- W empik go
Stach z Konar - ebook
Stach z Konar - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 787 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna była i ranek wiosenny, majowy, taki, jakim Bóg tylko północne obdarza kraje, płacąc im za długą zimę oczekiwania sennego. Po ciepłych deszczach, słonecznymi przeplatanych uśmiechami, nabrzmiałe pączki otwierały się, jakby rozmiłowane w promieniach jasnych, rozpościerały liście szeroko, aby światło przeniknęło do ich głębi; z czarnych śmieci zimy wylatywały motyle ubarwione złotem i purpurą, muszki brzęczące i łuskami szmaragdowymi okryte żuczki, zrywające się do lotu skrzydłami jeszcze na wpół splątanymi snem śmierci.
Na wschodzie rumieniło się, mające dopiero z pieluch chmurek różowych i mgły srebrzystej rozpowić, słońce; mrok rozkoszny ów oblewał ziemię, który już nie jest nocą, a dniem się nie stał jeszcze i czuć w nim nie zapadające zasłony ciemności, ale precz uchodzący sen ziemi. Z ciszy głębokiej, która panowała przed chwilą, szmerów tysiącem świat się rozśpiewywał do życia. Chór ten, poczęty przez muszki drobne skrzydły dźwięcznymi, wzmagał się świergotem ptasząt, śpiewem ich i szumem rannej lasów modlitwy, rósł w wielki chór uroczysty na powitanie słońca bożego.
A tak było na świecie pięknie i miło, że chyba znużona starość mogła zaspać ranek taki. Kamienie nawet omszone zdawały się, potniejąc od rosy, wracać na chwilę do straconego żywota. I woń płynęła we wtór pieśni taka jakaś niebiańska, nieokreślona, złożona z zapachów tysiąca, że się nie czuło, czym była, a poiło tylko błogością, jaką z sobą niosła. Mieszały się w niej oddechy pączków drzew, liści świeżych, kwiatów rozpękłych, zwilżonej ziemi, parujących źródeł, unoszącej się w powietrzu rosy i traw młodych, i borów starych. Dobrze żyć było, oddychać, słuchać, czuć, że się jest na tym świecie, który za chwilę ozłocić miało słońce. Król dnia jeszcze był nie wszedł na godowe gmachy, dwór jego poprzedzał pana. Biegły obłoczki, zwrócone twarzą ozłoconą ku niemu, zwiastując go rozpostartymi skrzydły, sunęły się chmury, rozbijając w biegu jak przelękłe majestatem pana, i mgły się rozpływały jak omdlałe z rozkoszy w lazurach coraz silniejszej nabierających barwy. Na dole, na lasach, w nizinach, spał jeszcze poranek i było szaro a mroczno. W półcieniach tylko podnosiły się lasy sine, wyciągały łąki strojne wierzbami, strzelały gdzieniegdzie sterczące wysoko odwiecznych drzew wierzchołki z liści ogołocone. W górze stawało się coraz jaśniej.
Wtem zza obsłon wybiegł promień jak snop złoty, posypał światłością wierzchołki drzew, smugami jasnymi poprzerzynał łąki. Ziemia drgnęła od ognistego pocałunku. Jakby na ten promień czekało wszystko, wnet żywiej zadrgało, ozwało się głośniej na ziemi, co jeszcze drzemało ospałe przed chwilą.
Okolica była piękna, a na pół dzika jeszcze, choć czuć w niej już było człowieka i jego pracę. Opasywały ją lasy jak wały ciemne, lecz w głębie ich już się wdzierały polany od łąk zieleńsze, ręką ludzką uprawne, tu i ówdzie żółta drożyna biegła obok rzeki, przeskakiwała ją mostem z kłód grubych skleconym i sunęła, wijąc się, ku puszczom. Z pośrodka gęstych drzew po słupach dymów domyślać się było można osad ludzkich. Stada pasły się na wygonach, na wzgórzach gdzieniegdzie widniały dachy słomiane i chaty szare.
W pośrodku doliny małymi otoczonej wzgórzami, jeszcze gąszczem porosłymi, u brzegu rzeczki, na pagórku niezbyt podniosłym, ale wałami i ostrokołami obwiedzionym, widać było stary grodek, dość rozległy. Z dala, zza okopów zielonych, podnosiła się tylko okrągła, przysadzista wieżyca z polnych kamieni, panująca nad okolicą. Gmachów, co się z nią zrastały, za drzewy i wałami prawie widać nie było. Wyszczerbiony wierzch jej nie miał dachu, sterczało tylko nad nią coś, jak belki powiązane z sobą, nie okryte niczym.
Gródek ten zwał się Ściborzyce, a obszerne dokoła włości należały do niego, i mało było żupanów w sandomirskiej ziemi nad Ścibora ze Ściborzyc, starego, już stuletniego może wojaka, co swe ostatnie walki z Krzywoustym odbywszy, złamany i posieczony przyszedł tu wieku swego dożywać, śmierci doczekiwać. Zgrzybiały rycerz nie ruszył się już z gniazda, a nie było go komu wyręczać, bo nie miał, ino jedną córkę, żadnego syna, wszystko mu pomarło w pieluchach. Dziecięcia jedynego, choć je dawno czas było dać komuś. Ścibor z domu nie puszczał, a do domu też nie wpuścił, kto by mu, usynowiony, gospodarzył.
Kto temu był winien? Czy piękna Jagna Ściborzanka, czy stary ojciec? Mówiono różnie, nikt pono całej prawdy nie wiedział, a kto ją znał, ten milczał. Ludzie obcy patrzyli na tę dziewkę wielkimi, ciekawymi oczyma. Było co bo patrzeć i wypatrzeć oczy – nikt jej nie rozumiał. Długo się na nią oglądając, potrząsali głowami, ruszali ramiony, nie mówili już nic.
1 oto tego poranku, kto by był widział Jagnę, jak spod strzechy się zawczasu wyrwawszy, nim słonko weszło, wybiegła na wał gródka; stojąc na nim poglądała smutnie po okolicy, zdumiałby się pięknej dziewce, nie rozumiejąc, co ją zbudziło i co ją pędziło. Stała tak już dobrą chwilę na najwyższym cyplu wałów, wyszedłszy z pośrodka rosnących wewnątrz, u stóp jej, lip świeżo rozpękniętych, stała patrząc w dal zadumana, piękna, posępna, nieodgadnięta.
Co ona tam widziała i na co patrzała, dlaczego się zerwała tak rano, nikt z domowników nawet nie rozumiał. Ale ci byli nawykli do dziwactw pięknej dziewczyny, której ojciec na wszystko pozwalał, co chciała. Ona tu sobie, jemu i wszystkim była panią. Czyniła, co się jej zamarzyło, mówiono, nie zawsze to, co by młodemu przystało dziewczęciu, ale Ścibor, syna nie mając, dozwalał jej być taką, jak chciała. Chowało się po śmierci matki dziko, samowolnie, pieszczono, a że w żyłach jej jakaś bujna krew płynęła, trzepiotała się jako ptak, co nie zna, ino to, co mu słońce, wiatr, pogoda i burza do główki napędzą.
Stała Jagna Ściborzanka na wysokim okopie sama jedna, dziwnie na ranek przystrojona, a taka piękna, jakby z gałęzi starych lip wyrosła dziwożona. Dziewczę było wzrostu słusznego, rozkwitłe bujno, krew z mlekiem, twarz miała tylko opaloną nieco, oko czarne i śmiałe, brwi ruchome i łatwo biegające, w pośrodku których groźny marszczek czasem czoło przerzynał. Nosek mały rozdymał się różowymi jak u konia chrapkami, usta drobne dumnie ku górze były wzdęte, miały wyraz nadąsania i dobroci razem, a jak wiśnie różowe wyzywać się zdawały pocałunków. Cała była tak kształtna, a tak silna, że mimo swej piękności niewieściej podobniejszą była z podstawy i ruchu do młodzianka raczej niż do pańskiego dziewczęcia.
Tego poranku miała na sobie białe gzło, szyte wzorzysto na ramionach i piersi, i przyodziewek sukienny krótki a spódniczkę kraśną, szkarłatną, złotem obramowaną, na nogach buciki ze spiczastymi nosami, pas szeroko obmotany aż pod pierś do góry podniesioną, kształtną i jak z kamienia wykutą. Ręce, które spod rękawów występowały, ogorzałe jak twarz, formy miały piękne, rozmiary drobne, a czuć w nich było jednak siłę; nóżka wystająca spod spódniczki wyglądała niemal kopytkowato, tak była małą i garbatą. Kilka sznurów korali z bursztynów i szklanych pereł ciasno jak pancerzem białą jej szyję obejmowały. Na głowie zamiast dziewiczego wianka, który dla dziewuch był w obyczaju, miała czapeczkę czerwoną, małą, zielonymi liśćmi dokoła obwiedzioną.
Ślicznie jej było w tym stroju, choć twarzyczkę miała zasępioną, a rozglądając się po okolicy, nie rozjaśniła jej uśmiechem. W oczach, jakby łzą rozpłyniętą zwilżonych, smutek i niepokój znać było, do ust przylgnął ból jakiś stary, z którym się już zżyła. Stała, patrzała, oddychała, jakby jej tam pod dachem powietrza było zabrakło, a tu go szukać musiała i chwytała spragniona.
Gdy tak patrzała zadumana, poza nią budziło się wszystko na gródku: piały na wyprzódki kury, gdakały kokoszę, gruchały gołębie, rżały konie, bydło ryczało, beczały owieczki i czeladka ruszała się gwarno, a szmery i głosy przemykały po podwórcach, choć jeszcze wczesną dnia dobą stłumione.
Stary Ścibor spał, więc podle dworu cicho stąpano, nie rozpuszczano głosu; bliżej wałów, kędy o dziewce pańskiej już rozbudzonej, wiedziano, śmielej pomrukiwali ludzie.
Daremna to rzecz, choćby silną panią była niewiasta, nigdy jej takiego posłuchu i poszanowania nie oddadzą ludzie, co najsłabszemu mężczyźnie. Jagny też nie bardzo się czeladź obawiała, choć chwilami straszną być umiała i gniewy miewała męskie. Wiedziano o tym, że gniew jej przychodził jak piorun, przechodził jak burza. Kochali ją ludzie więcej, niż się lękali, a litowali się bardziej, niż miłowali. Gdy ranku tego wybiegła nagle o brzasku na wały, dziewczęta i parobcy popatrzeli na nią, spojrzeli na siebie, głowami potrzęśli, nie mówiąc nic. Stare baby po cichu zwały ją „nawiedzoną”. Nikt jej dobrze nie rozumiał, dlatego znachorki myślały, że chyba kto czar w kolebce rzucił na nią, i wiele z nich utrzymywało, że trzeba było „odczynić urok”, aby dziewka do rozumu przyszła.
Nie bez przyczyny mówiły to staruchy, bo była jakby szaloną i nawiedzoną. A za drugi czar przyznać jej było można, że ojca wojaka starego, który się nigdy niczego i nikogo nie uląkł, tak ona dziewucha sprawowała, iż dawał jej czynić, co sama chciała. Miała już Jagna, jak liczyła ta, co ją karmiła, dobrych lat dwa dziesiątki, panią była znacznych włości, starało się o nią ludzi możnych nie wiedzieć ilu, a na wszystkich głową trzęsła i ramionami ruszała wzgardliwie: nie chciała nikogo. To by jeszcze nie było nic, bo nawykła do samowoli, a włożywszy namitkę i postrzygłszy kosy, już by pana wybrawszy go sobie, słuchać musiała, więc pod niewolę spieszyć się nie miała czego, ale żyła dziewczyna po niewieściemu.
Prząść len i szyć w krosnach, i inne roboty niewieście umiała Jagna począć tak zręcznie, jak mało która. Gdy się do tego wzięła, prędzej jeszcze i piękniej niż inna potrafiła, ano serca do tego nie miała. Zrobiwszy co, rzucała w kąt, na chwilę i to ją zabawiało, popatrzała potem, usta się jej pogardliwie do góry podnosiły i więcej już ani spojrzała. Za to męskie zabawy, które dziewkom nie przystały, zdawała się woleć nad inne.
Siąść na konia, choćby dzikiego, hasać na nim pół dnia, wrócić zmęczonej, często podrapanej – niczym dla niej było. Na takie wyprawy ze psy, z sokołem przebierała się po męsku dziwacznie i aż się jej oczy śmiały, gdy z zamku w świat się puszczała. I to by jeszcze nie było nic, bo wiele naówczas niewiast miało męskie upodoby; najgorzej ze wszystkiego, że czasem Jagna, wyrwawszy z domu, porzucała czeladź, obłąkała swoich ludzi jakby umyślnie, przepadała bez wieści na dni kilka, a zjawiała się potem z powrotem, jakby się jej nic nie stało. Gdy jej potem wymówki czynili, ramionami ruszała i śmiała się, pogardliwie odrzucając: „Nic mi nie będzie!”
Stare ojczysko już się z tym było oswoiło. Córka ta toć było jedno oko w jego głowie, cały świat, słonko i życie! W początkach Ścibor z rozpaczy głową tłukł o ścianę, ludzi rozsyłał, nagrody obiecywał, narzekał, włosy sobie rwał; ano, jak się to człowiek i z najgorszym oswaja, potem już to znikanie dziecka tak go nie przerażało. Mruczał stary: „Już ona wie, co czyni, niech tam sobie! Tyle jej, co poszaleje!”
A gdy powracała, to ją cisnął do piersi i płakał póki mu się nie rozśmiała białymi ząbkami, nie pocałowała w czoło i nie poszeptała coś do ucha.
Ścibor był już prawie zdziecinniał. Za Krzywousta, gdy się nieustannie z Pomorzany ścierano, kędyś pod Santokiem pono, Ścibor w głowę został ranny przez dzikiego człeka i legł na pobojowisku jak bez ducha; a nie ocucił się, aż gdy swoi, grzebać trupy przyszedłszy, już go do kurhana wlekli, by po – chować. Gdy go rzucono o ziemię, zmysły jakoś odzyskał, długo potem chorzał, powróciło życie, ale sił już nie było. Odwieźli go do Ściborzyc, tam czeladź i córeczka a baby lekarki na chorego chuchały, że mu się i rany pogoiły, i pamięć wróciła. Tylko na wojnę już iść nie było sposobu. O kijach dwu się włóczył i grzbiet miał przełamany. Dziewczę właśnie dorastało, miał ze szczebioczącej ptaszyny pociechę, a choć i dawniej Jagnę miłował bardzo, teraz gdy na nią jedne zszedł i z niczego więcej nie miał rozrywki, cały się dziecku oddał.
Za króla Krzywousta w zachowaniu był wielkim, a liczył się ze Skarbimierzem, Żelisławem i innymi do najlepszych wojaków, potem, gdy tak złamany został a do barłogu przykuty, odwiedzał go sam król i dzieci posyłał. Jeździł do Ściborzyc starszy królewicz Władysław, przybywali na łowy i zabawiali się po dni kilka Bolko, Mieszko. Nawet najmłodsi dwaj, po śmierci króla, pamiętni ojcowskiego kochania, przez matkę tu byli posyłani; Henryk i Kaźmierz, najmłodsi królewice, nieraz tu z ochmistrzem po kilkanaście dni na łowach przesiadywali. Henryk i Kaźmierz z małą naówczas Jagną bawili się, po wałach i okopach ścigając, śmiejąc się, hucząc a pokrzykując w najlepsze. Dzieweczka naówczas po męsku się nauczyła dla nich przebierać i męskich nabrała obyczajów.
Później za Władysława, gdy cięższe nastały czasy, a królewicze wiele mieli do przecierpienia, bo nimi, młodszymi zwłaszcza, tu i owdzie rzucano, już ich w Ściborzycach nie było, Przejazdem tylko Kaźmierz tu czasem zaglądał.
Gdy dziewczę dorosło, że to było piękne jak kwiatek, bogate jak księżniczka i u ojca jedyne, na odgłos o nim sypały się swaty starym obyczajem. Nie pytano Jagny, kogo by ona chciała, a słano do ojca z ofiarami. Ten syna stręczył, ów bratanka, inny brata, inny krewniaka – wszystko z wielkich rodów.
Zrazu Ścibor myślał może wydać Jagnę, takiego sobie tylko szukając w przyjmy, aby synem był, nie tylko zięciem. Wiadomo, iż zięciowie po wsze czasy złą sławę mieli, nie przysięgając. Niektórzy się kusili gwałtem ją porwać, ale dwu to na złe wyszło, bo jednego z łuku postrzeliła, drugiego ludzie jej brzydko stłukli. Inni się już nie posuwali, odstręczeni tą nauką.
Niektórzy przyjeżdżali z podarkami, nawiedzając starca, a dziewce starając przypodobać. Więc, gdy się z zalotami oswoiła, odprawiała je różnie: szydersko, czasem pogardliwie, niekiedy litośnie i bez gniewu, a z grochowinami. Żaden jej do smaku nie był. Choć drudzy się układali: „Ino mnie weź!”, położywszy sierść gładko, ona zawsze się w nich jeżów i kolców domyślała. Ci, co poszli precz odprawieni, z gniewu potem wymyślali na nią, że „nawiedzoną” była; drudzy, że coś miała w myśli i sercu tak podłego, że się do tego przyznać nie śmiała. Łatwo ją było o wszystko posądzić, bo nie dbając o nic, znikała często, nie wiedziano, gdzie się podziewała. Prawili ludzie, co chcieli. Dziewucha była jak koń dziki, co uzdy nie uczuł nigdy, ale gdy się komu uśmiechnęła, każdy by był za nią życie dał.
Dobrze już słońce podeszło na niebie, gwar w podwórzach rosnął. Jagna, co się była w okolicy na lasy zapatrzyła, zbudziła się dopiero, obejrzała dokoła, posłyszała, że się życie brało na dworcu i powoli zeszła z wałów. Wprost z łąk ciągnęła do ojca.
Stary się budził nierychło, często dobrze po wschodzie, bo po nocach sen go nie brał, późno zasypiał, musiał potem na dzień zachwycić. Naówczas, gdy na wyrostka, który legiwał u progu, w dłonie klasnął, bo głos miał mały i krzyczeć nie mógł, szedł Szurka zaraz okienniczkę w głowach pańskich odsunąć, aby do izby światło weszło i powietrze. Potem, zimą czy latem, ogień mu rozpalano, bo bez niego żyć nie mógł. Dawali mu wodę do umycia i ręczniki, a tuż i polewkę z mięsem niosła albo stara mamka Jagny, Wierucha, albo i ona sama, jeśli była w domu i pogotowiu.
Miał stary psy ulubione, które wówczas wpadały do niego, bo nocą za drzwiami z Szurką legały. Czasem potem włodarz przychodził, czasem się gość zjawił i – ot tyle. Dzień się poczynał, który potem wlókł się różnie, najczęściej długo a nudno, jeżeli Jagny nie było, a pora nie dozwalała starego wynieść pod lipy, na przyzbę albo gdzie mu się zamarzyło.
Jagna ku dworowi podchodziła, gdy już Wierucha miskę staremu niosła; skinęła na nią milcząc, aby ją oddała, i sama niosąc, do izby weszła ojcowskiej.
Stary właśnie pacierze mówił, bo człek był pobożny jak wszyscy rycerze Krzywousta, pana, który bez modlitwy nie wojował, a Bogu więcej służył niż światu. Towarzysze jego moc modlitw i pieśni na pamięć się w obozach ponauczali, bo je tam co dzień wieczór i, rano czytano, odmawiano, śpiewano. Zobaczywszy córkę, Ścibor prędko dokończył służbę bożą, przeżegnał się, usta mu się do niej uśmiechnęły, ręce drżące wyciągnął i zaszeptał tylko:
– Moja ty, moja!
Ona też uśmiechnęła mu się, ale tak smutnie, że już wiedział, iż dzień będzie niewesoły. Postawiła misę na ławie, uklękła przy starym, a gdy on głowę jej obejmował całując, ona po rękach go całowała. Nie rzekli do siebie nic. Wstała potem i misę mu z ręcznikiem postawiła na kolanach, aby pożywał wygodnie.
On patrzał tylko na nią i jeść mu się już nie chciało. Starzec był, choć wychudły, pożółkły, choć porąbany i posieczony, a bliznami czerwonymi jak pręgami poprzepasywany, pięknego oblicza. Skóra na nim przyległa do kości, a sucha twarz rysy miała pańskie i jasne. Orli nos nad nią panował, kształtny, ruchomy w nozdrzach jak u córki, oczy nad rum, choć zbladło, jeszcze bystro patrzały. Pierś miał wpadła, ale szeroką, ramiona wychudłe sterczały pokazując, jakim był niegdyś, póki nie wysechł na szczapę. Siedząc w tym mroku, choć zżółkł, wybielał też razem, włosów reszta srebrna śniegiem odbijała od lica. Gdy sam pozostał, twarz tę całą obejmowała zaduma i smutek, występowały fałdy na czole i przy ustach. Gdy córkę miał u boku, miłość wielka go rozpromieniała i był nią jakby ubłogosławiony.
Wojak stary a zuchwały niegdyś, teraz nad wszystko pokój cenił i nie mogąc walczyć, rad go był okupić, choć drogo. Pragnął go może więcej dla córki jak dla siebie.
– Ptaszę ty moje – odezwał się cicho – cóżeś to tak rano z gniazda się ruszyła?
Jagna potrzęsła główką, nie odpowiedziała nic.
– A dzień tam jaki? – zapytał Ścibor. – Widzę z okna, że już słonko dokazuje. Ho ho! Wiadoma to rzecz, kiedy zawczasu jasno wnijdzie, na potem pewna burza lub słota.
– Ranek był długo pochmurny – odparła Jagna – na pogodę ptactwo śpiewa.
– A ty jak? – zapytał stary.
– Ja? Albo mi się pogoda na co zdała? – szepnęło dziewczę. – Mnie z tym jedno: pogoda czy słota. Czasem, gdy pioruny biją, to mi rzeźwiej i raźniej.
Starzec jeść zaczynał, rękę podniósł, głową potrząsnął. Psy siedzące nie opodal przypomniały mu się skomląc i pomrukując.
– Burza – począł zamyślony, jakby sam do siebie, Ścibor – pod dachem to nic. Bóg broni od niej i krzyż święty. Na łowach w lesie to tam mniejsza; a nie daj Boże z nią na pobojowisku się spotkać. Pomnę to, gdyśmy raz na Ruś ciągnęli z panem naszym i wśród zaciętego boju Pan Bóg też swe strzały sypać na nas zaczął, padł grad jak jaja gołębie i pioruny leciały jak słupy ogniste. Stało się wówczas, żeśmy wszyscy o bitwie zapomnieli, a Ruś, korzystając z tego, uszła nam, aniśmy się spostrzegli. Naówczas tuż obok mnie Niemirę piorun zwalił z koniem, że się na nim odzież zapaliła. Ten już nie wstał, a mnie ogłuszyło tylko na czas długi. Nie wywoływać ognia bożego!
– Jam to na wojnie nie bywała – smutnie się uśmiechając odpowiedziało dziewczę – a w lesie, gdy na łowach burza napadła, pięknie z nią było Tylko patrzeć, a dziwować się! Co palnie piorun w sosnę, to się pali i gore jako jedno łuczywo! Co uderzy w dąb, to rozpłata korę aż do ziemi; co się zsunie po jodle, to we złocie stanie cała. Raz mi koń ze strachu na kolana padł, żem go ledwie podźwignęła. Dopieroż gdy spalone drzewa z trzaskiem i hukiem walić się zaczną, a iskrami sypać dokoła jak deszczem ognistym!
Mówiła tak, a stary z łyżką stygnącą, którą do ust niósł, a donieść zapomniał, słuchał zapatrzony w nią, jeśli nie mowy, to głosu.
– Eh, ty – rzekł w końcu – ty Jagno szalona jakaś, tyś się nie do podwiki, a na rycerstwo rodziła, w tobie mój duch gra, taki, jaki we mnie dawniej bywał! Gdybyś mogła wojakiem być, nie byłoby nad cię dzielniejszego. Prawda, że na niewiastę zuchwałości tej do zbytku.
– Bóg mi taką dał być – odparło dziewczę spokojnie – radzić trudno, strzymywać się nie umiem.
– Ty byś inną też być nie chciała! – zaśmiał się stary.
I począł zajadać chciwie, jak to czasem starzy umieją, którym, że pokarm siły nie daje, tym więcej zdają się go pragnąć. Jagna patrzała, wedle zwyczaju swojego ręce założywszy na piersiach. Miała bowiem i ten dziewczynie nie przystojny nałóg, że gdy się zadumywała, gdy na czole jej chmurnym pręga występowała między brwiami dwiema, ręce się jej same pod piersią składały i wiązały u pasa. Ze starca potem wzrok pokierowała na okno otwarte, przez które nic widać nie było krom kawałka światłości dziennej. Na krawędzi okna dwa psy stróże, których do izby nie puszczano, pokładały mordy kosmate, jadło czując i ku panu poglądając.
– Wiesz – rzekł stary, kość biorąc w ręce, bo cmoktać je i wysysać lubił – wiesz ty, Jagno, kto mi się dzisiaj śnił w nocy? Hę? Śnił mi się ktoś, a to pewna, że ja stary miewam sny takie, iż roi się zawsze wyśni, kto się do mnie zbliża. Ot, jakoś dusza czuje, co do niej idzie.
– Ale kogożeście to wyśnili? – zapytała Jagna obojętnie. Ścibor popatrzał na nią smutnymi oczyma.
– Kogo? kogo? – powtórzył. – Albo to tobie co po kim? Albo to ci milszy jeden niż drugi? Żebym wiedział, kto ci upodobany, Boże odpuść, czarami bym go tu gotów ściągnąć.
Rozśmiała się Jagna pół ustami, ale brwi zostały zmarszczone.
– A co mi tam po nich? – poczęła, ręce zaciskając mocniej jeszcze.– Po co oni tu jeżdżą, ten i ów? Ten, kogo bym ja mieć chciała, i czary go tu nie ściągną!
Jagnie oczy zabłysły żywo.
– A kogóż byś ty mieć chciała? – zapytał podchwytując. – Kogo?
Złapane za słowo, dziewczę usta podniosło, głową potrząsnęło.
– E, nikogo, nikogo! – odparła półgłosem. Stary westchnął.
– Któż to ci się śnił, mój ojcze? – dodała zaraz.
– A co ci potem, choćbyś się dowiedziała – rzekł Ścibor. – Tyle wiem, że – pomnisz go? nie? – Stach z Konar pewno przyjedzie! Dawno, dawnom go nie widział. Po co on tu miałby przybyć, nie wiem, a choćbym się i domyślał, mówić nie mam potrzeby.
Znowu spojrzał na córkę, której rumieniec żywy na twarz wypłynął, gdy imię Stacha posłyszała.
– Stach z Konar! – zawołała nagle, zżymnąwszy się cała. – Stach z Konar! Wiem! Nie cierpię gol
– Toć mi nie tajno! – odparł stary.
– Stach z Konar! – ciągnęła dalej Jagna. – A toć nie ma człowieka w świecie, który by mi nienawistniejszym był nad niego.
Zamilkł Ścibor.
– Stach z Konar! – powtórzyła raz jeszcze. – Zbój ten niepoczciwy!
– E e! – przerwał stary – Za cóż go to zbójem i nicponiem zwiesz, za co?
– Alboż nie wiecie?! – z oburzeniem odparła Jagna.
– Jużci się dorozumiewam – mówił ojciec. – Jeszcze ci pewno w pamięci owa przygoda, którą z księciem Kaźmierzem miał za młodu. A toć sam książę dawno o tym zapomniał i przebaczył mu wspaniałomyślnie, a biedaczysko za winę odpokutowało sowicie.
– Odpokutował! – wtrąciła, gniewnie miotając się, dziewczyna. – Głowę, głowę za to powinien był dać. Im lepszym i wspaniałomyślniejszym dla niego pan się okazał, tym on winniejszy! Sądzili go wówczas na rozszarpanie końmi i ja bym go była na kawały rozerwać dała, bo żyć niewart! Stary wzdrygnął się, posłyszawszy mowę córki.
– Jagno! – zawołał. – Jagno, tyś niesprawiedliwa! Boże ci odpuść! Posłuchaj mnie starego. Ja też panów naszych kocham, a księcia Kaźmierza i Henryka nieboszczyka miłowałem więcej nad wszystkich. Aleś ty spełna tej sprawy nieświadoma, a katem byś zaraz mu być chciała.
– I byłabym była – odezwała się Jagna porywczo, podnosząc złożone pięści do góry – i łeb by dał!
– Więc posłuchaj no, ty zła moja Jagno jakaś – odezwał się, zwracając ku niej, stary. – Znać, żeś dobrze nie znała sprawy, a ludzie pletli nie do rzeczy.
– O, wiem ci ja dobrze, jak było! – odparło dziewczę.
– A ja lepiej wiem niż ty – rzekł stary uparcie. – Gdy raz się o tym zgadało, musisz posłuchać.
Potrząsła głową Jagna i zapatrzyła się w okno, ale obojętność jej ojcu ust nie zamknęła.
– Ot, jak było! – mówił Ścibor. – Ot i że Kaźmierz bardzo młodym naówczas był, Stach też, bo są równolatki, należał do jego dwora, jako rówieśnicy bawili się zwykle razem.
– A tak – wtrąciła dziewczyna – zabawiali się! Książę go przez łaskę do osoby swej przypuścił, a ón jak pies, któremu drzwi do izby otworzą, wnet chciał po niej plądrować i paskudzić.
Stary, ścierpiawszy przerwanie, mówił dalej:
– Ot, jak było. Młodzi, zwyczajnie młodzi, czymże się zabawiać mieli? Pili oba. Pił książę Kaźmierz i dolewał Stachowi, aż się obu we łbach zakręciło. Więc kośćmi rzucać zaczęli. A po co było królewskiemu synowi z lada dworzaninem i z służbą tak się poufalić, dać mu z sobą siadać na równi i po pijanemu kosterzyć?
Oczy Jagny paliły się z gniewu, słuchając, ale ojciec, ożywiwszy się, mówić i wygadać się potrzebował.
– Stawił królewicz, stawił i Staszek, co miał: kości na przemiany to jednemu, to drugiemu szczęście dawały. Wtem Stachowi poczęło iść licho a licho. Co rzucił kości, przegrywał. Pijany rozumu nie ma, stawił więc wszystko aż do pasa, łańcucha, pierścieni, a w ostatku, zgrawszy się, ojcowiznę któremuś z rycerzy, co świadkami byli, założył za sumę wielką, aby grać dalej. Znać mu dobrze w głowie szumiało, bo zgrawszy się, co miał srebra, na kupę zsunął, ważąc wszystkie na kość jedną.
Na księcia Każmierza kolej rzucać wypadała, cisnął tedy i tyle ok wyrzucił, ile ich na kościach było. Wygrywał więc mu ostatnią koszulę. Z rozpaczy Stach, ojcowiznę i cześć tracąc, podniósłszy się, nieprzytomny policzek dał księciu.
Jagna krzyknęła z oburzenia.
– A nie powinienże był wisieć tej godziny?! – wyrwało się jej z ust.
– Na krzyk przytomnych – mówił dalej Ścibor – nie czekał też Stach wyroku ni sądu, od stołu skoczywszy, dopadł konia i uchodził. Puścili się za nim wnet w pogoń drudzy i związanego przyprowadzili do sądu. Krzyczał, kto żył, wołali wszyscy, aby go końmi szarpano, głowę mu odcięto, rękę odrąbano i palono. Tu dopiero królewicz się okazał, jakim był i jest.
– Okazał się prawie świętym i wielkim! – zawołała Jagna z zapałem.
– Tak – potwierdził ojciec – bo sam wystąpił spokojny, otrzeźwiony, upokorzony, w obronie winowajcy. „Nie on winien – rzekł – ale ja. Mnie kara zasłużona spotkała, żem się w grę niepoczciwą wdał z nieprzytomnym. Łacniej jemu przebaczyć, który z rozpaczy, że wszystko postradał, zmysły też utracił, niżeli mnie, com krwi swej, powagi i dostojeństwa nie szanował.”
A tak owego Stacha wolno puszczono, królewicz mu wygraną nazad wrócić przykazał, jedno to z sądu zatrzymawszy, aby mu się Stach więcej na oczy nie śmiał okazywać.
– Jakże więc – podchwyciła dziewczyna – i powiecie, że obraza takiego męża, który z nadludzką pokorą winą darował, siebie obwinił, nie jest najokropniejszą zbrodnią? Cóż, gdy się kto na świętość w ołtarzu targnie, albo mu rąk nie obcinają, na stosie go nie palą?
– Ależ słuchaj, dziecko ty gniewne, kotko ty moja drapieżna – rzekł starzec spokojnie. – Stach się stał przez to na całe swe życie nieszczęśliwym, bo tego pana jak kochał wprzód, tak umiłował od tej godziny stokroć więcej i za niego by był gotów krew przelać, tęskni do niego, u nóg jego pokutę rad by sprawiać, a wygnanym jest na wieki sprzed oczów tego, którego kocha.
– O tego mało, mało! – odezwała się Jagna.
– Nie ma książę Kaźmierz, ja to wiem – ciągnął Ścibor – nie ma sługi, przyjaciela, niewolnika wierniejszego nad niego. O tym do dziś dnia albo nikt, lub mało kto wie, że Stach potajemnie ciągle nad Kaźmierzem czuwa, jak pies stoi na straży, obrania go, a ani mu się pokazać na oczy, ani mu o tym dać wiadomości nie może. Taki los tego człowieka!
– Dobrze mu tak! Choćby całe i najdłuższe życie miał się męczyć i przepadać – podchwyciła niezmiękczona Jagna. – O, dobrze mu tak! Litości niewart! Zbrodzień jest! Mała to kara dla zbója!
– Zawinił ci, prawda – westchnął Ścibor – ależ Kaźmierza przez to wywyższył, przez niego wiedzą dziś ludzie, jakie ten pan ma serce, i pokochali, i poszanowali nad wszystkich pono jego braci.
– Bo godzien jest tego – przerwała Jagna – bo nie tylko między jego bracią, ale na całym świecie drugiego takiego nie ma, jak on!
Domawiała tych słów, gdy chłopak wszedł do izby i u wrót się trąbka ozwała.
– Oto i mój sen! – zawołał Ścibor.
Jagna zerwała się szybko, spojrzała na ojca i zbiegła co prędzej, drzwi zatrzaskując za sobą, kryjąc się do izby swojej. Chłopak Stacha z Konar oznajmił po cichu.V
Z dawien dawna tak bywało, że gdzie się ziemian kupa zebrała, nigdy na wesołej myśli nie zbywało. „Sprawa sprawy nie tamuje”, mawiano, naradziwszy się o rzeczach poważnych, choć rzadko się na nie kilku zgodziło, miód, wino, ba i piwsko proste wszystkich potem serca i umysły jednało. Dopiero przy kubkach zgoda wyśmienita rosła, a choć z niej czasem znów znienacka zwada wybuchła, byle trochę krwi sobie upuszczono, wracano w przyjaźni do dzbana. Bez dzbana nie obeszła się ani rada, ani zwada. Dobrze to było czy źle, dosyć że serca rozgrzewać musiano, po miodzie w oczach się stawało jaśniej, w piersi swobodniej. Obyczaj to niedzisiejszy, a wiekowy.
I tu też we dworku pana Leszczyca, który na swój czas obszerny był, a czy pan doma, czy nie, za gospodę ziemianom służył zawsze, i jechał doń, kto zamarzył, myśl panowała nader wesoła, zwłaszcza że już nocy zostawało niewiele, na dzień się brało, mieli więc czas ludzie nagadać się, pobratać, wyściskać, wykłócić i pogodzić.
Dnia tego pełno było jak nigdy; zdawało się, że od gąszczy tej ściany się rozsadzą, ludzie ledwie się poruszali. Ław nie stało do siedzenia, niektórzy już legli na ziemi, inni się, spoczywając mieniali, niektórzy, na zimny piec wlazłszy i nogi pospuszczawszy, bili nimi, aż glina z niego leciała. Siedzieli i na progu, i na beczułkach pustych, i na kolanach jedni u drugich.
Mówili, prawda, wszyscy razem, ale to nic nie wadziło, bo mało kto czego słuchał. Każdy mówić chciał i tego mu było dosyć, gdy się wygadał. Rozmawiali więc niektórzy podochoceni i w ten sposób, że jeden i drugi razem prawił, każdy co innego, a śmieli się oba, bo im jakoś na sercach lekko było. W istocie zaś śmiać się tak bardzo nie było czego, gdyż nie lada o czym mowy były w początku i nie na lada co się wskutek narad zbierało.
Gdyby Kietlicz mógł był posłuchać, o czym tu gwarzono, włosy by mu na głowie powstały, tak pana jego i sługi nie szanowano. A nie lada ludzie zbierali się tu we dworku Leszczyca, choć po nich powszechniego dnia nie widać było tak dalece ani zamożności, ani mocy. Byli to sami władycy, ziemianie, starych tutejszych rodów dzieci, ojczyce krakowscy, siwe głowy, jasne czoła podnoszące się dumnie do góry.
Nie znajdował się tylko między nimi wojewoda Szczepan, któregośmy na gościńcu spotkali, ale w jego miejscu starszy syn i młodszy brat gościli u Leszczyca. Obok nich Starżowie, Bogorie, Leliwy, Różyce, Ciołki, Gryfy, Kaniowy, Grzymały. Któż zresztą mniejszych i większych policzy?! Wszystko to byli potomkowie rodzin, z których książęta musieli brać swych wojewodów, palatynów, sędziów, marszałków, podkomorzych, panów radnych, komitów – rodzin, których dzieci zasiadali teraz coraz częściej przed cudzoziemcami na biskupich stolicach, tych, co naówczas kraj przedstawiali i myśleli zań, a prawie sami nim byli.
To, co niżej stało u pługa, na roli, nie mieszało się do niczego, a słuchać musiało starszyzny. Kmieć, by najbogatszy, choć się trochę sprzeczał i spierał, przecie woli swej nie miał, inne stany jeszcze skąpiej nią były obdzielone i służbę tylko znały. Choć który wolnym się zwał, w rzeczy nim był mało.
Książęta ze swym dworem, duchowieństwo, ziemianie a władyki, rycerstwo z nich złożone – stanowili kraj, reszta się nie liczyła, szła tylko jak na podściół, a miano nad nią tyle dze z chat, po gościńcach, po polach, powiązanych, zbiedzonych aż strach.
Ścibor odczepnego dawać kazał, co zażądają, aby się zbyć. Mało było wszystkiego. Ledwie, nahałasowawszy, wyszedł Kietlicz od chorego Ścibora, zamknięto drzwi, bo zaniemógł gorzej stary. Począł się do nich dobijać, a jam stanął wchodu bronić, więc i mnie ziemianina obcego wiąż i prowadź pod sąd na zamek.
– A psubrat! – zawołał któryś z tłumu. – Zapłaci mu się za to!
– Dostałem się i ja w jego łapy – kończył Stach – a com się po drodze napatrzył, włosy na głowie stawały. Byle za co ludzi chwytali. Niedźwiedzia jeden ubił, co mu barcie i pola psuł, wnet go pod sąd chwycili; innych pobrano, że się wygadać nie umieli, co zacz byli.
– Toć to powszednie rzeczy! – dodał inny.
– Dostałem się tedy na Wawel, na zamek, a tu, ot sam nie wiem, jak się stało, pakując innych do ciup, o mnie zapomnieli. Staliśmy, stali czekając, aż mi sługa mój ręce rozwiązał, no i pojechaliśmy do wrót. Stać się uprzykrzyło. We wrotach kazaliśmy otwierać, otwarto, my w konie i ot zbiegłem tu do łaski waszej.
Poczęli się śmiać.
– Dobrześ uczynił
– Byle w pogoń nie puścili się! – zawołał któryś.
– To się na strych schowa albo do szopy – odparł Bogoria. – Kietlicz tu pomiędzy nas nie wlezie, nie byłby bezpieczny od kułaków! Ma on węch: tam, gdzie oberwać można, drugich posyła.
Mówili jeszcze, gdy w uliczce tętent posłyszano. Wszyscy zaczęli wołać:
– Ot, i pogoń macie!
Bogoria z Leszczycem zabrali Stacha do komory – zniknął. Inni oknami poczęli wyglądać poświstując.
Dnieć już poczynało, choć słabo, w uliczce postrzegli konno jadącego jednookiego Berezę, który z kilką pachołkami za sobą przybywał. Stanął przed dworkiem, ale postrzegłszy gromadę wielką ziemian, nie śmiał iść między nich, a w początku i pytać nie chciał. Oglądał się dokoła, potem obrócił się do czeladzi przy koniach stojącej.
– Nie jechał kto tędy?
Czeladź zmilczała, ale z okien podweseleni krzyczeć zaczęli:
– Ano, jechał na srokatym koniu mnich z dziewczyną! Czy tych szukacie?!
Drugi poddał:
– Jechał diabeł na krowie, nosem do ogona, trzymając się chwosta! Czy tego wam trzeba?!
– Jako żywo – prawił trzeci – jechał na świni Serb z Łużyc, poganiając pomiotłem, pytał o drogę do Budziszyna i Kietlic! Jedźcie za nim prosto, potem od se, potem ksobie i jak strzelił w wilczą jamę! Siady szkapa zostawiła po drodze, nosem dojdziecie!
Śmiano się do rozpuku z grubych tych żartów, Bereza jednym okiem błyskał, trzęsąc się z gniewu, i zębami zgrzytał. Drwiny z niego nie ustawały.
Ktoś inny począł zza okna:
– Ja to tylko wiem, kogo szukacie! Posłuchajcie mnie! Ja wam powiem. Jechał, tylko co go nie stało, palatyn Kietlicz dworno bardzo. Psiarzy miał z sobą dwudziestu, a na wozach świń, wieprzów i wszelkiej zdobyczy co niemiara. Ruszył wprost na Łużyce, jedźcie i wy za nim, to go napędzicie i słoniny dostaniecie.
Bereza już dłużej nie mógł wytrzymać, podniósł rękę z bizunem do góry, konia ściągnął i zęby zacisnąwszy, szybko popędził dalej. Pognano za nim śmiechami.
Choć to rozweseliło i tak już podochoconych, po odjeździe Berezy poważniejsza myśl wstąpiła we wszystkich. Młodzież się poczęła rozłazić na siano i po domach dla spoczynku, kupka starszych została sama w izbie, Stach z Bogorią przyłączyli się do nich.
Wtem Wawrek Leliwa, mąż poważny, pomyślawszy i rozglądnąwszy się iż płochej młodzieży a obcych nie było, począł mówić:
– Ot, czegośmy dożyli! Pęta nas ziemian czekają! Pęta! Nie ma się tu już co okłamywać. Mieszek chce tu sam jeden sobie panować bez nas, bez duchownych i ziemian. Nas czeka ciemnica albo kloc, a on sobie z Łużyc Kietliczów na wojewodów pościąga. Panowie ojczyce krakowskiej ziemi, trzeba około swej skóry radzić!