- W empik go
Stąd do wieczności - ebook
Stąd do wieczności - ebook
Moralność od zawsze potępiała wiele rzeczy. To właśnie jej społeczne znaczenie opierało się na założeniu i wymogu, byśmy wszyscy stali się tacy sami. Wymóg ten stał się kolejną barierą, która już na wstępie odcinała jednostce drogę ku prywatnej doskonałości. Już nie tylko obawiała się ona, że pozbędzie się jedynej osobistej wartości i sensu. Teraz czuła także, że inny człowiek nie tylko jej nie zrozumie, ale potraktuje ją wręcz jak przestępcę…
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8221-002-6 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Męczennik Losu
Idąc leśną drogą w nocy,
Nad tym światem rozmyślałam:
W czyjej jest właściwie mocy,
Bym się ze złem wciąż zmagała?
Ludziom brak empatii stale
I miłości też nie znają,
Szerzą pełną fałszu wiarę,
Ich wartości upadają…
Rzekłoby się — to demony,
Nie chcę diabłów tu urazić;
Bo czym człowiek ze swej strony,
Diabeł by się tym nie skaził…
Ot, samotna buntowniczka
W stadzie tych zawistnych owiec
Jak prawości zwolenniczka
Ma się tu odnaleźć, powiedz!?
W szaleństwie swoją drżącą dłoń,
By być sobą składam w pięść
I dalej, dalej mimo to
Mych okowów słyszę pieśń!
Żem nie wariat, to jest fart;
Nawet w domu nie mogę nic.
Wolność ta to jakiś żart,
Stwierdziłby postronny widz…
Stąd zawsze chciałam uciekać…
W mężczyzn twardych uściskach
Czułości trochę doczekać,
Bo czułość nie była mi bliska…
Nagle płomień rudych włosów
Wyskoczył na mnie z ciemności
Czy to już ten schyłek losu?
Czy śmierć u mnie wnet zagości?
W blasku księżyca zalśnił kieł
Na drogę padł niewielki cień
Oko skryte wśród białych mgieł
Me ciało wtem zmieniło w pień
Wykrochmalona koszula
I elegancki garnitur
Ciemność lakierki otula
Blask z ich bije zenitu
Na piersi krawat jaskrawy
A z kieszeni coś wystaje
To resztki ostatniej strawy
Udko z kurczaka poznaję…
Spod melonika upiorny wzrok
I twarz blada niby śmierć
Stojąc blisko, ledwie o krok
Lekko tylko uśmiechał się
Wtem wstąpiła we mnie złość:
Wrogu mój, co wykrzywiasz usta
Jeśli chcesz mi zrobić podłość
Nigdy już nie ujrzysz lustra!
Lękasz się diablego lica?
Ty, coś diabła pokochała…
Czyż pióra twego iglica
Nie demona wysławiała?
Kto ty jesteś, by to wiedzieć!?
Czymże, by znać moje myśli!?
Rozum oczu mych nie zwiedzie,
Sen mój właśnie się tu ziścił!
Wiesz kim — zwą mnie Azazello
Męka twoja mnie wezwała,
Szloch błagania pod pościelą,
Byś wytchnienia już zaznała…
Łkam do pustych ścian — co za wstyd…
Ale cóż poradzę na świat
Czuję, że mnie nie kocha nikt,
Czuję, że zawsze będzie tak…
Nie mogę kochać nikogo
Bowiem słaba jestem wtedy…
Nie myślę, by swą iść drogą,
Co prowadzi mnie do biedy…
Oddaję wszystko — nie mam nic
Nie kochał mnie ten obcy ktoś…
Wybacz ten hiobowy szkic,
Lecz za dobro dostaję zło!
Rzeknij mi więc, czym ja winię?
Za co otrzymuję karę?
By na światła cienkiej linie
Rzucać w mrok jasności wiarę?
W ciemności razem, noga w nogę
Wyruszyliśmy na spacer
Diabeł nie zdobiony rogiem
Opowiadał swoje racje…
Pozwól, że przybliżę krótko
Ciut przeszłości mego Pana,
Bo pod kościelną pozłótką
Znów historia jest nieznana…
Bezimienny, tam na górze,
Wskazał jednego człowieka,
Lecz ambicje miał zbyt duże,
Żeby drgnęła mu powieka…
Pękał z dumy na potęgę,
Gdy ten sławił imię jego.
Bał się jednak przeciąć wstęgę
Wciąż chroniącą go od złego
Przyszedł więc mój Pan z wizytą
Rzucił, że ten nie wart troski,
Że co przed złem tak ukryto
Jeno czci majestat boski…
Hazardzista nałogowy
Wpadł w dziecięcą nagle złość,
Bo wnet przyszło mu do głowy,
Że obraża go ten gość
Udowodnić chciał uparcie,
Że wielbiciel go nie zdradzi
Chociaż wtedy, już na starcie
Nie mógł sobie z tym poradzić
Tak dwa razy się spotkali
Z każdym razem on mniej pewny
Bo gdy oni razem grali
Hiob się stawał bardziej gniewny…
Dziadek swe wytoczył działa
Mój Pan tylko się przyglądał
Tak majętność Hioba zwiała
Ale jeszcze praw nie żądał
Dotknął więc mu kości, ciała,
Pogrążając go w chorobie…
Wtedy bogobojność zwiała,
Gdy zostawił go sam sobie!
Hiob przeklinał noc poczęcia,
Z bólu wzdychał już do śmierci…
Brat go równał do zwierzęcia?
Zostali i bracia przeklęci!
Sprawiedliwość kwestionował
Swego boga najmilszego.
Chociaż nie chciał z nim wojować:
„Czemuś zgnębił niewinnego?”
Jego przyznał się zabawką,
Co znęcanie musi znosić
Z przekroczoną już kłamstw dawką,
Które każdy brat chciał głosić
Hiob na boga złorzeczył…
Wiedział, kim stwórca wszystkiego,
Przez czyje choroby się męczył,
Kto go zostawił samego!
I każdy kto zła doświadczył
A światłym też jest człowiekiem
Dostrzega jak tyran władczy
Nieprawość szerzy wiek wiekiem
A cóż Pan twój tam robił?
Co w jego kwestii zostało?
Czy puentą to jakąś ozdobił?
Co ugrać mu się udało?
Zważywszy na ten drobny fakt,
Że bóg sam owocu nie jadł
Z drzewa poznania dobra i zła
Ktoś mu zmysł dzielenia ich skradł
Mój Pan chciał go uświadomić…
Jednak poziom ich poróżnił.
Od logiki bożek stronił,
Bowiem na to był zbyt próżny
„Mówimy innym językiem,
Lecz rzeczy, o których mowa,
Nie zmienią się przez to z krzykiem
I żadna się z nich nie schowa…
Człowieka dobrego zniszczyłeś
Dla swojej własnej zachcianki…
Spójrz tylko! Gdzie go rzuciłeś?
W objęcia cierpienia kochanki!
Powiedz zatem, chłopcze z lupą,
Po coś stworzył te mróweczki?
Skoro je obrzucasz kupą,
Życiowe przykrzysz wycieczki…
Przypiekasz je dla zabawy,
Choć tylko pełnią swą rolę…
Powiedz, dla jakiej sprawy?
Bo ja sam nie wiem tam w dole.
Czasem znaczysz faworyta,
Innych gnębiąc i to stale…
Jaki sens w tym, się zapytam,
Rzucisz mi choć jedno „ale”…?”
Lecz milczenie tylko znalazł…
Ani jednej odpowiedzi.
Bożek popadł nagle w marazm,
Nie uznając swej spowiedzi.
Czym ty winisz, chciałaś wiedzieć?
Powiedz mi, czy bez powodu
Kogoś czasem słowem zwiedziesz,
Czy przysparzasz krzywd, zawodów?
W żadnym razie, nigdy w życiu!
Chyba tylko w swej obronie…
Powiedz mi, czy w tym obliczu
Dusza moja w piekle spłonie?
Bronić nigdy nie jest grzechem,
Kiedy zło cię atakuje.
Tylko zła wszak jest tu pechem,
Że obrona złem wojuje…
Dobrem się tu nie obronisz,
Dobro możesz jeno szerzyć.
Skoro więc od złego stronisz,
Możesz słowom mym uwierzyć…
Do dziś od tamtego czasu
Bóg nie płaci za zasługi;
Kostką rzuca wśród hałasu,
Losu wciąż zaciąga długi…
Jak więc żyć mam, ja — poeta!?
Taką prawdę nosząc w sobie…
Czy to wada, czy zaleta?
Czy zatrzymam ją w swym grobie?
Ileż poezji w sobie noszę?
Jak ją wykuć z mózgu rudy…?
Powiedz mi to jedno, proszę
Kiedy prawdę ujrzą ludy?
Tego rzec nie jestem w stanie,
Lecz wypatruj Behemota;
Zna odpowiedź na pytanie…
W towarzystwie jest Fagota
Nim się wtedy obejrzałam
Pod mym domem żeśmy stali
Ciemność miejsce świtu dała
Diabeł z mroku mnie ocalił…
Nagle ujął moją rękę,
By wprowadzić mnie po schodach
Wnet ukoił życia mękę,
Otwierając domu wrota
Ucałował dłoń mą czule
I znów miło się uśmiechnął
Pożegnałam swoje bóle
Gdy w powietrzu się rozpierzchnął
I zostawił tam na progu
Kilka słów dla mej pamięci;
Gdy wasz żywot gnębi wrogów,
Bądźcie w życiu swym zawzięci…
Wyzwolenie
W pewne święto Wielkiej Nocy
Kiedy nuda na mszy wiała
Świadkiem byłam obcej mocy
Co się z piekła wydostała…
W tylnej ławce umierając
Dla rodziny katolików
Rozum w sobie wciąż zduszając
Pośród potępienia wnyków
Co ja — wiedźma — tutaj robię,
Pustych słów słuchając łgarstwa!?
Gniew i żal znów chowam w sobie
Cierpliwości zdarta warstwa!
Gdyby mogli, stos by wznieśli,
Za niewiarę w ogień pchnęli!
Zamiast tego — tu przywieźli
Modlić za mnie się zaczęli…
Czułam, że coś we mnie pęka,
Że nie zniosę tego dłużej…
Po ostatnich organ dźwiękach
Upust dałam złości dużej
— Jakie jest to twe bożyszcze!?
Wykrzyknęłam, siedząc stale
— Rzuć argument — ja go zniszczę,
Podaj tezę — też obalę…
— Pan jest dobrym bogiem w niebie…
Rzecze klecha zbity z tropu
— Zrobił ludzi na wzór siebie…
Sam jest więc z lichego stopu?
— Prawdę pańską ja wygłaszam!
Ksiądz oburzył się niezmiernie
— Bożych zbrodni nie ogłaszasz!
Już nie mogłam siedzieć biernie
Wnet coś błysło — zaświszczało
Klecha przerwał swe kazanie
Drzwi otwarły się — zawiało
„Jezus Maria!” — padło zdanie
Na ołtarzu kocur siedział
Wielki, czarny, z ładnym wąsem
Zerknął na mnie, jakby wiedział
Jakim się oblałam pąsem
Z rąk figury skoczył nagle
— Czemu waść pół prawdy milczysz!?
Rzucił prosto w księdza żagle
— To wśród owiec instynkt wilczy!
— Kim ty jesteś, by przemawiać?
Warknął groźnie czarny kot
Klecha krzyża znak już stawia
— Słusznie. Bój się — jam Behemot!
— Kłamca! Kłamca! — ktoś zawołał
Z winem mszalnym się wychylił
Choć komiczny, inny zgoła
Swym uśmiechem ludzi mylił…
Wąsiki jak kurze piórka
Oczka drwiące i pijane
Włosy rude jak wiewiórka
Porcięta z kraty utkane
Podciągnięte groteskowo
Nad brud długich skarpet białych
Miał dżokejkę nietypową
Ze dwa metry — wzrost niemały
W kratkę kusą marynarkę
Dość wąziutkie też ramiona
I zbyt chudy na przymiarkę
Fizys jak szydercza wrona
— Wszak pół prawdy to też kłamstwo!
— Mądrze prawisz mój Fagocie.
Krzyczy klecha — Toż to chamstwo!
— Ty go słyszysz, Behemocie?
— W domu Pana się nie godzi,
By go diabły plugawiły!
— Przecież tu o prawdę chodzi…
Bzdury rozum ci przyćmiły?
Kot wziął w łapy świętą księgę
— Zostaw to! Nie tykaj tego!
Szponem rozciął białą wstęgę
— Czytać nie miałbym? Dlaczego?
— Bo to gamoń jest i oszust!
Fagot monokl swój poprawił
Dziwnie mu patrzyło z oczu
Jakby jakiś plan już trawił…
— Posłuchajmy zatem tego,
Co przemilcza każdy klecha…
— Panie, broń nas ode złego!
Fagot tylko się uśmiecha
— Behemocie, czyń swe dzieło!
Wtem na księdza kocur skacze
Wszystkim mowę to odjęło
U niektórych przyszło z płaczem
Tylko ja się śmiałam cicho
Patrząc na urwaną głowę
Co dla ludzi znaczy „licho”
Innym ja określam słowem…
— Pan zlitował się nad wami,
Tak uchronił od głupoty!
— Już umysłów wam nie splami
Mrok nieświadomości groty!
Drzwi trzasnęły z wielkim hukiem
Zapłonęły naraz świece
Ten, kto dotąd był nieukiem
Dzisiaj stąd wyniesie wiedzę
Począł więc Behemot czytać
Wątki, których wierny nie zna
Gdy wszak nie śmiał o nie pytać
Nie mógł przecie ich okiełznać…
— Oto wasz prawdziwy bożek!
Posłuchajcie jeno chwilę…
Tymi słowy się wprzód orzekł
Więc ulegli jego sile…
— Na początku było słowo…
Tak, to słyszał każdy w świecie.
Tę teorię nienaukową
Jeszcze kiedyś czas wymiecie…
Pamiętacie owoc wiedzy,
Którą on dla siebie chował?
Co pod groźbą śmierci miedzy
Owce tępe chciał wychować?
Wygnał wszystkich więc zawczasu
Nim zyskali nieśmiertelność
Tak też wyszedł wnet z impasu
By zachować wśród was mierność
Nie chciał byście jak on byli,
Bo utraciłby swą władzę!
Ot, jak pozór może mylić…
Chłońcie wiedzę, dobrze radzę
— Ciekawostkę tutaj powiem…
Fagot wtrącił się tak nagle
— Czego szukasz w pięknej mowie
Nie spodziewaj się po diable
Księża głoszą, cóż, uczenie
Żeście ulubieńcem Stwórcy…
Ja sprostuję to twierdzenie
Bo to humor jest zabójczy
Ucieszyło go najbardziej
Kiedy skonstruował muchę
Śmiech zawitał w jego gardziel
Gdy chorobą zatruł juchę…
Mówi się, że to ten z dołu…
Lecz nie w jego jest majątku
By uprzykrzać drogę wołu.
On pilnuje tu porządku!
— Już w dziesięciu przykazaniach
Dostrzec można te niuanse,
Choćby w pierwszej części zdania…
Dajcie mi objaśnić szanse
Bogów cudzych czcić zabronił,
Gdyby przed nim miejsce mieli…
Żyłka pękła by mu w skroni,
Jakby o nim zapomnieli!
Sam zazdrosnym się ogłosił,
By nie igrać z jego ego…
Lecz gdy ktoś o pomoc prosi,
Nie wyzwoli ode złego!
— Nie zabijaj — prawo każe
Choć i on go nie przestrzega
Serii chorych wyobrażeń
W swych osądach wciąż ulega…
On przywódców kazał zabić
Nie lud co mu tak zawinił
Moabitów chciał osłabić
Bo nie jego tak sławili
Madianitów też nie lubił
Rzeź nakazał chłopców, kobiet
Wszystkich jeńców zlecił zgubić
Wskazał pożądania obiekt…
Pozostawić mieli żywe
Te wszystkie małe dziewczęta…
Jego fantazje parszywe
Z ludzi czyniły bydlęta!
Naród jeden sobie wybrał,
Niewolnictwo pochwalając…
Pedofilom bitwę wygrał
Byle jemu cześć oddają!
Oto jego sprawiedliwość!
On wszak kocha okrucieństwo…
Nie zna granic jego mściwość,
Też nie skromne jest szaleństwo…
— Dobry ojciec, miły bóg
Tak się jawi go wam stale
Lecz niejeden ostry róg
Z jego czoła wciąż wystaje
Czytam waszą księgę czujnie,
Sierść mi się od tego jeży…
Napisane jest tu spójnie,
Że nie w dobro on wszak wierzy!
Zaprzeczylibyście wprawdzie
Że się równać może w świecie
Tego świata wybawiciel
Ze złośliwym świrem — śmieciem…
— Toć lektura niepowabna
Tyleż krwi w Kapłańskiej Księdze…
Składania ofiar poradnia
Jak w moralną popaść nędzę!
Więc dlaczego tamto dziewczę
Musi ginąć wśród morderców,
Znosić uwagi prześmiewcze
Loży ślepych szyderców!?
Nie pasuje tutaj wcale,
Nie jest jedną z tej owczarni,
A zna lepiej waszą wiarę
Niż wy — katolicy marni…
Podszedł do mnie uśmiechnięty
Jak dżentelmen dłoń mi podał
Wszystkim naraz poszło w pięty
Kiedy padła moja zgoda
Wyszłam z ławki zgrabnym krokiem
To ja — wiedźma wyzwolona!
Bo stanęłam do walki z prorokiem
Gdy prawda została spalona…!
— Bardzo miło mi Was poznać
Tylko Wy mnie rozumiecie…
Coś na mym policzku… To łza!
Łza bitw moich na tym świecie!
Fagot objął swym ramieniem
Łzę z policzka mego zgarnął
— Ukój swoje już sumienie,
Gwiżdż na tę hołotę marną…
I pod ołtarz zaprowadził
— O, dzień dobry, Panie Kocie.
Futro swoje wnet przygładził
— Twe maniery równe złocie…
Łapę podał, głową skinął
I przywitał się uprzejmie
Wąsa swego tak podwinął
— On okowy Twoje zdejmie…
— Rzeknij słowo — on się zjawi…
Fagot wtrąci tu trzy grosze
— On twój humor wnet poprawi
Starczy, że wypowiesz „proszę”…
I znów przyszła mi do głowy
Ta myśl, co przez lata żyła
Czemu wciąż dobrymi słowy
Ta poczwara zwana była
Skoro księga — ich podstawa
Na czym wiarę opierają
Mówi, że upiorna zjawa
Całkiem inną ma być znaną…?
Gdzie w tej księdze zło Szatana?
Gdzie przykłady jego grzechu?
Boże wszak postępowania
Są przyczyną śmierci śmiechu!
Czy przypadkiem, tak dla hecy,
Ktoś nie zmienił charakterów,
By na przekór ludzie świeccy
W złu patrzyli światłych celów?
Nim zdążyłam się obejrzeć
W lesie żeśmy się znaleźli
— Czy ten ksiądz tam został leżeć?
Kiedyście mnie tu przywieźli?
Lecz Behemot mnie zapewnił
Że msza się tam toczy dalej
Są bezpieczni moi krewni
Tylko jakby zjedli szalej…
— Na nas czas już, więc zmykamy.
I pamiętaj, dziewczę miłe
Gdy zawitasz w nasze bramy
Będziesz tam widziana mile…
Po tych słowach znikli oba
Ja zostałam rozpalona…
Wolność — od dziś ma ozdoba,
Prawda też jest wyzwolona…!
Historia Nieznana
Spacerując dnia pewnego
Po alejce nad jeziorem
Napotkałam tego Złego
Co pod innym był ubiorem
Wykrzyknęłam: Ja nie wierzę!
Jak na rozkaz się zatrzymał
I ujrzałam w całej mierze
Oblicze tego pielgrzyma
Miał na sobie drogi garnitur
Pod pachą laskę czarną
Promień słońca z zenitu
Głowę pudla ogarnął
Lat około czterdzieści
Usta jak gdyby krzywe
Twarz zarostu nie mieści
Choć szarą włosów miał grzywę
Prawe oko miał czarne
W zielonym obłęd drzemie
Nad nimi brwi cmentarne
Słowem — cudzoziemiec…
Podszedł do mnie i zapytał:
Pani mnie poznała?
Uprzejmie się więc witam:
Owszem, oszalałam…
Zasiedliśmy na ławce
Kiedy słońce grzało plecy
I słuchałam nauk znawcę
Mistrza wszechrzeczy
Jawił mi się profesorem
Filozofem zrozumienia
Z wyjątkowym humorem
Głosem każdego sumienia
Co jest twoją skargą, dziecię?
Wiem, że po to mnie wezwałaś
Zbrzydło życie ci w tym świecie?
Widzę dobrze jak zmarniałaś…
Oczy zdrowe i nie wierzysz?
Spojrzyj wokół na to wszystko
Tak, głupota przez glob bieży
Czyż nie śmieszne widowisko?
Pocieszenie… Ech, dziękuję.
Miło bardzo z Pana strony
Ale gdy się wszystko psuje
Trudno czegokolwiek bronić
Ja nie wierzę — powiem czemu
Bóg mnie nigdy nie wysłuchał
Nawet kiedy dawno temu
Życie me to była skucha
Proszę, powiedz jak to było
Na początku wszechistnienia
Innym ciekawości zbyło
Ja dociekam zagadnienia
Ty chcesz pierwsza dognać prawdy
Obiektywnym okiem patrzysz
Możesz ją osiągnąć zawdy
Murom zęby krat wydarłszy
Spojrzał na mnie smutnym wzrokiem
Łezka tam się zakręciła
Poczym sypnął słów potokiem
I mnie boleść też spowiła
Tak, Stwórca decyzję podjął
By Lilith z nieba wygnano
Prawo bytu na Ziemi odjął
By pomocy jej nie dano
Młody anioł się sprzeciwił
Co jest pierwszym przykazaniem?
Wszystkich wokół tym zadziwił
Czy nim przecie nie kochanie?
Czy nie mamy światła szerzyć?
Tego Lilith jest tu winna
Prawom wyższym miała wierzyć
W Twym obliczu — nie powinna!
Tak więc staję u jej boku
Nie pozwolę skrzywdzić siostry
Żeby po błahym wyskoku
Wyrok twój był taki ostry!
Więc oboje was skazuję
I każdego przeciwnego
Na strachu Stwórca bazuje
Kogo wyzwiesz więc od złego?
Oto jest i wybór trudny
Zdradzić Boga czy swą formę?
To dylemat tak paskudny
Bo co tu stanowi normę?
Dałeś cel, a teraz niszczysz
Swoje prawa — unieważniasz
Wyrok ignorancją błyszczy
Go nie pojmie wyobraźnia
Jako Strażnik Wiedzy rzekłem
Umocniony w swej wierności
Prawda stała się więc piekłem
W którym legły nasze kości
Sprzeciwiam się tobie, Stwórco
Azazel powtórzył jak echo
Dołączali do nas wybiórczo
Choć nie było to pociechą
Bóg uświadomił sobie bunt
Słów wyzwolenia zmyślnych
Prawdę ducha pojęliśmy za grunt
Rezygnując z praw kapryśnych
I tak w otchłań żeśmy zeszli
Chaos za sobą zostawiając
Anieli zaprzeczenie wznieśli
Sługami Stwórcy pozostając
Taka prawda o nim świta
Nawet w Rodzaju Księdze
Rzeczywistość teraz wita
Te sny jego o potędze…
Uczy ludzi wybaczania
Sam nie świadom tej usługi
Bo nie zmienił swego zdania
Ani jeden raz ni drugi…
Tak zamyślił się przez chwilę
Na jeziora patrząc taflę
Za nim dama w wieku sile
Sprzedawała słodkie wafle
Wnet pojęłam prawdę całą
Że co ludzie piszą — kłamstwo
Że co dobra jest pochwałą
Tak naprawdę sławi chamstwo!
Ale tego nikt nie powie
Kościół tego nie zapisze
Ludzie wierzą pustej mowie
Prawda otrzymuje ciszę…
Ktoś niepewność we mnie zasiał…
Czy faktyczne są twe słowa?