- W empik go
Stacja Treblinka - ebook
Stacja Treblinka - ebook
Richard Glazar, czeski Żyd, po przewiezieniu z getta w Theriesienstadt do Treblinki, przydzielony został jako robotnik do brygady, która zajmowała się sortowaniem rzeczy należących do mordowanych w komorach gazowych. Przeżycie w tym szczególnym miejscu miało tragiczny wymiar – Glazar był nie tylko świadkiem śmierci tysiąca ludzi, ale jego życie, podobnie jak życie wielu żydowskich więźniów pracujących w obozie, zależało od śmierci innych – Przywożona przez nich żywność i ubrania umożliwiały przetrwanie garstce „wybrańców”. Opowieść o trwaniu wśród tysięcy pędzonych na śmierć, ale też o buncie, powstaniu i ucieczce w sierpniu 1943, to wyjątkowe świadectwo żydowskiego losu.
„Widać budkę kolejową z napisem ‚Treblinka’. […] Rampa, za nią drewniany barak, na rampie ludzie w wysokich butach, ale ubrani po cywilnemu. Jeden ma w ręce jakąś dziwną długą pałkę, taki skórzany pejcz. To pewnie zwyczajni ludzie, nie żadni Żydzi, nie noszą żydowskiej gwiazdy. Między nimi mundury SS, znowu pejcze, tu i ówdzie karabiny maszynowe. To wszystko wygląda jak mała stacyjka na Dzikim Zachodzie, a zaraz za nią farma z wysokim żywopłotem.”
(Richard Glazar)
Spis treści
Od Wydawcy
Nad Wełtawą
Rampa
Szlauch
Obóz
Wybrani
Łuna
Totenlager
Nadzór
Kaci i grabarze
Transport
Tyfus
Grupa Laokoona
Interes
Przesłanie
Farsa
Maskowanie
2 sierpnia 1943
Przez Polskę
Nad Renem
Wyzwolenie
Zwycięzcy
Po latach
Posłowie
Ewa Czerwiakowska
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-24-7 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Seria „Żydzi polscy”, która powstała w pierwszej dekadzie XXI wieku, nie miała mówić jedynie o czasie Zagłady. Jednak tak się stało – siedem dotychczasowych pozycji złożyło się na porażający, wnikliwy obraz Holokaustu na ziemiach polskich; okresy „przed” i „po” pozostały dla serii zadaniem na przyszłość. Raczej dalszą, bowiem przedstawiony do tej pory kształt doświadczenia czasu wojny ciągle nie jest pełen. Tym bardziej gdy okazuje się – za sprawą publicznych dyskusji – że zrozumienie, co II wojna przyniosła Żydom na naszej ziemi, niezbędne jest nie tylko, by pojąć istotę stosunków polsko-żydowskich, ale też – samej Polski.
Stacja Treblinka to debiut książki w języku polskim. Ukazuje się ona w tej serii, chociaż Autor nie był polskim Żydem i swojej historii na polskim terytorium, a szczególnie na jego niemieckim fragmencie: SS-Sonderkommando Treblinka – w żaden sposób nie wybierał. Jego czeska identyfikacja, bo dopiero w dalszym planie – żydowska, z pewnością nie znosiłaby przypisania do polskości; i my tego nie sugerujemy. Nasza seria to nie tylko głos polskich Żydów, ale też spojrzenie na nich. Glazarowi przypadło złożyć świadectwo ze środka miejsca Zagłady, w którym mordowano głównie polskich Żydów. Los ustanowił go jednym z najważniejszych świadków – także dla Polski.
W przypadku tej książki tematykę serii można definiować szerzej, jako: „Żydzi a Polska, na terenie której stała się dokonana przez Niemców Zagłada”.
Świadectwo Richarda Glazara jest jednym z najwybitniejszych zapisów Holokaustu. Autor nie występuje jako ofiara, nie formułuje wprost wobec swych oprawców aktu oskarżenia – zdobywa się na rolę autoobserwatora, by pokazać barbarzyństwo, które dokonuje się na nim i na bliskich mu w obozie ludziach. Pokazuje siebie jako przedmiot doświadczenia. Jest świadkiem zdumiewającym: przeżywszy piekło (jako jeden z kilkudziesięciu wobec blisko miliona!), potrafi ująć je w słowach. Trzymając się faktów, tworzy literacki zapis.
Jaka jest różnica między takim doznaniem, jakiego doświadczali Żydzi dowożeni na „peron” Treblinki – a tym, co staje się udziałem współczesnych czytelników, których Autor prowadzi przez infernalne kręgi? Nie daje się tego porównać – skoro my po lekturze wracamy zwyczajnie do życia, a Autora nie ocaliły nawet własne słowa, które mogłyby świadczyć o wyzwoleniu się z koszmaru. Po ponad pół wieku od zrównania z ziemią Treblinki, ona popchnęła go do samobójstwa? W takim sensie literatura być może nie ocala.
Swoją opowieść Richard Glazar zostawił potomnym w dwóch oryginalnych wersjach – czeskiej i niemieckiej. Niniejsza edycja oparta jest na tej drugiej – przełożyła ją na polski i podała do druku Ewa Czerwiakowska; o spotkaniu z tekstem Autora, a także jego rodziną, pisze w Posłowiu. Tytuły całej książki i jej rozdziałów pochodzą od polskiej redakcji.
Treblinka, stacja docelowa dla setek tysięcy... Treblinka – jedna z kilku polskich nazw, pod którymi kryje się monstrualne piekło ludzkości. Stoimy przed jego wejściem, przez które wprowadza czeski Przewodnik.
Zbigniew GluzaNAD WEŁTAWĄ
Rozpoczyna się rok 1940. „Niearyjscy goście niepożądani.” Takie napisy umieszczali na praskich kawiarniach najwięksi gorliwcy, jeszcze zanim w okupowanej Czechosłowacji wprowadzony został urzędowy „zakaz wstępu Żydom” do wszystkich restauracji, barów i knajpek, teatrów i kin.
Mimo to chodzę od czasu do czasu do kina, choć nie tak często jak kiedyś. Oczywiście po kryjomu, w domu nie mogą o tym wiedzieć. Czasami w kinie idzie jeszcze coś, czego właściwie już nie powinni pokazywać i co na pewno niebawem zostanie zdjęte, a teraz można to obejrzeć ostatni raz. W kronice filmowej japońskie naloty lotnicze na chińskie miasta. Spadają i eksplodują bomby, walą się domy, dookoła ogień i dym, ryczą silniki, wyją syreny. Pośrodku placu klęczy Chinka. Wielokrotnie podrywa się w górę, podnosi wysoko ręce i rzuca się na ziemię, na półnagie, zbroczone krwią dziecko. Raz po raz wznosi swe oskarżenie. Każda Mater Dolorosa, każda Matka Bolesna z obrazu, z ołtarza – a w barokowej Pradze jest ich wiele – przypomina mi teraz tę młodą Chinkę.
Amerykański film „Shangri La – zaginiony horyzont” rozgrywa się w przepięknej dolinie w Himalajach. Pośrodku wiecznej wiosny i pokoju żyją tam ludzie różnego pochodzenia. Trochę grzesznicy, a trochę sybaryci mogą używać życia, bo w tamtejszym klimacie starzeją się dopiero po kilkuset latach. Wieczorem w łóżku przed zaśnięciem odpływam daleko stąd, do Shangri La.
Nie, nie do Shangri La, lecz do ustronnej osady wybieram się kilka dni później.¹ Z dala od Pragi, z dala od linii strzału – bo tak życzą sobie rodzice. Dopóki będzie można, mam tam pracować za wikt i dach nad głową.
To ostatnie słowa, jakie usłyszę z ich ust. Jesienią 1941 pójdą na transport.² Dzwonią po wcześniejszym zgłoszeniu. Do telefonu na poczcie w wiosce mam godzinę drogi przez las. Rodzice dzwonią z Pragi też z poczty, bo w domu nie mogą już mieć telefonu.
W ciągu dnia na kamienistym polu, wysoko ponad rwącym nurtem Wełtawy, towarzyszą mi dwie pociągowe szkapy, a wieczorem mam książki. Na dół do wioski wybieram się rzadko, na przykład – kiedy trzeba zawieźć do młyna obowiązkową dostawę zboża, i wtedy przypinam sobie żydowską gwiazdę. Ludziska tutaj nie tacy źli, ale gadają za wiele, zresztą może tak paplają, bo chcą usłyszeć, co się z kimś dzieje i kogo złapią bez gwiazdy. Już wiele razy ktoś wpadł, bo ludzie za dużo plotkowali. Milczenie jest złotem, mowa to Gestapo.
Tam na dole widuję kilku innych z żydowską gwiazdą. Dlaczego starsi zawsze mówią, że właściwie są z tego dumni i noszą gwiazdę z godnością? Kiedy z lejcami w ręce idę tak obok wozu z końmi, łapię się od czasu do czasu na tym, że zakrywam żółtą gwiazdę. Ukradkiem przyglądam się ludziom dookoła, szukam kogoś brzydkiego, z bliznami, zezowatego, kulawego albo z garbem – i zastanawiam się, z kim bym się zamienił, a z kim nie. To dobra zabawa.
To wszystko już kiedyś musiało się chyba wydarzyć, mówię sobie, kiedy wieczorem w moim pokoiku czytam o starej Korei, narodzie wielu małych poetów, okupowanym i gnębionym przez Japończyków:
„Zdeptane łany falujących zbóż,
z błotem zmieszana świeża rosa,
gwiazdy zbrukane ziemskim pyłem”.RAMPA
Do innego getta na Wschodzie” – widniało na nakazie transportu. Oznakowanie transportu „Bu”. I mój osobisty numer rejestracyjny „639”. Minęły zaledwie cztery tygodnie od deportacji do getta Theresienstadt w Protektoracie Czech i Moraw. Wtedy byłem numerem transportowym „Bg – 417”.
Na początku września 1942 złapali mnie w końcu w tej małej, ustronnej dziurze. I nawet nie dają zadomowić się w Theresienstadcie.
– Mam tam dowieźć tysiąc sztuk, tysiąc sztuk, nie mniej i nie więcej. I mówię wam, jak w czasie jazdy ktoś się wychyli, odstrzelę mu łeb!
Komendant, nasz nadzorca w jaskrawozielonym mundurze żandarmerii polowej, tak wrzeszczy, że musi go słyszeć wszystkich tysiąc ludzi spędzonych na peron w Theresienstadcie.
Pociąg często staje na dłużej, zwłaszcza nocą. Mija druga noc, a o świcie poznajemy po szyldach, że musimy być gdzieś w Polsce. Koło południa znowu się zatrzymujemy. Widać budkę kolejową z napisem „Treblinka”. Odłączają część pociągu. Na zakręcie widać, że przednie wagony skręcają na linię z jednym torem. Po obu stronach las. Pociąg jedzie całkiem wolno. Można rozpoznać pojedyncze sosny, brzozy, świerki.
Las jest coraz rzadszy, wszyscy ożywiają się i cisną do zamkniętych lub odrobinę zsuniętych w dół okien, ale nikt nie ma odwagi się wychylić. Wysoki zielony żywopłot, otwarta brama, przez którą spokojnie przesuwa się nasz wagon. Jest prawie czwarta po południu, 10 października 1942.
– Aussteigen, alles aussteigen, schneller! Wysiadać, wszyscy wysiadać, szybciej! Zostawić ciężki bagaż – doniosą!
Rampa, za nią drewniany barak, na rampie ludzie w wysokich butach, ale ubrani po cywilnemu. Jeden ma w ręce jakąś dziwną długą pałkę, taki skórzany pejcz. To pewnie zwyczajni ludzie, nie żadni Żydzi, nie noszą żydowskiej gwiazdy. Między nimi mundury SS, znowu pejcze, tu i ówdzie karabiny maszynowe. To wszystko wygląda jak mała stacyjka na Dzikim Zachodzie, a zaraz za nią farma z wysokim żywopłotem. Ładny, zielony żywopłot, to będzie duża farma z mnóstwem bydła – a na bydle to ja się znam. Ludzi z rampy kierują przez inną bramę na jakiś plac. Po obu stronach rzędy drewnianych baraków.
– Mężczyźni na prawo, kobiety z dziećmi na lewo! Odstawić bagaż – rozbierać się – rozbierać się do naga!
Niektórym – rozebranym albo na wpół rozebranym – każą przejść na bok. Mają się ubrać. Wyślą ich gdzieś dalej? Na lepsze, na gorsze?
– Dokumenty i zegarki trzymać w ręce!
Wysoki esesman stoi w środku i coś objaśnia, wymachując rękami. Nic nie słyszę z tej odległości. Co? Do dezynfekcji, a potem zaraz do pracy? Stoję rozebrany do naga na końcu szeregu. Przy tej pogodzie nie mam specjalnej ochoty na kąpiel. Esesman w furażerce pospiesznie przechodzi od prawej wzdłuż mojego szeregu. Już prawie mnie mija, zwalnia kroku, obrzuca mnie wzrokiem. Zatrzymuje się, spogląda przez ramię i odwraca się w moją stronę:
– Za mną, ty też – ubieraj się, szybko, ustaw się koło tamtych. Zdjąć gwiazdy żydowskie, żadnych zegarków, żadnych noży, no... Będziecie tu pracować, a kto się sprawdzi, może zostać brygadzistą albo kapo. Za mną, do roboty!
Z powrotem przez bramę z wplecionymi zielonymi gałązkami, za narożnikiem jeszcze jedna brama, teraz uchylona. Po drodze dostrzegam wielki plac, a na nim ogromne sterty, zwały rzeczy – i już jesteśmy we wnętrzu baraku. Zapach drewna, zgnilizny, z zewnątrz dobiega warkot jakiejś maszyny, to pewnie traktor. Wszędzie ludzie w cywilu. Biegają w tę i z powrotem, wynosząc na plecach jakieś tobołki.
– To wasz brygadzista.
Wysoki przystojny chłopak w cywilnym ubraniu z pejczem w dłoni i żółtą opaską z napisem „Vorarbeiter” wściekle wrzeszczy na ludzi. Nie rozumiem, co krzyczy, ale z jego zachowania i gestów domyślam się, że ludzie biegający w tę i z powrotem mają porządkować sterty pomieszanych części odzieży, piętrzących się w całym baraku, sortować je, związywać i wynosić.
– Słuchaj – próbuję po niemiecku – co tu się dzieje? Gdzie są inni, ci nadzy?
– Tojt, ale tojt.³ Może w tej chwili jeszcze nie, ale na pewno za kilka minut. To jest obóz śmierci, tu się zabija Żydów, a nas wyciągnięto, żebyśmy w tym pomagali.
Stara się mówić po niemiecku. Ale nie rozumiem wielu słów, reszty muszę się domyślać. Stoi nade mną na ogromnej stercie ubrań, z której inni w szalonym rozgardiaszu wyrywają jakieś części odzieży, szarpią, ciągną, dobiegają i odbiegają. Patrzę na niego, jak tam w górze wyciąga ręce, na nadgarstku kołysze mu się pejcz.
– A wy jesteście z Czech? I nie rozumiecie po żydowsku? – Achtung! Uwaga! – ruchem głowy wskazuje na drzwi, w których pojawia się zielono-czarny mundur SS.
Nabrzmiewają mu żyły na szyi, opalona gładka twarz czerwienieje, ręka zaczyna wymachiwać pejczem.
– Zbieraj się, pakuj ciuchy, rusz się, na Boga, rusz się, bo nie przeżyjesz tutaj do wieczora!
Szybko, szybko, coś robić – jak ten tu – i ten tam. Wyszarpuję ze stosu jakieś prześcieradło, rozpościeram, rzucam szmaty i części odzieży do środka i chcę związać tobołek...
– Więcej, więcej, wielki tobół, jak chcesz tu jeszcze wrócić!
Zarzucam tłumok na ramię i chcę wyjść na ten wielki plac. Ale ledwo jestem za drzwiami, z góry spada mi coś ciężkiego na plecy. Zarzuca mnie do przodu i z trudem utrzymuję równowagę. Wachman SS w czarnym mundurze, furażerce na głowie, bardzo młody i o bardzo zdrowym wyglądzie, przechadza się przed drzwiami i z uśmiechem pogania nas ciosami pejcza:
– Biegiem, biegiem!
Aha, tutaj trzeba biegać, nie wolno chodzić. Na wielkim placu, gdzie nie spojrzeć, stosy odzieży, butów; piętrzą się rozmaite rzeczy – i wszędzie ludzka bieganina, jak w baraku.
– Biegiem, biegiem! Schneller, schneller! Szybciej, szybciej! – krzyczą i popędzają pejczami, jedni w czarnych lub zielono-czarnych mundurach, a inni z żółtymi opaskami, jak w baraku.
U stóp jednej sterty ktoś odbiera ode mnie tobół. Biegnąc z powrotem, rozpoznaję teraz wyraźnie napisy na opaskach: „Vorarbeiter”, „Kapo”.
Jak to powiedział tamten w baraku? „Tojt, ale tojt” – nie żyją, wszyscy nie żyją, wszyscy rozebrani, nadzy, którzy zostali za żywopłotem.
Powraca do mnie tamta scena. Pociąg stanął, a potem powoli, prawie w spacerowym tempie skręcił w las. Po prawej widać było polanę, która przechodziła w płaski teren ciągnący się aż do horyzontu. Pasły się tam krowy, a obok nich stał pastuch, chłopak, na bosaka – jak wyjęty ze starej bajki – i z dala gapił się na pociąg. Ktoś zawołał coś do niego przez uchylone okno. Z tej odległości i jeszcze po czesku – chłopak nie mógł nic zrozumieć. Usłyszał tylko wołanie, zobaczył pytające spojrzenia ludzi za szybą. Chwycił się obiema rękami za szyję, wykonał ruch, jakby chciał siebie udusić, wytrzeszczył oczy, wywalił język – jak to chłopcy robią takie wygłupy. Na moment zamarł, a potem odwrócił się i pobiegł z powrotem do krów.
Słyszę, jak wtaczają się wagony. Wjeżdża druga część pociągu – a tam jest przecież Karel Unger⁴ z rodzicami i młodszym bratem. Ostatnio w Theresienstadcie często przystawałem koło jego pryczy. Siedział u góry, „na piętrze”, machał nogami w krótkich ciężkich butach z cholewami i wyglądało, jakby na mnie czekał. Czasami mnie zagadywał. Wróżę sam sobie, jak niegdyś, gdy w szkole coś nie szło – jeśli jego też wyciągną, to nam obu jakoś się poszczęści.
Wracam do brygadzisty:
– Słuchaj, a gdzie się tutaj śpi?
– W barakach.
– A co z jedzeniem? – O co ja pytam!
– Jedzeniem możesz się udławić.
Robi ruch, jakby chciał mnie objąć. Ale zaraz wszystko się w nim napina, kilka razy wali pejczem w tłumoki na plecach ludzi zrywających się do biegu.
– Za dwa, trzy dni, jeżeli przeżyjesz i przyjdziesz do siebie, dowiesz się, że w Treblince jest wszystko – wszystko – tylko nie ma życia. Jestem Leon. A ty?
Wprowadzają następną grupę. Ledwo zdołałem dostrzec wśród nich Karela, on już woła mnie po imieniu. Mimo woli wychodzi z szeregu. Już wie – ale w jego głosie brzmi jeszcze pytanie, odrzucenie tego, co zrozumiał, kiedy krzyczy do mnie:
– Matka – ojciec – brat.
Pod wieczór z wielu stron rozlegają się gwizdki. Zaganiają nas pejczami i ustawiają w piątki. Maszerujemy wzdłuż rampy kolejowej, zboczem w dół do innego baraku. Ponad nami kilka wysokich sosen, upiornie poskręcanych, w koronach w górze całkiem ciemno. Przez okienko podają nam blaszane miski i chleb – to barak kuchenny.
Chciwie piję zbożową kawę z blaszanki. Przelewa się przez okrągły brzeg, cieknie koło ust, ale nie mogę przestać, nie mogę oderwać się od tej miski. Pragnienie, mam straszliwe pragnienie. Tak naprawdę od dwóch dni nic nie piłem. Może dlatego mam taką pustkę w głowie, taką jałowość.
Nie, tam tkwi jakaś belka, jakiś kołek, i gdyby ktoś chwycił za oba końce, mógłby mnie podnieść, aż zacząłbym majtać nogami w powietrzu, mógłby przywalić mnie do ziemi albo obracać w tę i w tamtą. Ktoś podaje mi pełną blaszankę i zabiera pustą. Ale to nie jest żaden z tych, których dzisiaj wyciągnęli z transportu. Stoimy tam wszyscy razem, może dwudziestu. Ten, który podał mi miskę, robi minę, jakby był zadowolony, że tutaj przybyłem – za nim, za nimi, za innymi.
Klinowaty kawałek gruboziarnistego chleba rzucam na stos pieczywa różnej wielkości i pochodzenia. Ciemne bochenki, białe bułki z plamami zielonkawej pleśni, połówki innych bochenków, zlepione kromki mieszają się z czymś, co kiedyś może było jadalne.
Po jakimś czasie znowu gwizdek, znowu nas gnają, znowu cios za ciosem, aż wreszcie trafiamy do baraku, tam, na górze, na placu, na którym po południu musieliśmy się rozbierać. Zaczyna migotać kilka świeczek. Goła ziemia, wszędzie tylko piach. Siadamy, jak popadnie, walcząc o miejsce, potykając się, upadając na innych. Tymczasem z zewnątrz pada komenda: „Gasić światło, spać!”. Ogarniając cały plac, stożek światła z dachu przeciwległego baraku pada na zamykające się drzwi.
Dławiący zaduch ciał, drewna i piachu, który teraz oddaje ciepło całego dnia. Tysiące igiełek kłuje mnie po całym ciele, zaczyna palić. Piach musi być pełen pcheł.
Słychać wzdychania, lamentowanie, naraz głośny jęk przechodzi w krzyk, a potem w wycie. Teraz brzmi to tak, jakby ktoś z kimś się sprzeczał, kogoś przeklinał, prosił, uspokajał. Dotyka mnie ręka Karela:
– Wygląda na to, że ktoś się powiesił...
Po jakimś czasie wszystko cichnie. A potem ponad westchnienia i oddechy tych wielu ludzi stłoczonych w jednym pomieszczeniu stopniowo wznoszą się pełne skargi tony i słowa: „Jisgadal wejiskadasz...”. To przecież znam, to kadisz, żydowska modlitwa za zmarłych.