristodemosie. Badasz również sprawy kryminalne – zacząłem rozmowę.
– Wolę mówić o sobie, że jestem badaczem losów ludzkich – zaznaczył Grek – ale masz rację: rozwiązuję zagadki kryminalne. Zdarza się bardzo często, i w Grecji, i w Rzymie, że obywatel musi dochodzić prawdy, żeby wziąć pomstę przed sądem za swoją krzywdę lub uniknąć oskarżenia w procesie wytoczonym przez przeciwnika. Wtedy zaczyna się moja rola: zgłębiam to, co naprawdę się wydarzyło. I pomagam niewinnym i pokrzywdzonym.
– Nawet jeśli nie mogą zapłacić? – chciałem się upewnić.
– Nawet jeśli nie mogą zapłacić – odpowiedział Aristodemos.
– Gdzie idziemy teraz? – zapytałem. – Do domu Decymusa Wettiusza? Przesłuchać niewolników?
– To zostawimy na później, nie sądzę, żeby skłamali w sprawie zniknięcia pana. Teraz udamy się na śniadanie, a potem do Marka Wettiusza.
W jadłodajni Modestusa zjedliśmy gorące placki serowe z soloną rybą oraz gotowaną rzepę.
– Do posiłku – pouczał Aristodemos – zawsze warto dodać trochę warzyw.
Wierzyłem mu, bo znał się na dobrym jedzeniu. Wina nie piliśmy, bo było na to za wcześnie. Napiliśmy się wody z ulicznej fontanny.
Przy bramie Kapeńskiej wynajęliśmy birotę, czyli dwukółkę, i ruszyliśmy na Via Appia. Ja powoziłem. Jechaliśmy ani szybko, ani wolno, podziwiając stare grobowce po obu stronach drogi. Przed południem przybyliśmy do willi Marka Wettiusza.
Dom zwrócony był do wewnątrz. Od frontu nie miał żadnych okien tylko drzwi – drewniane, rzeźbione, pomalowane na czerwono. Aristodemos zastukał nogą. Otworzył nam niewolnik, jak sądzę z Etiopii, bo miał czarną skórę. Czekano na nas. Natychmiast zjawił się inny niewolnik, który zaprowadził nas do atrium, gdzie przy sadzawce, na której pływały lilie, stał okrągły, marmurowy stolik i trzy drewniane krzesła.
Po chwili wszedł Marek Wettiusz. Mógł być najwyżej dziesięć lat starszy ode mnie, liczył więc około trzydziestu lat. Jego jasna cera kontrastowała z ciemnymi włosami. Nosił białą togę, typowy ubiór Rzymianina. Mężczyzna przybrał poważny wyraz twarzy, ale widać było, że trudno mu go utrzymać. Miał śmiejące się oczy człowieka szczęśliwego. Gestem zaprosił nas do siadania i sam usiadł.
– Kwintus Fabiusz już mnie powiadomił, że zgodziłeś się rozwikłać tę sprawę, Aristodemosie. Nie muszę mówić, że kamień spadł mi z serca. Pamiętam, jak bardzo pomogłeś Tytusowi Kaniniuszowi, gdy groziło mu oskarżenie o zamordowanie ojca. Pewnie zechcesz mi zadać jakieś pytania?
– Jakim człowiekiem jest Decymus Wettiusz? Do czego dąży? Co ceni najbardziej?
Marek Wettiusz zamyślił się.
– Chociaż pochodzimy od tych samych rodziców, od młodości bardzo się różniliśmy. Ja słuchałem ojca, chciałem jak najlepiej wypełniać obowiązki syna, obywatela, wreszcie męża. Uważałem, że tylko wtedy życie ułoży mi się zadowalająco. I tak się stało. Ożeniłem się z kobietą, którą wybrał mi ojciec, i nigdy tego nie żałowałem. Mam dobrą żonę i udane dzieci – syna i córkę. Powiększyłem odziedziczony majątek. Życie mnie cieszy, jestem szczęśliwy.
Marek Wettiusz zamilkł na chwilę.
– Decymus jest inny. Zawsze chciał postawić na swoim. Do pasji doprowadzała go sytuacja, gdy musiał komuś ulec czy ustąpić. Musiał też mieć każdą kobietę, jakiej zapragnął. Powiedziałbym, że napędzają go niepohamowana samowola i nieopanowana żądza. Mimo swoich wybryków mój brat podejmuje trafne decyzje finansowe. Jego majątek oceniany jest, jak wiesz, na dwadzieścia milionów sestercji.
– Czy możesz mi powiedzieć, Wettiuszu, czy Decymus ma jakąś stałą kochankę?
– Nie chciałem nigdy wiedzieć o jego miłostkach. Zdaje się, że ostatnio spotykał się z Junią Gratyllą, wdową po Senecjuszu Meli. Ale to są wiadomości sprzed dwóch miesięcy. Z kim romansuje teraz – nie wiem.
– A jego bliscy przyjaciele? Z kim utrzymuje towarzyskie kontakty?
– Ma jednego, wiernego przyjaciela – Sekstusa Porcjusza Licynusa. To jego sąsiad, mieszka w tej samej okolicy. Znają się od młodości. Porcjusz Licynus, chociaż nieco sztywny, jest stateczny i ma dobry wpływ na Decymusa.
– Twój brat zniknął dwa dni temu, w idy czerwcowe?
– Tak. Wieczorem wszedł do sypialni i nikt go potem nie widział. Gdy rano zarządca ośmielił się wejść do sypialni, była pusta. A Decymus kazał na ten dzień przygotować obiad i zaprosił gości. Między innymi mnie i Porcjusza. Gdy przybyliśmy, dowiedzieliśmy się, że mój brat zniknął.
– Wettiuszu, mógłbyś mi użyczyć na kilka dni jednego z twoich niewolników, takiego, który znał Decymusa Wettiusza?
– Aristodemosie, zrobię wszystko, co zechcesz. Tylko znajdź mego brata.
– Znajdę go, bądź pewien. Żywego albo martwego.
Aristodemos postanowił, że wracamy do Rzymu. Towarzyszył nam na koniu niewolnik Marka Wettiusza, potężnie zbudowany Geto. Tym razem powoził mój mistrz. Odkąd minęliśmy willę Decymusa Wettiusza, jechał bardzo wolno. Patrzył uważnie na drogę i pobocze. Gdy chciałem go zapytać, dlaczego nie szukamy zaginionego w jego domu, machnął niecierpliwie ręką. Odniosłem wrażenie, że był pochłonięty rozmyślaniem. Nie był to najlepszy czas na rozmowę. Słońce przygrzewało mocno. W pewnym momencie Aristodemos zatrzymał dwukółkę. Byliśmy już bardzo blisko Rzymu i widać było bramę Kapeńską. Kątem oka zauważyłem, że pod przydrożnym drzewem wylegiwał się obdartus w brudnej tunice. Gdy nas zobaczył, uciekł.
Filozof zeskoczył na drogę i wskazał piaszczyste pobocze.
– Tędy ktoś ciągnął coś dużego – powiedział. – I spójrzcie tam, na trawie widać ten sam ślad.
Podeszliśmy bliżej. W trawie była wygnieciona jakby ścieżka. Aristodemos schylił się. Wtedy zauważyliśmy rdzawe plamy na zielonej murawie.
– Czyżby to była zaschnięta krew? – zapytałem.
– Zaraz się przekonamy – odparł Grek.
Poszliśmy w kierunku, w którym prowadził ślad na trawie. Wkrótce stanęliśmy przed jakimś starym grobowcem. Aristodemos wyciągnął z zanadrza metalowy haczyk i otworzył drzwi. Uderzył nas słodko-mdławy zapach rozkładającego się ciała. W półmroku oprócz wyposażenia grobu, sarkofagu i starych naczyń widać było leżące na podłodze, lekko spuchnięte zwłoki mężczyzny, obrócone twarzą ku ziemi. Pod lewą łopatką widniała brunatna plama. Aristodemos, owinąwszy dłoń peleryną, przewrócił ciało. Zmarły ubrany był w krótką, zieloną tunikę i granatowy płaszcz. Przy boku miał przypasany krótki miecz.
– To jest Decymus Wettiusz, panie – odezwał się Geto.
Przez jakiś czas milczeliśmy.
– Gdy widzę nieszczęsny koniec tego młodego Rzymianina, zastanawiam się, ile warte jest życie ludzkie. – Aristodemos się zamyślił. – Odkryję twego mordercę, Wettiuszu.
Filozof popatrzył z uwagą na rozkładające się zwłoki.
– Można przyjąć, że Decymus Wettiusz został zamordowany dwa dni temu, wkrótce po swoim zniknięciu, inaczej rozkład ciała nie byłby tak daleko posunięty. Trzeba wziąć pod uwagę, że jest bardzo ciepło. – Następnie zwrócił się do Getona: – Wrócisz teraz do Marka Wettiusza i doniesiesz mu, gdzie znajduje się ciało jego brata. Powiedz swemu panu, że jutro go znowu odwiedzę.
Odjechaliśmy dwukółką, a ja nie mogłem powstrzymać pytań cisnących mi się na usta.
– Skąd wiedziałeś, Aristodemosie, że zwłoki Decymusa Wettiusza znajdują się w tym starym grobie?
– Słucham, obserwuję i wyciągam wnioski, Lucjuszu.
– Ale przecież nikt nie powiedział, że tam leży jego ciało! Nie było nawet wiadomo, że nie żyje!
– Kiedy się dowiedziałem, że Decymus zniknął ze swojej sypialni, zrozumiałem, że musiał odejść czy odjechać ze swego domu dobrowolnie. W willi pełnej służby nikt nie mógłby go porwać ani w żaden sposób zniewolić. Zamierzał wrócić najpóźniej nazajutrz, ale chciał swój wyjazd utrzymać w tajemnicy. Dlaczego? Ustalimy to. Na razie ważne jest, że nie wrócił ani nie dał znaku życia. Coś musiało się stać. Gdzie mógł się udać ze swojej podmiejskiej willi? Prawdopodobnie do Rzymu. Jak wiesz, Lucjuszu, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Dlatego uważnie obserwowałem trakt ciągnący się od jego willi, która wszak stoi przy Via Appia, tak jak willa jego brata i innych bogatych Rzymian. Zauważyłem ślady na piasku i trawie, prowadziły do grobowca. Resztę znasz.
– Spodziewałeś się, że Decymus Wettiusz nie żyje?
– Uważałem, że jest to bardzo prawdopodobne. Skoro zaprosił gości, wróciłby do domu w umówionym dniu. Ponieważ jednak nie wrócił, przyjąłem za możliwe, że nie ma go wśród żywych.
– I co teraz, Aristodemosie?
– Przypuszczam, że Marek Wettiusz zleci mi odnalezienie mordercy. Chociażby dlatego, żeby samemu uwolnić się od zarzutów.
– Od czego zaczniesz poszukiwania?
– Zauważyłeś tego obdartego i brudnego człowieka przy drodze?
Byłem zawiedziony, bo miałem nadzieję, że sam powiem o tym Aristodemosowi.
– Wydaje mi się, że często tu przebywa, może coś widział lub słyszał – kontynuował Grek. – Tym tropem pójdziemy, lecz najpierw chcę obejrzeć willę Decymusa, porozmawiać z jego niewolnikami.
Minęliśmy bramę Kapeńską. Oddaliśmy wynajętą birotę i ruszyliśmy w stronę ulicy Garncarzy. Gdy przechodziliśmy obok Circus Maximus, Aristodemos milczał. Przeżywał śmierć Decymusa Wettiusza. W pewnym momencie się odezwał:
– Nikt nie powinien umierać w ten sposób.
Odczuwałem to samo, ale nie wiedziałem, jak to wyrazić, więc milczałem z szacunkiem.
Było jeszcze przed zachodem słońca i piekarnia była otwarta. Filozof kupił chleb i wkrótce znaleźliśmy się przed znaną mi dwupiętrową kamienicą. Powoli wchodziliśmy na pierwsze piętro do mieszkania Aristodemosa.
Grek udał się do kuchni. Ukroił po kilka plastrów pieczonej szynki, którą polał wspaniałym sosem _garum_, przyrządzonym ze zmacerowanych rybich wnętrzności. Ten sos to wielkie osiągnięcie rzymskiej sztuki kulinarnej. Filozof przyrządził też sałatę z oliwkami, ugotował buraki i dodał do nich cebulę. Potrawy skropił oliwą, a ja zaniosłem je do większego pokoju i postawiłem na stole, z którego groźnie patrzyła namalowana czaszka. Jak poprzedniego wieczoru położyliśmy się naprzeciw siebie, na bocznych łóżkach. Jedliśmy mięso i warzywa, przegryzając chlebem i popijając winem.
– Gdyby nie dręczył nas strach przed zjawiskami niebieskimi i obawa, że śmierć stale nam zagraża, a także to, że nie znamy granic bólu i pożądań, zbyteczne byłoby studiowanie filozofii – odezwał się Aristodemos i zapytał: – Decymus Wettiusz, młody człowiek, został zamordowany. Co na ten temat mówi filozofia, Lucjuszu? Czego się już nauczyłeś?
– Śmierć nas nie dotyczy, bo to, co się rozpadło, nie ma czucia, a co nie ma czucia, jest dla nas niczym.
– Właśnie! – wykrzyknął zbyt gwałtownie mistrz, jakby usiłował sam siebie przekonać. I po chwili dodał: – Kogóż mógłbyś cenić wyżej niż mędrca, co śmierci się w ogóle nie lęka, bo zrozumiał, że najwyższe dobro łatwo można osiągnąć, a największe zło trwa krótko albo lekki tylko sprawia ból?
– To ideał, do którego dążę – powiedziałem. – Patrząc na tę czaszkę – wskazałem stół – uświadamiam sobie, że życie ludzkie jest krótkie, i zastanawiam się, jak dobrze przeżyć czas, który został mi przeznaczony.
– Nie mów, że coś jest ci przeznaczone, Lucjuszu. Człowiek mądry śmieje się z wszechmocnego przeznaczenia, które pewni filozofowie wprowadzają jako władzę naczelną. Lepiej już uznać mitologiczne bajki o bogach niż być niewolnikiem przeznaczenia przyrodników. Pamiętaj, że przyszłość nie jest wprawdzie całkowicie w twojej mocy, ale też nie jest zupełnie od ciebie niezależna. Mając to na uwadze, nie oczekuj jej niezawodnego ziszczenia ani też nie trać nadziei co do możliwości jej spełnienia. Po prostu w miarę swoich sił zatroszcz się o nią. Na razie zapisuj wszystko, czego się dowiedziałeś.
Idy – stały punkt w kalendarzu rzymskim, przypadały 13. lub 15. dnia każdego miesiąca. W czerwcu był to 13. dzień miesiąca.
więcej..