Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stach z Konar - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stach z Konar - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 787 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wio­sna była i ra­nek wio­sen­ny, ma­jo­wy, taki, ja­kim Bóg tyl­ko pół­noc­ne ob­da­rza kra­je, pła­cąc im za dłu­gą zimę ocze­ki­wa­nia sen­ne­go. Po cie­płych desz­czach, sło­necz­ny­mi prze­pla­ta­nych uśmie­cha­mi, na­brzmia­łe pącz­ki otwie­ra­ły się, jak­by roz­mi­ło­wa­ne w pro­mie­niach ja­snych, roz­po­ście­ra­ły li­ście sze­ro­ko, aby świa­tło prze­nik­nę­ło do ich głę­bi; z czar­nych śmie­ci zimy wy­la­ty­wa­ły mo­ty­le ubar­wio­ne zło­tem i pur­pu­rą, musz­ki brzę­czą­ce i łu­ska­mi szma­rag­do­wy­mi okry­te żucz­ki, zry­wa­ją­ce się do lotu skrzy­dła­mi jesz­cze na wpół splą­ta­ny­mi snem śmier­ci.

Na wscho­dzie ru­mie­ni­ło się, ma­ją­ce do­pie­ro z pie­luch chmu­rek ró­żo­wych i mgły sre­brzy­stej roz­po­wić, słoń­ce; mrok roz­kosz­ny ów ob­le­wał zie­mię, któ­ry już nie jest nocą, a dniem się nie stał jesz­cze i czuć w nim nie za­pa­da­ją­ce za­sło­ny ciem­no­ści, ale precz ucho­dzą­cy sen zie­mi. Z ci­szy głę­bo­kiej, któ­ra pa­no­wa­ła przed chwi­lą, szme­rów ty­sią­cem świat się roz­śpie­wy­wał do ży­cia. Chór ten, po­czę­ty przez musz­ki drob­ne skrzy­dły dźwięcz­ny­mi, wzma­gał się świer­go­tem pta­sząt, śpie­wem ich i szu­mem ran­nej la­sów mo­dli­twy, rósł w wiel­ki chór uro­czy­sty na po­wi­ta­nie słoń­ca bo­że­go.

A tak było na świe­cie pięk­nie i miło, że chy­ba znu­żo­na sta­rość mo­gła za­spać ra­nek taki. Ka­mie­nie na­wet omszo­ne zda­wa­ły się, po­tnie­jąc od rosy, wra­cać na chwi­lę do stra­co­ne­go ży­wo­ta. I woń pły­nę­ła we wtór pie­śni taka ja­kaś nie­biań­ska, nie­okre­ślo­na, zło­żo­na z za­pa­chów ty­sią­ca, że się nie czu­ło, czym była, a po­iło tyl­ko bło­go­ścią, jaką z sobą nio­sła. Mie­sza­ły się w niej od­de­chy pącz­ków drzew, li­ści świe­żych, kwia­tów roz­pę­kłych, zwil­żo­nej zie­mi, pa­ru­ją­cych źró­deł, uno­szą­cej się w po­wie­trzu rosy i traw mło­dych, i bo­rów sta­rych. Do­brze żyć było, od­dy­chać, słu­chać, czuć, że się jest na tym świe­cie, któ­ry za chwi­lę ozło­cić mia­ło słoń­ce. Król dnia jesz­cze był nie wszedł na go­do­we gma­chy, dwór jego po­prze­dzał pana. Bie­gły ob­łocz­ki, zwró­co­ne twa­rzą ozło­co­ną ku nie­mu, zwia­stu­jąc go roz­po­star­ty­mi skrzy­dły, su­nę­ły się chmu­ry, roz­bi­ja­jąc w bie­gu jak prze­lę­kłe ma­je­sta­tem pana, i mgły się roz­pły­wa­ły jak omdla­łe z roz­ko­szy w la­zu­rach co­raz sil­niej­szej na­bie­ra­ją­cych bar­wy. Na dole, na la­sach, w ni­zi­nach, spał jesz­cze po­ra­nek i było sza­ro a mrocz­no. W pół­cie­niach tyl­ko pod­no­si­ły się lasy sine, wy­cią­ga­ły łąki stroj­ne wierz­ba­mi, strze­la­ły gdzie­nieg­dzie ster­czą­ce wy­so­ko od­wiecz­nych drzew wierz­choł­ki z li­ści ogo­ło­co­ne. W gó­rze sta­wa­ło się co­raz ja­śniej.

Wtem zza ob­słon wy­biegł pro­mień jak snop zło­ty, po­sy­pał świa­tło­ścią wierz­choł­ki drzew, smu­ga­mi ja­sny­mi po­prze­rzy­nał łąki. Zie­mia drgnę­ła od ogni­ste­go po­ca­łun­ku. Jak­by na ten pro­mień cze­ka­ło wszyst­ko, wnet ży­wiej za­drga­ło, ozwa­ło się gło­śniej na zie­mi, co jesz­cze drze­ma­ło ospa­łe przed chwi­lą.

Oko­li­ca była pięk­na, a na pół dzi­ka jesz­cze, choć czuć w niej już było czło­wie­ka i jego pra­cę. Opa­sy­wa­ły ją lasy jak wały ciem­ne, lecz w głę­bie ich już się wdzie­ra­ły po­la­ny od łąk zie­leń­sze, ręką ludz­ką upraw­ne, tu i ów­dzie żół­ta dro­ży­na bie­gła obok rze­ki, prze­ska­ki­wa­ła ją mo­stem z kłód gru­bych skle­co­nym i su­nę­ła, wi­jąc się, ku pusz­czom. Z po­środ­ka gę­stych drzew po słu­pach dy­mów do­my­ślać się było moż­na osad ludz­kich. Sta­da pa­sły się na wy­go­nach, na wzgó­rzach gdzie­nieg­dzie wid­nia­ły da­chy sło­mia­ne i cha­ty sza­re.

W po­środ­ku do­li­ny ma­ły­mi oto­czo­nej wzgó­rza­mi, jesz­cze gąsz­czem po­ro­sły­mi, u brze­gu rzecz­ki, na pa­gór­ku nie­zbyt pod­nio­słym, ale wa­ła­mi i ostro­ko­ła­mi ob­wie­dzio­nym, wi­dać było sta­ry gro­dek, dość roz­le­gły. Z dala, zza oko­pów zie­lo­nych, pod­no­si­ła się tyl­ko okrą­gła, przy­sa­dzi­sta wie­ży­ca z po­lnych ka­mie­ni, pa­nu­ją­ca nad oko­li­cą. Gma­chów, co się z nią zra­sta­ły, za drze­wy i wa­ła­mi pra­wie wi­dać nie było. Wy­szczer­bio­ny wierzch jej nie miał da­chu, ster­cza­ło tyl­ko nad nią coś, jak bel­ki po­wią­za­ne z sobą, nie okry­te ni­czym.

Gró­dek ten zwał się Ści­bo­rzy­ce, a ob­szer­ne do­ko­ła wło­ści na­le­ża­ły do nie­go, i mało było żu­pa­nów w san­do­mir­skiej zie­mi nad Ści­bo­ra ze Ści­bo­rzyc, sta­re­go, już stu­let­nie­go może wo­ja­ka, co swe ostat­nie wal­ki z Krzy­wo­ustym od­byw­szy, zła­ma­ny i po­sie­czo­ny przy­szedł tu wie­ku swe­go do­ży­wać, śmier­ci do­cze­ki­wać. Zgrzy­bia­ły ry­cerz nie ru­szył się już z gniaz­da, a nie było go komu wy­rę­czać, bo nie miał, ino jed­ną cór­kę, żad­ne­go syna, wszyst­ko mu po­mar­ło w pie­lu­chach. Dzie­cię­cia je­dy­ne­go, choć je daw­no czas było dać ko­muś. Ści­bor z domu nie pusz­czał, a do domu też nie wpu­ścił, kto by mu, usy­no­wio­ny, go­spo­da­rzył.

Kto temu był wi­nien? Czy pięk­na Ja­gna Ści­bo­rzan­ka, czy sta­ry oj­ciec? Mó­wio­no róż­nie, nikt pono ca­łej praw­dy nie wie­dział, a kto ją znał, ten mil­czał. Lu­dzie obcy pa­trzy­li na tę dziew­kę wiel­ki­mi, cie­ka­wy­mi oczy­ma. Było co bo pa­trzeć i wy­pa­trzeć oczy – nikt jej nie ro­zu­miał. Dłu­go się na nią oglą­da­jąc, po­trzą­sa­li gło­wa­mi, ru­sza­li ra­mio­ny, nie mó­wi­li już nic.

1 oto tego po­ran­ku, kto by był wi­dział Ja­gnę, jak spod strze­chy się za­wcza­su wy­rwaw­szy, nim słon­ko we­szło, wy­bie­gła na wał gród­ka; sto­jąc na nim po­glą­da­ła smut­nie po oko­li­cy, zdu­miał­by się pięk­nej dziew­ce, nie ro­zu­mie­jąc, co ją zbu­dzi­ło i co ją pę­dzi­ło. Sta­ła tak już do­brą chwi­lę na naj­wyż­szym cy­plu wa­łów, wy­szedł­szy z po­środ­ka ro­sną­cych we­wnątrz, u stóp jej, lip świe­żo roz­pęk­nię­tych, sta­ła pa­trząc w dal za­du­ma­na, pięk­na, po­sęp­na, nie­od­gad­nię­ta.

Co ona tam wi­dzia­ła i na co pa­trza­ła, dla­cze­go się ze­rwa­ła tak rano, nikt z do­mow­ni­ków na­wet nie ro­zu­miał. Ale ci byli na­wy­kli do dzi­wactw pięk­nej dziew­czy­ny, któ­rej oj­ciec na wszyst­ko po­zwa­lał, co chcia­ła. Ona tu so­bie, jemu i wszyst­kim była pa­nią. Czy­ni­ła, co się jej za­ma­rzy­ło, mó­wio­no, nie za­wsze to, co by mło­de­mu przy­sta­ło dziew­czę­ciu, ale Ści­bor, syna nie ma­jąc, do­zwa­lał jej być taką, jak chcia­ła. Cho­wa­ło się po śmier­ci mat­ki dzi­ko, sa­mo­wol­nie, piesz­czo­no, a że w ży­łach jej ja­kaś buj­na krew pły­nę­ła, trze­pio­ta­ła się jako ptak, co nie zna, ino to, co mu słoń­ce, wiatr, po­go­da i bu­rza do głów­ki na­pę­dzą.

Sta­ła Ja­gna Ści­bo­rzan­ka na wy­so­kim oko­pie sama jed­na, dziw­nie na ra­nek przy­stro­jo­na, a taka pięk­na, jak­by z ga­łę­zi sta­rych lip wy­ro­sła dzi­wo­żo­na. Dziew­czę było wzro­stu słusz­ne­go, roz­kwi­tłe buj­no, krew z mle­kiem, twarz mia­ła tyl­ko opa­lo­ną nie­co, oko czar­ne i śmia­łe, brwi ru­cho­me i ła­two bie­ga­ją­ce, w po­środ­ku któ­rych groź­ny marsz­czek cza­sem czo­ło prze­rzy­nał. No­sek mały roz­dy­mał się ró­żo­wy­mi jak u ko­nia chrap­ka­mi, usta drob­ne dum­nie ku gó­rze były wzdę­te, mia­ły wy­raz na­dą­sa­nia i do­bro­ci ra­zem, a jak wi­śnie ró­żo­we wy­zy­wać się zda­wa­ły po­ca­łun­ków. Cała była tak kształt­na, a tak sil­na, że mimo swej pięk­no­ści nie­wie­ściej po­dob­niej­szą była z pod­sta­wy i ru­chu do mło­dzian­ka ra­czej niż do pań­skie­go dziew­czę­cia.

Tego po­ran­ku mia­ła na so­bie bia­łe gzło, szy­te wzo­rzy­sto na ra­mio­nach i pier­si, i przy­odzie­wek su­kien­ny krót­ki a spód­nicz­kę kra­śną, szkar­łat­ną, zło­tem ob­ra­mo­wa­ną, na no­gach bu­ci­ki ze spi­cza­sty­mi no­sa­mi, pas sze­ro­ko ob­mo­ta­ny aż pod pierś do góry pod­nie­sio­ną, kształt­ną i jak z ka­mie­nia wy­ku­tą. Ręce, któ­re spod rę­ka­wów wy­stę­po­wa­ły, ogo­rza­łe jak twarz, for­my mia­ły pięk­ne, roz­mia­ry drob­ne, a czuć w nich było jed­nak siłę; nóż­ka wy­sta­ją­ca spod spód­nicz­ki wy­glą­da­ła nie­mal ko­pyt­ko­wa­to, tak była małą i gar­ba­tą. Kil­ka sznu­rów ko­ra­li z bursz­ty­nów i szkla­nych pe­reł cia­sno jak pan­ce­rzem bia­łą jej szy­ję obej­mo­wa­ły. Na gło­wie za­miast dzie­wi­cze­go wian­ka, któ­ry dla dzie­wuch był w oby­cza­ju, mia­ła cza­pecz­kę czer­wo­ną, małą, zie­lo­ny­mi li­ść­mi do­ko­ła ob­wie­dzio­ną.

Ślicz­nie jej było w tym stro­ju, choć twa­rzycz­kę mia­ła za­sę­pio­ną, a roz­glą­da­jąc się po oko­li­cy, nie roz­ja­śni­ła jej uśmie­chem. W oczach, jak­by łzą roz­pły­nię­tą zwil­żo­nych, smu­tek i nie­po­kój znać było, do ust przy­lgnął ból ja­kiś sta­ry, z któ­rym się już zży­ła. Sta­ła, pa­trza­ła, od­dy­cha­ła, jak­by jej tam pod da­chem po­wie­trza było za­bra­kło, a tu go szu­kać mu­sia­ła i chwy­ta­ła spra­gnio­na.

Gdy tak pa­trza­ła za­du­ma­na, poza nią bu­dzi­ło się wszyst­ko na gród­ku: pia­ły na wy­przód­ki kury, gda­ka­ły ko­ko­szę, gru­cha­ły go­łę­bie, rża­ły ko­nie, by­dło ry­cza­ło, be­cza­ły owiecz­ki i cze­lad­ka ru­sza­ła się gwar­no, a szme­ry i gło­sy prze­my­ka­ły po po­dwór­cach, choć jesz­cze wcze­sną dnia dobą stłu­mio­ne.

Sta­ry Ści­bor spał, więc pod­le dwo­ru ci­cho stą­pa­no, nie roz­pusz­cza­no gło­su; bli­żej wa­łów, kędy o dziew­ce pań­skiej już roz­bu­dzo­nej, wie­dzia­no, śmie­lej po­mru­ki­wa­li lu­dzie.

Da­rem­na to rzecz, choć­by sil­ną pa­nią była nie­wia­sta, nig­dy jej ta­kie­go po­słu­chu i po­sza­no­wa­nia nie od­da­dzą lu­dzie, co naj­słab­sze­mu męż­czyź­nie. Ja­gny też nie bar­dzo się cze­ladź oba­wia­ła, choć chwi­la­mi strasz­ną być umia­ła i gnie­wy mie­wa­ła mę­skie. Wie­dzia­no o tym, że gniew jej przy­cho­dził jak pio­run, prze­cho­dził jak bu­rza. Ko­cha­li ją lu­dzie wię­cej, niż się lę­ka­li, a li­to­wa­li się bar­dziej, niż mi­ło­wa­li. Gdy ran­ku tego wy­bie­gła na­gle o brza­sku na wały, dziew­czę­ta i pa­rob­cy po­pa­trze­li na nią, spoj­rze­li na sie­bie, gło­wa­mi po­trzę­śli, nie mó­wiąc nic. Sta­re baby po ci­chu zwa­ły ją „na­wie­dzo­ną”. Nikt jej do­brze nie ro­zu­miał, dla­te­go zna­chor­ki my­śla­ły, że chy­ba kto czar w ko­leb­ce rzu­cił na nią, i wie­le z nich utrzy­my­wa­ło, że trze­ba było „od­czy­nić urok”, aby dziew­ka do ro­zu­mu przy­szła.

Nie bez przy­czy­ny mó­wi­ły to sta­ru­chy, bo była jak­by sza­lo­ną i na­wie­dzo­ną. A za dru­gi czar przy­znać jej było moż­na, że ojca wo­ja­ka sta­re­go, któ­ry się nig­dy ni­cze­go i ni­ko­go nie uląkł, tak ona dzie­wu­cha spra­wo­wa­ła, iż da­wał jej czy­nić, co sama chcia­ła. Mia­ła już Ja­gna, jak li­czy­ła ta, co ją kar­mi­ła, do­brych lat dwa dzie­siąt­ki, pa­nią była znacz­nych wło­ści, sta­ra­ło się o nią lu­dzi moż­nych nie wie­dzieć ilu, a na wszyst­kich gło­wą trzę­sła i ra­mio­na­mi ru­sza­ła wzgar­dli­wie: nie chcia­ła ni­ko­go. To by jesz­cze nie było nic, bo na­wy­kła do sa­mo­wo­li, a wło­żyw­szy na­mit­kę i po­strzy­gł­szy kosy, już by pana wy­braw­szy go so­bie, słu­chać mu­sia­ła, więc pod nie­wo­lę spie­szyć się nie mia­ła cze­go, ale żyła dziew­czy­na po nie­wie­ście­mu.

Prząść len i szyć w kro­snach, i inne ro­bo­ty nie­wie­ście umia­ła Ja­gna po­cząć tak zręcz­nie, jak mało któ­ra. Gdy się do tego wzię­ła, prę­dzej jesz­cze i pięk­niej niż inna po­tra­fi­ła, ano ser­ca do tego nie mia­ła. Zro­biw­szy co, rzu­ca­ła w kąt, na chwi­lę i to ją za­ba­wia­ło, po­pa­trza­ła po­tem, usta się jej po­gar­dli­wie do góry pod­no­si­ły i wię­cej już ani spoj­rza­ła. Za to mę­skie za­ba­wy, któ­re dziew­kom nie przy­sta­ły, zda­wa­ła się wo­leć nad inne.

Siąść na ko­nia, choć­by dzi­kie­go, ha­sać na nim pół dnia, wró­cić zmę­czo­nej, czę­sto po­dra­pa­nej – ni­czym dla niej było. Na ta­kie wy­pra­wy ze psy, z so­ko­łem prze­bie­ra­ła się po mę­sku dzi­wacz­nie i aż się jej oczy śmia­ły, gdy z zam­ku w świat się pusz­cza­ła. I to by jesz­cze nie było nic, bo wie­le na­ów­czas nie­wiast mia­ło mę­skie upodo­by; naj­go­rzej ze wszyst­kie­go, że cza­sem Ja­gna, wy­rwaw­szy z domu, po­rzu­ca­ła cze­ladź, obłą­ka­ła swo­ich lu­dzi jak­by umyśl­nie, prze­pa­da­ła bez wie­ści na dni kil­ka, a zja­wia­ła się po­tem z po­wro­tem, jak­by się jej nic nie sta­ło. Gdy jej po­tem wy­mów­ki czy­ni­li, ra­mio­na­mi ru­sza­ła i śmia­ła się, po­gar­dli­wie od­rzu­ca­jąc: „Nic mi nie bę­dzie!”

Sta­re oj­czy­sko już się z tym było oswo­iło. Cór­ka ta toć było jed­no oko w jego gło­wie, cały świat, słon­ko i ży­cie! W po­cząt­kach Ści­bor z roz­pa­czy gło­wą tłukł o ścia­nę, lu­dzi roz­sy­łał, na­gro­dy obie­cy­wał, na­rze­kał, wło­sy so­bie rwał; ano, jak się to czło­wiek i z naj­gor­szym oswa­ja, po­tem już to zni­ka­nie dziec­ka tak go nie prze­ra­ża­ło. Mru­czał sta­ry: „Już ona wie, co czy­ni, niech tam so­bie! Tyle jej, co po­sza­le­je!”

A gdy po­wra­ca­ła, to ją ci­snął do pier­si i pła­kał póki mu się nie roz­śmia­ła bia­ły­mi ząb­ka­mi, nie po­ca­ło­wa­ła w czo­ło i nie po­szep­ta­ła coś do ucha.

Ści­bor był już pra­wie zdzie­cin­niał. Za Krzy­wo­usta, gdy się nie­ustan­nie z Po­mo­rza­ny ście­ra­no, kę­dyś pod San­to­kiem pono, Ści­bor w gło­wę zo­stał ran­ny przez dzi­kie­go człe­ka i legł na po­bo­jo­wi­sku jak bez du­cha; a nie ocu­cił się, aż gdy swoi, grze­bać tru­py przy­szedł­szy, już go do kur­ha­na wle­kli, by po – cho­wać. Gdy go rzu­co­no o zie­mię, zmy­sły ja­koś od­zy­skał, dłu­go po­tem cho­rzał, po­wró­ci­ło ży­cie, ale sił już nie było. Od­wieź­li go do Ści­bo­rzyc, tam cze­ladź i có­recz­ka a baby le­kar­ki na cho­re­go chu­cha­ły, że mu się i rany po­go­iły, i pa­mięć wró­ci­ła. Tyl­ko na woj­nę już iść nie było spo­so­bu. O ki­jach dwu się włó­czył i grzbiet miał prze­ła­ma­ny. Dziew­czę wła­śnie do­ra­sta­ło, miał ze szcze­bio­czą­cej pta­szy­ny po­cie­chę, a choć i daw­niej Ja­gnę mi­ło­wał bar­dzo, te­raz gdy na nią jed­ne zszedł i z ni­cze­go wię­cej nie miał roz­ryw­ki, cały się dziec­ku od­dał.

Za kró­la Krzy­wo­usta w za­cho­wa­niu był wiel­kim, a li­czył się ze Skar­bi­mie­rzem, Że­li­sła­wem i in­ny­mi do naj­lep­szych wo­ja­ków, po­tem, gdy tak zła­ma­ny zo­stał a do bar­ło­gu przy­ku­ty, od­wie­dzał go sam król i dzie­ci po­sy­łał. Jeź­dził do Ści­bo­rzyc star­szy kró­le­wicz Wła­dy­sław, przy­by­wa­li na łowy i za­ba­wia­li się po dni kil­ka Bol­ko, Miesz­ko. Na­wet naj­młod­si dwaj, po śmier­ci kró­la, pa­mięt­ni oj­cow­skie­go ko­cha­nia, przez mat­kę tu byli po­sy­ła­ni; Hen­ryk i Kaź­mierz, naj­młod­si kró­le­wi­ce, nie­raz tu z och­mi­strzem po kil­ka­na­ście dni na ło­wach prze­sia­dy­wa­li. Hen­ryk i Kaź­mierz z małą na­ów­czas Ja­gną ba­wi­li się, po wa­łach i oko­pach ści­ga­jąc, śmie­jąc się, hu­cząc a po­krzy­ku­jąc w naj­lep­sze. Dzie­wecz­ka na­ów­czas po mę­sku się na­uczy­ła dla nich prze­bie­rać i mę­skich na­bra­ła oby­cza­jów.

Póź­niej za Wła­dy­sła­wa, gdy cięż­sze na­sta­ły cza­sy, a kró­le­wi­cze wie­le mie­li do prze­cier­pie­nia, bo nimi, młod­szy­mi zwłasz­cza, tu i owdzie rzu­ca­no, już ich w Ści­bo­rzy­cach nie było, Prze­jaz­dem tyl­ko Kaź­mierz tu cza­sem za­glą­dał.

Gdy dziew­czę do­ro­sło, że to było pięk­ne jak kwia­tek, bo­ga­te jak księż­nicz­ka i u ojca je­dy­ne, na od­głos o nim sy­pa­ły się swa­ty sta­rym oby­cza­jem. Nie py­ta­no Ja­gny, kogo by ona chcia­ła, a sła­no do ojca z ofia­ra­mi. Ten syna strę­czył, ów bra­tan­ka, inny bra­ta, inny krew­nia­ka – wszyst­ko z wiel­kich ro­dów.

Zra­zu Ści­bor my­ślał może wy­dać Ja­gnę, ta­kie­go so­bie tyl­ko szu­ka­jąc w przyj­my, aby sy­nem był, nie tyl­ko zię­ciem. Wia­do­mo, iż zię­cio­wie po wsze cza­sy złą sła­wę mie­li, nie przy­się­ga­jąc. Nie­któ­rzy się ku­si­li gwał­tem ją po­rwać, ale dwu to na złe wy­szło, bo jed­ne­go z łuku po­strze­li­ła, dru­gie­go lu­dzie jej brzyd­ko stłu­kli. Inni się już nie po­su­wa­li, od­strę­cze­ni tą na­uką.

Nie­któ­rzy przy­jeż­dża­li z po­dar­ka­mi, na­wie­dza­jąc star­ca, a dziew­ce sta­ra­jąc przy­po­do­bać. Więc, gdy się z za­lo­ta­mi oswo­iła, od­pra­wia­ła je róż­nie: szy­der­sko, cza­sem po­gar­dli­wie, nie­kie­dy li­to­śnie i bez gnie­wu, a z gro­cho­wi­na­mi. Ża­den jej do sma­ku nie był. Choć dru­dzy się ukła­da­li: „Ino mnie weź!”, po­ło­żyw­szy sierść gład­ko, ona za­wsze się w nich je­żów i kol­ców do­my­śla­ła. Ci, co po­szli precz od­pra­wie­ni, z gnie­wu po­tem wy­my­śla­li na nią, że „na­wie­dzo­ną” była; dru­dzy, że coś mia­ła w my­śli i ser­cu tak pod­łe­go, że się do tego przy­znać nie śmia­ła. Ła­two ją było o wszyst­ko po­są­dzić, bo nie dba­jąc o nic, zni­ka­ła czę­sto, nie wie­dzia­no, gdzie się po­dzie­wa­ła. Pra­wi­li lu­dzie, co chcie­li. Dzie­wu­cha była jak koń dzi­ki, co uzdy nie uczuł nig­dy, ale gdy się komu uśmiech­nę­ła, każ­dy by był za nią ży­cie dał.

Do­brze już słoń­ce po­de­szło na nie­bie, gwar w po­dwó­rzach ro­snął. Ja­gna, co się była w oko­li­cy na lasy za­pa­trzy­ła, zbu­dzi­ła się do­pie­ro, obej­rza­ła do­ko­ła, po­sły­sza­ła, że się ży­cie bra­ło na dwor­cu i po­wo­li ze­szła z wa­łów. Wprost z łąk cią­gnę­ła do ojca.

Sta­ry się bu­dził nie­ry­chło, czę­sto do­brze po wscho­dzie, bo po no­cach sen go nie brał, póź­no za­sy­piał, mu­siał po­tem na dzień za­chwy­cić. Na­ów­czas, gdy na wy­rost­ka, któ­ry le­gi­wał u pro­gu, w dło­nie kla­snął, bo głos miał mały i krzy­czeć nie mógł, szedł Szur­ka za­raz okien­nicz­kę w gło­wach pań­skich od­su­nąć, aby do izby świa­tło we­szło i po­wie­trze. Po­tem, zimą czy la­tem, ogień mu roz­pa­la­no, bo bez nie­go żyć nie mógł. Da­wa­li mu wodę do umy­cia i ręcz­ni­ki, a tuż i po­lew­kę z mię­sem nio­sła albo sta­ra mam­ka Ja­gny, Wie­ru­cha, albo i ona sama, je­śli była w domu i po­go­to­wiu.

Miał sta­ry psy ulu­bio­ne, któ­re wów­czas wpa­da­ły do nie­go, bo nocą za drzwia­mi z Szur­ką le­ga­ły. Cza­sem po­tem wło­darz przy­cho­dził, cza­sem się gość zja­wił i – ot tyle. Dzień się po­czy­nał, któ­ry po­tem wlókł się róż­nie, naj­czę­ściej dłu­go a nud­no, je­że­li Ja­gny nie było, a pora nie do­zwa­la­ła sta­re­go wy­nieść pod lipy, na przy­zbę albo gdzie mu się za­ma­rzy­ło.

Ja­gna ku dwo­ro­wi pod­cho­dzi­ła, gdy już Wie­ru­cha mi­skę sta­re­mu nio­sła; ski­nę­ła na nią mil­cząc, aby ją od­da­ła, i sama nio­sąc, do izby we­szła oj­cow­skiej.

Sta­ry wła­śnie pa­cie­rze mó­wił, bo człek był po­boż­ny jak wszy­scy ry­ce­rze Krzy­wo­usta, pana, któ­ry bez mo­dli­twy nie wo­jo­wał, a Bogu wię­cej słu­żył niż świa­tu. To­wa­rzy­sze jego moc mo­dlitw i pie­śni na pa­mięć się w obo­zach po­nau­cza­li, bo je tam co dzień wie­czór i, rano czy­ta­no, od­ma­wia­no, śpie­wa­no. Zo­ba­czyw­szy cór­kę, Ści­bor pręd­ko do­koń­czył służ­bę bożą, prze­że­gnał się, usta mu się do niej uśmiech­nę­ły, ręce drżą­ce wy­cią­gnął i za­szep­tał tyl­ko:

– Moja ty, moja!

Ona też uśmiech­nę­ła mu się, ale tak smut­nie, że już wie­dział, iż dzień bę­dzie nie­we­so­ły. Po­sta­wi­ła misę na ła­wie, uklę­kła przy sta­rym, a gdy on gło­wę jej obej­mo­wał ca­łu­jąc, ona po rę­kach go ca­ło­wa­ła. Nie rze­kli do sie­bie nic. Wsta­ła po­tem i misę mu z ręcz­ni­kiem po­sta­wi­ła na ko­la­nach, aby po­ży­wał wy­god­nie.

On pa­trzał tyl­ko na nią i jeść mu się już nie chcia­ło. Sta­rzec był, choć wy­chu­dły, po­żół­kły, choć po­rą­ba­ny i po­sie­czo­ny, a bli­zna­mi czer­wo­ny­mi jak prę­ga­mi po­prze­pa­sy­wa­ny, pięk­ne­go ob­li­cza. Skó­ra na nim przy­le­gła do ko­ści, a su­cha twarz rysy mia­ła pań­skie i ja­sne. Orli nos nad nią pa­no­wał, kształt­ny, ru­cho­my w noz­drzach jak u cór­ki, oczy nad rum, choć zbla­dło, jesz­cze by­stro pa­trza­ły. Pierś miał wpa­dła, ale sze­ro­ką, ra­mio­na wy­chu­dłe ster­cza­ły po­ka­zu­jąc, ja­kim był nie­gdyś, póki nie wy­sechł na szcza­pę. Sie­dząc w tym mro­ku, choć zżółkł, wy­bie­lał też ra­zem, wło­sów resz­ta srebr­na śnie­giem od­bi­ja­ła od lica. Gdy sam po­zo­stał, twarz tę całą obej­mo­wa­ła za­du­ma i smu­tek, wy­stę­po­wa­ły fał­dy na czo­le i przy ustach. Gdy cór­kę miał u boku, mi­łość wiel­ka go roz­pro­mie­nia­ła i był nią jak­by ubło­go­sła­wio­ny.

Wo­jak sta­ry a zu­chwa­ły nie­gdyś, te­raz nad wszyst­ko po­kój ce­nił i nie mo­gąc wal­czyć, rad go był oku­pić, choć dro­go. Pra­gnął go może wię­cej dla cór­ki jak dla sie­bie.

– Pta­szę ty moje – ode­zwał się ci­cho – có­żeś to tak rano z gniaz­da się ru­szy­ła?

Ja­gna po­trzę­sła głów­ką, nie od­po­wie­dzia­ła nic.

– A dzień tam jaki? – za­py­tał Ści­bor. – Wi­dzę z okna, że już słon­ko do­ka­zu­je. Ho ho! Wia­do­ma to rzecz, kie­dy za­wcza­su ja­sno wnij­dzie, na po­tem pew­na bu­rza lub sło­ta.

– Ra­nek był dłu­go po­chmur­ny – od­par­ła Ja­gna – na po­go­dę ptac­two śpie­wa.

– A ty jak? – za­py­tał sta­ry.

– Ja? Albo mi się po­go­da na co zda­ła? – szep­nę­ło dziew­czę. – Mnie z tym jed­no: po­go­da czy sło­ta. Cza­sem, gdy pio­ru­ny biją, to mi rzeź­wiej i raź­niej.

Sta­rzec jeść za­czy­nał, rękę pod­niósł, gło­wą po­trzą­snął. Psy sie­dzą­ce nie opo­dal przy­po­mnia­ły mu się skom­ląc i po­mru­ku­jąc.

– Bu­rza – po­czął za­my­ślo­ny, jak­by sam do sie­bie, Ści­bor – pod da­chem to nic. Bóg bro­ni od niej i krzyż świę­ty. Na ło­wach w le­sie to tam mniej­sza; a nie daj Boże z nią na po­bo­jo­wi­sku się spo­tkać. Po­mnę to, gdy­śmy raz na Ruś cią­gnę­li z pa­nem na­szym i wśród za­cię­te­go boju Pan Bóg też swe strza­ły sy­pać na nas za­czął, padł grad jak jaja go­łę­bie i pio­ru­ny le­cia­ły jak słu­py ogni­ste. Sta­ło się wów­czas, że­śmy wszy­scy o bi­twie za­po­mnie­li, a Ruś, ko­rzy­sta­jąc z tego, uszła nam, ani­śmy się spo­strze­gli. Na­ów­czas tuż obok mnie Nie­mi­rę pio­run zwa­lił z ko­niem, że się na nim odzież za­pa­li­ła. Ten już nie wstał, a mnie ogłu­szy­ło tyl­ko na czas dłu­gi. Nie wy­wo­ły­wać ognia bo­że­go!

– Jam to na woj­nie nie by­wa­ła – smut­nie się uśmie­cha­jąc od­po­wie­dzia­ło dziew­czę – a w le­sie, gdy na ło­wach bu­rza na­pa­dła, pięk­nie z nią było Tyl­ko pa­trzeć, a dzi­wo­wać się! Co pal­nie pio­run w so­snę, to się pali i gore jako jed­no łu­czy­wo! Co ude­rzy w dąb, to roz­pła­ta korę aż do zie­mi; co się zsu­nie po jo­dle, to we zło­cie sta­nie cała. Raz mi koń ze stra­chu na ko­la­na padł, żem go le­d­wie po­dźwi­gnę­ła. Do­pie­roż gdy spa­lo­ne drze­wa z trza­skiem i hu­kiem wa­lić się za­czną, a iskra­mi sy­pać do­ko­ła jak desz­czem ogni­stym!

Mó­wi­ła tak, a sta­ry z łyż­ką sty­gną­cą, któ­rą do ust niósł, a do­nieść za­po­mniał, słu­chał za­pa­trzo­ny w nią, je­śli nie mowy, to gło­su.

– Eh, ty – rzekł w koń­cu – ty Ja­gno sza­lo­na ja­kaś, tyś się nie do pod­wi­ki, a na ry­cer­stwo ro­dzi­ła, w to­bie mój duch gra, taki, jaki we mnie daw­niej by­wał! Gdy­byś mo­gła wo­ja­kiem być, nie by­ło­by nad cię dziel­niej­sze­go. Praw­da, że na nie­wia­stę zu­chwa­ło­ści tej do zbyt­ku.

– Bóg mi taką dał być – od­par­ło dziew­czę spo­koj­nie – ra­dzić trud­no, strzy­my­wać się nie umiem.

– Ty byś inną też być nie chcia­ła! – za­śmiał się sta­ry.

I po­czął za­ja­dać chci­wie, jak to cza­sem sta­rzy umie­ją, któ­rym, że po­karm siły nie daje, tym wię­cej zda­ją się go pra­gnąć. Ja­gna pa­trza­ła, we­dle zwy­cza­ju swo­je­go ręce za­ło­żyw­szy na pier­siach. Mia­ła bo­wiem i ten dziew­czy­nie nie przy­stoj­ny na­łóg, że gdy się za­du­my­wa­ła, gdy na czo­le jej chmur­nym prę­ga wy­stę­po­wa­ła mię­dzy brwia­mi dwie­ma, ręce się jej same pod pier­sią skła­da­ły i wią­za­ły u pasa. Ze star­ca po­tem wzrok po­kie­ro­wa­ła na okno otwar­te, przez któ­re nic wi­dać nie było krom ka­wał­ka świa­tło­ści dzien­nej. Na kra­wę­dzi okna dwa psy stró­że, któ­rych do izby nie pusz­cza­no, po­kła­da­ły mor­dy ko­sma­te, ja­dło czu­jąc i ku panu po­glą­da­jąc.

– Wiesz – rzekł sta­ry, kość bio­rąc w ręce, bo cmok­tać je i wy­sy­sać lu­bił – wiesz ty, Ja­gno, kto mi się dzi­siaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pew­na, że ja sta­ry mie­wam sny ta­kie, iż roi się za­wsze wy­śni, kto się do mnie zbli­ża. Ot, ja­koś du­sza czu­je, co do niej idzie.

– Ale ko­go­że­ście to wy­śni­li? – za­py­ta­ła Ja­gna obo­jęt­nie. Ści­bor po­pa­trzał na nią smut­ny­mi oczy­ma.

– Kogo? kogo? – po­wtó­rzył. – Albo to to­bie co po kim? Albo to ci mil­szy je­den niż dru­gi? Że­bym wie­dział, kto ci upodo­ba­ny, Boże od­puść, cza­ra­mi bym go tu go­tów ścią­gnąć.

Roz­śmia­ła się Ja­gna pół usta­mi, ale brwi zo­sta­ły zmarsz­czo­ne.

– A co mi tam po nich? – po­czę­ła, ręce za­ci­ska­jąc moc­niej jesz­cze.– Po co oni tu jeż­dżą, ten i ów? Ten, kogo bym ja mieć chcia­ła, i cza­ry go tu nie ścią­gną!

Ja­gnie oczy za­bły­sły żywo.

– A ko­góż byś ty mieć chcia­ła? – za­py­tał pod­chwy­tu­jąc. – Kogo?

Zła­pa­ne za sło­wo, dziew­czę usta pod­nio­sło, gło­wą po­trzą­snę­ło.

– E, ni­ko­go, ni­ko­go! – od­par­ła pół­gło­sem. Sta­ry wes­tchnął.

– Któż to ci się śnił, mój oj­cze? – do­da­ła za­raz.

– A co ci po­tem, choć­byś się do­wie­dzia­ła – rzekł Ści­bor. – Tyle wiem, że – po­mnisz go? nie? – Stach z Ko­nar pew­no przy­je­dzie! Daw­no, daw­nom go nie wi­dział. Po co on tu miał­by przy­być, nie wiem, a choć­bym się i do­my­ślał, mó­wić nie mam po­trze­by.

Zno­wu spoj­rzał na cór­kę, któ­rej ru­mie­niec żywy na twarz wy­pły­nął, gdy imię Sta­cha po­sły­sza­ła.

– Stach z Ko­nar! – za­wo­ła­ła na­gle, zżym­nąw­szy się cała. – Stach z Ko­nar! Wiem! Nie cier­pię gol

– Toć mi nie taj­no! – od­parł sta­ry.

– Stach z Ko­nar! – cią­gnę­ła da­lej Ja­gna. – A toć nie ma czło­wie­ka w świe­cie, któ­ry by mi nie­na­wist­niej­szym był nad nie­go.

Za­milkł Ści­bor.

– Stach z Ko­nar! – po­wtó­rzy­ła raz jesz­cze. – Zbój ten nie­po­czci­wy!

– E e! – prze­rwał sta­ry – Za cóż go to zbó­jem i nic­po­niem zwiesz, za co?

– Al­boż nie wie­cie?! – z obu­rze­niem od­par­ła Ja­gna.

– Już­ci się do­ro­zu­mie­wam – mó­wił oj­ciec. – Jesz­cze ci pew­no w pa­mię­ci owa przy­go­da, któ­rą z księ­ciem Kaź­mie­rzem miał za mło­du. A toć sam ksią­żę daw­no o tym za­po­mniał i prze­ba­czył mu wspa­nia­ło­myśl­nie, a bie­da­czy­sko za winę od­po­ku­to­wa­ło so­wi­cie.

– Od­po­ku­to­wał! – wtrą­ci­ła, gniew­nie mio­ta­jąc się, dziew­czy­na. – Gło­wę, gło­wę za to po­wi­nien był dać. Im lep­szym i wspa­nia­ło­myśl­niej­szym dla nie­go pan się oka­zał, tym on win­niej­szy! Są­dzi­li go wów­czas na roz­szar­pa­nie koń­mi i ja bym go była na ka­wa­ły ro­ze­rwać dała, bo żyć nie­wart! Sta­ry wzdry­gnął się, po­sły­szaw­szy mowę cór­ki.

– Ja­gno! – za­wo­łał. – Ja­gno, tyś nie­spra­wie­dli­wa! Boże ci od­puść! Po­słu­chaj mnie sta­re­go. Ja też pa­nów na­szych ko­cham, a księ­cia Kaź­mie­rza i Hen­ry­ka nie­bosz­czy­ka mi­ło­wa­łem wię­cej nad wszyst­kich. Aleś ty speł­na tej spra­wy nie­świa­do­ma, a ka­tem byś za­raz mu być chcia­ła.

– I by­ła­bym była – ode­zwa­ła się Ja­gna po­ryw­czo, pod­no­sząc zło­żo­ne pię­ści do góry – i łeb by dał!

– Więc po­słu­chaj no, ty zła moja Ja­gno ja­kaś – ode­zwał się, zwra­ca­jąc ku niej, sta­ry. – Znać, żeś do­brze nie zna­ła spra­wy, a lu­dzie ple­tli nie do rze­czy.

– O, wiem ci ja do­brze, jak było! – od­par­ło dziew­czę.

– A ja le­piej wiem niż ty – rzekł sta­ry upar­cie. – Gdy raz się o tym zga­da­ło, mu­sisz po­słu­chać.

Po­trzą­sła gło­wą Ja­gna i za­pa­trzy­ła się w okno, ale obo­jęt­ność jej ojcu ust nie za­mknę­ła.

– Ot, jak było! – mó­wił Ści­bor. – Ot i że Kaź­mierz bar­dzo mło­dym na­ów­czas był, Stach też, bo są rów­no­lat­ki, na­le­żał do jego dwo­ra, jako ró­wie­śni­cy ba­wi­li się zwy­kle ra­zem.

– A tak – wtrą­ci­ła dziew­czy­na – za­ba­wia­li się! Ksią­żę go przez ła­skę do oso­by swej przy­pu­ścił, a ón jak pies, któ­re­mu drzwi do izby otwo­rzą, wnet chciał po niej plą­dro­wać i pa­sku­dzić.

Sta­ry, ścier­piaw­szy prze­rwa­nie, mó­wił da­lej:

– Ot, jak było. Mło­dzi, zwy­czaj­nie mło­dzi, czym­że się za­ba­wiać mie­li? Pili oba. Pił ksią­żę Kaź­mierz i do­le­wał Sta­cho­wi, aż się obu we łbach za­krę­ci­ło. Więc ko­ść­mi rzu­cać za­czę­li. A po co było kró­lew­skie­mu sy­no­wi z lada dwo­rza­ni­nem i z służ­bą tak się po­ufa­lić, dać mu z sobą sia­dać na rów­ni i po pi­ja­ne­mu ko­ste­rzyć?

Oczy Ja­gny pa­li­ły się z gnie­wu, słu­cha­jąc, ale oj­ciec, oży­wiw­szy się, mó­wić i wy­ga­dać się po­trze­bo­wał.

– Sta­wił kró­le­wicz, sta­wił i Sta­szek, co miał: ko­ści na prze­mia­ny to jed­ne­mu, to dru­gie­mu szczę­ście da­wa­ły. Wtem Sta­cho­wi po­czę­ło iść li­cho a li­cho. Co rzu­cił ko­ści, prze­gry­wał. Pi­ja­ny ro­zu­mu nie ma, sta­wił więc wszyst­ko aż do pasa, łań­cu­cha, pier­ście­ni, a w ostat­ku, zgraw­szy się, oj­co­wi­znę któ­re­muś z ry­ce­rzy, co świad­ka­mi byli, za­ło­żył za sumę wiel­ką, aby grać da­lej. Znać mu do­brze w gło­wie szu­mia­ło, bo zgraw­szy się, co miał sre­bra, na kupę zsu­nął, wa­żąc wszyst­kie na kość jed­ną.

Na księ­cia Każ­mie­rza ko­lej rzu­cać wy­pa­da­ła, ci­snął tedy i tyle ok wy­rzu­cił, ile ich na ko­ściach było. Wy­gry­wał więc mu ostat­nią ko­szu­lę. Z roz­pa­czy Stach, oj­co­wi­znę i cześć tra­cąc, pod­nió­sł­szy się, nie­przy­tom­ny po­li­czek dał księ­ciu.

Ja­gna krzyk­nę­ła z obu­rze­nia.

– A nie po­wi­nien­że był wi­sieć tej go­dzi­ny?! – wy­rwa­ło się jej z ust.

– Na krzyk przy­tom­nych – mó­wił da­lej Ści­bor – nie cze­kał też Stach wy­ro­ku ni sądu, od sto­łu sko­czyw­szy, do­padł ko­nia i ucho­dził. Pu­ści­li się za nim wnet w po­goń dru­dzy i zwią­za­ne­go przy­pro­wa­dzi­li do sądu. Krzy­czał, kto żył, wo­ła­li wszy­scy, aby go koń­mi szar­pa­no, gło­wę mu od­cię­to, rękę od­rą­ba­no i pa­lo­no. Tu do­pie­ro kró­le­wicz się oka­zał, ja­kim był i jest.

– Oka­zał się pra­wie świę­tym i wiel­kim! – za­wo­ła­ła Ja­gna z za­pa­łem.

– Tak – po­twier­dził oj­ciec – bo sam wy­stą­pił spo­koj­ny, otrzeź­wio­ny, upo­ko­rzo­ny, w obro­nie wi­no­waj­cy. „Nie on wi­nien – rzekł – ale ja. Mnie kara za­słu­żo­na spo­tka­ła, żem się w grę nie­po­czci­wą wdał z nie­przy­tom­nym. Łac­niej jemu prze­ba­czyć, któ­ry z roz­pa­czy, że wszyst­ko po­stra­dał, zmy­sły też utra­cił, ni­że­li mnie, com krwi swej, po­wa­gi i do­sto­jeń­stwa nie sza­no­wał.”

A tak owe­go Sta­cha wol­no pusz­czo­no, kró­le­wicz mu wy­gra­ną na­zad wró­cić przy­ka­zał, jed­no to z sądu za­trzy­maw­szy, aby mu się Stach wię­cej na oczy nie śmiał oka­zy­wać.

– Jak­że więc – pod­chwy­ci­ła dziew­czy­na – i po­wie­cie, że ob­ra­za ta­kie­go męża, któ­ry z nad­ludz­ką po­ko­rą winą da­ro­wał, sie­bie ob­wi­nił, nie jest naj­okrop­niej­szą zbrod­nią? Cóż, gdy się kto na świę­tość w oł­ta­rzu tar­gnie, albo mu rąk nie ob­ci­na­ją, na sto­sie go nie palą?

– Ależ słu­chaj, dziec­ko ty gniew­ne, kot­ko ty moja dra­pież­na – rzekł sta­rzec spo­koj­nie. – Stach się stał przez to na całe swe ży­cie nie­szczę­śli­wym, bo tego pana jak ko­chał wprzód, tak umi­ło­wał od tej go­dzi­ny sto­kroć wię­cej i za nie­go by był go­tów krew prze­lać, tę­sk­ni do nie­go, u nóg jego po­ku­tę rad by spra­wiać, a wy­gna­nym jest na wie­ki sprzed oczów tego, któ­re­go ko­cha.

– O tego mało, mało! – ode­zwa­ła się Ja­gna.

– Nie ma ksią­żę Kaź­mierz, ja to wiem – cią­gnął Ści­bor – nie ma słu­gi, przy­ja­cie­la, nie­wol­ni­ka wier­niej­sze­go nad nie­go. O tym do dziś dnia albo nikt, lub mało kto wie, że Stach po­ta­jem­nie cią­gle nad Kaź­mie­rzem czu­wa, jak pies stoi na stra­ży, ob­ra­nia go, a ani mu się po­ka­zać na oczy, ani mu o tym dać wia­do­mo­ści nie może. Taki los tego czło­wie­ka!

– Do­brze mu tak! Choć­by całe i naj­dłuż­sze ży­cie miał się mę­czyć i prze­pa­dać – pod­chwy­ci­ła nie­zmięk­czo­na Ja­gna. – O, do­brze mu tak! Li­to­ści nie­wart! Zbro­dzień jest! Mała to kara dla zbó­ja!

– Za­wi­nił ci, praw­da – wes­tchnął Ści­bor – ależ Kaź­mie­rza przez to wy­wyż­szył, przez nie­go wie­dzą dziś lu­dzie, ja­kie ten pan ma ser­ce, i po­ko­cha­li, i po­sza­no­wa­li nad wszyst­kich pono jego bra­ci.

– Bo go­dzien jest tego – prze­rwa­ła Ja­gna – bo nie tyl­ko mię­dzy jego bra­cią, ale na ca­łym świe­cie dru­gie­go ta­kie­go nie ma, jak on!

Do­ma­wia­ła tych słów, gdy chło­pak wszedł do izby i u wrót się trąb­ka ozwa­ła.

– Oto i mój sen! – za­wo­łał Ści­bor.

Ja­gna ze­rwa­ła się szyb­ko, spoj­rza­ła na ojca i zbie­gła co prę­dzej, drzwi za­trza­sku­jąc za sobą, kry­jąc się do izby swo­jej. Chło­pak Sta­cha z Ko­nar oznaj­mił po ci­chu.V

Z da­wien daw­na tak by­wa­ło, że gdzie się zie­mian kupa ze­bra­ła, nig­dy na we­so­łej my­śli nie zby­wa­ło. „Spra­wa spra­wy nie ta­mu­je”, ma­wia­no, na­ra­dziw­szy się o rze­czach po­waż­nych, choć rzad­ko się na nie kil­ku zgo­dzi­ło, miód, wino, ba i piw­sko pro­ste wszyst­kich po­tem ser­ca i umy­sły jed­na­ło. Do­pie­ro przy kub­kach zgo­da wy­śmie­ni­ta ro­sła, a choć z niej cza­sem znów znie­nac­ka zwa­da wy­bu­chła, byle tro­chę krwi so­bie upusz­czo­no, wra­ca­no w przy­jaź­ni do dzba­na. Bez dzba­na nie obe­szła się ani rada, ani zwa­da. Do­brze to było czy źle, do­syć że ser­ca roz­grze­wać mu­sia­no, po mio­dzie w oczach się sta­wa­ło ja­śniej, w pier­si swo­bod­niej. Oby­czaj to nie­dzi­siej­szy, a wie­ko­wy.

I tu też we dwor­ku pana Lesz­czy­ca, któ­ry na swój czas ob­szer­ny był, a czy pan doma, czy nie, za go­spo­dę zie­mia­nom słu­żył za­wsze, i je­chał doń, kto za­ma­rzył, myśl pa­no­wa­ła na­der we­so­ła, zwłasz­cza że już nocy zo­sta­wa­ło nie­wie­le, na dzień się bra­ło, mie­li więc czas lu­dzie na­ga­dać się, po­bra­tać, wy­ści­skać, wy­kłó­cić i po­go­dzić.

Dnia tego peł­no było jak nig­dy; zda­wa­ło się, że od gąsz­czy tej ścia­ny się roz­sa­dzą, lu­dzie le­d­wie się po­ru­sza­li. Ław nie sta­ło do sie­dze­nia, nie­któ­rzy już le­gli na zie­mi, inni się, spo­czy­wa­jąc mie­nia­li, nie­któ­rzy, na zim­ny piec wla­zł­szy i nogi po­spusz­czaw­szy, bili nimi, aż gli­na z nie­go le­cia­ła. Sie­dzie­li i na pro­gu, i na be­czuł­kach pu­stych, i na ko­la­nach jed­ni u dru­gich.

Mó­wi­li, praw­da, wszy­scy ra­zem, ale to nic nie wa­dzi­ło, bo mało kto cze­go słu­chał. Każ­dy mó­wić chciał i tego mu było do­syć, gdy się wy­ga­dał. Roz­ma­wia­li więc nie­któ­rzy pod­ocho­ce­ni i w ten spo­sób, że je­den i dru­gi ra­zem pra­wił, każ­dy co in­ne­go, a śmie­li się oba, bo im ja­koś na ser­cach lek­ko było. W isto­cie zaś śmiać się tak bar­dzo nie było cze­go, gdyż nie lada o czym mowy były w po­cząt­ku i nie na lada co się wsku­tek na­rad zbie­ra­ło.

Gdy­by Kie­tlicz mógł był po­słu­chać, o czym tu gwa­rzo­no, wło­sy by mu na gło­wie po­wsta­ły, tak pana jego i słu­gi nie sza­no­wa­no. A nie lada lu­dzie zbie­ra­li się tu we dwor­ku Lesz­czy­ca, choć po nich po­wszech­nie­go dnia nie wi­dać było tak da­le­ce ani za­moż­no­ści, ani mocy. Byli to sami wła­dy­cy, zie­mia­nie, sta­rych tu­tej­szych ro­dów dzie­ci, oj­czy­ce kra­kow­scy, siwe gło­wy, ja­sne czo­ła pod­no­szą­ce się dum­nie do góry.

Nie znaj­do­wał się tyl­ko mię­dzy nimi wo­je­wo­da Szcze­pan, któ­re­go­śmy na go­ściń­cu spo­tka­li, ale w jego miej­scu star­szy syn i młod­szy brat go­ści­li u Lesz­czy­ca. Obok nich Star­żo­wie, Bo­go­rie, Le­li­wy, Ró­ży­ce, Cioł­ki, Gry­fy, Ka­nio­wy, Grzy­ma­ły. Któż zresz­tą mniej­szych i więk­szych po­li­czy?! Wszyst­ko to byli po­tom­ko­wie ro­dzin, z któ­rych ksią­żę­ta mu­sie­li brać swych wo­je­wo­dów, pa­la­ty­nów, sę­dziów, mar­szał­ków, pod­ko­mo­rzych, pa­nów rad­nych, ko­mi­tów – ro­dzin, któ­rych dzie­ci za­sia­da­li te­raz co­raz czę­ściej przed cu­dzo­ziem­ca­mi na bi­sku­pich sto­li­cach, tych, co na­ów­czas kraj przed­sta­wia­li i my­śle­li zań, a pra­wie sami nim byli.

To, co ni­żej sta­ło u płu­ga, na roli, nie mie­sza­ło się do ni­cze­go, a słu­chać mu­sia­ło star­szy­zny. Kmieć, by naj­bo­gat­szy, choć się tro­chę sprze­czał i spie­rał, prze­cie woli swej nie miał, inne sta­ny jesz­cze ską­piej nią były ob­dzie­lo­ne i służ­bę tyl­ko zna­ły. Choć któ­ry wol­nym się zwał, w rze­czy nim był mało.

Ksią­żę­ta ze swym dwo­rem, du­cho­wień­stwo, zie­mia­nie a wła­dy­ki, ry­cer­stwo z nich zło­żo­ne – sta­no­wi­li kraj, resz­ta się nie li­czy­ła, szła tyl­ko jak na pod­ściół, a mia­no nad nią tyle dze z chat, po go­ściń­cach, po po­lach, po­wią­za­nych, zbie­dzo­nych aż strach.

Ści­bor od­czep­ne­go da­wać ka­zał, co za­żą­da­ją, aby się zbyć. Mało było wszyst­kie­go. Le­d­wie, na­ha­ła­so­waw­szy, wy­szedł Kie­tlicz od cho­re­go Ści­bo­ra, za­mknię­to drzwi, bo za­nie­mógł go­rzej sta­ry. Po­czął się do nich do­bi­jać, a jam sta­nął wcho­du bro­nić, więc i mnie zie­mia­ni­na ob­ce­go wiąż i pro­wadź pod sąd na za­mek.

– A psu­brat! – za­wo­łał któ­ryś z tłu­mu. – Za­pła­ci mu się za to!

– Do­sta­łem się i ja w jego łapy – koń­czył Stach – a com się po dro­dze na­pa­trzył, wło­sy na gło­wie sta­wa­ły. Byle za co lu­dzi chwy­ta­li. Niedź­wie­dzia je­den ubił, co mu bar­cie i pola psuł, wnet go pod sąd chwy­ci­li; in­nych po­bra­no, że się wy­ga­dać nie umie­li, co zacz byli.

– Toć to po­wsze­dnie rze­czy! – do­dał inny.

– Do­sta­łem się tedy na Wa­wel, na za­mek, a tu, ot sam nie wiem, jak się sta­ło, pa­ku­jąc in­nych do ciup, o mnie za­po­mnie­li. Sta­li­śmy, sta­li cze­ka­jąc, aż mi słu­ga mój ręce roz­wią­zał, no i po­je­cha­li­śmy do wrót. Stać się uprzy­krzy­ło. We wro­tach ka­za­li­śmy otwie­rać, otwar­to, my w ko­nie i ot zbie­głem tu do ła­ski wa­szej.

Po­czę­li się śmiać.

– Do­brześ uczy­nił

– Byle w po­goń nie pu­ści­li się! – za­wo­łał któ­ryś.

– To się na strych scho­wa albo do szo­py – od­parł Bo­go­ria. – Kie­tlicz tu po­mię­dzy nas nie wle­zie, nie był­by bez­piecz­ny od ku­ła­ków! Ma on węch: tam, gdzie obe­rwać moż­na, dru­gich po­sy­ła.

Mó­wi­li jesz­cze, gdy w ulicz­ce tę­tent po­sły­sza­no. Wszy­scy za­czę­li wo­łać:

– Ot, i po­goń ma­cie!

Bo­go­ria z Lesz­czy­cem za­bra­li Sta­cha do ko­mo­ry – znik­nął. Inni okna­mi po­czę­li wy­glą­dać po­świ­stu­jąc.

Dnieć już po­czy­na­ło, choć sła­bo, w ulicz­ce po­strze­gli kon­no ja­dą­ce­go jed­no­okie­go Be­re­zę, któ­ry z kil­ką pa­choł­ka­mi za sobą przy­by­wał. Sta­nął przed dwor­kiem, ale po­strze­gł­szy gro­ma­dę wiel­ką zie­mian, nie śmiał iść mię­dzy nich, a w po­cząt­ku i py­tać nie chciał. Oglą­dał się do­ko­ła, po­tem ob­ró­cił się do cze­la­dzi przy ko­niach sto­ją­cej.

– Nie je­chał kto tędy?

Cze­ladź zmil­cza­ła, ale z okien pod­we­se­le­ni krzy­czeć za­czę­li:

– Ano, je­chał na sro­ka­tym ko­niu mnich z dziew­czy­ną! Czy tych szu­ka­cie?!

Dru­gi pod­dał:

– Je­chał dia­beł na kro­wie, no­sem do ogo­na, trzy­ma­jąc się chwo­sta! Czy tego wam trze­ba?!

– Jako żywo – pra­wił trze­ci – je­chał na świ­ni Serb z Łu­życ, po­ga­nia­jąc po­mio­tłem, py­tał o dro­gę do Bu­dzi­szy­na i Kie­tlic! Jedź­cie za nim pro­sto, po­tem od se, po­tem kso­bie i jak strze­lił w wil­czą jamę! Sia­dy szka­pa zo­sta­wi­ła po dro­dze, no­sem doj­dzie­cie!

Śmia­no się do roz­pu­ku z gru­bych tych żar­tów, Be­re­za jed­nym okiem bły­skał, trzę­sąc się z gnie­wu, i zę­ba­mi zgrzy­tał. Drwi­ny z nie­go nie usta­wa­ły.

Ktoś inny po­czął zza okna:

– Ja to tyl­ko wiem, kogo szu­ka­cie! Po­słu­chaj­cie mnie! Ja wam po­wiem. Je­chał, tyl­ko co go nie sta­ło, pa­la­tyn Kie­tlicz dwor­no bar­dzo. Psia­rzy miał z sobą dwu­dzie­stu, a na wo­zach świń, wie­przów i wszel­kiej zdo­by­czy co nie­mia­ra. Ru­szył wprost na Łu­ży­ce, jedź­cie i wy za nim, to go na­pę­dzi­cie i sło­ni­ny do­sta­nie­cie.

Be­re­za już dłu­żej nie mógł wy­trzy­mać, pod­niósł rękę z bi­zu­nem do góry, ko­nia ścią­gnął i zęby za­ci­snąw­szy, szyb­ko po­pę­dził da­lej. Po­gna­no za nim śmie­cha­mi.

Choć to roz­we­se­li­ło i tak już pod­ocho­co­nych, po od­jeź­dzie Be­re­zy po­waż­niej­sza myśl wstą­pi­ła we wszyst­kich. Mło­dzież się po­czę­ła roz­ła­zić na sia­no i po do­mach dla spo­czyn­ku, kup­ka star­szych zo­sta­ła sama w izbie, Stach z Bo­go­rią przy­łą­czy­li się do nich.

Wtem Waw­rek Le­li­wa, mąż po­waż­ny, po­my­ślaw­szy i roz­gląd­nąw­szy się iż pło­chej mło­dzie­ży a ob­cych nie było, po­czął mó­wić:

– Ot, cze­go­śmy do­ży­li! Pęta nas zie­mian cze­ka­ją! Pęta! Nie ma się tu już co okła­my­wać. Mie­szek chce tu sam je­den so­bie pa­no­wać bez nas, bez du­chow­nych i zie­mian. Nas cze­ka ciem­ni­ca albo kloc, a on so­bie z Łu­życ Kie­tli­czów na wo­je­wo­dów po­ścią­ga. Pa­no­wie oj­czy­ce kra­kow­skiej zie­mi, trze­ba oko­ło swej skó­ry ra­dzić!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: